Katarzyna Rygiel w powieściach z serii “Strażnik Klejnotu”, adresowanych do młodszych nastolatków, zabiera czytelników w podróż do przeszłości. To książki pokazujące znane miejsca i postacie, te historyczne i te z legend, w opowieściach pełnych przygód i ciekawostek z życia dawnych mieszkańców Warszawy.


Bohaterowie powieści, Ula i Felek, to zwykli dwunastolatkowie, uczęszczający do tej samej klasy w jednej z warszawskich szkół. Felek nazywany jest przez rówieśników Kosmitą, jako że trzyma się na uboczu, nie zabiega o akceptację grupy i lubi się uczyć, co oczywiście powoduje, że chłopiec staje się ofiarą psikusów ze strony kolegów i koleżanek.

Ma też szczególne hobby – lubi spędzać czas ze swoim dziadkiem, varsavianistą i istną kopalnią wiedzy o historii Warszawy. Jak się później okaże, czas spędzony na rozmowach z dziadkiem nie będzie czasem straconym, a nabyta w ich trakcie wiedza przyda się niejeden raz.

Ulka z kolei to mistrzyni w dokuczaniu Felkowi. Jednak jeden z dowcipów dziewczyny miał znaczące konsekwencje dla obojga młodych ludzi. Wszystko zaczęło się od pracy domowej, którą musieli wykonać w ramach kary za spóźnienie na lekcje. Zadanie nie było specjalnie skomplikowane – polegało na wspólnym obejrzeniu wystawy w Muzeum Chopina i napisaniu na tej podstawie wywiadu z kompozytorem. Dla Felka to żadne wyzwanie, zwłaszcza że jego dziadek zadeklarował chęć pójścia z młodzieżą i służenia pomocą w trakcie zwiedzania. Nikt z nich nie przypuszczał jednak, że zwykła wyprawa do muzeum skończy się dla młodych ludzi… podróżą w czasie, na początek do roku 1622.

Ulka i Felek szybko przekonali się, że to dopiero początek niesamowitej przygody, w trakcie której było im dane spędzić trochę czasu na dworze króla Zygmunta III Wazy, poznać legendarnego Bazyliszka, słynnego kompozytora Fryderyka Chopina, malarza Aleksandra Gierymskiego czy też Juliana Różyckiego, którego imię nosił słynny bazar. Na trasie podróży przez czas nie zabrakło także niebezpieczeństw czyhających na podróżników w trakcie Powstania Warszawskiego.

W czasie tej podróży przez epoki Uli i Felkowi towarzyszyły podstawowe pytania, na które starali się znaleźć odpowiedź: jak wrócić do swoich czasów, kto i dlaczego wysłał ich w tą dziwną podróż z czasie, kim jest tytułowy Strażnik i dlaczego spotkali akurat tych a nie innych bohaterów z przeszłości. Czy nastolatkom udało się dotrzeć do prawdy i wrócić cało do domu? Odpowiedź znajdziecie na kartach powieści “Strażnik Klejnotu”.

Z kolei powieść “Wszystkie zaułki przeszłości” to powrót do XIX-wiecznej Warszawy, a początkiem nowej przygody Felka i Uli stała się fascynacja chłopca tajemniczą historią zaginionego fortepianu Fryderyka Chopina. Do zainteresowania się tym tematem skłoniły Felka dziwne wydarzenia w domu Madame Wokalizy, nauczycielki śpiewu Uli. Chłopiec postanowił zbadać losy instrumentu i znaleźć odpowiedź na pytanie, czy fortepian naprawdę został zniszczony w 1863 roku. W tej podróży Ula i Felek wędrując śladami instrumentu odwiedzą nie tylko Warszawę z roku 1863, ale także dwór króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i czasy Powstania Warszawskiego. Żeby nie było łatwo, przyjdzie im także zmierzyć się z intrygami Sawy, siostry Syreny. Spotkają także po raz kolejny bazyliszka Bazylego i alchemika Pistoriusa oraz… Janka, dziadka Felka, który jak się okaże, odgrywa w całej historii znaczącą rolę.

“Strażnik Klejnotu” i “Wszystkie zaułki przeszłości” to dwie pierwsze książki z serii, prezentujące piórem Katarzyny Rygiel znane postaci i wydarzenia z różnych okresów historii Warszawy. Emocjonująca fabuła, podróże w czasie, przygody i zwroty akcji oraz nastoletni bohaterowie, z którymi młody czytelnik może łatwo się utożsamić – z jednej strony oraz solidna porcja wiedzy historycznej – z drugiej, to elementy wyróżniające te dwie powieści. Dzięki tym cechom odbiorca otrzymuje nie tylko ciekawą rozrywkę ale także podany w przystępny sposób zasób wiadomości i ciekawostek, łatwiejszych do przyswojenia niż suche teksty z podręcznika historii. Obie powieści to dowód na to, że Katarzyna Rygiel posiadła umiejętność przekazywania młodym czytelnikom wiedzy w sposób przyciągający ich uwagę.Wanda Pawlik

Katarzyna Rygiel, Strażnik Klejnotu, seria Strażnik Klejnotu tom 1, Wydawnictwo Dwukropek, Premiera: 9 czerwca 2021
 
Katarzyna Rygiel, Wszystkie zaułki przeszłości, seria Strażnik Klejnotu tom 2, Wydawnictwo Dwukropek, Premiera: 12 stycznia 2022
 
 

Katarzyna Rygiel
Strażnik Klejnotu
seria Strażnik Klejnotu tom 1
Wydawnictwo Dwukropek
Premiera: 9 czerwca 2021
 

Rozdział I
Zadanie


Felek był Kosmitą. Nie naprawdę i nie przez cały czas. I nie z powodu wyglądu. Nie miał jajowatej głowy, wielkich ciemnych oczu, niby-nosa i nieobecnego podbródka. Był raczej zwykłym dwunastolatkiem, ani wysokim, ani niskim, z gęstą blond czupryną i odrobinę (ach te zęby!) nierównym uśmiechem. Mimo to w szkole był Kosmitą. Tak wołali na niego rówieśnicy. Po pierwsze dlatego, że nazywał się Przybysz, jak przybysz z obcej planety. Po drugie z tego powodu, że był inny. Dużo czytał i wszystko go interesowało, dobrze się uczył, co nie było trudne, bo wielu rzeczy dowiadywał się przy okazji – z książek albo z netu, do którego zaglądał w poszukiwaniu konkretnych informacji. Cokolwiek robił, robił w jakimś celu. Nie lubił tracić czasu. Był Kosmitą. Rówieśnicy go nie rozumieli.
W dodatku, jakby tego było mało, imię też miał nie z tej ziemi, a już na pewno nie z tej epoki. Feliks. Szczerze go nie znosił i nie mógł zrozumieć, co podkusiło rodziców, że je dla niego wybrali. Na nic się zdały ich wyjaśnienia, że łacińskie Feliks można tłumaczyć jako Szczęściarz. Felek nie był szczęściarzem, przeciwnie, od dłuższego czasu czuł się jak ofiara losu. I był przekonany, że to dziwne imię przynosi mu pecha.
Zaczęło się dawno temu, jeszcze w pierwszej klasie. Chyba wtedy, gdy wymyślone przez niego eF się nie przyjęło. Miało być miłą odmianą po Felku nadużywanym w domu i Feliksie wybieranym przez nauczycieli, brzmiącym dorośle i oficjalnie. Po prostu eF. Krótkie i lekkie. Własne. Chciał przekonać do niego nowych kolegów (którzy z czasem stali się niekolegami), ale mu się nie udało. Mamie i tacie też się nie spodobało. Tego tylko brakowało, żeby i oni zaczęli nazywać go Kosmitą. Na szczęście (szczęście, myślałby kto!) nie mieli pojęcia o Felkowych kłopotach, które w szóstej klasie właściwie nie były już kłopotami, ale codziennością. Dość przygnębiającą i ponurą. No ale w końcu do wszystkiego można się przyzwyczaić, jeśli nie ma się wyjścia, prawda? Nawet do bycia Kosmitą.
Tego dnia, podobnie jak we wszystkie inne dni, wydarzenia następowały po sobie zgodnie z niepisanym scenariuszem, który Felek znał na pamięć. Rano w niezłym nastroju wszedł do szkoły i ruszył prosto do szatni. Naprawdę można mieć niezły nastrój mimo przeczucia, że już w południe nie będzie po nim ani śladu. I mimo głupiego imienia. A to z tej przyczyny, że na pewne rzeczy, zwłaszcza te, które wciąż się zdarzają, można się przygotować. I Felek był przygotowany. Mniej więcej wiedział, czego się spodziewać, co nie znaczy, że nie cierpła mu skóra, kiedy o tym pomyślał. Do tego jednak też przywykł, a że było to uczucie bardzo nieprzyjemne, starał się za dużo nie myśleć. W szatni minął boksy innych klas, dotarł do swojego i jak co rano długo szukał worka z butami na zmianę, który powinien wisieć na wieszaku tam, gdzie go wczoraj zostawił. Problem polegał na tym, że nigdy nie wisiał.

Ula szła do szkoły lekkim krokiem. Wszystko ją cieszyło. Ciepło majowego poranka, świeża zieleń liści, dźwięki płynące z ulubionych słuchawek w kolorze brudnego różu, bliski już koniec roku szkolnego. Nie mogła się doczekać chwili, kiedy rzuci plecak w kąt. Nareszcie wolna! Będzie spać do południa i robić tylko to, na co ma ochotę. I może dzięki słuchawkom na uszach rzadziej będzie słyszeć, jak rodzice mówią, że ogłuchnie, jak będzie je nosić tyle czasu. Niech sobie mówią, co chcą. Ona i tak zrobi po swojemu. W końcu oboje pracują i całymi dniami nie ma ich w domu. W wakacje to się raczej nie zmieni.
Zaczął się kolejny utwór. Ula poprawiła słuchawki, żeby lepiej przylegały do głowy, i przyspieszyła. Z daleka dostrzegła budynek szkolny widoczny między drzewami, rozległy, dwupiętrowy, jasnobeżowy w ciemniejsze brązowe kwadraty. Miał dobrze ponad trzydzieści lat i był tylko trochę młodszy od taty Uli, który też się tu uczył. Przed wejściem do szkoły rozejrzała się, ale nigdzie nie dostrzegła Kosmity. Szybko przemierzyła hol i wbiegła do szatni. Zdarła z wieszaka worek Felka i wytrząsnęła buty na podłogę. Kosmita codziennie wkurzał się o te buty (na pewno! chociaż wcale nie było tego po nim widać), ale żeby choć raz zachował się inaczej niż zwykle. Zrobił coś. Cokolwiek! Wstał wcześniej, żeby jej przeszkodzić, nawrzeszczał na nią albo chociaż zrobił jakiś głupi dowcip.
Złośliwość za złośliwość. Ale nie! On ani be, ani me. A przecież wiedział, że to ona. Przyłapał ją na gorącym uczynku. Żeby choć wtedy zachował się po ludzku, a nie jak Kosmita z tą swoją kosmiczną cierpliwością i obojętną miną. Obojętną na pokaz! Ula nie wierzyła, że można znosić zniewagi z takim spokojem. Tylko na nią spojrzał. Psuł całą zabawę! A może jego nie dało się wyprowadzić z równowagi? E tam, każdego się da. Trzeba tylko znaleźć sposób. Właśnie dlatego to robiła. Żeby zobaczyć, jak on się wścieka. Czy była złośliwa? Bardziej ciekawa, czy uda jej się osiągnąć cel. To był eksperyment. Tylko eksperyment. A Kosmita był królikiem doświadczalnym. Bardzo wytrwałym królikiem. Wczoraj znowu udało mu się rozsupłać sznurówki. Gdyby była na jego miejscu, już dawno zaczęłaby nosić buty na zmianę w plecaku. Za nic nie zostawiłaby ich na noc w szkole, żeby rano taka Ulka jak ona nie mogła… Nieważne. Kosmicie takie rozwiązanie nawet nie przyszło do głowy. Oznaczałoby ucieczkę, a on nigdy nie uciekał. On się tylko przyglądał. Czekał. Na co? Na ciąg dalszy? Przez niego ona też czuła się jak królik. Jakby testował, kiedy jej się znudzi. Kiedy IM się znudzi, bo w końcu nie była sama. Wszyscy byli przeciwko niemu. To ON był sam. A zachowywał się tak, jakby nic, NIC go to nie obchodziło! No jak tak można? JAK?! Wrzuciła lewą tenisówkę do boksu IIa, prawą – do boksu VIIId, a worek ukryła w boksie Ic. Już. Ciepło – zimno. Niech sobie szuka. Kosmita jeden. Obcy. Dziwoląg.

Feliks metodycznie i z dużą wprawą przetrząsnął wszystkie boksy, których było tyle samo co klas – 48. Spokojnie, powtarzał sobie w duchu, chociaż złość kipiała w nim jak mleko pozostawione na kuchni przez zapomnienie. SPOKOJNIE! TO! TYLKO! DURNY! ŻART! Powtarzający się do znudzenia. IRYTUJĄCY! Tak samo jak żartowniś, a w zasadzie ŻARTOWNISIA, której Felek zawdzięczał codzienne poszukiwania. Która z uporem rzucała jego tenisówki raz tu, raz tam, wyciągała z nich sznurowadła i ćwiczyła na nich robienie węzłów, a pusty worek zawiązywała na klamce tak mocno, że nie można go było zdjąć. I gdy rozlegał się dzwonek na pierwszą lekcję, worek można było tylko zostawić, żeby sobie wisiał do końca świata (albo lekcji), i w butach bez sznurowadeł poczłapać (bo przecież nie pobiec!) na drugie piętro. I oczywiście się spóźnić.
Chętnie rzuciłby w najdowcipniejszą z niekoleżanek rozsznurowanym butem, mocno, żeby poczuła, może wtedy uszłaby z niego cała wściekłość, która zebrała się przez lata. Marzył o tym co rano. Widział siebie z tenisówką w ręce. Brał potężny zamach i słyszał okrzyk bólu. Ale potem patrzył na Ulkę, która uśmiechała się drwiąco, i nie robił nic. Nie bił dziewczyn. Nawet tych najwredniejszych. To była kwestia zasad. Poza tym jak by to wyglądało?
Ulka Nawój. Nie znosił jej. Nie cierpiał. Na myśl o niej zaciskał zęby, aż bolały go szczęki. W czasie lekcji z trudem znosił jej obecność, bo siedziała tuż przed nim. Na przerwach jej unikał, by nie prowokować kolejnych „żartów”, z których śmiała się cała klasa. Bo w przeciwieństwie do niego Ulka Nawój, ciemnowłosa chuda Ulka, która niczym się nie wyróżniała (może poza słuchawkami przyklejonymi do głowy), nie narzekała na brak przyjaciół. Zawsze otaczały ją koleżanki. Z chłopakami też się dogadywała. I gdyby Felek nagle się zawziął i obmyślił, jak zemścić się za wszystkie zniewagi i upokorzenia, gdyby zrobił coś supernieprzyjemnego albo bardzo, bardzo przykrego, oni na pewno stanęliby po jej stronie, mimo że była złośliwa, podła i głupia. Nie, głupia jednak nie. Uczyła się nie najgorzej, a z matmy była lepsza nawet od Felka. I może wcale nie była zła, choć właśnie tak o niej myślał, tylko czegoś jej brakowało… Wyczucia? Wyobraźni? Może po prostu… serca?

Ależ on ją wkurzał! Ula sama nie wiedziała dlaczego. Był taki… inny. To dobre słowo, choć wyrażało wszystko i nic. Ona nigdy, przenigdy nie chciałaby być inna. Inni mieli w szkole przerąbane. I to bez względu na to, czym się wyróżniali, czy nosili śmieszne ubrania, byli kujonami czy łamagami – na WF-ie zupełnie do niczego – czy nie wiedzieli, co to Facebook albo YouTube. Albo nie mieli telefonu! Nie do pojęcia, że to się jeszcze zdarzało! Słabe punkty były natychmiast odkrywane i bezlitośnie wykpiwane. Nie raz, nie dwa razy… Drwinom nie było końca. Gdyby ją spotkało coś takiego, nie poszłaby więcej do szkoły. Ale inni byli… inni. Przychodzili. W szatni nie patrzyli kolegom w oczy, przerwy spędzali samotnie, jeśli nie byli akurat celem żartów. Odzywali się rzadko. Siadali w ostatniej ławce, bo tam było najbezpieczniej – nikt w nich niczym nie rzucał, nie szeptał za plecami… Swoje rzeczy zawsze starali się mieć przy sobie, w przeciwnym razie wciąż ginęły im zeszyty i książki, długopisy i ołówki… Felkowi też się to zdarzało. Jego inność była nieuchwytna, lecz nie mniej przez to denerwująca, stwierdzała Ulka za każdym razem, gdy robiła w myślach przegląd jego wad.
Był za mądry. To był jego problem. Mówił okrągłymi zdaniami, trochę jak dorosły (dużo czytał, to było słychać!), i jak dorosły znał odpowiedzi na wszystkie pytania (no, może nie na wszystkie, ale takie sprawiał wrażenie). I lubił wiedzieć, podczas gdy innych to nudziło. Był ulubieńcem nauczycieli (wszystkich! zgroza do entej potęgi!). I miał tego swojego dziadka, o którym ciągle mówił. Jak o jakimś kumplu. To było nienormalne. Jakby był tak samo stary jak on! W dodatku nie nagrywał filmików i nie wrzucał ich do sieci. I nie nosił telefonu do szkoły. W czasie przerw nie przesiadywał z kolegami na korytarzu i nie grał w popularne gry. W sumie niewiele na tym tracił, bo chłopcy i tak się do siebie nie odzywali. Ale przynajmniej traktowaliby go jak należy.
Tylko że Kosmicie chyba na tym nie zależało. Kpiny znosił ze spokojem, w bójkach nie brał udziału, bo nie dawał się sprowokować. Jakby było mu wszystko jedno. Czy sama nie przekonywała się o tym codziennie, gdy robiła mu różne przykrości? Jego obojętność popychała ją do działania. Ula chciała sprawdzić, ile Kosmita jeszcze zniesie. A on stał z boku. Milczał. Czy był tchórzem? Nie, po prostu był sobą. Może to i lepiej, że nie próbował się zmienić za wszelką cenę. To byłoby chyba jeszcze bardziej wnerwiające.
A może, przyszła jej do głowy straszna myśl, Feliks był silniejszy niż ci, którzy go gnębili (silniejszy niż ona), i dlatego nic sobie z tego nie robił? No nie, mięśni to on nie miał, Uli chodziło raczej o siłę wewnętrzną… To przypuszczenie sprawiło, że aż się w niej zagotowało. On? Silniejszy? Niemożliwe! Ale było już za późno, bo wbrew sobie poczuła podziw. I nagle spojrzała na Kosmitę jak na… człowieka. To zirytowało ją jeszcze bardziej. Podziw i niechęć… bardzo niebezpieczne połączenie.
Już ona mu to udowodni.

Jakimś cudem Felek zdążył tego dnia na pierwszą lekcję. Gdy zabrzmiał dzwonek, siedział już w swojej ławce, ostatniej w rzędzie pod ścianą, bezpieczny i nawet zadowolony. Jeden zero dla niego. Mniejsza o zasupłane sznurówki, zamienione w kipu, które rozciął nożyczkami i wcisnął do kieszeni. Ulka odwróciła się i spojrzała na niego ze złością. Zignorował ją, próbując się skupić na tym, co mówi historyca, która właśnie zadawała jakieś pytanie.
– Wróćmy do tego, o czym mówiliśmy na ostatniej lekcji. – Spojrzała na uczniów wyczekująco. – Kto pamięta, jak wyglądała Warszawa po zakończeniu wojny w 1945 roku?
Feliks znał odpowiedź, więc podniósł rękę. Aktywność była nagradzana dobrymi stopniami. Nie musiał się potem martwić, że znienacka zostanie wyrwany do odpowiedzi, bo ocen z każdego przedmiotu miał więcej niż pozostali uczniowie, a nauczyciele byli przekonani, że zawsze jest przygotowany. Inna rzecz, że historią Warszawy już dawno zainteresował go dziadek Janek. Gdyby nie on i spacery, na które razem chodzili…
– Feliks? – Historyca patrzyła na niego z nadzieją.
Wstał.
– Wracaj na Księżyc, Kosmito – powiedział półgłosem ktoś ze środkowego rzędu.
Przez klasę przeszedł chichot. Typowe.
– Spokój!
Feliks odetchnął głęboko.
– Kiedy wojna się skończyła, Warszawa była zrujnowana – zaczął ze wzrokiem utkwionym w tablicę, żeby nie widzieć ironicznych uśmieszków. – Niemcy zniszczyli siedemdziesiąt pięć procent domów mieszkalnych, wszystkie mosty, fabryki, teatry, zabytki, w tym Zamek Królewski. Wracający po wojnie mieszkańcy nie mieli się gdzie podziać, wszędzie były ruiny. Nie było prądu, wody i gazu. Przez jakiś czas rozważano, czy nie przenieść stolicy do Łodzi. Mimo tych trudności już kilka miesięcy po zakończeniu wojny mieszkało w Warszawie około stu tysięcy ludzi i wciąż ich przybywało. Mieszkańcy wracający do zrujnowanych domów brali udział w odbudowie stolicy. Dziadek mówi… – rozpędził się i nagle umilkł. Zgarbił się. Schował głowę w ramiona. Wiedział, co teraz będzie.
– Wracaj na Księżyc. I zabierz dziadka.
Tym razem chichot był głośniejszy, bardziej zjadliwy. Dziadek Kosmity był w klasie postacią znaną. Feliks często o nim wspominał, nie żeby chciał, tak mu się czasem wyrywało… jak teraz. Starał się pilnować, ale spędzał z dziadkiem tyle czasu i od tak dawna nasiąkał jego opowieściami, że przypominały mu się na każdym kroku. I wtedy słowa „Dziadek mówi…” same cisnęły mu się na usta. Spojrzał po twarzach rozbawionych niekolegów i niekoleżanek. Wyglądali głupkowato. I kompletnie nic nie kumali.
– Spokój! – powtórzyła historyca surowo i łagodniej zwróciła się do Felka: – Dziękuję, usiądź, proszę. Musimy kiedyś zaprosić twojego dziadka na lekcję, żeby nam opowiedział o dawnej Warszawie. Nikt tak jak on nie zna jej przeszłości. Wiecie, jak się nazywa ktoś taki?
Cisza.
– Dziadek jest varsavianistą – wyjaśnił Felek.
– Myślisz, że się zgodzi?
Kiwnął głową i usiadł. Wzrokiem zahaczył o twarz Ulki. Ona też się śmiała. Już nie na głos, ale w środku. Aż się trzęsła. Patrzyli na siebie dobrą chwilę. Ona z rozbawieniem, Feliks z ponurą wrogością.
– No i co się szczerzysz? – odezwał się półgłosem, gdy już nie mógł znieść napięcia, które narastało w nim z każdą sekundą.
– Bo mam kosmicznie dobry humor.
– Zamknij się!
– Na drugi raz nie pytaj. – Ulka wzruszyła ramionami i odwróciła się do tablicy.
Feliks został sam w klasie pełnej uczniów. Ciekawe, że to było w ogóle możliwe.

Coś drgnęło! Ula była tego pewna, choć bardziej wyczuwała, niż dostrzegała wzburzenie Felka. Było w jego spojrzeniu, w pochyleniu głowy, gdy powiedział „Zamknij się!” takim tonem, jakiego nigdy u niego nie słyszała. Kosmita, zawsze taki… grzeczny, nawet gdy dostawał w kość, dał się sprowokować. Zaczął pękać! Teraz należało go przycisnąć i zrobić coś naprawdę paskudnego…
Tak sobie myślała przez całą lekcję, a gdy historia dobiegła końca i zaczął się WF, na paluszkach zakradła się do pustej już przebieralni i wyniosła z niej ciuchy Kosmity. Kiedy zobaczyła odstawioną do kąta miotłę, rozejrzała się, czy nikt nie widzi, i pożyczyła ją sobie. Pomyślała, że świetnie się składa. Ubrała miotłę w spodnie i koszulkę Kosmity i wetknęła w gęsty żywopłot rosnący przed wejściem do szkoły. Wyglądała jak strach na wróble. Wróble były tego samego zdania, bo zerwały się oburzone i poleciały tam, gdzie nie było strachów. Ula postała jeszcze chwilę, przyglądając się swojemu dziełu, a potem wróciła do szkoły. Jej nieobecność na lekcji WF-u nie trwała dłużej niż pięć minut. Tyle, ile można spędzić w toalecie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

Gdyby tak mógł stać się niewidzialny… Albo wskoczyć do magicznego portalu i przenieść się do świata, w którym byłby taki jak wszyscy… – marzył Felek. Ale nie mógł niestety. Nie był żadnym Harrym Potterem czy innym bohaterem, którego można było posądzić o zdolności magiczne, ale zwykłym chłopakiem, bardzo już zmęczonym tym, co się wokół niego działo. Jednak w planie było jeszcze kilka lekcji, które musiał przetrwać. Na przykład WF, po którym nie mógł odnaleźć w przebieralni swojego ubrania. Wyparowało. Przepadło. Mógłby tak myśleć, ale przecież wiedział, że to nie tak. Ktoś zabrał z wieszaka dżinsy i zieloną koszulkę i ukrył nie wiadomo gdzie, w szatni, w klasie, w toalecie, w swoim plecaku? Kto to zrobił? Julian, Kacper, Krzysiek? To mógł być każdy. Co za przygnębiająca myśl. Każdy chciał zrobić na złość Kosmicie.
Na angielski poszedł w stroju sportowym, zastanawiając się, jak wytłumaczy mamie zniknięcie prawie nowych spodni. Czuł się idiotycznie w granatowych spodenkach, których nogawki były o wiele za szerokie i łopotały jak żagle przy każdym kroku, ale nie miał wyboru. I wolał być na czas, bo czekał go sprawdzian z całego rozdziału. Zrezygnowany usiadł w swojej ławce. Wyjął z piórnika długopis. Zrobił w myślach szybką powtórkę. Mystery. Tajemnica. Taki był temat rozdziału, w którym opisywano różne dziwy, zagadki i sztuczki magiczne, a przy okazji wspominano o najsławniejszym detektywie z powieści kryminalnych, Sherlocku Holmesie, o yeti i potworze z jeziora Loch Ness, i o kosmitach, którzy podobno wylądowali kiedyś na Ziemi i zostawili na niej tajemnicze ślady. Bardzo śmieszne, uznał Feliks z goryczą, robiąc w pamięci przegląd słówek. Gdy rozmawiali o tym na lekcji, wydawało mu się, że kpi z niego cały świat. Niepotrzebnie sobie o tym przypomniał. Tylko zdenerwuje się przed klasówką.
Na to jednak nie miał już czasu, bo pani od angielskiego zaczęła rozdawać testy. Zaraz też odwróciła się do niego Ulka.
– Podpowiesz, jak by co…
To nie była prośba, Felka nikt w szkole o nic nie prosił. To było stwierdzenie. Nawet więcej: żądanie. Podpowiadanie było jego obowiązkiem. Dawniej myślał, że jest inaczej. Próbował mścić się za wszystkie zniewagi. Udawał, że nie słyszy. Nie podpowiadał. Z satysfakcją myślał, że zdobył przewagę, ale to było złudzenie. Nagle na okładkach wszystkich jego zeszytów pojawił się napis namazany czarnym markerem: Największy kujon wśród kosmitów, największy kosmita wśród kujonów. Sam by się z niego pośmiał, gdyby dotyczył kogoś innego. A tak tylko obłożył zeszyty w papier, żeby hasła nie było widać. I zaczął podpowiadać. Nie chciał, żeby sprawca nabazgrał to samo na przykład na plecaku. Bo jak Feliks wywabiłby taki napis? No właśnie. Zacisnął palce na długopisie i skupił się na zadaniu. Niestety, już po chwili usłyszał psyknięcie. Ulka patrzyła w bok i poruszała ustami jak ryba. Czego ona się spodziewała, że będzie czytał z ruchu warg?! Spróbował, ale domyślił się tylko wyrazu z „o” w środku. Zerknął do testu. O co mogło jej chodzić? Może o… was? Ulka-ryba zapomniała odmiany czasownika to be w czasie przeszłym? Szeptem cichym jak oddech przedyktował jej formy, które trzeba było wpisać w ćwiczeniu z gramatyki, a potem wyjaśnienia słów, które pojawiły się w krótkim tekście o wehikule czasu. W ogóle się nie uczyła! A może robiła to tylko po to, żeby mu uprzykrzyć życie?!
Kiedy okazało się, że Feliks musi za nią odpowiedzieć na wszystkie pytania w ćwiczeniu z rozumienia ze słuchu, już wiedział, że to taka gra. Ulka była przygotowana. Zależało jej tylko na tym, żeby Felek został przyłapany. A on był w pułapce. Nie powinien podpowiadać. I nie mógł tego nie robić. Aż się spocił na myśl, co go spotka, jeśli przestanie. Co tym razem zostanie zniszczone? Albo co mu się zgubi poza godnością i poczuciem własnej wartości?
Gdy zabrzmiał dzwonek i oddali testy, Ulka znowu się odwróciła. Nie liczył na wdzięczność, ale ona sprawiała takie wrażenie, jakby chciała mu podziękować! Uśmiechała się z sympatią, w którą może by i uwierzył, gdyby jej nie znał od sześciu długich lat. Coraz bardziej zaskoczony patrzył, jak niby przypadkiem zaczepia rękawem o jego linijkę, wystającą poza blat ławki, i strąca ją na ziemię. To nie była zwykła linijka, z jednej strony miała podziałkę milimetrową, z drugiej – calową, a na jednym z końców sporą lupę. Ulka podniosła ją i trzymając jej końce w obu dłoniach, spoglądała na niego z namysłem, wyczekująco, jakby rzucała mu wyzwanie… A Felek spoglądał na nią. Jeszcze nie wszystko rozumiał, ale czuł, że słowo, które spodziewał się usłyszeć, nie padnie. Z każdą sekundą było dalej i dalej. Tym dalej, im mocniej wyginała się w rękach Ulki jego linijka, która wreszcie, TRACH!, pękła z trzaskiem na dwie nierówne części.
– Tak mi przykro – zaćwierkała Ulka-sama słodycz i Ulka-kropla jadu w jednej osobie, kładąc plastikowe szczątki na ławce. – Naprawdę. Bardzo.

Katarzyna Rygiel
Wszystkie zaułki przeszłości
seria Strażnik Klejnotu tom 2
Wydawnictwo Dwukropek
Premiera: 12 stycznia 2022
 

Rozdział I
Pianista czy złodziej?


Między czwartą a piątą nad ranem, gdy brzask rozjaśnił niebo nad uśpionym miastem, zapowiadając nowy dzień, gdy z każdej kępy zieleni dobiegały już ptasie świergoty, a wkrótce miały się rozśpiewać także szyny tramwajowe, w drżącym od chłodu powietrzu zadźwięczały dwa głosy:
– Nie rozumiem, Podnóżku, znudziło ci się mieszkanie w rynnie? – zaszemrał łagodnie pierwszy.
Delikatny powiew od Wisły niósł prócz słów ledwie uchwytny zapach wilgotnego piasku.
– Nie żeby znudziło, Królowo… – zaskrzeczał przymilnie drugi. – Ale wkrótce zaczną się upały. Nie chcesz chyba, by twój sssługa przypiekł się już pierwszego dnia. Jako grzanka będę do niczego…
– Domagasz się zatem nowego schronienia? – wśród słów zadzwonił cichutki śmiech. Posrebrzył rosą liście krzewów i źdźbła traw, ogrodzenia, dachy domów i samochodów.
– Przyznaj, że choć tyle należy mi się na ssstare lata – zasyczał skrzekliwy.
– Choć tyle? – zdumiał się kobiecy głos rozszemrany jak woda. – Źle ci było u mnie na służbie?
– Ależ nie, Królowo, tego nie powiedziałem – zarzekał się chropawy. – Ale w kościach łamie, w ssstawach ssstrzyka. Czasss odpocząć.
– Sama nie wiem – zaszeptało wśród drzew – czy dam sobie radę bez ciebie, Podnóżku…
– Żartujesz sssobie ze mnie, a ja mówię ssserio – obruszył się sykotliwy.
Powietrze zaświstało cichutko, jak gdyby tuż obok przeleciał ptak. Albo nietoperz.
– Nie bądź taki drażliwy, bo ci z tym nie do twarzy – zakpił kobiecy głos i roześmiał się serdecznie. Kwiaty w ogródkach, na skwerach i klombach otworzyły stulone na noc płatki. – To gdzie chcesz zamieszkać?
– Wszyssstko jedno. Byle w ludzkich warunkach – burknął niewyraźnie drugi rozmówca.
– W ludzkich, powiadasz. Hm… Może tutaj? Spójrz, dom wygląda solidnie…
– Ale dach dziurawy – dobiegło z góry. – Nie chcę w domu używać parasssola!
– A ten obok? Dach ma, zdaje się, nowy…
– Niessskończony – marudził głos. – Na pewno sssą przeciągi…
– A tamten zielony? Z werandą?
– Za duży. Mogę się zgubić…
– Nie grymaś! – ostrzegł kobiecy głos. – Bo stracę cierpliwość.
– Gdzieżbym śmiał, Królowo moja! Ale zrozum, szukam ssswojego miejsssca. Mam dość ciągłych przeprowadzek – zasyczał przepraszająco Podnóżek.
– No dobrze, co my tu jeszcze mamy? Biały z poddaszem? Są dwa garaże…
– A co ja? Sssamochód?
– Żółty z kolumienkami…
– Jak w pałacu, przesssada.
– To może ceglany, w zimie ciepło, w lecie chłodno…
– Nie podoba mi się…
– Tak bez powodu?
– Bez.
– Jest i bez – zaszeleściło w listowiu. – Rośnie przy ogrodzeniu.
– Na co mi bez? – zdenerwował się chrapliwy. – Domagam się wygód!
– Właśnie słyszę. Jesteś bardziej wybredny niż ja. A przeprowadzałam się w życiu tysiąc pięćset czterdzieści jeden razy. Cóż, domów w Warszawie nie brakuje. Muszę się tylko rozejrzeć. No, a ten? Wydaje się w porządku. I okno jest otwarte… Mógłbyś się zadomowić choćby zaraz. Co ty na to?
– Ten? – zastanowił się krzykacz. Świst skrzydeł stał się wyraźniejszy.
– Ten… – mamrotał do siebie. – TEN będzie dossskonały!
– Niemożliwe! A dach, wielkość itepe?
– Wprowadzam się! Tylko – zmarkotniał nagle – co na to ludzie, którzy tu mieszkają?
– Przyzwyczają się do ciebie.
– Jesssteś pewna? – chropawy stał się podejrzliwy.
– Oczywiście. Czy kiedykolwiek się pomyliłam?
– Hm…
– Podnóżku! – przywołał go do porządku głos, już mniej śpiewnie i łagodnie.
– To pa! – zaskrzeczało w powietrzu.
– Nie tak szybko, mój drogi. Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę…
– Prośbę? – powtórzył z niedowierzaniem. – Ty nigdy nie prosisz. Ty zlecasz, wydajesz rozkazy, przydzielasz zadania… nawet emerytom!
– Nie bądź taki pamiętliwy – upomniała go Królowa. – Więcej nie będę, to naprawdę ostatni raz.
– Pewnie muszę się zgodzić, co? W końcu tobie się nie odmawia… Co mam zrobić? – zaskrzeczał niecierpliwie.
– Oto Klejnot. Schowaj go dobrze. Im dłużej będzie w ukryciu, tym lepiej. Musi nabrać mocy, której nie nabrał przez wieki. Każdy dzień ją podwoi, każda noc potroi…
– To zaklęcie?
– Raczej życzenie.
– Na jedno wychodzi. Twoje życzenia zawsze się ssspełniają. Daj mi go.
– Ostrożnie! Nie upuść!
Stuknęło uchylone okno. Z wnętrza domu dobiegło ciche klapnięcie, odgłos miękkiego lądowania. I zapadła cisza. Domownicy spali jeszcze. Krzyknął ptak. Zgrzytnęły zwrotnice na niedalekim skrzyżowaniu, gdy przejechał przez nie pierwszy tramwaj.
– No to pa… – powiedział do siebie śpiewnie kobiecy głos i rozpłynął się między domami.

Ulka miała lekcję śpiewu. Za kwadrans. Z tego powodu nie mogła posiedzieć na ławce przed blokiem, pójść do kina ani na lody. Do Madame nie wypadało się spóźniać. Miała na imię Zofia, Zofia jakaś tam, Feliks nie zapamiętał nazwiska. Zrobiła dla Ulki wyjątek, bo zwykle nie dawała lekcji w wakacje. Jednak rzadko trafia się uczennica obdarzona takim głosem, powiedziała jeszcze w maju, i od tamtego momentu widywały się regularnie trzy, czasem nawet cztery razy w tygodniu. Ulka biegła na te spotkania jak na skrzydłach, jakby każde z nich było nagrodą nie wiadomo za co. Każde też trwało w nieskończoność, bo obie traciły poczucie czasu.
Feliks, dla rodziców Felek albo Szczęściarz, a dla dziadka i coraz częściej także dla rówieśników – eF (co brzmiało znacznie bardziej intrygująco), z niedowierzaniem patrzył na to muzyczne szaleństwo. Lato trwało w najlepsze. Upał już od rana dawał się we znaki, słońce rozgrzewało budynki, zamieniając je w wielkie piece. W domu nie dało się wytrzymać, na zewnątrz też nie. Ale Ula w nosie miała pogodę, chłodzące smakołyki i klimatyzowane sale kinowe. I nudę, przed którą Felek bezskutecznie próbował się bronić, zły na przyjaciółkę, że spełnia swoje marzenie, zamiast spędzać z nim więcej czasu.
Po pamiętnej majowej przygodzie, kiedy w ciągu jednej nocy odbyli podróż do różnych zakątków czasu, wiele rzeczy robili razem. W stołówce szkolnej jedli obiad przy tym samym stoliku, pożyczali sobie książki, razem uczyli się do klasówek i co sobotę chodzili z dziadkiem Felka na długie spacery, okraszane opowieściami o Warszawie, a kończące się obowiązkową wizytą w cukierni. Dziadek, najlepszy przewodnik po mieście, jakiego Feliks mógłby mieć, na ich życzenie wygrzebywał opowieści z zakamarków pamięci, jakby miał ich tam bez liku, właśnie na takie okazje. I opowiadał, opowiadał… a oni słuchali, czując, jak od lodów drętwieją im języki.
Przed końcem roku szkolnego Ula przestała im towarzyszyć. Coraz częściej nuciła pod nosem i coraz więcej czasu spędzała z Madame Wokalizą (jak nazwał ją Feliks i od tej pory inaczej o niej nie mówili), a w głowie miała same nuty i klucze wiolinowe. Felek nie mógł się z tym pogodzić. Do jego wyjazdu na obóz pozostały ponad dwa tygodnie, a on naprawdę nie wiedział, jak uda mu się je przetrwać w pojedynkę. Sierpień zapowiadał się ciekawie, ale lipiec był katastrofą. Poza tym Felek nie chciał się przyznać nawet przed sobą, że od pewnego czasu zazdrości Ulce wokalnego fioła. On nie miał nic, o czym mógłby pomyśleć: „Zajmę się tym, to coś dla mnie, mam talent…”.
Właśnie! Feliks miał wiele talentów, o wiele za dużo. Świadczyły o tym oceny na jego świadectwie i stos książek przy łóżku. Wszystko go interesowało. I co z tego? Nic. Nie czuł się wyróżniony ani dobry w jakiejś dziedzinie, dla której byłby gotów zrezygnować na przykład z pójścia do kina z przyjacielem w upalne wakacyjne popołudnie. Podejrzewał, że ten nadmiar zdolności jest fatalny w skutkach, że w gruncie rzeczy on, eF, wcale nie jest utalentowany.
Była to szalenie przygnębiająca myśl, która umacniała się po każdym spotkaniu z Ulą. Kiedy się robi to, co się lubi, trudno przestać się uśmiechać. I Ula uśmiechała się nieustannie. A Felek? Felek chodził naburmuszony i zły na cały świat. Nawet spacery po Warszawie przestały go cieszyć. Może i wiedział o niej więcej niż jakikolwiek chłopiec w jego wieku, ale do czego miałaby mu się przydać ta wiedza? Nie uszczęśliwiała go, po prostu była w jego głowie obok mnóstwa innych informacji. I tyle. Feliks nigdy nie doświadczył tego, co czuła Ula za każdym razem, kiedy przekraczała próg domu Madame Wokalizy – łaskotania w całym ciele, jakby w naczyniach krwionośnych musowały bąbelki z coca-coli. Powiedziała mu o tym. I użyła właśnie takiego porównania. Bąbelki. Nie przepadał za coca-colą, ale chciałby się dowiedzieć, jak to jest. Nie ma co, Ula była wyjątkowa. Wyjątkowo utalentowana. A on? Chyba był zwykłym beztalenciem.

Zrezygnowany powlókł się do domu. Rozgrzane płyty chodnika parzyły przez gumowe podeszwy tenisówek. Powietrze miało konsystencję galaretki, choć oczywiście żadna galaretka nie utrzymałaby formy w tej temperaturze. Meteorolodzy przepowiadali lato stulecia i katastrofalną w skutkach suszę, w Bałtyku znowu pojawiły się sinice, wredne bakterie tworzące na wodzie śmierdzące kożuchy, w Tatrach pod szczytami ustawiały się kolejki turystów, a Feliks pocił się na swoim osiedlu, jakby nie mógł tego robić w jakimś milszym, bardziej zielonym miejscu. Naprawdę byłoby lepiej, gdyby chodził do szkoły. Przynajmniej miałby się czym zająć.
Zapukał do drzwi. Otworzył mu tata. Wyglądał jak lunatyk, który stracił z oczu księżyc. Bez słowa wrócił do salonu, usiadł na kanapie i przykleił się do laptopa jak jakiś gekon.
– Gdzie mama? – zapytał eF z przedpokoju, z trudem zsuwając tenisówki, których sznurowadła nie chciały się rozwiązać. Uff, nareszcie.
– Jeszcze w pracy.
– A ty, co robisz? – Felek zatrzymał się w progu. Głupie pytanie. Przecież widział. – Czytasz coś?
– Pracuję.
– Nie powinieneś pracować w pracy?
– Tam też pracuję.
– A kiedy żyjesz?
– Słucham? – Ojciec rzucił mu nieuważne spojrzenie.
– Kiedy żyjesz, tato? – powtórzył Feliks.
– Eee… Teraz. Nie przeszkadzaj, synu. Muszę koniecznie skończyć prezentację. Jutro mam ważne spotkanie.
Aha, więc to było życie według taty. W pracy praca i w domu praca. Na nic innego nie starczało już czasu. Od kiedy został dyrektorem, było tylko gorzej. Już wcale go nie było, chociaż był. Tak jak teraz. Za to podobno więcej zarabiał. Ile więcej, tego Felek nie wiedział. Ciekawe, czy nieobecność taty była ceną za to, że mogli sobie pozwolić na to czy na tamto albo pojechać na wakacje w fajne miejsce? To bycie dyrektorem musiało być chyba okropnie nudne.
Przez chwilę Feliks współczuł ojcu, ale zaraz jego myśli zaprzątnęło co innego: czy do tego potrzebny był talent? Talent do dyrektorowania? Czy trzeba się było tego nauczyć?
– Czy ty masz jakiś talent, tato? – zagaił znowu, nie ruszając się z miejsca.
– Co takiego? – Ojciec przebywał w innej rzeczywistości i nawet najdziwniejsze pytanie nie mogło sprowadzić go z powrotem.
– Talent. Jaki masz talent? – nie poddawał się Feliks.
– N-nie wiem. Chyba żadnego – odparł spomiędzy slajdów prezentacji takim tonem, jakby nie miało to dla niego znaczenia.
Niebywałe!
– A ja? Czy ja mam jakiś talent?
– Feliks, na litość boską, co cię opętało?
– Mam czy nie?
– Skąd mam wiedzieć?!
To było jeszcze gorsze niż krótkie i zdecydowane „nie”. Rodzice powinni znać swoje dzieci. Dostrzegać i rozwijać ich zdolności. Tymczasem tacie było wszystko jedno, czy ma utalentowanego syna, czy nie. Feliksowi zrobiło się szaro na duszy, chociaż niebo za oknem wciąż było intensywnie niebieskie, a słońce nadal grzało niemiłosiernie. I tylko Felkowa pewność siebie zmniejszyła się do rozmiarów ziarenka pieprzu.
Nic tu po nim. Nikomu nie jest potrzebny. Tacie wystarczają prezentacje, a mama, kiedy wróci do domu, będzie tak zmęczona, że nawet nie zapyta, jak mu minął dzień. Gdy sam zacznie mówić o tym, co się wydarzyło (raczej nie wydarzyło!), będzie udawać, że słucha, a Feliks wyobrazi sobie słowa wpadające do jej jednego ucha i wypadające drugim. Wie, że mama się stara, ale zawsze zdradza ją nieobecny wyraz oczu. Tyle spraw zaprząta jej uwagę, że dla Felka już nie ma miejsca. Mama też ma wakacje – od syna i wszystkich szkolnych spraw i problemów, o których musi pamiętać przez dziesięć miesięcy. Można się do tego przyzwyczaić. I nawet zrozumieć. W końcu eF nie jest już dzieckiem. Dobrze, że chociaż ma dziadka Janka. Zawsze jest z kim pogadać o tym, co ważne.
Odwrócił się na pięcie i poszedł do swojego pokoju. Z szafy wyciągnął spory plecak, kilka koszulek, krótkich spodni i zmian bielizny, bluzę, czapkę z daszkiem i piżamę. Spakował ubrania, dorzucił trzy książki ze stosu na parapecie, telefon i ładowarkę, legitymację szkolną i kartę miejską, dzięki której mógł się poruszać po mieście metrem, a także dowolnym tramwajem i autobusem. Z łazienki przyniósł szczoteczkę do zębów. Zastanowił się, czy to na pewno wszystko. Był gotowy. Z kuchni zabrał jeszcze półlitrową butelkę z wodą.
– Jadę do dziadka – zakomunikował ojcu, ale nie doczekał się odpowiedzi.
– Na kilka dni. Zabrałem telefon, więc jakby co… zadzwoń… – zakończył cicho.
Tata oderwał wzrok od monitora. Słyszał? Nie słyszał? Felek westchnął.
– Dzia-dek – powiedział dobitnie, głośniej, niżby należało.
Dotarło.
– Pa, synu.
I to by było na tyle. Ot, zwykłe popołudnie z tatą. Niech żyją wakacje.

Madame Wokaliza mieszkała na Bielanach w starej willi porośniętej bluszczem, na ulicy, której największą ozdobę stanowiły latarnie gazowe jak z dawnej epoki. Ula szła wzdłuż ogrodzeń, zza których docierała do niej woń kwiatów i świeżo skoszonej trawy. Tylko u nauczycielki śpiewu zieleń była bujniejsza. Krzewów i drzew dawno nikt nie przycinał, a trawnik przed domem bardziej przypominał skrawek łąki ze wszystkimi gatunkami polnych kwiatów niż zadbany ogródek. I dobrze, bo dzięki temu, choć nieduży, wydawał się tajemniczą gęstwiną, rozbrzęczaną, szeleszczącą, gdy wpadał w nią letni wietrzyk, i pachnącą tak mocno w popołudniowym słońcu, że człowiekowi kręciło się w głowie. Dziewczynka z przyjemnością odetchnęła głęboko. W tym zielonym zakątku niemal nie czuło się Warszawy, mimo że wciąż się ją słyszało, bo nawet tutaj docierał niezbyt głośny jednostajny szum silników samochodowych.
Furtka skrzypiała jak wszystkie furtki wiodące do starych ogrodów. Ula lubiła ten dźwięk, pozornie niemelodyjny, ale gdy się w niego wsłuchać, nieoczekiwanie miły dla ucha. Dalej była wąska ścieżka ułożona z płyt chodnikowych, między którymi panoszyły się kępki trawy i stokrotki, i sam dom ukryty wśród liści: piętrowy, z balkonem nad wejściem i dużymi oknami, dzięki którym przynajmniej w pokojach od tej strony było jasno i słonecznie, podczas gdy te usytuowane od północy tonęły w półmroku. Panował w nich za to przyjemny chłód, dlatego właśnie w jednym z nich – tym z fortepianem – odbywały się lekcje.
Ula weszła po trzech schodkach. Obciągnęła bluzkę z krótkim rękawem, poprawiła sięgające kolan spodnie, raczej chłopięce niż dziewczęce, z dużymi wygodnymi kieszeniami na bokach, przygładziła włosy. Przejrzała się w wąskich szybkach, które zdobiły drzwi, żeby się upewnić, że wygląda jak trzeba, i zastukała, a później śmiało nacisnęła klamkę. Madame Wokaliza nie zawsze słyszała pukanie, a dzwonek od dawna był zepsuty.
– Dzień dobry! – zawołała od progu. – Już jestem, pani profesor.
Starsza pani uczyła kiedyś studentów Uniwersytetu Muzycznego. Stąd ten tytuł. Teraz, gdy była na emeryturze, niewiele osób tak się do niej zwracało, ale Ula czuła, że nadzwyczajnie to do niej pasuje. Madame, bardzo szczupła i elegancka jak pauza ćwierćnutowa, z siwymi włosami zebranymi w węzeł na karku, zawsze w prostej sukni (nie sukience) lub w koszulowej bluzce ze stójką i długiej spódnicy, tłumacząca cierpliwie różne muzyczne zawiłości, była świetną nauczycielką. Po dwóch miesiącach, które minęły od ich pierwszego spotkania, znały się już całkiem dobrze. Może nawet zdążyły się zaprzyjaźnić, jeśli przyjaźń dziewczynki i starszej pani jest w ogóle możliwa…
– Pani profesor?! – zawołała Ula głośniej.
Odpowiedziało jej przeciągłe, pełne pretensji miauknięcie, po którym nastąpiło ciche, ale ciężkie hop. To Bemol, czarny kot o wielkich złotych oczyskach, zeskoczył na podłogę i przecisnął się przez szparę w drzwiach z pokoju muzycznego na korytarz. Znał Ulę, ale nie spoufalał się z obcymi. Zatrzymał się w pół kociego kroku, z gracją unosząc tylko odrobinę przednią łapę, jakby stawał na palcach.
– Zostawiła cię samego? Zapomniała o lekcji? – odezwała się dziewczynka półgłosem, patrząc na kota z namysłem. – To jej się nigdy nie zdarzało. I nie zamknęła domu? Dziwne.
Nawet jeśli Bemol się z nią zgadzał, nie dał tego po sobie poznać. W końcu był tylko kotem, nad wyraz urodziwym i może nawet bystrym (jak na kota!), ale na tym kończyły się jego przymioty.
– No i gdzie twoja pani, co? – zapytała Ula, żeby zagadać ciszę.
– Miau.
– Przecież wiem, że nie wiesz.
Wyciągnęła dłoń. O dziwo, Bemol nie cofnął się, nie uciekł, jak to miał w zwyczaju w takich sytuacjach, ale podszedł bliżej, przytknął zimny nos do palców dziewczynki, a potem pozwolił się pogłaskać.
– Czujesz się samotny – domyśliła się. – Madame dawno wyszła?
Patrzył w skupieniu, zupełnie nie po kociemu…
– Szkoda, że nie umiesz mówić.
– Miau.
– Właśnie. Poczekam na nią, dobrze? Umówiła się ze mną, na pewno zaraz wróci.
Tak przekonując samą siebie, Ula zajrzała do pokoju z fortepianem, ale zaraz pomyślała, że oto nadarza się sposobność, by obejrzeć inne pomieszczenia. W starej willi mnóstwo było interesujących zakamarków, które mogła zwiedzić tylko pod nieobecność profesor Wokalizy. Może dobrze się stało, że starsza pani wyszła.
Zmarszczyła brwi, bo w jej żołądku pojawiło się nieprzyjemne uczucie, jakby połknęła kostkę lodu. Jak przed klasówką, kiedy się wie, że nic się nie umie. O co chodzi? No tak, Madame zawsze informowała wcześniej, gdy lekcja miała się zacząć o późniejszej godzinie. Dzwoniła do Uli i przepraszała za zmianę. Szanowała czas innych, tak jak szanowała swój. Tym razem nie zadzwoniła… Dlaczego?
Niepokój sprawił, że Uli zaschło w gardle. Na to pytanie była tylko jedna odpowiedź. Jeśli nauczycielki nie było w domu, musiało się coś stać. Coś złego. A może ona nigdzie nie wyszła, może jest w którymś z pokoi? Źle się poczuła i zemdlała albo… W końcu nie jest już młoda, myślała gorączkowo Ula, w panice szarpiąc za klamki i otwierając kolejne drzwi.
– Pani profesor?! – wołała raz po raz.
Bemol deptał jej po piętach. Oczywiście nie dosłownie, na to był zbyt delikatny i uważny. Nagle zastygł. Ula usłyszała znajomy jęk furtki.
– Bemol, pani wraca – powiedziała z ulgą, ale kota już nie było.
Jak czarny pocisk przeciął korytarz i zaszył się w ciemności pod schodami wiodącymi na piętro.
– Niedobrze – szepnęła do siebie Ula. – Przed Madame byś się nie schował.
Mimo upału lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach. Rzuciła się do kuchni, do okna, które wychodziło na ulicę, w samą porę, by zobaczyć nieznajomego mężczyznę zmierzającego do drzwi. Niewiele myśląc, wycofała się w kierunku schodów. Bemol miauknął ostrzegawczo, kiedy wpełzła pod nie i skuliła się obok za dużym workiem, w którym gospodyni gromadziła opakowania z plastiku. Kto wie, przemknęło Uli przez głowę, czy nawyk sortowania śmieci nie uratuje jej życia. Ale zaraz zmartwiała ze strachu, bo usłyszała szczęk klamki. A później ostrożne kroki.

Dziadek Janek mieszkał na Powiślu przy Dobrej. Feliks dotarł tam w paskudnym nastroju. Już dawno nie czuł się taki samotny. W dodatku był głodny. Normalka. Od kilku tygodni był głodny bez przerwy, budził się rano z powodu skurczów żołądka i zasypiał kołysany jego burczeniem. I to po dwóch kolacjach! Nic dziwnego, że w ostatnim czasie urósł pięć centymetrów i że z głodu było mu normalnie słabo. Na szczęście dziadek, widząc jego minę, od razu zaproponował spacer do pobliskiej pierogarni.
– Coś cię gryzie? – zapytał, gdy pojawił się przed nimi półmisek, na którym parowały przyrumienione na złoto pierogi ruskie i z mięsem.
Feliks z rozmachem wbił widelec w chrupiącą skórkę.
– Nie, wszystko gra.
Dziadek patrzył na niego spod oka i milczał. Wiedział, że nic tak nie zachęca wnuka do zwierzeń jak pełna wyczekiwania cisza. Felek odgryzł pół pieroga i zaczął mówić z pełnymi ustami:
– W tym wieku można już chyba wiedzieć, do czego się człowiek nadaje, a do czego nie…
– W jakim wieku? – zainteresował się dziadek.
Próbował zrozumieć, do kogo chłopiec ma pretensje, ale to nie było takie proste. Nawet Felek miał wątpliwości. Do siebie? Trochę. Do rodziców? Z pewnością do taty. Mama była w zasadzie niewinna. Chyba.
– W moim wieku – sapnął ze złością i przełknął. I od razu zaatakował następny pieróg. – Jaki był tata, kiedy miał tyle lat, co ja? – zapytał niespodziewanie między jednym a drugim chrupnięciem. – Co lubił? W czym był dobry?
– Nie wiem – wyznał dziadek po namyśle. – I wątpię, by on wiedział. Miał tysiąc pomysłów na minutę i przy żadnym nie umiał wytrwać. Jakby większą frajdę sprawiało mu wymyślanie niż realizacja.
– To wada?
– To zależy, czym się człowiek zajmuje.
– No właśnie.
Felek, któremu już zaczął poprawiać się humor, znowu się naburmuszył, ale tylko na chwilę, bo pierogi były doskonałe.
– Tata uważa, że nie ma żadnego talentu. I w ogóle mu to nie przeszkadza! – skwitował oskarżycielskim tonem. „I to samo myśli o mnie. Na sto procent!” – chciał dodać, a dziadek spojrzał na niego tak, jakby to usłyszał. Przenikliwy był z niego gość.
– Każdy ma jakiś talent. Choć nie każdy go rozwija i nie każdy wykorzystuje.
– Serio? – zapytał Felek z przyzwyczajenia, ale nie oczekiwał potwierdzenia.
Miał do dziadka zaufanie. Do jego wiedzy, przemyśleń, którymi tak często się dzielił. Jego pewność była dla Felka pocieszeniem. Chłopiec odłożył na bok ponure rozmyślania i skupił się na jedzeniu.
– A ty, dziadku? Zawsze interesowałeś się historią Warszawy? – zagadnął, kiedy skończył.
Dziadek był historykiem, kiedyś uczył w szkole, a prócz tego pisał różne artykuły. I choć od dawna był na emeryturze, wciąż dużo czytał i nieustannie coś sprawdzał. Czasem robił to dla siebie, a czasem dlatego, że ktoś zwrócił się do niego z określonym pytaniem. Nie tak dawno Feliks usłyszał, jak jakiś znajomy dziadka nazwał go najlepszym varsavianistą w historii stolicy. Varsavianistą, czyli specjalistą od Warszawy. Dla Felka to było oczywiste. On najlepiej znał dziadka od jego „warszawskiej” strony.
– Nie zawsze – odparł starszy pan. – Na początku byłem przecież takim samym chłopcem jak ty.
– Nigdy nie byłeś takim chłopcem jak ja – sprostował Feliks.
Uśmiechnęli się do siebie. Dziadek pokiwał głową. Jego dzieciństwo skończyło się nagle w pierwszych dniach powstania, kiedy stracił podczas bombardowania całą rodzinę.
– Po wojnie, kiedy wszyscy mieszkańcy odbudowywali Warszawę, inną niż ta, którą znałem, pomyślałem, że niewiele czasu potrzeba, żeby zapomnieć, jaka była kiedyś – wyjaśnił wnukowi.
I ty postanowiłeś nie zapominać…
– Właśnie to robię przez całe życie – dopowiedział dziadek. – Nie zapominam.
– I pomagasz pamiętać innym – zauważył Feliks.
– Może… Mam nadzieję – uśmiechnął się znowu dziadek.
– I nie… boli cię to pamiętanie? – zapytał chłopiec ostrożnie.
– Czasem boli, ale wiesz, eF, nie można się tego bać. Cóż byłoby warte życie bez wspomnień?
– Ale ty straciłeś wszystko!
– Tak. I wiele zyskałem. Bo chociaż nie miałem rodziców, po wojnie miałem dom – powiedział dziadek w zadumie i oczy mu zwilgotniały.
– Szkoda, że nie poznałem twojej przybranej mamy. Miałbym prawie prababcię. Jaka ona była?
Starszy pan przez chwilę przyglądał się wnukowi z namysłem, jakby zaskoczyła go ta uwaga.
– Wyjątkowa – odparł poważnie, choć w jego oczach mignęło rozbawienie.
– Opowiedz!
Dziadek potarł palcami pomarszczone czoło.
– Mówiłem do niej „mateczko”, nie mogłem mówić „mamo”. Zajęła się mną, jakbym był jej synem. Kiedy po upadku powstania warszawskiego Niemcy wysiedlali mieszkańców, ona nie odeszła. Mówiła, że całe życie spędziła w tym mieście i nie może go zostawić. Musi tu być. Że to jest jej miejsce. Kryliśmy się w ruinach i omal nie umarliśmy z głodu, bo w wypalonej stolicy trudno było znaleźć cokolwiek do jedzenia. Takich ludzi nazwano potem robinsonami warszawskimi. Byliśmy jak Robinson Crusoe, bohater pewnej książki, który trafił na bezludną wyspę i spędził na niej wiele lat. Naszą bezludną wyspą były ruiny. Ale byliśmy razem. I razem doczekaliśmy tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, wyzwolenia miasta, a kiedy wojna się skończyła, już się nie rozdzieliliśmy.
– Tata nigdy o niej nie wspominał.
– Nie poznał jej.
– Nie poznał? – zdumiał się Feliks. – To znaczy, że co? Że wcześniej…? Dziadku?
Czego jak czego, ale pytań Felek miał sporo. Ale starszy pan spojrzał na zegarek, na pusty półmisek po pierogach i podniósł się z krzesła.
– Czas na nas. Zabieram cię na wycieczkę do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.
– Jak to? Teraz? – zdziwił się chłopiec.
– Mam tam coś do załatwienia.
Felkowi żal było przerwanej opowieści, ale nie oponował. Przyzwyczaił się, że dziadek mówi tylko tyle, ile uzna za stosowne. Na pewno jeszcze wróci do wspomnień ze swojego dzieciństwa. Chłopiec postanowił być cierpliwy.

 
Wesprzyj nas