Pełna zagadek i zwrotów akcji powieść kryminalna i historyczna zarazem. „Heretycy” to pasjonująca fabuła o ludziach z różnych epok, którzy buntują się przeciwko zastanej rzeczywistości. Leonardo Padura wiedzie nas tropem zaginionego obrazu Rembrandta przez meandry wielkiej historii, by pokazać i wielkość, i małość ludzkich pragnień i dążeń.


Bohaterem powieści „Heretycy” jest hawański detektyw Mario Conde (w Polsce ukazały się dotąd trzy powieści Leonarda Padury z tej detektywistycznej serii), który na prośbę Amerykanina, Eliasza Kamińskiego, prowadzi dochodzenie w sprawie zaginionego obrazu Rembrandta, który ongiś należał do osiadłej w Krakowie żydowskiej rodziny Kamińskich.

Historia obrazu – podobizny Chrystusa – sięga najpierw do roku 1939, kiedy statek „Saint Louis” z żydowskimi uciekinierami na pokładzie (wśród nich jest rodzina małego Daniela Kamińskiego – przyszłego ojca Eliasza – który wraz ze swym wujem już od kilku lat mieszka w Hawanie), nie dostaje zgody władz na przybicie do hawańskiego portu. Nie spełniły się nadzieje Daniela i jego wuja, że ich rodzina wykupi prawo azylu na Kubie w zamian za będący w ich posiadaniu obraz Rembrandta.

Opowieść cofa się jeszcze dalej w przeszłość, do siedemnastowiecznego Amsterdamu: młody Żyd, łamiąc prawa swojej wspólnoty, zostaje uczniem Rembrandta, a potem, wyklęty jako bluźnierca i heretyk, wraz z obrazem swojego mistrza, ucieka na kresy Rzeczpospolitej, gdzie padnie ofiarą pogromów.

Powieść prowadzi nas ponownie do współczesnej Hawany: śledztwo w sprawie zaginionego płótna Rembrandta (wszystko wskazuje na to, że obraz w roku 1939 znalazł się jednak w Hawanie) doprowadzi Maria Conde do spotkania z innymi heretykami, młodymi ludźmi, wyznawcami kontrkultury emo.

Leonardo Padura
Heretycy
Przekład: Adam Elbanowski, Dorota Elbanowska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 9 listopada 2022
 
 


Słowo od au­tora

Wiele epi­zo­dów przed­sta­wio­nych w tej książce jest efek­tem wni­kli­wych ba­dań hi­sto­rycz­nych czy wręcz zo­stało za­czerp­nięte z ory­gi­nal­nych do­ku­men­tów, jak na przy­kład Ja­wein me­cula Na­tana Han­no­wera[1], bez­po­śred­niego wstrzą­sa­ją­cego świa­dec­twa ma­sa­kry Ży­dów w Pol­sce w la­tach 1648–1653, które po­ru­szyło mnie do tego stop­nia, że zde­cy­do­wa­łem się je włą­czyć do po­wie­ści, do­ko­nu­jąc je­dy­nie ko­niecz­nych skró­tów i po­pra­wek oraz wzbo­ga­ca­jąc o po­staci fik­cyjne. Od­kąd prze­czy­ta­łem ten tekst, uświa­do­mi­łem so­bie, że nie po­tra­fił­bym le­piej opi­sać eks­plo­zji hor­roru ani tym bar­dziej wy­obra­zić so­bie skali sa­dy­zmu i okru­cień­stwa, któ­rych do­świad­czył ten kro­ni­karz i które wkrótce po­tem zo­stały prze­zeń utrwa­lone na pi­śmie.
Skoro jed­nak cho­dzi o po­wieść, pewne wy­da­rze­nia hi­sto­ryczne ule­gły dra­ma­tur­gicz­nemu prze­two­rze­niu – zgod­nie z re­gu­łami, po­wta­rzam, po­wie­ścio­wymi. Być może naj­peł­niej zre­ali­zo­wa­łem tę za­sadę we frag­men­cie opi­su­ją­cym wy­da­rze­nia z lat czter­dzie­stych XVII wieku, które w isto­cie są po­łą­cze­niem epi­zo­dów roz­gry­wa­ją­cych się w tym okre­sie z fak­tami z ko­lej­nej de­kady, jak na przy­kład eks­ko­mu­niką na­ło­żoną na Ba­ru­cha Spi­nozę, wę­drów­kami Sza­be­taja Ce­wiego czy po­dróżą Ben Izra­ela do Lon­dynu, gdzie w 1655 roku udało mu się skło­nić Crom­wella i par­la­ment an­giel­ski do mil­czą­cego przy­zwo­le­nia na obec­ność Ży­dów w An­glii, co wkrótce po­tem stało się fak­tem.
Z ko­lei w na­stęp­nych frag­men­tach chro­no­lo­gia wy­da­rzeń jest ści­śle za­cho­wana, z wy­jąt­kiem drob­nych zmian w bio­gra­fii tej czy in­nej po­staci za­czerp­nię­tej z rze­czy­wi­sto­ści. Od­mienne są bo­wiem mo­tory wpra­wia­jące w ruch hi­sto­rię, rze­czy­wi­stość i po­wieść.

HE­RE­TYK. Z gr. αἱρετικός – ha­ire­ti­kós, przy­miot­nik od rze­czow­nika αἵρεσις – ha­ire­sis «po­dział, wy­bór», po­cho­dzą­cego od cza­sow­nika αἱρεῖσθαι – ha­ire­isthai «wy­bie­rać, dzie­lić, wo­leć», pier­wot­nie okre­ślał osoby, które na­le­żały do in­nej szkoły fi­lo­zo­ficz­nej, to zna­czy ma­jące pewne «pre­fe­ren­cje» w tym kręgu. Po raz pierw­szy zo­stał utoż­sa­miony z chrze­ści­jań­skimi od­szcze­pień­cami w epoce wcze­snego Ko­ścioła i użyty w trak­ta­cie Ire­ne­usza z Lyonu Ad­ver­sus ha­ere­ses (ko­niec II wieku), skie­ro­wa­nym szcze­gól­nie prze­ciwko gno­sty­kom. Praw­do­po­dob­nie wy­wo­dzi się z in­do­eu­ro­pej­skiego ko­rze­nia być może w zna­cze­niu «brać, wziąć». W he­tyc­kim ist­nieje słowo šaru, a w wa­lij­skim herw, oba w zna­cze­niu «łup».

 
We­dług Dic­cio­na­rio de la Real Aca­de­mia de la Len­gua Espa­ñola: HE­RE­TYK (z pro­wans. eretge). 1. pot. Osoba, która za­prze­cza ja­kie­muś do­gma­towi re­li­gij­nemu. ‖ 2. Osoba, która nie zga­dza się lub zrywa z ofi­cjalną li­nią re­pre­zen­to­waną przez ja­kąś in­sty­tu­cję, or­ga­ni­za­cję, aka­de­mię itd. […]. ko­lokw. Na Ku­bie: W kon­tek­ście ja­kiejś sy­tu­acji: [Es­tar he­reje] Być bar­dzo trud­nym, szcze­gól­nie w aspek­cie po­li­tycz­nym lub eko­no­micz­nym.

KSIĘGA DA­NIELA

1
Ha­wana, 1939


Da­niel Ka­miń­ski po­trze­bo­wał kilku lat, aby przy­zwy­czaić się do ra­do­snej wrzawy mia­sta ufun­do­wa­nego na ży­wio­ło­wym ja­zgo­cie. Dość szybko zro­zu­miał, że tu każdą sprawę za­ła­twia się wrza­skiem: wszystko zgrzy­tało rdzą i trzesz­czało wil­go­cią, sa­mo­chody pę­dziły po­śród huku i wy­cia sil­ni­ków oraz świ­dru­ją­cych, na­tręt­nych klak­so­nów, psy szcze­kały z byle po­wodu albo bez, ko­guty piały na­wet po pół­nocy, a sprze­dawcy za­chwa­lali swoje to­wary pisz­czałką, dzwon­kiem, trąbką, gwizd­kiem, grze­chotką, fu­jarką, skoczną przy­śpiewką lub po pro­stu krzy­kiem. Ugrzązł w tym mie­ście, w któ­rym na do­miar złego co noc, punk­tu­al­nie o dzie­wią­tej, roz­le­gał się ar­matni wy­strzał, cho­ciaż nie było żad­nej wojny i nie trzeba było za­my­kać bram, i gdzie za­wsze, za­wsze, w epoce pro­spe­rity i w chwi­lach kry­zysu, ktoś słu­chał mu­zyki, nie­rzadko przy­śpie­wu­jąc do rytmu na całe gar­dło.
Na po­czątku ha­wań­skich cza­sów mały Da­niel czę­sto usi­ło­wał so­bie przy­po­mnieć – na ile po­zwa­lała mu pa­mięć, nie­mal wy­zuta ze wspo­mnień – ła­godną ci­szę kra­kow­skiej dziel­nicy za­miesz­ka­nej przez ży­dow­skich miesz­czan, gdzie się uro­dził i spę­dził pierw­sze lata ży­cia. Czy­stą in­tu­icją czło­wieka od­cię­tego od ko­rzeni tro­pił owo chłodne, w to­na­cji ma­genta, te­ry­to­rium prze­szło­ści, ni­czym de­skę zdolną ura­to­wać roz­bitka z mor­skiej ka­ta­strofy, jaką stało się jego ży­cie, ale gdy wspo­mnie­nia, praw­dziwe lub uro­jone, do­cie­rały na stały ląd re­al­no­ści, na­tych­miast pró­bo­wał od nich uciec, al­bo­wiem w ci­chym i mrocz­nym Kra­ko­wie jego dzie­ciń­stwa na­gła wrzawa mo­gła ozna­czać jedno z dwojga: albo dzień tar­gowy, albo za­gro­że­nie. A w ostat­nich spę­dzo­nych w Pol­sce la­tach nie­bez­pie­czeń­stwo po­ja­wiało się czę­ściej niż jar­marczne kramy. I strach, nie­od­łączny kom­pan.
Jak można się było spo­dzie­wać, gdy Da­niel Ka­miń­ski zna­lazł się w zgieł­kli­wym mie­ście, długo jesz­cze od­bie­rał ową na­wał­nicę ja­zgotu ni­czym sy­gnał alar­mowy i do­piero z upły­wem lat uświa­do­mił so­bie, że w tym no­wym świe­cie naj­więk­sze za­gro­że­nie po­prze­dzone jest ci­szą. Kiedy ów etap miał już za sobą i wresz­cie mógł żyć po­śród ha­łasu, nie sły­sząc go – tak jak bez­wied­nie od­dy­chamy – od­krył, iż prze­stał wie­rzyć w do­bro­czynne skutki ci­szy. Lecz naj­bar­dziej dumny był z tego, że po­go­dził się z ja­zgo­tem Ha­wany, bo po­czuł praw­dziwą więź z tym cha­otycz­nym mia­stem, do któ­rego na swoje szczę­ście zo­stał we­pchnięty po­dmu­chem hi­sto­rycz­nego, a może Bo­żego prze­kleń­stwa – i do końca swo­ich dni bę­dzie się za­sta­na­wiał nad wła­ści­wym wy­bo­rem owego epi­tetu.
W dniu, w któ­rym po raz pierw­szy od­czuł naj­więk­szy kosz­mar swego ży­cia, a za­ra­zem za­po­wiedź po­myśl­nego losu, wszech­obecny za­pach mo­rza i ska­mie­niała ci­sza prze­ni­kały ha­wań­ski świt. Stryj Jo­seph obu­dził Da­niela znacz­nie wcze­śniej niż zwy­kle, kiedy wy­pra­wiał go do Gim­na­zjum He­braj­skiego w Ośrodku Ży­dow­skim, gdzie od pew­nego czasu chło­piec zdo­by­wał wy­kształ­ce­nie szkolne i re­li­gijne, a także po­bie­rał nie­zbędne lek­cje hisz­pań­skiego, co miało mu umoż­li­wić przy­sto­so­wa­nie się do pstro­ka­tego, wie­lo­barw­nego świata, w któ­rym miał od­tąd żyć, choć tylko Prze­naj­święt­szy ra­czy wie­dzieć jak długo. Dzień za­czął się ina­czej niż zwy­kle, bo po sza­ba­to­wym bło­go­sła­wień­stwie i ży­cze­niach z oka­zji Sza­wu­otu stryj – wbrew zwy­cza­jo­wej po­wścią­gli­wo­ści – uca­ło­wał bra­tanka w czoło.
Stryj Jo­seph, także Ka­miń­ski i oczy­wi­ście Po­lak, zwany wów­czas przez zna­jo­mych Pepe Sa­kiewką – z po­wodu bie­gło­ści, z jaką wy­ra­biał to­rebki, port­fele ka­letki i inne skó­rzane uten­sy­lia – za­wsze skru­pu­lat­nie wy­peł­niał i wy­peł­niać bę­dzie aż do śmierci wszyst­kie na­kazy wiary ży­dow­skiej. Dla­tego też, za­nim po­zwo­lił chłopcu za­siąść do przy­go­to­wa­nego już śnia­da­nia, przy­po­mniał mu, że po­winni do­ko­nać sto­sow­nych dla tego szcze­gól­nego dnia ablu­cji oraz od­mó­wić mo­dli­twy, by po­dzię­ko­wać Prze­naj­święt­szemu, bło­go­sła­wiony niech bę­dzie Pan, al­bo­wiem ob­chody Sza­wu­otu, ty­siąc­let­niego święta upa­mięt­nia­ją­cego prze­ka­za­nie pa­triar­sze Moj­że­szowi Dzie­się­ciu Przy­ka­zań i przy­ję­cie Tory przez za­ło­ży­cieli na­rodu, przy­pa­dły aku­rat w czas sza­batu. Tego po­ranka, cią­gnął stryj swoją prze­mowę, winni także kie­ro­wać do Boga wiele in­nych mo­dlitw, by dzięki Jego bo­skiemu wsta­wien­nic­twu mo­gli po­do­łać temu, co w obec­nej chwili zda­wało się nad wy­raz skom­pli­ko­wane. Cho­ciaż, do­dał z ło­bu­zer­skim uśmie­chem, kom­pli­ka­cje owe być może ich ominą.
Po nie­mal go­dzin­nych mo­dłach, kiedy to Da­niel miał wra­że­nie, że za chwilę ze­mdleje z głodu i sen­no­ści, Jo­seph Ka­miń­ski po­zwo­lił mu za­siąść do ob­fi­tego śnia­da­nia, na które skła­dało się cie­płe ko­zie mleko (pod­grzane – wszak była so­bota – przez Włoszkę Ma­rię Pe­ru­patto, wy­zna­nia rzym­sko­ka­to­lic­kiego, wy­braną przez stryja na tę wła­śnie oko­licz­ność jako „sza­bes goj”), kwa­dra­towe placki zwane macą, owo­cowe kon­fi­tury, a na­wet ocie­ka­jące mio­dem ba­kławy, uczta tak wspa­niała, że chło­piec za­czął się za­sta­na­wiać, skąd stryj zdo­był pie­nią­dze na te wszyst­kie fry­kasy, al­bo­wiem z owych lat Da­niel Ka­miń­ski aż do końca swo­ich dłu­gich dni za­chowa pa­mięć nie tylko o uciąż­li­wych ha­ła­sach i strasz­li­wym, roz­po­czy­na­ją­cym się wła­śnie ty­go­dniu, ale także o nie­na­sy­co­nym i nie­za­spo­ko­jo­nym gło­dzie, który nie­zmien­nie mu to­wa­rzy­szył ni­czym wierny pies.
Na­sy­ciw­szy się ob­fi­tym śnia­da­niem, chło­piec sko­rzy­stał z prze­dłu­ża­ją­cego się po­bytu nę­ka­nego ob­struk­cją stryja w zbio­ro­wej ubi­ka­cji miesz­czą­cej się w ich ka­mie­nicy i wspiął się na ta­ras, któ­rego po­sadzka o tej wcze­snej po­rze, przed wscho­dem słońca, była jesz­cze wil­gotna. Mimo za­kazu wy­chy­lił się przez ba­lu­stradę, żeby po­dzi­wiać pa­no­ramę ulic Com­po­stela i Aco­sta w sa­mym sercu wciąż roz­ra­sta­ją­cej się dziel­nicy ży­dow­skiej w Ha­wa­nie. Wy­peł­niony zwy­kle tłu­mem lu­dzi bu­dy­nek Mi­ni­ster­stwa Rządu[2] (w cza­sach ko­lo­nial­nych klasz­tor) stał te­raz wy­marły, za­mknięty na cztery spu­sty. Ni­czego ani ni­kogo nie było pod po­bli­skimi ar­ka­dami, zwa­nymi Łu­kiem Be­tle­jem­skim, które skle­piały się nad ulicą Aco­sta. Kino Ideal, nie­miecka pie­kar­nia, pol­ski sklep że­la­zny, re­stau­ra­cja Mo­sze Pi­pika, na którą chło­piec za­wsze spo­glą­dał z łap­czywą po­kusą – wszyst­kie miały te­raz opusz­czone ża­lu­zje i ciemne wi­tryny. Mimo że w dziel­nicy miesz­kało wielu Ży­dów i do nich na­le­żała więk­szość owych przy­byt­ków, w so­botę prze­waż­nie za­mknię­tych, pa­nu­jące wo­kół ci­sza i bez­ruch wy­ni­kały nie tylko z sza­batu, pory dnia czy ze święta Sza­wuot, czasu sy­na­gogi, ale też z faktu, iż aku­rat wtedy, kiedy Ku­bań­czycy prze­sy­piali Święta Wiel­ka­nocne, więk­szość miej­sco­wych asz­ke­na­zyj­czy­ków i se­far­dyj­czy­ków wy­cią­gała z szaf od­świętne ubra­nia i szy­ko­wała się do wyj­ścia, by udać się tam, do­kąd wła­śnie wy­bie­rali się obaj Ka­miń­scy.
Ci­sza po­ranka, po­ca­łu­nek stryja, nie­ocze­ki­wane śnia­da­nie i szczę­śliwa oko­licz­ność, że Sza­wuot przy­padł w so­botę, w isto­cie tylko jesz­cze wzmoc­niły dzie­cięce ocze­ki­wa­nia Da­niela Ka­miń­skiego, zwią­zane z wy­jąt­ko­wym cha­rak­te­rem roz­po­czy­na­ją­cego się dnia, po­nie­waż głów­nym po­wo­dem wcze­śniej­szej niż zwy­kle po­budki było spo­dzie­wane ry­chłe przy­by­cie do ha­wań­skiego portu trans­atlan­tyku MS „St. Lo­uis”, który przed pięt­na­stoma dniami wy­pły­nął z Ham­burga, z dzie­wię­ciu­set trzy­dzie­stu sied­mioma Ży­dami na po­kła­dzie: na ich emi­gra­cję zgo­dził się na­ro­do­wo­so­cja­li­styczny rząd nie­miecki. Wśród pa­sa­że­rów statku byli: Iza­jasz Ka­miń­ski, jego żona Es­tera Kel­ler­stein i ich có­reczka Ju­dyta, czyli oj­ciec, matka i sio­stra ma­łego Da­niela Ka­miń­skiego.

2
Ha­wana, 2007

Od chwili gdy otwo­rzył oczy, nim jesz­cze zdo­łał umiej­sco­wić swoją roz­chwianą świa­do­mość, wciąż oszo­ło­mioną ta­nim ru­mem, co skła­niało go do przy­pusz­cze­nia, że spę­dził noc u Ta­mary i że ko­bietą śpiącą obok jest Ta­mara, a któż by inny, Ma­rio Conde do­znał nie­od­par­tego, bo­le­snego prze­czu­cia klę­ski, które to­wa­rzy­szyło mu od zbyt dłu­giego już czasu. Po co wsta­wać? Co po­cząć z tym dniem? – dud­niło w uszach na­trętne py­ta­nie, a Conde nie wie­dział, jak na nie od­po­wie­dzieć. Przy­tło­czony owym bra­kiem od­po­wie­dzi, wstał z łóżka, zwa­ża­jąc, by nie prze­rwać ła­god­nego snu ko­chanki, któ­rej pół­otwarte usta zna­czyła strużka sre­brzy­stej śliny, a do­by­wa­jące się z gar­dła nie­mal mu­zy­kalne po­chra­py­wa­nie prze­cho­dziło, być może z po­wodu za­le­ga­ją­cej flegmy, w wy­soką, śpiewną to­na­cję.
Usa­do­wiony przy ku­chen­nym stole, po wy­pi­ciu świeżo zmie­lo­nej kawy i za­pa­le­niu pierw­szego w tym dniu pa­pie­rosa, który tak bar­dzo po­ma­gał mu w od­zy­ska­niu wąt­pli­wej kon­dy­cji istoty ra­cjo­nal­nej, spo­glą­dał przez uchy­lone drzwi na pa­tio, gdzie po­ja­wił się już po­brzask gro­żący ko­lej­nym skwar­nym dniem wrze­śnio­wym. Brak ja­kiej­kol­wiek na­dziei był tak prze­możny, że Conde zde­cy­do­wał się sta­wić mu czoło w je­dyny i za­ra­zem naj­sku­tecz­niej­szy spo­sób, jaki znał: fron­tal­nym ata­kiem.
Pół­to­rej go­dziny póź­niej, gdy wszyst­kimi po­rami skóry lał się z niego pot, tenże sam Ma­rio Conde prze­mie­rzał ulice El Cerro i ni­czym śre­dnio­wieczny ku­piec wy­krzy­ki­wał na całe gar­dło swoje de­spe­rac­kie za­wo­ła­nie:
– Stare książki ku­puję! No da­lejże, sprze­da­waj­cie stare książki!
Od­kąd nie­mal dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej po­rzu­cił pracę w po­li­cji, de­ską ra­tunku stało się dlań fi­ne­zyjne, lecz na­dal do­cho­dowe przed­się­wzię­cie po­le­ga­jące na ku­po­wa­niu i sprze­da­wa­niu uży­wa­nych ksią­żek. Wy­pró­bo­wał wszel­kie moż­liwe spo­soby pro­wa­dze­nia tego in­te­resu: od pry­mi­tyw­nego wy­krzy­ki­wa­nia oferty na uli­cach (co swego czasu go­dziło w jego ho­nor) aż po prze­szu­ki­wa­nie bi­blio­tek wska­za­nych przez ja­kie­goś in­for­ma­tora, na­to­miast eta­pem po­śred­nim było cho­dze­nie od drzwi do drzwi w El Ve­dado i Mi­ra­mar, gdzie jego wy­traw­nemu oku domy ob­ja­wiały swoje szcze­gólne ce­chy (za­pusz­czony ogród, stłu­czone szyby w oknach), świad­czące o obec­no­ści licz­nych ksią­żek, a przede wszyst­kim o pil­nej po­trze­bie ich sprze­da­nia. Na szczę­ście kiedy pew­nego razu po­znał Yoy­iego Go­łę­bia, mło­dego czło­wieka o nie­za­wod­nym in­stynk­cie han­dlo­wym, i pod­jął z nim współ­pracę spro­wa­dza­jącą się wy­łącz­nie do wy­szu­ki­wa­nia wy­bra­nych po­zy­cji, na które Yoyi za­wsze miał upa­trzo­nych na­byw­ców, dla Con­dego za­czął się trwa­jący kilka lat okres do­bro­bytu, to zaś po­zwo­liło mu od­dać się nie­mal bez za­ha­mo­wań wszyst­kiemu, co tak so­bie upodo­bał: lek­tu­rze do­brych ksią­żek, je­dze­niu, pi­ciu, słu­cha­niu mu­zyki i fi­lo­zo­fo­wa­niu (a po praw­dzie pie­prze­niu głu­pot) w to­wa­rzy­stwie naj­bliż­szych i naj­bar­dziej za­cie­trze­wio­nych przy­ja­ciół.
Nie­mniej jego dzia­łal­ność han­dlowa nie była stud­nią bez dna. Od trzech czy czte­rech lat, wkrótce po na­tknię­ciu się na ba­jeczną bi­blio­tekę ro­dziny Mon­tes de Oca, za­mkniętą i nie­do­stępną przez pięć­dzie­siąt lat z ra­cji nad­gor­li­wo­ści ro­dzeń­stwa Dio­ni­sia i Ama­lii Fer­re­rów[3], ni­gdy wię­cej nie zna­lazł po­dob­nej żyły złota, a każde za­mó­wie­nie zło­żone przez wy­ma­ga­ją­cych klien­tów Yoy­iego wy­ma­gało ogrom­nych wy­sił­ków. Co­raz bar­dziej wy­ja­ło­wiony te­ren wy­glą­dał ni­czym spę­kana zie­mia w cza­sie dłu­go­trwa­łej su­szy i Conde prze­ży­wał wła­śnie okres, w któ­rym upadki zda­rzały mu się znacz­nie czę­ściej niż wzloty, co czę­sto zmu­szało go do znoj­nej i że­bra­czej sprze­daży ulicz­nej.
Po pół­to­ra­go­dzin­nym krą­że­niu po El Cerro i bez­sku­tecz­nym wy­krzy­ki­wa­niu do­cie­ra­ją­cym aż do są­sied­niej dziel­nicy Pa­la­tino zmę­cze­nie, roz­le­ni­wie­nie i pa­lące wrze­śniowe słońce ka­zały mu zwi­nąć in­te­res i wsko­czyć do au­to­busu, który Bóg ra­czy wie­dzieć skąd przy­je­chał i ja­kimś cu­dem za­trzy­mał się tuż przy nim, by za­wieźć go do domu wspól­nika.
Yoyi Go­łąb, w prze­ci­wień­stwie do Con­dego, był biz­nes­me­nem z wi­zją, który umie­jęt­nie po­sze­rzał pole swo­jej dzia­łal­no­ści. Białe kruki i war­to­ściowe wo­lu­miny sta­no­wiły tylko jego hobby, za­pew­niał, a naj­bar­dziej do­cho­dowe in­te­resy do­ty­czyły kupna i sprze­daży do­mów, sa­mo­cho­dów, bi­żu­te­rii, cen­nych przed­mio­tów. Ten młody in­ży­nier, który ni­gdy nie do­tknął na­rzę­dzi ani nie od­wie­dził żad­nego placu bu­dowy, od dawna wie­dział – w czym prze­ja­wiał da­le­ko­wzrocz­ność nie­zmien­nie wpra­wia­jącą Con­dego w zdu­mie­nie – że ich kraj nie­wiele ma wspól­nego z wi­zją raju roz­ta­czaną przez ga­zety i gło­szoną w ofi­cjal­nych prze­mó­wie­niach, po­sta­no­wił za­tem wy­cią­gnąć ko­rzy­ści, ja­kie przed­się­bior­czy lu­dzie czer­pią z wszech­obec­nego ubó­stwa. Jego umie­jęt­no­ści oraz in­te­li­gen­cja po­zwo­liły mu roz­wi­nąć dzia­ła­nia na wielu fron­tach, na gra­nicy le­gal­no­ści, acz nie­zbyt da­leko od jej prze­kro­cze­nia, i ro­bić in­te­resy, które za­pew­niały wy­stawne ży­cie: od ku­po­wa­nia mar­ko­wych ubrań i zło­tych kosz­tow­no­ści po włó­cze­nie się po re­stau­ra­cjach, za­wsze w to­wa­rzy­stwie pięk­nych ko­biet, i prze­jażdżki ka­brio­le­tem Che­vro­let Bel Air z 1957 roku, naj­praw­dziw­szym pro­duk­tem ame­ry­kań­skim, uzna­wa­nym przez znaw­ców mo­to­ry­za­cji za ma­szynę do­sko­nałą, so­lidną, ele­gancką i kom­for­tową, która kosz­to­wała go for­tunę, w każ­dym ra­zie na sto­sunki ku­bań­skie. Yoyi, jak­kol­wiek by na to pa­trzeć, był wzor­co­wym eg­zem­pla­rzem z ka­ta­logu No­wego Czło­wieka, wy­two­rem swo­ich cza­sów i oko­licz­no­ści: trzy­mał się z dala od po­li­tyki, peł­nymi gar­ściami ko­rzy­stał z ży­cia i wy­zna­wał uty­li­tarną mo­ral­ność.
– O kurwa, man, wy­glą­dasz jak kupa gówna – stwier­dził na wi­dok Con­dego i jego spo­co­nego ob­li­cza, które opi­sał z tak pre­cy­zyjną ska­to­lo­giczną se­man­tyką.
– Dzię­kuję – wy­krztu­sił gość i opadł na miękką ka­napę, na któ­rej Yoyi, świeżo wy­ką­pany po dwu­go­dzin­nych ćwi­cze­niach w pry­wat­nej si­łowni, re­lak­so­wał się, śle­dząc na pięć­dzie­się­cio­dwu­ca­lo­wej pla­zmie mecz bejs­bo­lowy ja­kiejś dru­żyny z ame­ry­kań­skiej Ma­jor Le­ague.
Jak zwy­kle Yoyi za­pro­sił go na lunch. Tego dnia ku­charka przy­go­to­wała dor­sza po ba­skij­sku, ryż z czarną fa­solą, ba­nany na słodko i sa­łatkę z mnó­stwa wa­rzyw, co Conde po­chło­nął łap­czy­wie i per­fid­nie, wspo­ma­gany bu­telką pe­squ­ery re­se­rvy, którą Yoyi wy­cią­gnął z fre­ezera, gdzie prze­cho­wy­wał swoje wina w sto­sow­nej, znacz­nie od­bie­ga­ją­cej od tro­pi­kal­nej, tem­pe­ra­tu­rze.
Kiedy pili na ta­ra­sie kawę, Conde znów po­czuł przy­pływ wszech­ogar­nia­ją­cego przy­gnę­bie­nia.
– Nic z tego nie wyj­dzie, Yoyi. Lu­dzie nie mają już na­wet sta­rych ga­zet…
– Za­wsze coś się znaj­dzie, man. Tylko się nie za­ła­muj – po­wie­dział Yoyi i swoim zwy­cza­jem po­gła­dził ogromny złoty me­da­lion z po­do­bi­zną Naj­święt­szej Pa­nienki, za­wie­szony na gru­bym łań­cu­chu z tego sa­mego kruszcu, opa­da­ją­cym na wy­pu­kłą, przy­po­mi­na­jącą go­łę­bie wole pierś, od któ­rej młody biz­nes­men wziął swój przy­do­mek.
– Skoro tak, to co mam, do dia­bła, ro­bić?
– Wę­szę grub­szy in­te­res – po­wie­dział Yoyi, wcią­ga­jąc no­sem skwarne wrze­śniowe po­wie­trze. – Skap­nie ci kupa pe­sos…
Conde do­brze wie­dział, do czego pro­wa­dzą wę­chowe prze­czu­cia Yoy­iego, i za­wsty­dził się na myśl, że od­wie­dza ten dom po to, by je spro­wo­ko­wać. Ale nie­wiele już zo­stało z jego daw­nej dumy, czu­jąc więc na szyi dła­wiącą pę­tlę, przy­cho­dził, żeby się wy­ża­lić. W wieku pięć­dzie­się­ciu czte­rech lat uzna­wał się za pa­ra­dyg­ma­tycz­nego członka grupy na­zwa­nej nie­gdyś przez niego i jego przy­ja­ciół ukry­tym po­ko­le­niem, zło­żo­nym z co­raz bar­dziej sta­rze­ją­cych się i zła­ma­nych ży­ciem osob­ni­ków, któ­rzy nie mo­gąc wyjść ze swej nory, ule­gli ewo­lu­cji (w isto­cie in­wo­lu­cji), by prze­kształ­cić się w naj­bar­dziej roz­cza­ro­wane i udu­pione po­ko­le­nie w no­wym, for­mu­ją­cym się do­piero pań­stwie. Wy­cień­cze­nie i za­awan­so­wany wiek nie po­zwo­liły im pod­dać się re­cy­klin­gowi i zo­stać mar­szan­dami albo pre­ze­sami za­gra­nicz­nych kor­po­ra­cji, albo przy­naj­mniej hy­drau­li­kami czy cu­kier­ni­kami, i tylko z tru­dem uda­wało im się ja­koś prze­trwać. Pod­czas gdy nie­któ­rzy utrzy­my­wali się przy ży­ciu dzięki do­la­rom przy­sy­ła­nym przez roz­pro­szone po ca­łym świe­cie dzieci, inni ro­bili, co mo­gli, żeby unik­nąć skraj­nego ubó­stwa lub wię­zie­nia, ima­jąc się wszel­kich za­wo­dów: ko­re­pe­ty­to­rów, szo­fe­rów wy­naj­mu­ją­cych swoje roz­kle­ko­tane auta, pra­cu­ją­cych na wła­sny ra­chu­nek we­te­ry­na­rzy albo ma­sa­ży­stów – co tylko się nada­rzyło. Lecz de­cy­zja, by prze­trwać, gry­ząc ściany, nie na­le­żała do ła­twych i po­wo­do­wała ko­smiczne zmę­cze­nie, nie­usta­jące po­czu­cie nie­pew­no­ści oraz to­tal­nej klę­ski, które czę­sto prze­śla­do­wało eks­po­li­cjanta, zmu­sza­jąc go, wbrew jego woli i chęci, do wy­dep­ty­wa­nia ulic w po­szu­ki­wa­niu sta­rych ksią­żek, by za­ro­bić choćby parę pe­sos.
Po wy­pi­ciu kawy, wy­pa­le­niu kilku pa­pie­ro­sów i roz­mo­wie o ży­ciu Yoyi ziew­nął tak po­tęż­nie, że aż za­dy­go­tały ściany, po czym oświad­czył Con­demu, że nad­szedł czas sje­sty, je­dy­nej sto­sow­nej czyn­no­ści, ja­kiej wi­nien od­dać się o tej po­rze i w tym upale każdy ha­wań­czyk godny swego miana.
– Bez obaw, już idę…
– Ni­g­dzie nie idziesz, man – oświad­czył Yoyi, kła­dąc szcze­gólny na­cisk na to ostat­nie, ulu­bione prze­zeń słówko. – Wy­cią­gnij z ga­rażu łóżko po­lowe i za­bierz je do po­koju. Już wcze­śniej ka­za­łem włą­czyć tam kli­ma­ty­za­cję… Sje­sta rzecz święta… Po­tem mu­szę wyjść, więc od­wiozę cię do domu.
Conde, nie ma­jąc nic lep­szego do ro­boty, wy­ko­nał po­le­ce­nie Go­łę­bia. Mimo że był od Yoy­iego dwa­dzie­ścia lat star­szy, zwykł wie­rzyć w jego ży­ciową mą­drość. A nadto, po zje­dze­niu dor­sza i wy­pi­ciu pe­squ­ery, sje­sta na­rzu­cała się siłą rze­czy, ni­czym na­kaz dyk­to­wany geo­gra­ficz­nym fa­ta­li­zmem tro­pi­ków i naj­lep­szą cząstką ibe­ryj­skiego dzie­dzic­twa.
Trzy go­dziny póź­niej, usa­do­wieni w lśnią­cym che­vro­le­cie – ka­brio­let po dziu­ra­wych ha­wań­skich uli­cach pro­wa­dził z dumą Yoyi – zmie­rzali ku dziel­nicy, w któ­rej miesz­kał Conde. Gdy byli już pra­wie na miej­scu, eks­po­li­cjant po­pro­sił wspól­nika, żeby się za­trzy­mał.
– Wy­sadź mnie na rogu, mam tu coś do za­ła­twie­nia…
Yoyi Go­łąb uśmiech­nął się i pod­je­chał do kra­węż­nika.
– Przed Ba­rem De­spe­ra­tów? – za­py­tał, do­brze zo­rien­to­wany w sła­bo­ściach i po­trze­bach by­łego po­li­cjanta i jego du­szy.
– Mniej wię­cej.
– Masz jesz­cze forsę?
– Mniej wię­cej. Z fun­du­szu za­kupu ksią­żek. – Conde po­wtó­rzył stałą for­mułkę i wy­cią­gnął na po­że­gna­nie rękę do wspól­nika, który mocno ją uści­snął. – Dzię­kuję za obiad, sje­stę i słowa otu­chy.
– Słu­chaj, man, w każ­dym ra­zie weź to na wszelki wy­pa­dek. – Przy­trzy­mu­jąc kie­row­nicę che­vro­leta, Yoyi prze­li­czył bank­noty w wy­cią­gnię­tym z kie­szeni pliku i wrę­czył część Con­demu. – Drob­niuchna za­liczka na po­czet do­brego in­te­resu, który wy­niu­cha­łem.
Conde spoj­rzał nań i nie na­my­śla­jąc się długo, wziął pie­nią­dze. Nie wy­da­rzyło się to po raz pierw­szy, a kiedy Yoyi wspo­mniał o zwie­trze­niu do­brego in­te­resu, eks­po­li­cjant do­my­ślił się, że i tym ra­zem jest to forma po­że­gna­nia. Cho­ciaż re­la­cje mię­dzy nimi zro­dziły się na kan­wie han­dlu, a każdy z nich wniósł do owej spółki wła­sne umie­jęt­no­ści, Conde wie­dział, że wspól­nik szcze­rze go do­ce­nia. To­też bez uszczerbku dla ho­noru przy­jął bank­noty, które na ja­kiś czas za­pew­niały mu od­dech.
– Wiesz co, Yoyi? Je­steś naj­przy­zwo­it­szym skur­wy­sy­nem na Ku­bie.
Yoyi uśmiech­nął się, gła­dząc dyn­da­jący na piersi złoty me­da­lion.
– Nie roz­ga­duj tego, man… jak się roz­nie­sie, że je­stem przy­zwo­ity, stracę au­to­ry­tet. To na ra­zie. – Za­pu­ścił sil­nik mil­czą­cego bel aira. Sa­mo­chód ru­szył peł­nym ga­zem, jakby wiózł króla ulicy Cal­zada. Albo ca­łego świata.
Ma­rio Conde miał przed sobą ob­raz de­wa­sta­cji i z całą wy­ra­zi­sto­ścią do­strze­gał, że ów wi­dok tylko po­głę­bia w nim de­pre­sję. Skrzy­żo­wa­nie, które było ser­cem jego dziel­nicy, przy­po­mi­nało te­raz ro­pie­jący wrzód. Z per­wer­syjną no­stal­gią wspo­mi­nał, jak w cza­sach dzie­ciń­stwa dzia­dek Ru­fino uczył go se­kret­nej sztuki szko­le­nia ko­gu­tów do walki, sta­ra­jąc się tak wy­ćwi­czyć uczu­cia wnuka, by za­pew­nić mu edu­ka­cję nie­zbędną do prze­trwa­nia w świe­cie jakże przy­po­mi­na­ją­cym walkę ko­gu­tów. Tego po­po­łu­dnia Conde stał do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu i pa­trzył na tłum lu­dzi nie­zmien­nie ko­tłu­jący się na słyn­nej pę­tli au­to­bu­so­wej, na któ­rej przez wiele lat pra­co­wał jego oj­ciec. Te­raz jed­nak, gdy zli­kwi­do­wano ko­mu­ni­ka­cję miej­ską, dwo­rzec z wolna po­pa­dał w ru­inę, zde­gra­do­wany do rangi par­kingu dla po­jaz­dów w sta­nie ago­nal­nym. W do­datku bar Con­chity, budka Por­fi­ria z gu­arapo, sto­isko Pan­cha Men­tiry i ro­dziny Al­bino z fri­tas, skup złomu Ne­nity, za­kład fry­zjer­ski Wilda i Chila, dwor­cowa ja­dło­daj­nia, stra­gan z kur­cza­kami Mi­gu­ela, wi­niar­nia Narda i Ma­nola, ka­fejka Izqu­ierda, sklep Chiń­czy­ków, pa­wi­lon me­blowy, skle­pik że­la­zny, dwa warsz­taty sa­mo­cho­dowe z myj­nią i skła­dem opon, sala bi­lar­dowa, pie­kar­nia La Ce­iba pach­nąca ży­ciem… znik­nęły także, jakby tsu­nami lub coś jesz­cze gor­szego zmio­tło je z po­wierzchni ziemi, a ich ob­raz roz­my­wał się w upar­tej pa­mięci lu­dzi po­kroju Con­dego. Te­raz, oskrzy­dlony dziu­ra­wymi uli­cami i zde­wa­sto­wa­nymi chod­ni­kami, je­den z warsz­ta­tów zo­stał prze­mia­no­wany na ka­wiar­nię, w któ­rej han­dlo­wano wra­kami sa­mo­cho­dów na czę­ści za­mienne płatne w CUC, szem­ra­nym wy­mie­nial­nym peso ku­bań­skim. W dru­gim warsz­ta­cie sa­mo­cho­do­wym nie działo się nic. Na­to­miast w lo­kalu, który mie­ścił on­giś wi­niar­nię Narda i Ma­nola, wie­lo­krot­nie ad­ap­to­wa­nym i prze­ra­bia­nym, za­wsze na gor­sze, znaj­do­wał się nie­wielki, otwarty na ulicę Cal­zada ba­rek, który – chro­niony przed moż­li­wym ata­kiem kor­sa­rzy i pi­ra­tów przez po­rdze­wiałe że­la­zne pręty – słu­żył jako miej­sce zbytu al­ko­holu i ty­to­niu, ochrzczone przez Con­dego mia­nem Baru De­spe­ra­tów. Tam wła­śnie, a nie w ka­wiarni z płat­no­ścią w CUC, tu­tejsi pi­jacy dniem i nocą ra­czyli się ta­nim ru­mem po­zba­wio­nym uro­ków lodu, sto­jąc lub sie­dząc na za­tłusz­czo­nej pod­ło­dze i wal­cząc o miej­sce ze sforą bez­dom­nych kun­dli.
Conde, omi­ja­jąc wy­peł­nione mętną wodą ka­łuże, prze­szedł na drugą stronę Cal­zada i skie­ro­wał się ku wię­zien­nej kra­cie wzno­szą­cej się nad no­wym ba­rem. Co prawda tego po­po­łu­dnia nie su­szyło go tak strasz­nie, lecz mimo wszystko czuł, że musi się na­pić. Jego wy­bawcą miał zo­stać wła­ści­ciel baru, Gan­dinga, dla by­wal­ców Gandi.
Po dwóch so­lid­nych drin­kach i dwóch dłu­gich go­dzi­nach, wy­ką­pany i wy­per­fu­mo­wany nie­miecką wodą ko­loń­ską ofia­ro­waną przez Ay­marę, bliź­niaczkę Ta­mary, Conde po­wró­cił na ulicę. W mi­sce sto­ją­cej przy psich drzwicz­kach w kuchni zo­sta­wił je­dze­nie dla Śmie­cia II, który mimo ukoń­czo­nych już dzie­się­ciu lat kon­ty­nu­ował upodo­ba­nie do zwy­cza­jów bez­pań­skich psów, odzie­dzi­czone po ojcu, za­słu­żo­nym i po­cho­wa­nym już Śmie­ciu I. Dla sie­bie jed­nak nie przy­go­to­wał nic, al­bo­wiem – jak pra­wie każ­dego wie­czoru – Jo­se­fina, matka jego przy­ja­ciela Car­losa, za­pro­siła go na ko­la­cję, a w ta­kim wy­padku le­piej było za­cho­wać w brzu­chu jak naj­wię­cej wol­nego miej­sca. Z dwiema bu­tel­kami rumu, które dzięki wspa­nia­ło­myśl­no­ści Yoy­iego mógł ku­pić w Ba­rze De­spe­ra­tów, wsiadł do au­to­busu i po­mimo upału, szar­pa­niny, aku­stycz­nej i mo­ral­nej prze­mocy reg­ga­etonu i po­czu­cia wszech­obec­nej udręki per­spek­tywa mile spę­dzo­nego wie­czoru skło­niła go do re­flek­sji, że znów czuje się w miarę spo­kojny, nie­mal poza świa­tem, który tak bar­dzo go iry­to­wał i nie­ustan­nie mu za­gra­żał.
Spę­dze­nie wie­czoru z przy­ja­ciółmi w domu chu­dzielca Car­losa, który już od da­wien dawna prze­stał być chudy, było dla Ma­ria Con­dego naj­lep­szym spo­so­bem za­koń­cze­nia dnia. Dru­gim było spę­dze­nie wie­czoru z Ta­marą na wspól­nym oglą­da­niu jego ulu­bio­nych fil­mów – cze­goś w stylu Chi­na­town, Ci­nema Pa­ra­diso albo So­koła mal­tań­skiego czy też nie­zmien­nie od­py­cha­ją­cego i wzru­sza­ją­cego ob­razu By­li­śmy tacy za­ko­chani Et­tore Scoli, z udzia­łem Ste­fa­nii San­drelli, zdol­nej wzbu­dzić in­stynkty ka­ni­ba­li­styczne – aby za­mknąć dzień se­an­sem seksu, co­raz bar­dziej sto­no­wa­nego i nie­spiesz­nego (z obu stron), lecz za­wsze spra­wia­ją­cego wiele sa­tys­fak­cji. Owe drobne przy­jem­no­ści sta­no­wiły naj­lep­szą cząstkę tego, co zo­stało mu z ży­cia, które w miarę jak Con­demu przy­by­wało lat i cel­nie wy­mie­rza­nych weń kop­nia­ków, wy­zby­wało się na­dziei i spro­wa­dzało do po­spo­li­tego trwa­nia. Na do­miar złego po­rzu­cił wszel­kie ma­rze­nia o na­pi­sa­niu kie­dyś po­wie­ści, w któ­rej opo­wie­działby ja­kąś hi­sto­rię, ma się ro­zu­mieć rów­nież od­py­cha­jącą i wzru­sza­jącą, w stylu tego dupka Sa­lin­gera, który umrze lada chwila i z pew­no­ścią nie opu­bli­kuje na­wet naj­mi­zer­niej­szej no­welki.
Je­dy­nie na te­ry­to­riach owych świa­tów, upar­cie kon­ser­wo­wa­nych na obrze­żach re­al­nego czasu, chro­nio­nych wy­so­kimi mu­rami wznie­sio­nymi przez Con­dego i jego przy­ja­ciół prze­ciw in­wa­zji bar­ba­rzyń­ców, ist­niały swoj­skie i nie­zmienne prze­strze­nie, z któ­rych ża­den z nich, mimo że do­ty­kały ich zmiany fi­zyczne i umy­słowe, nie chciał ani nie za­mie­rzał re­zy­gno­wać: światy, z któ­rymi się utoż­sa­miali i gdzie czuli się ni­czym fi­gury wo­skowe, nie­mal zu­peł­nie od­porne na klę­ski i zgni­li­znę oto­cze­nia.
Car­los Chu­dzie­lec, Kró­lik i Ryży Can­dito już cze­kali pod bramą, po­grą­żeni w roz­mo­wie. Od paru mie­sięcy Car­los cie­szył się z po­sia­da­nia elek­trycz­nego wózka in­wa­lidz­kiego na ba­te­rie. Urzą­dze­nie to spro­wa­dziła z Za­świa­tów za­wsze wierna i uczynna Dul­cita, naj­wier­niej­sza eks­na­rze­czona Chu­dzielca, te­raz wierna w dwój­na­sób, gdyż od roku była wdową i dwa­kroć czę­ściej przy­jeż­dżała z Miami, prze­dłu­ża­jąc swoje po­byty na Wy­spie z przy­czyn oczy­wi­stych, któ­rych nie chciała ujaw­niać pu­blicz­nie.

 
Wesprzyj nas