W swojej czwartej książce amerykański dziennikarz David Grann opisuje samotne zmagania Brytyjczyka Henry’ego Worsleya z niedostępną lodową pustką Antarktydy.


W styczniu 2016 roku światowe media doniosły, że były żołnierz armii brytyjskiej Henry Worsley zmarł z powodu infekcji bakteryjnej zaledwie dzień po tym, jak został ewakuowany z Antarktydy. Podobnie jak jego idolowi, Ernestowi Shackletonowi, nie udała się sztuka samotnego przejścia w poprzek Antarktydy. Zabrakło mu zaledwie 50 km, by zostać pierwszym człowiekiem, który tego dokona.

Henry Worsley był jednym z tych dzielnych poszukiwaczy przygód z zamarzniętymi brodami, którzy przemierzają polarne pustkowia, aby się sprawdzić, ustanowić nowe rekordy czy też zebrać pieniądze na cele charytatywne. Podczas swojej ostatniej wyprawy zanotował w dzienniku: „Nie ma nic do zobaczenia poza białą ciemnością”. David Grann, by przybliżyć go czytelnikom sięgnął do źródeł – pamiętników Worsleya, jego książki „Śladami Shackletona”, dokumentów z czasów młodości i służby wojskowej. Przeprowadził też wywiady z jego bliskimi i współuczestnikami wcześniejszych wypraw polarnych. Wszystko po to, by znaleźć odpowiedź na pytanie: skąd wzięła się u Worsleya fascynacja Antarktydą i postacią Ernesta Shackletona.

Narracja Granna skupia się przede wszystkim na trzech ekspedycjach Worsleya na Antarktydę, z których ostatnia była jego najważniejszym celem. Chciał być pierwszym człowiekiem, który samotnie i bez wsparcia przemierzy 1750 km przez kontynent antarktyczny, śladami zespołu Shackletona, ciągnąc półtonowe sanie z zapasami. Jego tragiczna wyprawa ma także aspekt pozytywny – Henry Worsley zebrał setki tysięcy dolarów dla dwóch organizacji charytatywnych wspierających rannych żołnierzy.

Podobnie jak w poprzednich książkach Grann z godną podziwu precyzją opisuje szczegóły potęgujące realizm i ułatwiające zanurzenie się czytelnika w opowieść. Zgrzyt nart na lodzie, pieczenie skóry przy minus 40 stopniach, codzienne prozaiczne czynności w ekstremalnych warunkach. Ta dbałość autora o szczegóły tworzą piękną i poruszającą opowieść.

Grann pokazuje również wspaniałość tej krainy, przekazuje w plastycznych opisach atmosferę pustkowia Antarktydy, które tak zafascynowało Worsleya, wzbudziło w nim bezgraniczny podziw i chęć samotnego zmierzenia się z wszechogarniającą bielą, samotnością i ciszą. Agnieszka Kantaruk

David Grann, Biała ciemność, Przekład: Dominika Cieśla-Szymańska, Wydawnictwo W.A.B., Premiera: 5 maja 2021
 
 

David Grann
Biała ciemność
Przekład: Dominika Cieśla-Szymańska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 5 maja 2021
 
 

Rozdział I. Śmiertelne niebezpieczeństwo


Mężczyzna czuł się jak punkcik pośród zamarzniętej nicości. Ze wszystkich stron otaczał go lód rozciągający się aż po horyzont: lód biały i lód błękitny, jęzory lodowców i lodowe kliny. Ani śladu życia w zasięgu wzroku. Ani jednej foki czy ptaka. Nic oprócz niego.
Oddychał z trudem, a wilgoć każdego wydechu zamarzała mu na twarzy; z brody zwisał żyrandol kryształków lodu; brwi były nim powleczone niczym zakonserwowane okazy; rzęsy chrzęściły, kiedy mrugał. Jeśli przemokniesz, już po tobie, przypominał sobie często. Było prawie minus 40 stopni Celsjusza, a wydawało się, że jest dużo zimniej z powodu wiatru, który raz po raz wzbijał drobinki lodu, tworząc oślepiającą chmurę, aż mężczyzna tracił poczucie kierunku i przewracał się jak długi.
Ten samotny wędrowiec nazywał się Henry Worsley. Sprawdził GPS, żeby ustalić, gdzie dokładnie się znajduje. Według współrzędnych był na Titan Dome, formacji lodowej w pobliżu bieguna południowego, wznoszącej się na wysokości ponad 3000 metrów n.p.m. Sześćdziesiąt dwa dni wcześniej, 13 listopada 2015 roku, wyruszył z wybrzeża Antarktydy, mając nadzieję, że uda mu się dokonać tego, co jego bohaterowi, Ernestowi Shackletonowi, nie powiodło się przed wiekiem: przejść pieszo z jednego wybrzeża kontynentu na drugie. Trasa wyprawy, wiodąca przez biegun południowy, liczyła prawie 1900 kilometrów i prowadziła przez jeden z najbardziej nieprzyjaznych krajobrazów na ziemi. Co więcej, Shackleton szedł na czele dużej ekspedycji, natomiast Worsley, pięćdziesięciopięciolatek, wyruszył sam i bez wsparcia: nie miał przygotowanych po drodze składów żywności, musiał więc ciągnąć cały swój prowiant i sprzęt na saniach, bez pomocy psów czy żagla. Nikt nigdy wcześniej nie próbował dokonać czegoś podobnego.
Gdy wyruszał, jego sanie ważyły 147 kilogramów, prawie dwa razy tyle co on sam. Worsley mocował je do uprzęży na wysokości bioder i ciągnął, idąc na nartach i odpychając się kijkami. Zaczął na wysokości poziomu morza, a potem wspinał się z zajadłą wytrwałością, z trudem chwytając oddech w coraz rzadszym powietrzu. Czasem z wysiłku zaczynał krwawić mu nos, tak że na śniegu zostawała za nim szkarłatna smuga. Kiedy zrobiło się zbyt stromo, zdjął narty i brnął pieszo, uzbrojony w raki wbijające się w lód. Nieustannie wypatrywał rozpadlin. Jeden fałszywy krok, a zginąłby w ukrytej otchłani.
Worsley był emerytowanym oficerem armii brytyjskiej, który służył w Special Air Service, słynnej jednostce komandosów. Był też rzeźbiarzem, zawziętym bokserem, fotografem, który starannie dokumentował swoje podróże, ogrodnikiem, zbieraczem rzadkich książek, map i skamieniałości oraz historykiem amatorem – jednym z najlepszych znawców Shackletona. Na lodzie jednak przypominał wielkie zwierzę, które na zmianę ciągnie sanie i śpi, ciągnie sanie i śpi, niby powodowane jakimś pierwotnym rytmem.
Przywykł do wyniszczających warunków i pokonywania trudów, których większość ludzi by nie przetrwała. Otaczające go pustkowie zapełniał wytworami wyobraźni, godzinami przywołując wspomnienia żony Joanny, dwudziestojednoletniego syna Maxa i dziewiętnastoletniej córki Alicii. Najbliżsi wypisali na jego nartach motywujące hasła i słowa otuchy. Była wśród nich maksyma: „Sukces to nie koniec, porażka nie jest ostateczna, liczy się odwaga, by iść dalej”. Inne słowa, napisane ręką Joanny, brzmiały: „Wróć do mnie cały i zdrowy, kochany”.
Jak w przypadku wielu podobnych przedsięwzięć, Worsley wyruszył nie tylko na wyprawę przez Antarktydę, ale też w głąb siebie – jego podróż miała być ostateczną próbą charakteru. Poza tym chciał zebrać pieniądze dla Endeavour Fund, organizacji na rzecz weteranów. Kilka tygodni wcześniej książę William, który był patronem ekspedycji, nadał wiadomość do Worsleya: „Jest Pan wspaniały. Wszyscy tu śledzą Pana poczynania i są bardzo dumni z Pańskich osiągnięć”.
Wyprawa Worsleya przyciągnęła uwagę ludzi na całym świecie, w tym mnóstwa uczniów, którzy śledzili jej kolejne etapy. Każdego dnia, gdy po wielogodzinnym marszu zaszywał się wreszcie w namiocie, nadawał przez radio krótkie sprawozdanie. (Dokonywał owego cudu nowoczesnej magii w ten sposób, że przez telefon satelitarny dzwonił do przyjaciela w Anglii, który nagrywał kolejny odcinek relacji i zamieszczał go na stronie internetowej Worsleya). Jego głos, spokojny i pewny, robił duże wrażenie na słuchaczach. Pewnego wieczoru, dwa tygodnie od rozpoczęcia wyprawy, powiedział:
Trochę dziś zaspałem, z czego w zasadzie się ucieszyłem, bo ostatnie czterdzieści osiem godzin wysiłku było naprawdę wykańczające. Ale gdy otworzyłem klapę namiotu, powitał mnie wcale nie mój ulubiony widok: nic, tylko biel i sypiący śniegiem wiatr ze wschodu. Tak było przez cały dzień i aż do wieczora nic się nie zmieniło. Nawigowanie w takich warunkach zawsze nastręcza trudności. Oczywiście pierwsze trzy godziny były psu na budę; w pewnym momencie zastanawiałem się, dlaczego wiatr tak nagle zmienił kierunek ze wschodniego na północny. Głupi błąd! To nie wiatr zmienił kierunek – tylko ja. Przez to kręcenie się straciłem dziś chyba z pięć kilometrów, z głową pochyloną nad kompasem, przez dziewięć godzin widziałem tylko czubki swoich nart. W każdym razie wracam na szlak i cieszę się, że mogę iść po prostej, chociaż będzie to kolejny dzień w białej ciemności.
Do połowy stycznia 2016 roku przebył około 1500 kilometrów i nie było takiej części ciała, która by nie przysparzała mu cierpień. Ramiona i nogi pulsowały. Kręgosłup bolał. Stopy miał w pęcherzach, paznokcie sine. Z powodu odmrożeń zaczynał tracić czucie w palcach. W swoim dzienniku pisał: „Martwię się o palce – czubek małego palca już odpadł, z całą resztą jest bardzo kiepsko”. Stracił jeden z przednich zębów, w szparze gwizdał wiatr. Schudł jakieś 18 kilogramów i zaczął mieć obsesję na punkcie swoich ulubionych rzeczy do jedzenia, które wyliczał w relacjach radiowych: „Zapiekanka rybna, ciemny chleb, śmietana kremówka, stek z frytkami, jeszcze trochę frytek, wędzony łosoś, pieczone ziemniaki, jajka, pudding ryżowy, czekolada Dairy Milk, pomidory, banany, jabłka, anchois, Shredded Wheat, Weetabix, brązowy cukier, masło orzechowe, miód, tosty, makaron, pizza i pizza. Aaaaa!”.
Był na granicy załamania. Ale on nigdy się nie poddawał, wierny nieoficjalnej dewizie SAS: „Wciąż naprzód” – pochodzącej z wiersza The Golden Journey to Samarkand Jamesa Elroya Fleckera, z 1913 roku. Słowa te widniały na przedzie sań Worsleya i mruczał je pod nosem jak mantrę: „Wciąż naprzód”.
Właśnie dotarł na szczyt Titan Dome i zaczynał schodzić, pchany siłą grawitacji ku celowi, od którego był oddalony zaledwie o 185 kilometrów. Był tak blisko tego, co lubił nazywać „randką z historią”. Ale jak długo jeszcze zdoła podążać naprzód, nim mróz go pokona? Przed wyprawą uważnie analizował kolejne decyzje Shackletona, którego zdolność do unikania śmiertelnych zagrożeń była wręcz legendarna i który zasłynął tym, że gdy plany ekspedycji legły w gruzach, zdołał ocalić wszystkich swoich ludzi. Za każdym razem, gdy Worsley stawał twarzą w twarz z niebezpieczeństwem – a teraz to niebezpieczeństwo było większe niż kiedykolwiek – zadawał sobie jedno pytanie: co zrobiłby Shacks?

Rozdział II. „Cichy zew”


Podobnie jak Shackleton, ojciec Henry’ego Worsleya był sławnym dowódcą. W dzieciństwie Henry słuchał opowieści o tym, jak Richard Worsley walczył w II wojnie światowej i przyczynił się do zwycięstwa swych oddziałów na pustyniach Afryki Północnej i na włoskich ulicach, wyróżniając się odwagą. Brytyjska gazeta „The Independent” chwaliła go za umiejętność „utrzymania morale w napiętych sytuacjach”. Przez lata awansował w armii, aż w 1979 roku został dowódcą korpusu kwatermistrzowskiego w randze generała brygady.
Henry postrzegał ojca jako postać niemal biblijną – władczą, otoczoną szacunkiem, wyniosłą, ale nieobecną. Jak wspominał jeden z krewnych: „Henry rzadko widywał ojca, a kiedy już się spotykali, tylko ściskali sobie ręce. Nie przytulali się, nie okazywali sobie miłości ani nic takiego”. Richard Worsley często wyjeżdżał na misje za granicę, a Henry, gdy miał siedem lat, został wysłany do męskiej szkoły z internatem w Kent.
Henry, drobnej budowy, o irytująco spokojnym spojrzeniu niebieskich oczu, znalazł pociechę w sporcie i był świetny w krykiecie, rugby, narciarstwie i hokeju. Chociaż trudno mu było uzyskać przewagę fizyczną, rywalizował zajadle, rzucając się głową naprzód za piłką i zbaczając na nartach z wytyczonych tras, by zanurzyć się w morderczych lasach.
Gdy miał trzynaście lat, przeniósł się do Stowe School w Buckinghamshire, gdzie był kapitanem drużyn krykieta, rugby i hokeja. Koledzy chętnie szukali jego towarzystwa, jednak on wolał wędrować samotnie po terenach należących do szkoły – lasach i łąkach, które rozciągały się na powierzchni 300 hektarów. Szukał ptasich gniazd i zaznaczał je na mapie. Co kilka dni zaglądał do nich i notował, ile jajek się pojawiło albo jak szybko rosną pisklęta.
Nauka niezbyt go interesowała, ale często znikał w bibliotece, gdzie czytał poezję oraz książki podróżnicze. Pewnego dnia znalazł egzemplarz The Heart of the Antarctic („W sercu Antarktydy”), relację Shackletona z jego śmiałej, ale zakończonej niepowodzeniem wyprawy na biegun południowy w latach 1907–1909. (Podróż ta znana jest jako wyprawa Nimroda, od statku, którym dowodził). Worsley przeczytał pierwsze słowa: „Ludzie wyruszają ku białym plamom na mapie świata z różnych przyczyn. Jednymi powoduje miłość do przygody, innymi głód wiedzy naukowej, a jeszcze innych ściąga z wydeptanych ścieżek «cichy zew», tajemnicza fascynacja tym, co nieznane”. Książka była ilustrowana zdjęciami z wyprawy, którym Worsley przyglądał się zafascynowany. Widać było na nich chatę, której większą część zajmował piec i upchane zapasy oraz sprzęt, w tym fonograf. Tam właśnie Shackleton i jego ludzie zimowali na Wyspie Rossa u wybrzeża Antarktydy. Były mandżurskie koniki, które miały ciągnąć sanie, ale szybko padły. I był sam Shackleton, który kroczył przez majestatyczne, śmiertelne pustkowie, przystojny i barczysty, i wydawał się ucieleśnieniem swojej rodowej dewizy, Fortitudine vincimus, „Wytrwałością zwyciężamy”.
Worsley czytał wszystko, co tylko mógł znaleźć, o Shackletonie i innych polarnikach. Bardzo ucieszyło go odkrycie, że Frank Worsley, uczestnik jednej z wypraw Shackletona, jest jego dalekim krewnym i napisał własne porywające wspomnienia, w których opisywał zmagania z „niekończącymi się zadymkami, zawiejami i oślepiającymi śnieżycami”.
W 1978 roku Henry Worsley ukończył Stowe. Chociaż niczego nie pragnął bardziej niż zostać polarnikiem, wstąpił do armii. Jego matka, Sally, wspominała: „Wyraźnie nie chciał iść do wojska, ale potem jakoś go przekonaliśmy, że może mu się tam podobać i dlaczego nie miałby spróbować”. Został kadetem królewskiej akademii wojskowej w Sandhurst w hrabstwie Surrey, która miała go wykształcić na oficera.
W roku 1980, podczas ceremonii ukończenia szkoły, defilował przed grupą oficerów wyższej rangi. Był wśród nich również jego ojciec, któremu cztery lata wcześniej nadano tytuł szlachecki. Henry uniósł rękę do czapki, by mu zasalutować.
Uzyskał stopień podporucznika i skierowano go do tego samego pułku, w którym niegdyś służył jego ojciec. W tym okresie zaczął znów czytać historie o Shackletonie, których nie uważał już za czysto romantyczne opowieści. „Fascynował mnie niesłychany poziom trudności, jakim byli gotowi stawić czoła ci ludzie” – napisał później w książce In Shackleton’s Footsteps („Śladami Shackletona”), wydanej w 2011 roku. „Shackleton stał się dla mnie kimś więcej niż bohaterem” – dodawał. „Uważałem go za swego mentora. Sam miałem również dowodzić ludźmi i jako dziewiętnastoletni żółtodziób uznałem, że nie znajdę lepszego wzoru do naśladowania”.

 
Wesprzyj nas