Debiutancka powieść Fredrika Backmana to ciepła i urzekająca historia o tęsknocie za bliską osobą, nieoczekiwanej przyjaźni i sile społecznych więzów. Wspaniała komedia, która wyciśnie łzy z największego twardziela.


To powinien być dzień śmierci Ovego. To wreszcie miał być ten cholerny dzień, kiedy Ove w końcu to zrobi. Żeby znów z nią być.

Bo ma już wszystkiego dość. Dużo w życiu przeszedł, a teraz musi funkcjonować w świecie, który nie rozumie jego żelaznych zasad i istoty rutyny, świecie pełnym fircyków, blond fląder i białych koszul, bez swojej Sonji. Jest przekonany, że nadszedł czas, aby się ewakuować.

Tyle że najpierw na drodze staje mu ten gamoń, który nie potrafi zaparkować z przyczepą ani otworzyć okna, żeby nie spaść z drabiny. I jego ciężarna żona, która zjawia się w najmniej oczekiwanych momentach i w wieku trzydziestu lat nadal nie ma prawa jazdy, więc trzeba ją wszędzie wozić.

Ove nie przewiduje, że świat ma mu jeszcze dużo do zaoferowania, a on sam może dać wiele innym. Nie tylko ludziom. Bo jest jeszcze kot.

***

Uroczy debiut. Sprawi, że będziecie się śmiać, będziecie płakać, poczujecie sympatię do zrzęd w swoim otoczeniu i zechcecie przeprowadzić się do Szwecji.
„People”

Na przemian wzruszająca i zabawna… Jestem pewien, że zakochacie się w Ovem i będziecie głęboko poruszeni jego historią, a po spędzeniu z nim czasu być może spojrzycie na otaczający was świat z nieco większą empatią niż przed lekturą.
Eric Larson

Wspaniały ukłon w stronę człowieczeństwa oraz hołd dla przyjaźni i wiary w utraconą miłość. Autor porusza wiele zagadnień: małżeństwo, miłość, rasę, klasę, podziały, gentryfikację. To jedna z tych dobrych historii, które łączą.
James McBride, autor Ptaka dobrego Boga

Lekka, a jednocześnie głęboko poruszająca powieść o wpływie, jaki jedno życie ma na niezliczoną liczbę innych.
CBS Local

Fredrik Backman (ur. 1981) – szwedzki dziennikarz, bloger i pisarz, którego książki zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia pięć języków. Do jego bestsellerowych powieści należą: Niespokojni ludzie (Marginesy 2022), Pozdrawiam i przepraszam, Britt-Marie tu była, Miasto niedźwiedzia, My przeciwko wam oraz Mężczyzna imieniem Ove – jego książkowy debiut, który odniósł międzynarodowy sukces. Na jego podstawie powstały szwedzki film o tym samym tytule oraz amerykańska ekranizacja Mężczyzna imieniem Otto w reżyserii Marca Forstera z Tomem Hanksem w roli głównej.

Fredrik Backman
Mężczyzna imieniem Ove
Przekład: Alicja Rosenau
Wydawnictwo Marginesy
Premiera w tej edycji: 7 grudnia 2022
 
 

1
Męż­czy­zna imie­niem Ove
ku­puje kom­pu­ter, który nie jest kom­pu­te­rem

 
Ove ma pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Jeź­dzi sa­abem. Jest ty­pem czło­wieka, który lu­dzi nie­bu­dzą­cych w nim cie­płych uczuć po­ka­zuje pal­cem, jak gdyby byli wła­my­wa­czami, a jego pa­lec wska­zu­jący po­li­cyjną la­tarką. Stoi przed ladą sklepu w ro­dzaju tych, do któ­rych lu­dzie w ja­poń­skich au­tach przy­jeż­dżają ku­pić białe ka­belki. Ove przy­gląda się sprze­dawcy przez kilka chwil, a po­tem ma­cha w jego stronę nie­wiel­kim bia­łym kar­to­nem.
– Aha! A więc to jest ten aj­pot, tak? – do­py­tuje się Ove.
Sprze­dawca, młody chło­pak z jed­no­cy­fro­wym BMI, ma wy­raź­nie ja­kiś pro­blem. Jakby ze wszyst­kich sił sta­rał się stłu­mić im­puls, żeby na­tych­miast wy­rwać pu­dełko z rąk Ovego.
– Tak. To iPad. Ale na­prawdę by­łoby le­piej, gdyby pan nim tak nie wy­ma­chi­wał.
Ove przy­gląda się kar­to­nowi, jakby ten nie za­słu­gi­wał na za­ufa­nie. Jakby kar­ton jeź­dził sku­te­rem, no­sił spor­towe buty, ni stąd, ni zo­wąd za­czął na­zy­wać Ovego „kum­plem”, a po­tem spró­bo­wał opchnąć mu ze­ga­rek.
– Ach tak! Zna­czy się to jest kom­pu­ter, tak?
Sprze­dawca po­twier­dza ski­nie­niem. Ale po­tem zmie­nia zda­nie i za­miast tego szybko kręci głową.
– Tak… czy ra­czej, to zna­czy to jest iPad. Nie­któ­rzy mó­wią na niego „ta­blet”, a inni „urzą­dze­nie mo­bilne”. Róż­nie można na to pa­trzeć…
Ove spo­gląda na sprze­dawcę, jakby ten na­gle za­czął mó­wić do niego od tyłu.
– Aha!
Sprze­dawca, tro­chę zdez­o­rien­to­wany, kiwa głową.
– Ta­aak…
Ove znów po­trząsa kar­to­nem.
– A czy on jest do­bry, ten tu­taj?
Sprze­dawca dra­pie się po gło­wie.
– Tak. To zna­czy… co pan ma na my­śli?
Ove wzdy­cha i za­czyna mó­wić bar­dzo po­woli. Ar­ty­ku­łuje słowa tak, jakby je­dy­nym pro­ble­mem w tej roz­mo­wie było to, że sprze­dawca nie­do­sły­szy.
– Czy. Ten. Jest. Do­oobry? Czy to do­bry kom­pu­ter?
Sprze­dawca dra­pie się w pod­bró­dek.
– Otóż… tak… to świetny sprzęt… ale za­leży, jaki ktoś chce mieć kom­pu­ter.
Ove pa­trzy na niego po­dejrz­li­wie.
– Ja chcę mieć kom­pu­ter! Zwy­czajny kom­pu­ter kom­pu­ter!
Na krótką chwilę mię­dzy męż­czy­znami za­pada mil­cze­nie. Sprze­dawca od­chrzą­kuje.
– Tak, no więc tak wła­ści­wie to nie jest zwy­czajny kom­pu­ter. Może wo­lałby pan mieć… – Sprze­dawca milk­nie, naj­wy­raź­niej szuka słowa, które sto­ją­cemu przed nim męż­czyź­nie mo­głoby co­kol­wiek po­wie­dzieć. Po­now­nie chrząka i mówi: – …na przy­kład lap­topa?
Ove z prze­ko­na­niem po­trząsa głową i na­chyla się groź­nie nad ladą.
– Nie, tego nie chcę, do CHO­LERY. Ja chcę kom­pu­ter!
Sprze­dawca kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.
– Lap­top to jest kom­pu­ter.
Ove spo­gląda na niego z urazą, po­tem de­mon­stra­cyj­nie przy­ci­ska swój la­tar­kowy pa­lec do blatu lady.
– Prze­cież wiem!
Sprze­dawca przy­ta­kuje.
– Okej…
Znowu ci­sza. Nie­wiele się różni od ci­szy, jaka za­pada po­mię­dzy dwoma re­wol­we­row­cami, któ­rzy na­gle od­kryli, że za­po­mnieli za­brać swoje re­wol­wery. Ove przez kilka chwil wpa­truje się w kar­ton, tro­chę jakby cze­kał na ja­kąś de­kla­ra­cję z jego strony.
– Gdzie tu się wy­ciąga kla­wia­turę? – mam­ro­cze w końcu.
Sprze­dawca po­ciera wil­gotne od potu dło­nie o kant lady, ner­wowo buja się na pię­tach, jak to czę­sto ro­bią mło­dzi pra­cow­nicy skle­pów, kiedy do­ciera do nich, że prze­prawa z klien­tem wcale nie pój­dzie tak szybko, jak po­cząt­kowo są­dzili.
– No więc ten tu­taj nie ma kla­wia­tury.
Ove unosi brwi.
– Aha! Żeby trzeba było ku­po­wać osobno, tak? I jesz­cze pła­cić SA­KRA­MENC­KIE pie­nią­dze!
Sprze­dawca znów po­ciera dło­nie.
– Nie… to zna­czy… a więc: ten kom­pu­ter nie ma kla­wia­tury. Wszystko robi się na mo­ni­to­rze.
Ove kręci głową zre­zy­gno­wany, jakby wła­śnie zo­ba­czył, że sprze­dawca liże szybę wi­tryny z lo­dami.
– Ale ja mu­szę mieć kla­wia­turę. Chyba pan to ro­zu­mie, co?
Sprze­dawca wzdy­cha głę­boko, jak to czy­nią lu­dzie od­li­cza­jący po ci­chu do dzie­się­ciu.
– Okej. Ro­zu­miem. W ta­kim ra­zie uwa­żam, że to nie jest kom­pu­ter dla pana. Za­miast tego po­wi­nien pan ku­pić Mac­Bo­oka.
Wy­raz twa­rzy Ovego zdra­dza, że chyba nie jest do końca prze­ko­nany.
– Mak­buka?
Sprze­dawca en­tu­zja­stycz­nie kiwa głową, jakby wła­śnie w ro­ko­wa­niach na­stą­pił de­cy­du­jący prze­łom.
– Tak.
Ove po­dejrz­li­wie marsz­czy czoło.
– Czy to jest je­den z tych cho­ler­nych „czyt­ni­ków”, o któ­rych te­raz wszy­scy ga­dają?
Sprze­dawca wzdy­cha z głę­bią epic­kiej po­ezji.
– Nie. Mac­Book to jest… to jest… lap­top. Z kla­wia­turą.
– Aha! – sy­czy Ove w od­po­wie­dzi.
Sprze­dawca po­twier­dza ski­nie­niem. Po­ciera dło­nie.
– Tak.
Ove roz­gląda się po ca­łym skle­pie. Jesz­cze raz lekko po­trząsa trzy­ma­nym w dłoni kar­to­nem.
– A czy to się do cze­goś na­daje?
Sprze­dawca spusz­cza wzrok i pa­trzy w ladę w taki spo­sób, jakby ze wszyst­kich sił po­wstrzy­my­wał się, żeby nie wbić so­bie pa­znokci w twarz. Po­tem roz­ja­śnia się nie­spo­dzie­wa­nym uśmie­chem.
– Wie pan co? Zo­ba­czę, czy mój ko­lega już skoń­czył roz­ma­wiać ze swoim klien­tem, to bę­dzie mógł panu wszystko za­pre­zen­to­wać!
Ove spo­gląda na ze­ga­rek. Po­trząsa głową.
– Nie­któ­rzy mają inne rze­czy do ro­boty niż tylko wy­sta­wać tu cały dzień i cze­kać!
Chło­pak szybko kiwa głową. Po­tem znika za ladą. Po kilku chwi­lach wraca z ko­legą o pro­mien­nym wy­ra­zie twa­rzy. Tak wy­glą­dają lu­dzie, któ­rzy jesz­cze nie pra­co­wali zbyt długo jako sprze­dawcy.
– Dzień do­bry! W czym mogę panu po­móc?
Ove wy­ce­lo­wuje swój pa­lec wska­zu­jący w ladę.
– Chcę kom­pu­ter!
Ko­lega sprze­dawcy już nie jest tak pro­mienny. Po­tem pa­trzy na tam­tego pierw­szego wzro­kiem, któ­rym za­po­wiada, że jesz­cze się z nim po­li­czy.
– Oookej. A więc kom­pu­ter, do­brze. W ta­kim ra­zie mo­żemy przejść do działu urzą­dzeń prze­no­śnych, tak na po­czą­tek – zwraca się do Ovego, już bez po­cząt­ko­wego en­tu­zja­zmu.
Ove rzuca mu po­nure spoj­rze­nie.
– Pa­nie! Ja wiem, co to ta­kiego lep­top, do ja­snej cho­lery! Nie musi pan mó­wić „prze­no­śny”!
Ko­lega kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.
Za jego ple­cami pierw­szy sprze­dawca mam­ro­cze:
– Już nie wy­ra­biam, idę na lunch.
– Lunch, wła­śnie, te­raz tylko to jedno lu­dziom w gło­wie – pry­cha Ove.
– Słu­cham? – mówi ko­lega i od­wraca się do niego.
– LUNCH! – mówi do­bit­nie Ove.

2
(Trzy ty­go­dnie wcze­śniej)
Męż­czy­zna imie­niem Ove
pro­wa­dzi in­spek­cję w są­siedz­twie

 
Była za pięć szó­sta rano, kiedy Ove i kot spo­tkali się po raz pierw­szy. Kotu Ove od razu się nie spodo­bał. Uczu­cie to było w naj­wyż­szym stop­niu od­wza­jem­nione. Jak zwy­kle Ove wstał z łóżka dzie­sięć mi­nut wcze­śniej. Ni­gdy nie ro­zu­miał, jak lu­dzie mogą za­spać i tłu­ma­czyć się po­tem, że „bu­dzik nie za­dzwo­nił”. Ove ni­gdy nie miał bu­dzika, przez całe swoje ży­cie. Bu­dził się za pięt­na­ście szó­sta i za­raz wsta­wał. Przy­go­to­wał kawę. Wsy­pał do eks­presu do­kład­nie taką samą ilość zmie­lo­nych zia­ren, jaką co rano zu­ży­wali ra­zem z żoną przez nie­mal czter­dzie­ści lat, które prze­miesz­kali na tym osie­dlu dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Po miarce na fi­li­żankę i jesz­cze jedna do­dat­kowo dla dzbanka. Ani mniej, ani wię­cej. Te­raz lu­dzie już tego nie po­tra­fili, za­pa­rzyć po­rząd­nej kawy. Tak samo jak nikt te­raz nie umiał pi­sać ręcz­nie. Te­raz wszę­dzie były tylko same kom­pu­tery i eks­presy ci­śnie­niowe. A do­kąd zmie­rzało spo­łe­czeń­stwo, w któ­rym lu­dzie już na­wet nie umieli pi­sać czy ro­bić kawy? Co? Nad tym Ove się wła­śnie za­sta­na­wiał.
Pod­czas gdy jego po­rządna kawa prze­le­wała się z fil­tra do dzbanka, wło­żył swoje gra­na­towe spodnie, gra­na­tową kurtkę, wsu­nął stopy w cho­daki i wło­żył ręce do kie­szeni w taki spo­sób, w jaki to czyni męż­czy­zna w śred­nim wieku, który za­wsze się spo­dziewa, że ten na wskroś ze­psuty świat za­raz go roz­cza­ruje, a po­tem wy­szedł na in­spek­cję. Jak każ­dego ranka.
Kiedy wy­cho­dził, w oko­licz­nych do­mach było ci­cho i ciemno. Można się do­my­ślać. W tej dziel­nicy nikt ra­czej nie prze­mę­czał się zbyt wcze­snym wsta­wa­niem, Ove wie­dział to do­brze. Te­raz miesz­kali tu­taj prze­cież sami wła­ści­ciele firm i przed­sta­wi­ciele in­nych nie­okre­ślo­nych za­wo­dów.
Kot sie­dział z non­sza­lancką miną na środku chod­nika mię­dzy do­mami. Zresztą czy to na­prawdę był kot? Miał pół ogona i tylko jedno ucho. Tu i ów­dzie bra­ko­wało mu kę­pek sier­ści, jakby ktoś po­wy­ry­wał ją ca­łymi gar­ściami. Praw­dziwa ko­cia bida. Trudno go na­wet na­zwać ca­łym ko­tem, po­my­ślał Ove.
Zro­bił kilka kro­ków w stronę zwie­rzę­cia, tu­piąc gło­śno. Kot wstał. Ove się za­trzy­mał. Stali tak i mie­rzyli się wzro­kiem przez kilka chwil, jak dwóch po­ten­cjal­nych prze­ciw­ni­ków póź­nym wie­czo­rem w wiej­skiej mor­downi. Ove roz­wa­żał, czy nie rzu­cić w kota bu­tem. Kot spra­wiał wra­że­nie, jakby ubo­le­wał nad tym, że sam nie ma żad­nych bu­tów do rzu­ce­nia.
– A sio! – ryk­nął Ove tak nie­spo­dzie­wa­nie, że kot za­drżał.
Zwie­rzak cof­nął się o krok. Nie spusz­czał wzroku z pięć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­latka i jego cho­da­ków. Po­tem zręcz­nym ru­chem od­wró­cił się i po­szedł w swoją stronę. Gdyby Ove nie znał ko­tów, nie­mal mógłby przy­siąc, że wi­dzi, jak kot prze­wraca oczami. By­dlę, po­my­ślał i zer­k­nął na ze­ga­rek. Za dwie szó­sta. Czas ru­szyć da­lej, żeby kot nie spo­wo­do­wał opóź­nie­nia ca­łej in­spek­cji. Jesz­cze by tego bra­ko­wało.
Tak więc Ove po­ma­sze­ro­wał dróżką mię­dzy do­mami w stronę par­kingu, jak to czy­nił każ­dego ranka. Za­trzy­mał się przy ta­blicy oznaj­mu­ją­cej, że ruch sa­mo­cho­dowy jest za­ka­zany na ca­łym osie­dlu. Kon­tro­l­nie kop­nął lekko słu­pek, do któ­rego była przy­mo­co­wana. Nie żeby ta­blica była prze­chy­lona albo coś w tym ro­dzaju, ale po pro­stu za­wsze le­piej spraw­dzić. A Ove jest męż­czy­zną tego ro­dzaju, który zwykł ko­pać rze­czy, żeby skon­tro­lo­wać, czy wszystko jest w po­rządku.
Po­szedł więc na par­king i prze­cha­dzał się tam i z po­wro­tem przed ga­ra­żami, żeby spraw­dzić, czy nikt się do któ­re­goś w nocy nie wła­mał lub czy grupka wan­dali nie pod­ło­żyła ognia. Wpraw­dzie coś ta­kiego jesz­cze się nie zda­rzyło w tej oko­licy, ale prze­cież Ove ni­gdy nie od­pu­ścił so­bie swo­jej rundy. Kon­tro­l­nie na­ci­snął klamkę wła­snego ga­rażu, gdzie stał za­par­ko­wany jego saab. Spraw­dził trzy razy. Do­kład­nie tak jak każ­dego ranka.
Po­tem zaj­rzał na par­king dla od­wie­dza­ją­cych, na któ­rym można było zo­sta­wić auto mak­sy­mal­nie na dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, i w ma­łym no­te­siku, który miał w kie­szeni kurtki, sta­ran­nie za­pi­sał wszyst­kie nu­mery re­je­stra­cyjne. Po­rów­nał z nu­me­rami, które za­no­to­wał na tych sa­mych miej­scach dzień wcze­śniej. Kiedy ten sam nu­mer po­wta­rzał się w jego no­te­siku dzień po dniu, Ove zwy­kle szedł do domu, dzwo­nił do urzędu ko­mu­ni­ka­cji i żą­dał da­nych wła­ści­ciela po­jazdu, po czym dzwo­nił do de­li­kwenta, żeby go po­in­for­mo­wać, że jest cho­ler­nym tę­pym dup­kiem, który nie umie czy­tać szwedz­kich ta­blic in­for­ma­cyj­nych. Nie dla­tego, żeby Ove szcze­gól­nie przej­mo­wał się tym, kto zo­sta­wia sa­mo­chód na tym par­kingu. Oczy­wi­ście, że nie. Tu cho­dziło o za­sady. Je­śli na ta­blicy było na­pi­sane dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, to na­le­żało się tego trzy­mać. Bo jak by to wy­glą­dało, gdyby wszy­scy zo­sta­wiali sa­mo­chody na całe dnie, gdzie im się po­doba? Po­wstałby chaos, to było dla Ovego oczy­wi­ste. Auta sta­łyby wszę­dzie.
Ale dzi­siaj na par­kingu dla go­ści nie stały żadne nie­le­galne po­jazdy, więc Ove spo­koj­nie kon­ty­nu­ował swoją co­dzienną ru­tynę i skie­ro­wał się w stronę śmiet­nika. Wła­ści­wie to nie była jego sprawa, od po­czątku gło­śno pro­te­sto­wał prze­ciwko tym bzdu­rom, które te nowe mą­drale prze­for­so­wały w za­rzą­dzie osie­dla, że wszystko trzeba sor­to­wać do upa­dłego. Ale skoro tak po­sta­no­wiono, to na­le­żało sor­to­wać, czyli był po­trzebny ktoś, kto do­pil­nuje tej sprawy. Wpraw­dzie nikt mu tego nie zle­cał, ale gdyby lu­dzie tacy jak Ove sami nie przej­mo­wali ini­cja­tywy w ta­kich sy­tu­acjach, wszystko skoń­czy­łoby się wielką anar­chią. Ove do­brze o tym wie­dział. Śmieci le­ża­łyby wszę­dzie.
Lek­kimi kop­nię­ciami spraw­dzał kon­te­nery. Za­klął, po czym z po­jem­nika na szkło wy­do­był słoik i mam­ro­cząc pod no­sem coś o „par­ta­czach”, od­krę­cił alu­mi­niową po­krywkę. Słoik wrzu­cił z po­wro­tem do szkła, a po­krywkę do od­pa­dów me­ta­lo­wych.
Kiedy Ove był prze­wod­ni­czą­cym za­rządu osie­dla, twardo do­ma­gał się za­in­sta­lo­wa­nia ka­mer w śmiet­ni­kach, żeby spraw­dzić, czy nikt nie wy­rzuca „nie­upraw­nio­nych śmieci”. Ku jego wiel­kiemu roz­cza­ro­wa­niu pro­po­zy­cja zo­stała od­rzu­cona więk­szo­ścią gło­sów, po­nie­waż reszta miesz­kań­ców uwa­żała, że to by­łoby „tro­chę nie­przy­jemne”, poza tym byłby kło­pot z ar­chi­wi­zo­wa­niem na­grań wi­deo. Mimo że Ove raz za ra­zem po­wta­rzał z obu­rze­niem, że ten, kto „ma czy­ste ręce”, prze­cież wcale nie musi bać się „prawdy”.
Dwa lata póź­niej, kiedy Ove zo­stał zdjęty ze sta­no­wi­ska prze­wod­ni­czą­cego (w re­zul­ta­cie „za­ma­chu stanu”, jak po­tem to okre­ślał), kwe­stia ka­mer po­wró­ciła. Naj­wy­raź­niej ist­niały ja­kieś no­wo­modne ka­mery, które włą­czały się przez wy­kry­wacz ru­chu i wy­sy­łały ob­raz bez­po­śred­nio do In­ter­netu, jak tłu­ma­czył nowy za­rząd w bez­czel­nym li­ście do wszyst­kich miesz­kań­ców. Za ich po­mocą można było ob­ser­wo­wać nie tylko śmiet­nik, ale też par­king, żeby za­po­bie­gać wan­da­li­zmowi i wła­ma­niom. Poza tym na­gra­nie wi­deo sa­mo­czyn­nie ka­so­wało się po upły­wie dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, żeby „nie na­ru­szać pry­wat­no­ści miesz­kań­ców”. Za­in­sta­lo­wa­nie tych ka­mer wy­ma­gało jed­no­gło­śnej zgody wszyst­kich człon­ków spół­dzielni. Tylko je­den gło­so­wał prze­ciwko.
A mia­no­wi­cie Ove, który ni­gdy nie ufał In­ter­ne­towi. Pi­sał go za­wsze dużą li­terą i ak­cen­to­wał na ostat­niej sy­la­bie, choć żona tyle razy zwra­cała mu uwagę, że ak­cen­tuje się ina­czej. A więc ten In­ter­net nie bę­dzie pa­trzył na Ovego, kiedy Ove wy­rzuca śmieci, po jego tru­pie, o tym za­rząd miał się wkrótce prze­ko­nać. Więc nie było ka­mer. I bar­dzo do­brze, po­my­ślał Ove. Co­dzienne in­spek­cje i tak są lep­sze. Żeby było wia­domo, kto co robi, żeby mieć to wszystko tro­chę bar­dziej pod kon­trolą. Prze­cież każdy po­wi­nien to ro­zu­mieć.
Po za­koń­cze­niu in­spek­cji śmiet­nika za­mknął drzwi na klucz i trzy razy szarp­nął klamką. Po­tem od­wró­cił się i zo­ba­czył ro­wer oparty o ścianę przed prze­cho­wal­nią ro­we­rów. Mimo iż tuż nad nim znaj­do­wała się ta­bliczka, na któ­rej ja­sno i wy­raź­nie było na­pi­sane: „Za­kaz sta­wia­nia ro­we­rów”. Obok ro­weru któ­ryś z są­sia­dów przy­kleił na­pi­saną ręcz­nie kartkę „To nie jest par­king dla ro­we­rów! Na­ucz się czy­tać!”. Ove wy­mam­ro­tał coś o „idio­tach”, otwo­rzył po­miesz­cze­nie, pod­niósł ro­wer i usta­wił go rów­niutko w rządku wraz z in­nymi. Za­mknął prze­cho­wal­nię i na­ci­snął klamkę trzy razy.
Po­tem zdarł ze ściany ręcz­nie na­pi­saną kartkę. Po­my­ślał, że może po­wi­nien wy­słać do za­rządu wnio­sek o umiesz­cze­nie na tej ścia­nie po­rząd­nego szyldu „Na­kle­ja­nie ogło­szeń za­bro­nione”. Lu­dziom się naj­wy­raź­niej wy­daje, że mogą so­bie ła­zić i na­kle­jać swoje zło­śliwe li­ściki, gdzie im się tylko po­doba. Ta ściana to nie jest żadna cho­lerna ta­blica ogło­szeń!
Po­tem Ove po­szedł da­lej wą­ską dróżką mię­dzy do­mami. Za­trzy­mał się przed wła­snym, na­chy­lił się nad pły­tami chod­nika i po­cią­gnął no­sem przy szcze­li­nach. Siki. Śmier­działo si­kami. Stwier­dziw­szy ten fakt, wszedł do swo­jego domu, za­mknął drzwi i na­pił się kawy.
Kiedy skoń­czył, za­dzwo­nił do firmy te­le­fo­nicz­nej i wy­po­wie­dział abo­na­ment, a po­tem od­wo­łał pre­nu­me­ratę po­ran­nej ga­zety. Na­pra­wił ba­te­rię w ma­łej ła­zience. Wy­mie­nił śrubki w klamce drzwi ogro­do­wych w kuchni. Na­tarł ole­jem blat ku­chen­nego stołu. Po­prze­sta­wiał pu­dła na stry­chu. Upo­rząd­ko­wał na­rzę­dzia w skła­dziku i prze­niósł na inne miej­sce zi­mowe opony do sa­aba. Po­tem za­trzy­mał się. I stoi. Nie tak ży­cie miało wy­glą­dać. Tak Ove się czuje.

 
Jest wtor­kowe po­po­łu­dnie w li­sto­pa­dzie, go­dzina czwarta, a on po­ga­sił wszyst­kie lampy. Wy­łą­czył ka­lo­ry­fery i eks­pres do kawy. Na­ole­jo­wał jesz­cze raz blaty w kuchni. Choć te osły w Ikei mó­wią, że tych bla­tów nie trzeba ole­jo­wać. W tym domu blaty na­ciera się ole­jem co pół roku, czy trzeba, czy nie trzeba. Nie­za­leż­nie od tego, co mówi ja­kaś wy­ma­lo­wana jak cyr­kówka dziew­czynka w żół­tej ko­szulce polo z ma­ga­zynu sa­mo­ob­słu­go­wego.
Stoi w sa­lo­nie swo­jego pię­tro­wego domu z po­łową stry­chu i wy­gląda przez okno. Wła­śnie prze­biega ten czter­dzie­sto­letni fir­cyk z trzy­dnio­wym za­ro­stem, który mieszka na skos po dru­giej stro­nie ulicy. Chyba ma na imię An­ders. Nowy na osie­dlu, Ove do­brze wie, na pewno nie mieszka tu dłu­żej niż cztery–pięć lat. A już udało mu się wci­snąć do za­rządu osie­dla. Wstrętna żmija. Wy­daje mu się, że ta ulica na­leży do niego. Za­miesz­kał tu naj­wy­raź­niej po roz­wo­dzie i po­twor­nie prze­pła­cił. To ty­powe dla ta­kich dup­ków, przy­cho­dzą tu i za­wy­żają po­da­tek od nie­ru­cho­mo­ści dla po­rząd­nych lu­dzi. Jakby to była ja­kaś dziel­nica dla bo­ga­czy. Jeź­dzi audi, jesz­cze i to, Ove kie­dyś za­uwa­żył. Zresztą można się było do­my­ślać. Przed­się­biorcy i inne dupki, oni wła­śnie jeż­dżą audi. Po pro­stu nie mają po­ję­cia.
Ove wkłada ręce w kie­sze­nie swo­ich gra­na­to­wych spodni. Ko­pie tro­chę wy­zy­wa­jąco li­stwę pod­ło­gową. Ten dom jest wła­ści­wie za duży tylko dla Ovego i jego żony, Ove musi to przy­znać. Ale jest spła­cony. Nie ma ani ko­rony kre­dytu. Na pewno nie można tego po­wie­dzieć o tam­tym fir­cyku. Te­raz wszy­scy tylko biorą kre­dyty, wia­domo, co lu­dzie wy­pra­wiają. Ale Ove spła­cił. Ro­bił to, co na­le­żało. Cho­dził do pracy. Ni­gdy nie cho­ro­wał, ani przez je­den dzień. Sta­rał się być przy­datny dla spo­łe­czeń­stwa. Brał od­po­wie­dzial­ność. Te­raz nikt już tego nie robi, nie bie­rze od­po­wie­dzial­no­ści. Te­raz tylko wszę­dzie kom­pu­tery, ba­jery, do­radcy i po­li­tycy sa­mo­rzą­dowi, któ­rzy cho­dzą do klu­bów porno i na czarno sprze­dają lu­dziom miesz­ka­nia. Raje po­dat­kowe i port­fele ak­cji. Nikt już nie chce pra­co­wać. Cały kraj jest pe­łen lu­dzi, któ­rzy tylko ca­łymi dniami chcą jeść lunch.
„Chyba przy­jem­nie bę­dzie wresz­cie tro­chę od­po­cząć?” – tak po­wie­dzieli Ovemu wczo­raj w pracy. Kiedy tłu­ma­czyli, co to jest „prze­rost za­trud­nie­nia” i że mu­szą „wy­pro­wa­dzić star­szą ge­ne­ra­cję”. Po­nad jedna trze­cia ży­cia w tym sa­mym miej­scu pracy, a te­raz tak go na­zwali. Ja­kaś cho­lerna „ge­ne­ra­cja”. Bo te­raz wszy­scy mają po trzy­dzie­ści je­den lat, no­szą zbyt ob­ci­słe spodnie i nie piją nor­mal­nej kawy. I nikt już nie bie­rze za nic od­po­wie­dzial­no­ści. Wszę­dzie cała masa fa­ce­tów z przy­strzy­żoną bródką, któ­rzy zmie­niają prace, zmie­niają żony i zmie­niają marki sa­mo­cho­dów. Tak po pro­stu. Kiedy im pa­suje.
Ove wy­gląda przez szybę. Fir­cyk da­lej za­wzię­cie biega. Ale to nie jog­ging pro­wo­kuje Ovego, wcale nie. Ove ma gdzieś, czy lu­dzie bie­gają. On tylko nie ro­zu­mie, dla­czego od razu mu­szą ro­bić z tego taką aferę. Ob­no­sić się z tymi uśmiesz­kami sa­mo­za­do­wo­le­nia, jakby wła­śnie le­czyli ro­ze­dmę płuc. Albo za szybko cho­dzą, albo za wolno bie­gają, to wła­śnie ro­bią ci jog­ge­rzy. W taki spo­sób czter­dzie­sto­letni fa­cet po­ka­zuje światu, że ni­czego nie umie zro­bić po­rząd­nie. Poza tym dla­czego mu­szą się w tym celu prze­bie­rać za dwu­na­sto­let­niego ru­muń­skiego gim­na­styka, czy to na­prawdę ko­nieczne? Czy ko­niecz­nie trzeba wy­glą­dać jak czło­nek olim­pij­skiej dru­żyny sa­necz­kar­skiej, je­śli chce się wyjść z domu i po­truch­tać bez celu po oko­licy przez trzy kwa­dranse?
Ma też dziew­czynę, ten fir­cyk. Dzie­sięć lat młod­sza. Ove mówi na nią blond flą­dra. Łazi taka po oko­licy i chwieje się ni­czym pi­jana panda na tych swo­ich ob­ca­sach jak klu­cze na­sa­dowe, twarz wy­ma­lo­wana ni­czym u klauna, do tego tak wiel­kie oku­lary prze­ciw­sło­neczne, że nie wia­domo, czy to jesz­cze oku­lary, czy już kask. No i ma do tego ta­kie małe zwie­rzątko, w sam raz pa­su­jące do to­rebki, które biega wszę­dzie bez smy­czy, bez prze­rwy szczeka i sika na ka­mienne płyty ścieżki przed do­mem Ovego. Ona my­śli, że Ove tego nie wi­dzi, ale Ove wi­dzi wszystko. I nie tak to ży­cie miało wy­glą­dać. To tyle.
„Chyba przy­jem­nie bę­dzie wresz­cie tro­chę od­po­cząć?” – po­wie­dzieli mu wczo­raj w pracy. I te­raz Ove stoi w kuchni przy na­ole­jo­wa­nym bla­cie. Nie po­winno być tak, że czło­wiek we wto­rek ma czas na ta­kie rze­czy. Wy­gląda przez okno na iden­tyczny dom na­prze­ciwko. Naj­wi­docz­niej wpro­wa­dziła się tam ro­dzina z dziećmi. Ob­co­kra­jowcy, do­my­ślił się Ove. Jesz­cze nie wie, jaki mają sa­mo­chód. Trzeba przy­naj­mniej mieć na­dzieję, że nie jest to audi. Albo jesz­cze go­rzej, ja­kiś ja­poń­czyk. Ove kiwa sam so­bie głową, jakby wła­śnie po­wie­dział coś, z czym wy­jąt­kowo mocno się zga­dza. Spo­gląda na su­fit w sa­lo­nie. Dzi­siaj wbije hak. I nie bę­dzie to byle jaki ha­czyk. Pierw­szy lep­szy in­for­ma­tyk z dia­gnozą z wiel­kich li­ter i w nie­okre­ślo­nym płciowo dzier­ga­nym swe­terku, ja­kie wszy­scy te­raz no­szą, mógłby wbić zwy­kły, za­srany hak. Ale hak Ovego bę­dzie mocny jak skała. Za­mie­rza osa­dzić go tak, że kiedy będą roz­bie­rać całą cha­łupę, hak bę­dzie ostat­nią czę­ścią, która się podda. Za kilka dni zjawi się tu ja­kiś go­guś z biura ma­kler­skiego, pod kra­wa­tem, z wę­złem wiel­kim jak głowa nie­mow­lę­cia, i bę­dzie coś na­wi­jał o „po­ten­cjale re­no­wa­cyj­nym” i „efek­tyw­no­ści po­wierzchni”, i dużo bę­dzie mógł po­wie­dzieć o Ovem, ale ani jed­nego złego słowa o haku Ovego. Żeby to było ja­sne.
Na pod­ło­dze w sa­lo­nie stoi skrzynka Ovego z rze­czami, które mogą-się-przy­dać. W jego domu pa­nuje taki po­dział. Wszyst­kie rze­czy, które ku­piła żona Ovego, są albo „ele­ganc­kie”, albo „przy­jemne”. Na­to­miast wszystko, co ku­pił Ove, to rze­czy, które mogą się przy­dać. Przed­mioty, które mają ja­kąś funk­cję. Trzyma je w dwóch skrzyn­kach, du­żej i ma­łej skrzynce na rze­czy przy­datne. To jest mniej­sza z nich. Za­wiera gwoź­dzie, śrubki, klu­cze i tym po­dobne.
Lu­dzie już nie mają rze­czy, które są przy­datne. Te­raz lu­dzie po­sia­dają sam szajs. Dwa­dzie­ścia par bu­tów, ale ni­gdy nie wie­dzą, gdzie jest łyżka do bu­tów. Cały dom za­pchany mi­kro­fa­lami i pła­skimi te­le­wi­zo­rami, ale nie zna­leź­liby ani jed­nego po­rząd­nego kołka roz­po­ro­wego, na­wet gdyby ktoś gro­ził im ku­chen­nym no­żem.
Ove ma w swo­jej skrzynce z przy­dat­nymi rze­czami całą prze­gródkę pełną koł­ków. Stoi te­raz i przy­gląda się im, jakby były fi­gu­rami sza­cho­wymi. Nie lubi po­śpie­chu przy wy­bo­rze od­po­wied­niego. To musi tro­chę po­trwać. Każdy ro­dzaj kołka to inny pro­ces, każdy ma osobny za­kres za­sto­so­wań. Lu­dzie nie mają dzi­siaj sza­cunku dla sta­rej po­czci­wej funk­cjo­nal­no­ści, te­raz wszystko musi być tylko piękne i skom­pu­te­ry­zo­wane, ale Ove za­ła­twia sprawy tak, jak na­leży je za­ła­twiać.
„Przy­jem­nie bę­dzie od­po­cząć” – tak po­wie­dzieli w pracy. Przy­szli do jego biura w po­nie­dzia­łek i po­wie­dzieli, że nie chcieli prze­kła­dać tego na pią­tek, żeby „nie ze­psuć Ovemu week­endu”. „Chyba się cie­szysz, że bę­dziesz mógł wresz­cie tro­chę od­po­cząć” – po­wie­dzieli. Co oni wie­dzą o tym, jak to jest bu­dzić się we wto­rek rano i nie mieć już żad­nej funk­cji? Z tymi swo­imi In­ter­ne­tami i kawą espresso, co oni wie­dzą o bra­niu od­po­wie­dzial­no­ści za sprawy?
Ove pa­trzy na su­fit. Mruży oczy. Ważne, żeby hak był umiesz­czony cen­tral­nie, tak zde­cy­do­wał.
I kiedy tak stoi po­chło­nięty spra­wami naj­wyż­szej wagi, jego roz­my­śla­nia bru­tal­nie prze­rywa ja­kiś prze­cią­gły szu­ra­jący od­głos. Brzmiący wręcz jak dźwięk, który mógłby po­wstać, gdyby ja­kiś ga­moń pró­bo­wał co­fać ja­poń­skim sa­mo­cho­dem z przy­czepą wzdłuż ściany domu Ovego.

3
Męż­czy­zna imie­niem Ove
par­kuje z przy­czepą

 
Ove od­suwa na bok za­słony w zie­lone kwiaty, które żona Ovego przez lata chciała wy­mie­nić. Wi­dzi ni­ską, czar­no­włosą, około trzy­dzie­sto­let­nią ko­bietę, ewi­dent­nie ob­cego po­cho­dze­nia, wście­kle ge­sty­ku­lu­jącą w stronę o wiele za wy­so­kiego blon­dyna w zbli­żo­nym wieku, wci­śnię­tego w fo­tel o wiele za ma­łego ja­poń­skiego auta z przy­czepą, które wła­śnie szo­ruje całą ścianę domu Ovego.
Ga­moń za po­mocą dys­kret­nych ge­stów i zna­ków usi­łuje wy­tłu­ma­czyć ko­bie­cie, że to wcale nie jest ta­kie ła­twe, jak by się wy­da­wało. Ko­bieta w od­po­wie­dzi używa zde­cy­do­wa­nie mniej sub­tel­nych ge­stów, któ­rymi chce wy­ra­zić, że praw­do­po­dob­nie wy­nika to stąd, iż ga­moń jest kre­ty­nem.
– Do ja­snej chole… – Ove wy­daje z sie­bie ryk przez okno, kiedy jedno z kół przy­czepy za­ha­cza o jego ra­batki.
Upusz­cza na pod­łogę skrzynkę z przy­dat­nymi rze­czami. Za­ci­ska pię­ści. Kilka se­kund póź­niej jego drzwi fron­towe od­ska­kują na­gle, jakby otwo­rzyły się same ze stra­chu, że w prze­ciw­nym ra­zie Ove przej­dzie przez nie na wy­lot.
– Co wy, do wszyst­kich dia­błów, wy­pra­wia­cie? – krzy­czy Ove na ciem­no­włosą ko­bietę.
– Wła­śnie, sama się nad tym za­sta­na­wiam! – od­krzy­kuje nowa są­siadka.
Ove przez chwilę jest zbity z tropu. Zerka na nią wrogo. Ko­bieta od­wza­jem­nia spoj­rze­nie.
– Nie wolno jeź­dzić sa­mo­cho­dem po osie­dlu! Nie umie pani czy­tać szwedz­kich szyl­dów?
Obca ko­bieta pod­cho­dzi do niego o krok bli­żej i do­piero wtedy Ove za­uważa, że ona albo jest w za­awan­so­wa­nej ciąży, albo cierpi na coś, co Ove okre­śliłby jako bar­dzo wy­biór­czo osa­dzoną oty­łość.
– Prze­cież to nie ja jeż­dżę!
Ove bez słowa wpa­truje się w nią przez kilka se­kund. Po­tem od­wraca się w stronę wiel­kiego blond ga­mo­nia, który wła­śnie wy­gra­mo­lił się z ja­poń­skiego sa­mo­chodu i unosi obie dło­nie w górę w prze­pra­sza­ją­cym ge­ście. Ma na so­bie dzier­gany swe­ter, a jego po­stawa wska­zuje na po­ważny nie­do­bór wap­nia.
– A kim pan jest? – pyta Ove.
– To ja jeż­dżę tym au­tem. – Ga­moń kiwa ra­do­śnie głową.
Musi mieć co naj­mniej ze dwa me­try wzro­stu. Ove od­czuwa za­wsze in­stynk­towną nie­uf­ność do osób, które mają po­nad metr osiem­dzie­siąt pięć. Wtedy krew nie daje rady do­trzeć do mó­zgu, tak mówi jego do­świad­cze­nie.
– Ach tak? Na­prawdę? A wcale na to nie wy­glą­dało! – na­tych­miast wy­rzuca z sie­bie czar­no­włosa cię­żarna ko­bieta, która na oko jest o pół me­tra niż­sza od ga­mo­nia, i obiema rę­kami wali go w ra­mię.
– A kto to jest? – pyta Ove, nie spusz­cza­jąc z niej wzroku.
– To moja żona. – Ga­moń skła­nia się uprzej­mie.
– Nie by­ła­bym taka pewna na twoim miej­scu, to już może długo nie po­trwać – od­gryza się ko­bieta, aż jej wielki brzuch pod­ska­kuje.
– To nie jest ta­kie pro­ste, jak się wy… – pró­buje ga­moń, ale żona za­raz mu prze­rywa.
– Mó­wi­łam: w PRAWO! A ty da­lej co­fa­łeś w LEWĄ stronę! Bo nie słu­chasz. NI­GDY mnie nie słu­chasz!
Po­tem wy­rzuca z sie­bie trwa­jącą co naj­mniej pół mi­nuty wią­zankę, która – jak Ove się do­my­śla – sta­nowi po­kaz nie­zwy­kle roz­wi­nię­tego za­sobu obelg w ję­zyku arab­skim.
Blond ga­moń w od­po­wie­dzi kiwa tylko głową z nie­opi­sa­nie bło­gim uśmie­chem. Wła­śnie ta­kim uśmie­chem, który spra­wia, że nor­malni lu­dzie mają ochotę spo­licz­ko­wać bud­dyj­skich mni­chów, po­my­ślał Ove.
– Ech, no to prze­pra­szam. To był mały wy­pa­dek, ale za­raz go na­pra­wimy! – mówi ga­moń, pa­trząc na Ovego, kiedy ko­bieta wresz­cie milk­nie.
Po­tem bez­tro­sko wy­ciąga z kie­szeni małe okrą­głe pu­de­łeczko i wkłada so­bie pod wargę snus wiel­ko­ści piłki do ręcz­nej. Spra­wia wra­że­nie, jakby chciał po­kle­pać Ovego po ple­cach.
Ove spo­gląda na ga­mo­nia ta­kim wzro­kiem, jak gdyby ten wła­śnie usa­dził kupę na ma­sce sa­mo­chodu Ovego.
– Na­pra­wimy?! Pan stoi na mo­jej ra­batce!
Ga­moń pa­trzy na koło przy­czepy.
– To mi ja­koś nie wy­gląda na ra­batkę. – Uśmie­cha się bez­tro­sko i po­pra­wia snus ko­niusz­kiem ję­zyka.
– To jest ra­batka! – stwier­dza do­bit­nie Ove.
Ga­moń kiwa głową. Przez chwilę przy­gląda się ziemi. Po­tem pa­trzy na Ovego, jakby my­ślał, że ten so­bie z niego stroi żarty.
– No pro­szę pana, prze­cież to tylko zie­mia.
Czoło Ovego ściąga się w jedną wielką, bar­dzo groźną zmarszczkę.
– To. Jest. Ra­batka.
Ga­moń dra­pie się z po­wąt­pie­wa­niem w głowę, aż na jego zmierz­wio­nej grzywce zo­staje tro­chę ta­baki.
– Ale pan na niej ni­czego nie po­sa­dził…
– To nie pań­ski za­srany in­te­res, co ja ro­bię ze swoją ra­batką!
Ga­moń po­śpiesz­nie kiwa głową, wy­raź­nie za­leży mu na tym, żeby jesz­cze bar­dziej nie spro­wo­ko­wać tego ob­cego męż­czy­zny. Od­wraca się do żony, jakby się spo­dzie­wał, że ru­szy mu z od­sie­czą. Ale ona by­naj­mniej nie spra­wia ta­kiego wra­że­nia. Ga­moń znów spo­gląda na Ovego.
– Ciąża, ro­zu­mie pan. Hor­mony i te rze­czy… – pró­buje ga­moń z uśmie­chem.
Cię­żarna się nie uśmie­cha. Ove też nie. Ko­bieta krzy­żuje ra­miona na pier­siach. Ove wsuwa dło­nie za pa­sek. Ga­moń naj­wy­raź­niej nie wie, co ma zro­bić ze swo­imi łap­skami, więc za­czyna wy­ma­chi­wać nimi w za­kło­po­ta­niu tuż przy tu­ło­wiu, jakby miał szma­ciane ra­miona, które trze­po­czą na wie­trze.
– Prze­sunę się i spró­buję jesz­cze raz – mówi w końcu i znów po­syła Ovemu swój roz­bra­ja­jący uśmiech.
Ove nie pa­trzy na niego roz­bra­ja­jąco.
– Jazda sa­mo­cho­dem jest za­ka­zana na te­re­nie osie­dla. Są ta­blice in­for­ma­cyjne.
Ga­moń cofa się o krok i gor­li­wie przy­ta­kuje. Po­tem pod­biega do sa­mo­chodu i znów wci­ska swoje o wiele za duże ciało w o wiele za mały ja­poń­ski sa­mo­chód.
– O Boże – mru­czą rów­no­cze­śnie pod no­sem Ove i cię­żarna.
To spra­wia, że Ove za­czyna jej jakby tro­chę mniej nie lu­bić.
Ga­moń pod­jeż­dża kilka me­trów do przodu, Ove wi­dzi wy­raź­nie, że nie wy­pro­sto­wał po­rząd­nie kół przy­czepy. Po­tem znów za­czyna co­fać. Pro­sto w skrzynkę na li­sty Ovego, aż kra­wędź przy­czepy wbija się w zie­loną bla­chę i wy­gina ją do środka.
– No nie… tego już… – sy­czy Ove, rzuca się do sa­mo­chodu i szarp­nię­ciem otwiera drzwi.
Ga­moń znów prze­pra­sza­jąco roz­kłada ręce.
– Moja wina! To moja wina! Prze­pra­szam, ale wie pan, nie wi­dzia­łem tej skrzynki w lu­sterku wstecz­nym. Trudno jest ma­new­ro­wać z przy­czepą, ni­gdy nie wiem, w którą stronę mam skrę­cić…
Ove ude­rza za­ci­śniętą dło­nią w dach sa­mo­chodu, aż ga­moń pod­ska­kuje i wali głową o kant drzwi. Wtedy Ove na­chyla się do jego twa­rzy, tak bli­sko, żeby słowa nie zdą­żyły na­wet zła­pać od­de­chu, za­nim znajdą się w ka­nale słu­cho­wym ga­mo­nia.
– Wy­łaź z tego auta!
– Co?
– Po­wie­dzia­łem: wy­łaź z tego auta!
Ga­moń pa­trzy na Ovego tro­chę wy­stra­szony, naj­wy­raź­niej boi się za­py­tać, dla­czego ma wy­sia­dać. Za­miast tego wy­cho­dzi z sa­mo­chodu i staje przy nim jak uczniak ode­słany do kąta. Ove po­ka­zuje dróżkę mię­dzy do­mami pro­wa­dzącą do prze­cho­walni ro­we­rów i na par­king.
– Niech pan idzie tam, sta­nie i czeka, i mi się tu nie plą­cze pod no­gami.
Ga­moń kiwa głową, tro­chę roz­ko­ja­rzony.
– Boże. Czło­wiek z am­pu­to­wa­nymi ra­mio­nami i ja­skrą za­par­ko­wałby tę przy­czepę szyb­ciej i le­piej niż pan – mam­ro­cze Ove, sia­da­jąc za kie­row­nicą.
Jak można nie umieć co­fać z przy­czepą? – za­sta­na­wia się. No jak? Czy to ta­kie trudne, żeby zo­rien­to­wać się, gdzie jest prawo i lewo, a po­tem wszystko zro­bić od­wrot­nie? Jak ci lu­dzie w ogóle ra­dzą so­bie w ży­ciu?
Au­to­ma­tyczna skrzy­nia bie­gów, ja­sne, stwier­dza. Można się było spo­dzie­wać. Te cym­bały wła­ści­wie wo­la­łyby wcale nie pro­wa­dzić swo­ich sa­mo­cho­dów, my­śli Ove, ru­sza­jąc do przodu ja­poń­skim po­jaz­dem. Te­raz każdy chce, żeby auto naj­le­piej jeź­dziło samo. Jak ja­kiś ro­bot. Czło­wiek na­wet nie bę­dzie mu­siał ćwi­czyć par­ko­wa­nia rów­no­le­głego, zresztą czy w ogóle po­winno się mieć prawo jazdy, je­śli ktoś so­bie z tym nie ra­dzi? Co? Ove uważa, że nie. Ove na­wet nie przy­znałby prawa wy­bor­czego lu­dziom, któ­rzy so­bie z tym nie ra­dzą.
Pod­je­chał ka­wa­łek do przodu, usta­wił przy­czepę pro­sto, jak to ro­bią cy­wi­li­zo­wani lu­dzie, za­nim chcą za­par­ko­wać z przy­czepą, i wrzuca bieg wsteczny. Ja­poń­skie auto na­tych­miast za­czyna wście­kle wyć. Ove roz­gląda się roz­złosz­czony po ka­bi­nie.
– Ale co ty się, do ja­snej… tak wy­dzie­rasz? – sy­czy w stronę de­ski roz­dziel­czej i wali w kie­row­nicę. – Prze­stań, mó­wię ci! – wrzesz­czy groź­nie na pewną upo­rczy­wie mi­ga­jącą lampkę.
W tej sa­mej chwili ga­moń po­ja­wia się przy sa­mo­cho­dzie i stuka de­li­kat­nie w szybę. Ove otwiera okno i pa­trzy na niego z iry­ta­cją.
– To tylko przy co­fa­niu pisz­czy – wy­ja­śnia ga­moń.
– Prze­cież wiem! – rzuca wście­kle Ove.
Ga­moń chrząka.
– To nie jest ta­kie cał­kiem zwy­kłe auto, po­my­śla­łem, że po­wi­nie­nem po­ka­zać panu…
Ove pry­cha.
– Chyba nie je­stem idiotą!
Ga­moń gor­li­wie przy­ta­kuje.
– Ależ nie, skąd, oczy­wi­ście.
Ove zerka po­dejrz­li­wie na de­skę.
– A te­raz czego on chce?
Ga­moń śpie­szy z wy­ja­śnie­niami:
– On spraw­dza, ile mocy jesz­cze zo­stało w ba­te­rii. Wie pan, za­nim się prze­łą­czy z za­si­la­nia elek­trycz­nego na sil­nik ben­zy­nowy. Bo to jest, wie pan… hy­bryda.
Ove nie od­po­wiada. Pod­nosi tylko bez słowa szybę.
Ga­moń zo­staje z nie­do­mknię­tymi ustami.
Ove spo­gląda w lewe lu­sterko. Po­tem w prawe lu­sterko. Po­tem cofa pisz­czący prze­raź­li­wie ja­poń­ski sa­mo­chód i usta­wia przy­czepę ide­al­nie równo po­mię­dzy swoim do­mem a do­mem ga­mo­nia i cię­żar­nej.
Wy­siada i rzuca klu­czyki ga­mo­niowi.
– Ra­dar co­fa­nia, asy­stent, ka­mery i całe to ba­dzie­wie. Fa­cet, który po­trze­buje tego wszyst­kiego, żeby za­par­ko­wać auto z przy­czepą, w ogóle nie po­wi­nien za­bie­rać się do par­ko­wa­nia z przy­czepą.
Ga­moń od­po­wiada tylko ra­do­snym ski­nie­niem.
– Dzię­ku­jemy za po­moc! – woła, jakby Ove wcale nie ob­ra­żał go bez prze­rwy od dzie­się­ciu mi­nut.
– Pan nie po­wi­nien co­fać na­wet ka­sety w ma­gne­to­fo­nie – mówi Ove, mi­ja­jąc go w dro­dze do sie­bie.
Cię­żarna cu­dzo­ziemka na­dal stoi z za­ło­żo­nymi rę­kami, ale już nie jest taka roz­złosz­czona.
– Dzię­ku­jemy! – mówi we­soło, kiedy Ove prze­cho­dzi obok niej, choć z ta­kim uśmiesz­kiem, jakby usi­ło­wała po­wstrzy­mać się od śmie­chu, po­dej­rzewa Ove.
Ma naj­więk­sze brą­zowe oczy, ja­kie Ove kie­dy­kol­wiek wi­dział.
– Na tym osie­dlu nie jeź­dzimy au­tem mię­dzy do­mami, bę­dzie­cie mu­sieli to za­ak­cep­to­wać – od­po­wiada.
Ko­bieta wy­gląda, jakby do­sły­szała, że Ove mówi „za­ak­se­to­wać” za­miast „za­ak­cep­to­wać”, ale nic nie mówi. Ove pry­cha, od­wraca się na pię­cie i da­lej idzie do sie­bie.
W po­ło­wie wy­ło­żo­nej pły­tami ścieżki mię­dzy swoim do­mem i skła­dzi­kiem Ove się za­trzy­muje. Marsz­czy nos w taki spo­sób, jak to po­tra­fią ro­bić męż­czyźni w jego wieku, aż całe ich ciało ściąga się rów­no­cze­śnie. Po­tem opada na ko­lana, przy­suwa twarz jak naj­bli­żej do ka­mien­nych płyt, które co roku su­mien­nie prze­kłada na drugą stronę, czy po­trzeba, czy nie. Wciąga po­wie­trze. Kiwa głową sam do sie­bie. Wstaje.
Ciem­no­włosa ko­bieta w ciąży i ga­moń nie spusz­czają z niego wzroku.
– Szczyny! Wszę­dzie tu są szczyny! – pry­cha Ove.
Wska­zuje ręką płyty chod­nika.
– O…kej – mówi ciem­no­włosa ko­bieta.
– Nie! To wcale, do ja­snej cho­lery, nie jest okej! – od­po­wiada Ove.
Idzie do swo­jego domu i za­trza­skuje za sobą drzwi.

 
Siada na ta­bo­re­cie w przed­po­koju i sie­dzi przez kilka chwil, do­póki nie uspo­koi się wy­star­cza­jąco, żeby za­jąć się czymś in­nym. Cho­lerna baba, my­śli. Co ona so­bie wy­obraża, kiedy tak się tu wta­ra­ba­nia ze swoją ro­dziną i za­cho­wuje się, jakby nie umiała prze­czy­tać ta­blicy in­for­ma­cyj­nej, którą ma tuż przed swoim no­sem? Nie wolno jeź­dzić sa­mo­cho­dami po osie­dlu. Prze­cież wszy­scy o tym wie­dzą.
Ove wstaje i wie­sza gra­na­tową kurtkę na wie­szaku, po­mię­dzy oce­anem płasz­czy i kur­tek swo­jej żony. Mru­czy jesz­cze: „Idioci” w stronę za­mknię­tego okna, tak na wszelki wy­pa­dek. Po­tem staje na środku sa­lonu i wbija wzrok w su­fit.

 
Nie wie, ile czasu tak stoi. Po­grąża się w my­ślach. Od­pływa jak we mgle. Ni­gdy nie był ty­pem czło­wieka, który robi ta­kie rze­czy, ni­gdy nie śnił na ja­wie, ale w ostat­nim cza­sie coś jakby po­mie­szało mu w gło­wie. Kon­cen­tra­cja przy­cho­dzi mu z co­raz więk­szym tru­dem. Wcale mu się to nie po­doba.
Kiedy roz­lega się dzwo­nek do drzwi, czuje się jak wy­rwany z bło­giej drzemki. Prze­ciera mocno oczy, roz­gląda się do­okoła, jakby się bał, że ktoś go ob­ser­wuje.
Znów od­zywa się dzwo­nek. Ove od­wraca się i pa­trzy na niego, jakby ka­zał mu się wsty­dzić. Robi kilka kro­ków w stronę przed­po­koju, za­uważa, że jego ciało jest sztywne jak wy­schnięty gips. Nie jest pe­wien, czy to de­ski pod­łogi tak trzesz­czą czy jego ko­ści.
– A co to znowu ta­kiego? – zwraca się do drzwi, za­nim je otwo­rzy, jakby drzwi mo­gły udzie­lić mu od­po­wie­dzi. – No co to znowu? – po­wta­rza, otwie­ra­jąc drzwi z ta­kim im­pe­tem, że gwał­towny po­dmuch od­rzuca do tyłu trzy­let­nią dziew­czynkę, która za­sko­czona lą­duje na pu­pie.
Obok niej stoi sied­mio­latka, też z wy­ra­zem prze­ra­że­nia na twa­rzy. Oby­dwie mają cał­kiem czarne włosy. I naj­więk­sze brą­zowe oczy, ja­kie Ove kie­dy­kol­wiek wi­dział.
– No? – mówi Ove.
Star­sza z dziew­czy­nek przy­gląda mu się nie­uf­nie. Po­tem wy­ciąga do niego pla­sti­kowy po­jem­nik. Ove nie­chęt­nie bie­rze go z jej rąk. Jest cie­pły.
– Rys! – wy­krzy­kuje ra­do­śnie trzy­let­nia dziew­czynka, szybko sta­jąc na nogi.
– Z sza­fra­nem. I kur­cza­kiem – od­zywa się sied­mio­latka, już tro­chę ostroż­niej.
Ove przy­gląda się im nie­uf­nie.
– Sprze­da­je­cie coś czy jak?
Star­sza dziew­czynka spra­wia wra­że­nie ura­żo­nej.
– My tu prze­cież MIESZ­KAMY!
Ove milk­nie na chwilę. Po­tem kiwa głową. Jak gdyby był go­tów po­trak­to­wać tę oko­licz­ność jako wy­star­cza­jące wy­ja­śnie­nie.
– Aha.
Młod­sza przy­ta­kuje z za­do­wo­le­niem i wy­ma­chuje tro­chę zbyt dłu­gimi rę­ka­wami kurtki.
– Mama mó­wiła, że je­steś głodny!
Ove pa­trzy nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem na to ru­chliwe i se­ple­niące stwo­rze­nie.
– Co?
– Mama mó­wiła, że je­steś głodny. Więc mia­ły­śmy za­nieść ci obiad – wy­ja­śnia sied­mio­let­nia dziew­czynka z lekką iry­ta­cją. – Chodź, Na­sa­nin – zwraca się po­tem do trzy­latki, bie­rze ją za rękę, rzuca jesz­cze Ovemu oskar­ży­ciel­skie spoj­rze­nie i oby­dwie od­cho­dzą.
Ove wy­suwa głowę z drzwi i spo­gląda za nimi. Wi­dzi czar­no­włosą ko­bietę w ciąży w drzwiach są­sied­niego domu. Ko­bieta po­syła mu uśmiech, kiedy dziew­czynki wcho­dzą do środka. Młod­sza od­wraca się na progu i we­soło ma­cha mu ręką. Cię­żarna też ma­cha. Ove za­myka drzwi.

 
Znów znaj­duje się w przed­po­koju. Gapi się na cie­pły po­jem­nik z kur­cza­kiem i ry­żem sza­fra­no­wym, jak ktoś mógłby pa­trzeć na pu­dełko ni­tro­gli­ce­ryny. Po­tem idzie do kuchni i wkłada po­jem­nik do lo­dówki. Nie żeby miał w zwy­czaju zja­dać wszystko, co ja­kieś cu­dzo­ziem­skie ba­chory pod­rzucą mu do sieni. Po pro­stu dla­tego, że w domu Ovego nie mar­nuje się je­dze­nia. Z za­sady.
Ove idzie do sa­lonu. Wkłada ręce do kie­szeni.
Pa­trzy na su­fit. Stoi tak dłuż­szą chwilę i za­sta­na­wia się, który ko­łek bę­dzie naj­lep­szy dla jego po­trzeb.
Stoi tam, aż oczy za­czy­nają go bo­leć od mru­że­nia. Spo­gląda w dół i zdez­o­rien­to­wany pa­trzy na swój wy­pu­kły ze­ga­rek ręczny.
Znów wy­gląda przez okno i stwier­dza na­gle, że zro­biło się ciemno. Zre­zy­gno­wany po­trząsa głową.
Nie ma sensu za­czy­nać wier­cić, kiedy jest ciemno, to jest prze­cież ja­sne dla każ­dego. Wtedy trzeba za­pa­lić wszyst­kie świa­tła i nie wia­domo, kiedy bę­dzie można znów je zga­sić. Za bar­dzo by się wtedy cie­szyli ci cho­lerni do­stawcy prądu. Niech so­bie nie my­ślą, że Ove bę­dzie so­bie na­bi­jał ty­siące ko­ron ra­chunku. Nie­do­cze­ka­nie.
Składa swoją skrzynkę z przy­dat­nymi rze­czami. Nie­sie ją do du­żego przed­po­koju na pię­trze. Idzie po klucz do stry­chu, który leży na swoim miej­scu, za ka­lo­ry­fe­rem w ma­łym przed­po­koju. Wraca na górę i od­kłada skrzynkę na swoje miej­sce, za ku­chen­nymi krze­słami, które mu­siał wy­nieść na górę, bo jego żona twier­dziła, że za bar­dzo skrzy­pią. Wcale nie skrzy­piały. Ove wie, że to był tylko zmy­ślony pre­tekst, bo jego żona po pro­stu chciała ku­pić nowe. Jakby tylko o to cho­dziło w ży­ciu. Ku­po­wa­nie krze­seł do kuchni, ja­da­nie w re­stau­ra­cjach i tym po­dobne rze­czy.
Znów scho­dzi na dół. Chowa klucz do stry­chu na swoje miej­sce za ka­lo­ry­fe­rem w ma­łym przed­po­koju. „Nie przej­muj się” – tak mu mó­wili. Trzy­dzie­sto­jed­no­let­nie szcza­wie, które pra­cują z kom­pu­te­rami i nie piją nor­mal­nej kawy. Całe spo­łe­czeń­stwo lu­dzi, z któ­rych nikt nie po­trafi za­par­ko­wać auta z przy­czepą, i wła­śnie to oni mu mó­wią, że on już nie jest po­trzebny. Czy to ma sens?
Ove znów idzie do sa­lonu. Włą­cza te­le­wi­zor. Nie żeby lu­bił oglą­dać te­le­wi­zję, ale prze­cież nie może sie­dzieć cały wie­czór i ga­pić się w ścianę jak idiota. Wyj­muje z lo­dówki za­gra­niczne je­dze­nie i wy­jada je wi­del­cem pro­sto z po­jem­nika.
Ma pięć­dzie­siąt dzie­więć lat. Jest wto­rek wie­czo­rem, a on dzi­siaj od­wo­łał pre­nu­me­ratę ga­zety. Po­ga­sił wszyst­kie lampy. A ju­tro umo­cuje ten hak.

 
Wesprzyj nas