Ukryte przez lata sekrety małego miasteczka wychodzą na jaw w powieści „Zapomniana dziewczyna”. Ten thriller Karin Slaughter zainteresuje czytelników lubiących odkrywanie tajemnic skrzętnie ukrywanych przez mieszkańców małych, hermetycznych społeczności.


Andrea właśnie ukończyła specjalistyczny kurs i zaczęła pracę w United States Marshals Service, agencji federalnej odpowiadającej za egzekwowanie wyroków sądów federalnych, ochronę budynków i urzędników sądowych, transportowanie więźniów i poszukiwanie osób ściganych listem gończym. Na początek Andrea, nie bez pomocy swojego wuja senatora Jaspera Quellera, zostaje przydzielona z doświadczonym partnerem Leonardem „Catfish” Bible do ochrony sędziny Sądu Najwyższego Esther Vaughn, która od pewnego czasu otrzymuje anonimowe groźby, podczas gdy na jaw wychodzą wydarzenia sprzed lat.

Czterdzieści lat temu w miasteczku Longbill Beach córka Esther, Emily, zaszła w ciążę na jednej z imprez, w której uczestniczyła zgrana paczka jej najbliższych przyjaciół i znajomych. Nie pamiętała, co wydarzyło się tamtej nocy i kto może być ojcem dziecka. Jej matka, konserwatywna sędzina, nalegała, by urodziła i porzuciła swoje plany studiów na rzecz wychowania dziecka. Mimo coraz bardziej widocznej ciąży Emily starała się zachować pozory normalności, próbując uczestniczyć w balu maturalnym, ale wydawało się, że grupa przyjaciół obróciła się przeciwko niej. Wieczorem w dniu balu pobitą Emily znaleziono w śmietniku. Obrażenia były na tyle poważne, że dziewczyna zapadła w śpiączkę. Lekarzom udało się utrzymać ją przy życiu na tyle długo, by zdołała donosić ciążę. Dziecko przeżyło a sprawa śmierci Emily pozostaje nadal nierozwiązana, mimo długotrwałego śledztwa. Zbadano wiele tropów, przesłuchano krąg znajomych dziewczyny, sprawdzono alibi potencjalnych podejrzanych – bez efektów.

Longbill Beach to hermetyczne miasto, w którym tajemnice chowa się głęboko. Kiedy Andrea i Leonard zaczynają zadawać pytania, napotykają na mur milczenia. Jednak Andrea nie poddaje się, korzystając ze swoich talentów, nowo nabytych umiejętności i sprytu zaczyna powoli odkrywać tajemnicę morderstwa, która wisiała nad miastem Longbill Beach przez prawie cztery dekady. Ale robiąc to otwiera puszkę Pandory.

W książce „Zapomniana dziewczyna” po raz kolejny okazuje się, że autorka jest utalentowaną konstruktorką powieściowych światów i społeczności – dynamicznych i wiarygodnych. Karin Slaughter znakomicie oddaje klimat amerykańskiego małego miasteczka, mizoginię i klaustrofobię, nadużycia i tuszowanie wstydliwych spraw, źle pojętą lojalność i przymykanie oczu na bezprawie. To opowieść z dwoma osiami czasowymi – z jednej strony śledzimy ostatnie miesiące życia Emily w 1982 roku, z drugiej wydarzenia współczesne. Slaughter ciekawie przedstawia losy swojej bohaterki na tle ówczesnych uwarunkowań społecznych – nie brak tu uprzywilejowanych, seksistowskich i rasistowskich mężczyzn, sekt, kultów i narkotykowych imprez, zakłamania i hipokryzji mieszkańców małego miasteczka. Na tym tle toczy się historia dziewczyny naiwnej, ale na tyle sprawiedliwej i nieustraszonej, by jej wybory skazały ją na śmierć.

“Zapomniana dziewczyna” to trzymająca w napięciu powieść, która z pewnością zadowoli miłośników dobrego thrillera. W książce nie brak typowych dla pisarstwa Slaughter i stanowiących jej znak rozpoznawczy motywów przemocy wobec kobiet i ich wykorzystywania na różne sposoby, dbałości o szczegóły, złożonej wciągającej fabuły i postaci przyciągających uwagę czytelnika. Robert Wiśniewski

Karin Slaughter, Zapomniana dziewczyna, Przekład: Dorota Stadnik, Wydawnictwo HarperCollins Polska, Premiera: 12 października 2022
 

konkurs

 

Karin Slaughter
Zapomniana dziewczyna
Przekład: Dorota Stadnik
Wydawnictwo HarperCollins Polska
Premiera: 12 października 2022
 
 

17 KWIETNIA 1982

Emily Vaughn krytycznie przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Owszem, sukienka wyglądała równie pięknie, jak w sklepie, ale to, co w tej sukience się schowało… Okręciła się w jedną stronę, potem w drugą, próbując znaleźć taki kąt widzenia, pod którym nie przypominałaby wyrzuconego na brzeg umierającego wieloryba.
Z fotela odezwała się Bunia:
– Rose, trzymaj się z daleka od ciasteczek.
Emily potrzebowała chwili, by się zastanowić. Rose była siostrą Buni, która zmarła na gruźlicę podczas Wielkiego Kryzysu. Swoje drugie imię Emily dostała właśnie po niej.
– Buniu – położyła rękę na brzuchu – to raczej nie od ciasteczek.
– Na pewno? – Po wargach Buni przemknął szelmowski uśmieszek. – Miałam nadzieję, że się podzielisz.
Emily posłała swojemu odbiciu kolejne pełne dezaprobaty spojrzenie, po czym niezgrabnie kucnęła przed bujanym fotelem babci. Staruszka robiła na drutach dziecięcy sweterek, a jej palce migały przy pofałdowanym kołnierzyku jak skrzydełka kolibra. Długi rękaw sukienki w stylu wiktoriańskim podwinął się, odsłaniając fioletowy siniec na kościstym nadgarstku. Emily delikatnie go dotknęła.
– Niezgraba ze mnie. – Bunia zawsze miała na podorędziu tysiące usprawiedliwień. – Freddy, musisz się przebrać, zanim tata wróci do domu.
Teraz Bunia uważała ją za wujka Freda. Demencja była niczym innym jak odwiedzaniem kolejnych szkieletów schowanych w rodzinnej szafie.
– Przynieść ci ciasteczka? – spytała Emily.
– Byłoby cudownie. – Bunia nie przerywała pracy nad sweterkiem, ale jej wzrok, który nigdy na niczym się nie zatrzymywał, nagle skupił się na Emily, a na ustach pojawił się uśmiech. Przekrzywiła głowę, jakby studiowała perłową wyściółkę muszli. – Tylko spójrz na swoją piękną, gładką skórę. Jesteś taka śliczna.
– To u nas rodzinne. – Emily zachwycił ten przebłysk świadomości, który odmienił spojrzenie babci. Wróciła dawna Bunia, jakby szczotka wymiotła pajęczyny z zakamarków zaśmieconego mózgu.
Emily dotknęła jej pomarszczonego policzka.
– Cześć, Buniu.
– Cześć, moje kochane dziecko. – Babcia odłożyła robótkę, lecz tylko po to, by ująć w dłonie twarz wnuczki. – Kiedy masz urodziny?
Emily wiedziała, że powinna podać jak najwięcej informacji.
– Za dwa tygodnie kończę osiemnaście lat, babciu.
– Dwa tygodnie. – Bunia uśmiechnęła się jeszcze promienniej. – Cudownie być młodym. Tyle obietnic. Całe życie jest księgą, która czeka na napisanie.
Emily napięła się, tworząc niewidoczną tamę chroniącą ją przed falą emocji. Nie chciała zepsuć tej chwili płaczem.
– Opowiedz mi historię ze swojej księgi, Buniu.
Bunia była zachwycona. Uwielbiała snuć wspomnienia.
– Opowiadałam ci, jak byłam w ciąży z twoim ojcem?
– Nie – odparła, choć słyszała tę historyjkę dziesiątki razy. – Jak to było?
– Okropnie. – Bunia zaśmiała się, by złagodzić wymowę tego słowa. – Mdłości rano i wieczorem, ledwie wstawałam z łóżka, żeby coś ugotować. W domu panował bałagan, na dworze był niemiłosierny skwar, a ja desperacko chciałam obciąć włosy. Miałam długie, do pasa, a kiedy je umyłam, upał mi je psuł, zanim zdążyły wyschnąć.
Emily pomyślała, że być może Bunia myli swoje życie z opowiadaniem Berenika obcina włosy. Fitzgerald i Hemingway często wracali w jej wspomnieniach.
– Jak krótko się obcięłaś?
– Och, nie zrobiłam tego. Twój dziadek by mi nie pozwolił.
Zaskoczona Emily otworzyła usta. To bardziej przypominało prawdziwe życie niż opowiadanie.
– Były z tym całe korowody, wciągnęłam w to mojego ojca. On i mama przyszli wstawić się za mną, ale twój dziadek, czyli ich zięć, nie wpuścił ich do domu! – Emily ścisnęła drżące dłonie babci, która mówiła dalej: – Pamiętam tę kłótnię na werandzie, omal nie doszło do rękoczynów, jednak moja matka ubłagała ich, żeby przestali. Chciała zabrać mnie do domu i zająć się mną do narodzin dziecka, lecz twój dziadek twardo się sprzeciwił. – Dumała przez chwilę z zaskoczoną miną, jakby nagle coś sobie uświadomiła. – Wyobraź sobie, jak inaczej wyglądałoby moje życie, gdyby tamtego dnia zabrali mnie do domu.
Emily zawiodła wyobraźnia, ale nic dziwnego, skoro była skupiona na tu i teraz, czyli na realiach swojego życia. Mówiąc wprost, tak samo jak jej babcia znalazła się w potrzasku.
– Moje jagniątko. – Zdeformowany palec Buni osuszył łzy Emily, zanim zdążyły popłynąć. – Nie smuć się, wyrwiesz się stąd. Pójdziesz do college’u i spotkasz chłopca, który cię pokocha. Urodzisz dzieci, które będą cię uwielbiać, i zamieszkasz w pięknym domu.
Emily poczuła ciężar w piersi. Jej marzenia o takim życiu już się rozwiały.
– Skarbie – ciągnęła Bunia – uwierz mi. Stoję w przejściu między życiem a śmiercią, dzięki czemu widzę i przeszłość, i przyszłość. W nadchodzących dniach widzę dla ciebie tylko szczęście.
Emily poczuła, że coś w niej pęka pod naporem wzbierającego żalu. Bez względu na to, co jej przyszłość przyniesie – dobro, zło, zwykły dzień powszedni – Bunia nie będzie tego świadkiem.
– Bardzo cię kocham.
Nie doczekała się odpowiedzi, bo oczy babci znów zasnuły pajęczyny, spod których wyzierała dezorientacja. W jej spustoszonym umyśle zaświtała myśl, że trzyma za ręce jakąś obcą dziewczynę. Zmieszana sięgnęła po druty i znów zajęła się robótką.
Emily otarła ostatnie łzy i wstała. Nie ma nic gorszego niż patrzenie na zapłakaną obcą osobę. Lustro kusiło, ale Emily czuła się już wystarczająco źle bez oglądania swojego odbicia, więc nie chciała pogarszać sobie nastroju. Poza tym i tak nic by to nie zmieniło.
Bunia nie podniosła wzroku, gdy Emily zabrała swoje rzeczy, wyszła z pokoju, stanęła na szczycie schodów i zaczęła nasłuchiwać.
Surowy ton głosu matki tłumiły zamknięte drzwi jej gabinetu. Emily wytężyła słuch, by wychwycić głęboki baryton ojca, choć ojciec pewnie nadal był na radzie pedagogicznej. Mimo to zdjęła buty i ostrożnie zaczęła schodzić po schodach. Skrzypienie starego domu znała równie dobrze, jak gniewne krzyki rodziców.
Już wyciągała rękę, by otworzyć drzwi, kiedy przypomniała sobie o ciasteczkach. Okazały zegar szafkowy wskazywał piątą. Bunia na pewno zapomniała, że prosiła o ciasteczka, ale miała dostać jeść dopiero po szóstej.
Postawiła buty pod drzwiami, oparła o nie małą torebkę i na palcach poszła do kuchni, mijając gabinet matki.
– Do diabła, a ty gdzie się wybierasz w takim stroju? – Smród ojcowskich cygar i zwietrzałego piwa wypełniał kuchnię. Czarna marynarka ojca leżała na jednym z krzeseł, rękawy białej koszuli miał podwinięte. Zamknięta puszka natty boh stała na blacie obok dwóch już opróżnionych i zgniecionych.
Emily patrzyła, jak kropla rosy spływa po puszce.
Ojciec pstryknął palcami, jakby ponaglał jednego ze swoich studentów, by go zmobilizować.
– Odpowiedz mi.
– Ja tylko…
– Wiem, co „ty tylko”! – gwałtownie wpadł jej w słowo. – Mało ci szkód, których już narobiłaś w tej rodzinie? Chcesz całkiem zniszczyć nasze życie dwa dni przed najważniejszym tygodniem w karierze twojej matki?
Emily poczerwieniała ze wstydu.
– Nie chodzi o…
– Mam gdzieś, o co według ciebie chodzi czy nie chodzi. – Otworzył wieczko puszki i wrzucił je do zlewu. – Wracaj do pokoju, zdejmij tę paskudną kieckę i siedź tam, póki nie pozwolę ci wyjść.
– Tak, ojcze. – Emily otworzyła szafkę, by sięgnąć po ciasteczka dla babci, ale ledwie musnęła pomarańczowo-białą paczkę bergersów, ojciec mocno złapał ją za przegub. Skupiła się nie na bólu, lecz na sińcu biegnącym wokół kruchego nadgarstka babci, który wyglądał jak ślad po kajdankach.
„Wyrwiesz się stąd. Pójdziesz do college’u i spotkasz chłopca, który cię pokocha…”.
– Tato, ja…
Gdy ścisnął mocniej, aż zakwiliła z bólu. Opadła na kolana i zacisnęła powieki, kiedy jego cuchnący oddech uderzył ją w nozdrza.
– Co ci powiedziałem?
– Ty… – Z trudem łapała oddech, gdy kości nadgarstka zaczęły drżeć. – Przepraszam, ja…
– Co ci powiedziałem?
– Że m-m-mam iść d-d-do pokoju.
Imadło wypuściło jej rękę z żelaznego uścisku. Westchnęła z ulgą, wstała i zamknęła szafkę, po czym wyszła z kuchni.
Postawiła stopę na pierwszym schodku, tuż nad miejscem, gdzie najgłośniej skrzypiało… i nagle zmieniła zdanie.
Odstawiła stopę i odwróciła się na pięcie.
Jej buty nadal stały pod drzwiami wejściowymi obok torebki. Wszystko miało turkusowy odcień, więc świetnie pasowało do satynowej sukienki. Jednak sukienka była za ciasna, Emily nie mogła włożyć rajstop powyżej kolan, a stopy spuchły boleśnie, więc darowała sobie buty na obcasach, chwyciła tylko kopertówkę i wyszła.
Gdy szła przez trawnik, łagodny podmuch wiatru pieścił jej odsłonięte ramiona, trawa łaskotała w stopy, z daleka niósł się słony zapach oceanu. Atlantyk był jeszcze zbyt zimny dla turystów, którzy dopiero latem tłumnie ciągnęli na tutejszą promenadę. Teraz Longbill Beach należało do miejscowych, którzy za nic by nie stanęli w wijącym się ogonku przed Thrasher’s po kubełek frytek czy gapili się na maszyny robiące kolorowe ciągutki na wystawie sklepu ze słodyczami.
Lato.
Tylko kilka miesięcy.
Clay, Nardo, Ricky i Blake szykowali się do uroczystego rozdania świadectw, a potem zaczną nowe życie z dala od dusznej atmosfery tego żałosnego nadmorskiego miasteczka. Czy gdy już je zaczną, pomyślą o niej choć raz? Czy teraz o niej myśleli? Jeśli nawet tak, to z politowaniem, a także z ulgą, że w końcu pozbyli się zgniłka z ich małego kazirodczego kręgu.
Obcość nie bolała jej tak bardzo jak na początku. Emily ostatecznie zaakceptowała fakt, że już nie jest częścią ich życia. Wbrew słowom Buni wcale się stąd nie wyrwie. Nie pójdzie do college’u, nie spotka chłopca, który ją pokocha. Skończy jako ratowniczka, gwiżdżąc na plaży na nieznośne bachory, albo za ladą w Salty Pete’s, rozdając w nieskończoność darmowe próbki.
Gdy skręciła za róg, dotknęła stopami ciepłego asfaltu. Chciała spojrzeć za siebie na dom, ale powstrzymała się od tak teatralnego gestu. Zamiast tego wyobraziła sobie matkę, jak z telefonem przy uchu chodzi wzdłuż i wszerz gabinetu, omawiając plany i strategie. Ojciec opróżniał kolejną puszkę piwa, z pewnością porównując w myślach odległość między pozostałymi piwami w lodówce a butelką szkockiej w bibliotece. Babcia kończyła maleńki sweterek, zachodząc w głowę, dla jakiego dziecka zaczęła go robić.
Nadjeżdżający samochód zmusił Emily do zejścia ze środka ulicy. Patrzyła na przejeżdżającego dwubarwnego chevroleta chevette, potem zobaczyła czerwone światła stopu, gdy auto zahamowało z piskiem opon. Głośna muzyka dudniła z otwartych okien.
To śpiewał zespół Bay City Rollers.
Leciał utwór S-A-T-U-R-D-A-Y night!
Pan Wexler odwrócił głowę od wstecznego lusterka w stronę bocznego. Światła zamigotały, gdy oderwał stopę od hamulca i wcisnął gaz, a potem zrobił to w odwrotnej kolejności. Nie mógł się zdecydować, czy stanąć, czy jechać dalej.
Emily zrobiła parę kroków do tyłu, gdy samochód zaczął się cofać, i wyczuła zapach jointa tlącego się w popielniczce. Przypuszczała, że Dean miał dziś pilnować uczniów, choć jego czarny garnitur bardziej pasował na pogrzeb niż na bal maturalny.
– Em! – zawołał, przekrzykując muzykę. – Co ty robisz?
Rozpostarła ramiona, prezentując turkusową kreację.
– A na co to wygląda?
Otaksował ją wzrokiem raz, potem wolniej i uważniej drugi, tak samo jak pierwszego dnia, gdy weszła do jego klasy. Prowadził zajęcia z nauki o społeczeństwie, prócz tego był trenerem lekkiej atletyki, więc jak inni trenerzy nosił ciemnoczerwone poliestrowe szorty i białe polo z krótkim rękawem.
Na tym podobieństwo się kończyło.
Dean Wexler był tylko o sześć lat starszy od swoich uczniów, ale obyty w świecie i mądry w sposób nieosiągalny dla żadnego z nich. Przed studiami zrobił sobie rok przerwy na wędrówkę z plecakiem po Europie, a także kopał studnie w wioskach Ameryki Południowej. Pił herbatę ziołową i uprawiał własne zioło, nosił bujne wąsy na modłę Toma Sellecka z Magnum. Choć miał ich uczyć wiedzy o społeczeństwie i strukturach władzy, to na jednej lekcji pokazał im artykuł o DDT zatruwającym wody gruntowe, a na innej objaśniał, jak Reagan zawarł tajne porozumienie z Irańczykami w sprawie zakładników, by wpłynąć na wyniki wyborów.
Prawie wszyscy uważali Deana Wexlera za najfajniejszego nauczyciela, jakiego znali.
– Em… – z westchnieniem powtórzył jej imię, gdy auto stanęło na jałowym biegu. Dean zaciągnął hamulec ręczny i wyłączył silnik, a piosenka urwała się na słowie „ni-i-i-ight” .
Dean wysiadł. Górował nad nią, ale w jego oczach nie było nieżyczliwości.
– Nie możesz iść na bal. Co ludzie pomyślą? Co powiedzą twoi rodzice?
– Nie obchodzi mnie to. – Drugą część wypowiedziała wyższym tonem, bo tak naprawdę bardzo ją to obchodziło.
– Musisz przewidywać skutki swojego postępowania. – Wykonał gest, jakby chciał wziąć ją za ręce, jednak zmienił zdanie. – Twoją matkę prześwietlają ci z najwyższego szczebla.
– Serio? – spytała Emily, jakby matka nie wisiała na telefonie długie godziny, aż jej ucho przybierało kształt słuchawki. – Ma jakieś problemy?
Kolejnym ciężkim westchnieniem Dean dał jej do zrozumienia, że wystawia jego cierpliwość na próbę.
– Chyba rozumiesz, że swoim postępowaniem możesz zniweczyć to wszystko, na co pracowała.
Emily obserwowała mewę unoszącą się nad skupiskiem chmur.
„Swoim postępowaniem”.
„Swoim postępowaniem”.
„Swoim postępowaniem”.
Wcześniej Dean bywał protekcjonalny wobec innych, ale nigdy wobec niej.
– A jeśli ktoś zrobi ci zdjęcie? – ciągnął. – Jeśli w szkole będzie dziennikarz? Pomyśl, jak to się na niej odbije.
Zaświtała jej w głowie myśl, która przyprawiła ją o uśmiech. Dean żartował. To jasne, że żartował.
– Emily. – On jednak nie żartował. – Nie możesz…
Zamienił się w mima, rękami robiąc w powietrzu obrys jej ciała. Odsłonięte ramiona, zbyt pełne piersi, zbyt szerokie biodra, rozciągnięte szwy w pasie tam, gdzie satynowy turkus nie maskował wydatnego brzucha.
Dlatego Bunia dziergała maleńki sweterek. Dlatego ojciec nie pozwalał jej wychodzić z domu od czterech miesięcy. Dlatego dyrektor wyrzucił ją ze szkoły. Dlatego została odcięta od Claya, Narda, Blake’a i Ricky.
Była w ciąży.
W końcu Dean znów się odezwał:
– Co powie twoja matka?
Emily zawahała się, walcząc ze wstydem, który na nią spadł, z tym samym wstydem, który przeżywała, odkąd wydało się, że nie jest już porządną dziewczynką, która ma przed sobą obiecujące życie, bo stała się złą dziewczynką, która zapłaci wysoką cenę za swoje grzechy.
– Od kiedy tak się martwisz o moją matkę? Myślałam, że jest tylko trybikiem w skorumpowanym systemie.
Powiedziała to ostrzej, niż zamierzała, ale jej złość była prawdziwa. Słowa Deana Wexlera w jej uszach brzmiały identycznie jak przemowy jej rodziców, dyrektora, innych nauczycieli, pastora. A także jej byłych przyjaciół. Oni wszyscy mieli rację, a ona zawsze się myliła.
– Wierzyłam w ciebie – powiedziała, doskonale wiedząc, że to zaboli go najbardziej.
Prychnął.
– Jesteś za młoda na ugruntowany i spójny system wartości.
Przygryzła dolną wargę, starając się utrzymać w ryzach swój gniew. Dlaczego wcześniej nie widziała, że to kawał zakłamanego drania?
– Emily. – Znowu potrząsnął głową ze smutną miną, wciąż próbując nakłonić ją do uległości. Nie dbał o nią, wcale go nie obchodziła, nie chciał mieć z nią do czynienia. Nie chciał widzieć, jak urządza scenę na balu. – Wyglądasz… no, jesteś gruba, zrobisz z siebie pośmiewisko. Idź do domu.
Nie zamierzała iść do domu.
– Mówiłeś, że powinniśmy spalić cały świat. Właśnie tak mówiłeś: Spalić wszystko, zacząć od nowa, zbudować coś…
– Niczego nie budujesz, tylko planujesz jakiś numer, żeby zwrócić na siebie uwagę matki. – Skrzyżował ramiona, zerkając na zegarek. – Dorośnij, Emily. Czas egoizmu minął. Pomyśl o…
– O czym mam pomyśleć, Dean? O czym według ciebie mam myśleć?
– Jezu, mów ciszej.
– Nie dyktuj mi, co mam robić! – Poczuła, jak serce tłucze się jej w gardle. Zacisnęła pięści. – Sam to powiedziałeś, nie jestem już dzieckiem. Mam prawie osiemnaście lat i serdecznie dość tych wszystkich ludzi, tych wszystkich mężczyzn, którzy mówią mi, co powinnam robić.
– Czyli teraz reprezentuję patriarchat?
– A reprezentujesz, Dean? Jesteś jednym z patriarchatu? Zobaczymy, jak szybko ci inni zewrą szyki, kiedy powiem ojcu, co zrobiłeś.
Poczuła przeszywający ogień biegnący od ramienia ku czubkom palców. Jej stopy oderwały się od ziemi, gdy Dean okręcił ją i rzucił o bok samochodu. Metal parzył ją w łopatki, słyszała tyknięcie stygnącego silnika.
Dean zacisnął rękę na jej nadgarstku, drugą zatkał jej usta i przysunął twarz do jej twarzy tak blisko, że widziała kropelki potu na wąsach.
Chciała się wyrwać. Sprawiał jej ból. Naprawdę sprawiał jej ból!
– Jaki kit chcesz wcisnąć ojcu? – syknął. – No mów.
Coś chrupnęło w przegubie, czuła, jak szczękają jej zęby.
– Co powiesz, Emily? No co? Nic? Czy właśnie to powiesz? Nic?
Jej głowa poruszyła się w górę i w dół. Emily nie wiedziała, czy spocona ręka Deana wymusiła na niej ten ruch, czy może instynkt przetrwania nakazał jej przytaknąć.
Dean powoli oderwał od niej palce.
– Co powiesz?
– N-n-nic. Nic nie powiem.
– I o to chodzi. Bo nie ma o czym mówić. – Wytarł dłoń w koszulę i cofnął się o krok. Omiótł ją wzrokiem, nie tyle rzetelnie wyceniając, co kalkulując na różne sposoby wartość jej spuchniętego nadgarstka. Ale oczywiście wiedział, że Emily nie piśnie słowa rodzicom. Bo gdyby jednak odważyła się pisnąć, tylko zrobiliby jej awanturę, że wyszła na miasto, a przecież kazali jej siedzieć w ukryciu. – Wracaj do domu, zanim spotka cię coś naprawdę złego.
Odsunęła się, żeby mógł wsiąść do auta. Silnik zawarkotał raz, potem drugi, wreszcie zaskoczył. Rozbrzmiało radio, kaseta magnetofonowa wróciła do życia.
S-A-T-U-R…
Ostrożnie objęła nadgarstek dłonią, gdy łyse opony nabierały rozpędu. Dean zostawił ją w obłoku palonej gumy. Zapach był wstrętny, jednak Emily ani drgnęła z bosymi stopami przyklejonymi do gorącego asfaltu. Lewy nadgarstek pulsował w rytm uderzeń serca, prawą rękę położyła na brzuchu. Wyobraziła sobie, że przyśpieszony puls, który słyszała przy badaniu USG, nadąża za jej przyśpieszonym tętnem.
Przylepiła wszystkie zdjęcia z badania na lustrze w łazience, bo czuła, że tak powinna zrobić. Pokazywały plamkę w kształcie fasolki, która rośnie i rozwija się, zyskując najpierw oczy i nos, potem palce u rąk i stóp.
Powinna coś czuć, prawda?
Przypływ emocji? Natychmiastową więź? Zachwyt i wzniosłość?
Zamiast tego czuła strach, a tak naprawdę przerażenie i ciężar odpowiedzialności. I z tego poczucia odpowiedzialności zrodziło się poczucie misji.
Wiedziała, co znaczy zły rodzic. Codziennie, a nawet kilka razy dziennie obiecywała swojemu dziecku, że wypełni najważniejsze obowiązki rodzica.
Teraz wypowiedziała te słowa na głos gwoli przypomnienia:
– Ochronię cię. Nikt nigdy cię nie skrzywdzi. Dam ci poczucie bezpieczeństwa.
Droga do miasta zajęła jeszcze pół godziny. Bose stopy najpierw ją piekły, potem otarła sobie skórę, wreszcie całkiem odrętwiały, gdy przecięła promenadę z białego cedru. Atlantyk miała po prawej stronie, fale rozbijały się z szumem na piasku i wracały. Okna wystaw sklepów po lewej odbijały słońce pełzające po wodach Zatoki Delaware. Wyobraziła sobie, jak przesuwa się nad Annapolis, Waszyngtonem, przez rzekę Shenandoah, szykując się do wędrówki na zachód, podczas gdy ona wciąż szła tą samą promenadą, po której pewnie będzie chodzić do końca życia.
Zeszłego roku o tej porze zwiedzała kampus Foggy Bottom na George Washington University. Zanim wszystko tak koncertowo się schrzaniło. Zanim jej dotychczasowe życie zmieniło się bezpowrotnie. Zanim straciła prawo do nadziei, nie mówiąc już o marzeniach.
Plan był następujący: zgodnie z rodzinną tradycją jej przyjęcie na GWU miało być formalnością. Zaplanowano, że studia spędzi wygodnie umoszczona między Białym Domem a Centrum Kennedy’ego. Miała odbyć staż w biurze jakiegoś senatora. Pójść w ślady ojca i studiować nauki polityczne. Pójść w ślady matki i studiować prawo na Harvardzie, popracować pięć lat w prestiżowej kancelarii, objąć stanowy urząd sędziowski, a ostatecznie wylądować na stanowisku sędziego federalnego.
„Co powie twoja matka?”.
– Twoje życie się skończyło! – To wykrzyczała jej matka, kiedy ciąża Emily stała się widoczna. – Nikt cię nie będzie szanował!
Zabawne, ale patrząc na minione miesiące, okazało się, że matka miała rację.
Zeszła z promenady na długą ciemną uliczkę między sklepem ze słodyczami a budką z hot dogami, potem przeszła przez Beach Drive. W końcu znalazła się na Royal Cove Way. Minęło ją kilka samochodów, niektóre zwolniły, by siedzący w środku mogli przyjrzeć się bliżej żałosnej plażowej piłce w turkusowej sukience zmierzającej na szkolny bal. Emily potarła ramiona, by się rozgrzać. Nie powinna wybierać tak krzykliwego koloru. Nie powinna wybierać fasonu bez ramiączek. Powinna dopasować krój sukienki do jej powiększających się gabarytów.
Niestety dopiero teraz przyszły jej do głowy te dobre pomysły, dlatego nabrzmiałe piersi wylewały się z dekoltu, a biodra kołysały się niczym wahadło zegara w burdelu.
– Ej, laska! – krzyknął jakiś chłopak przez otwarte okno mustanga. Jego kumple siedzieli stłoczeni z tyłu, ktoś wystawiał nogę przez okno.
Wyczuła piwo, trawkę i pot.
Trzymała rękę na zaokrąglonym brzuchu, gdy szła przez dziedziniec szkoły, i pomyślała o rosnącym w niej dziecku. Najpierw wydało się jej abstrakcją, potem kotwicą. Dopiero ostatnio poczuła, że to człowiek.
Jej człowiek.
– Emmie?
Gdy się odwróciła, zaskoczył ją widok Blake’a, który krył się w cieniu drzewa. Trzymał w dłoni papierosa. Niewiarygodne, ale był ubrany jak na bal maturalny. Od czasów podstawówki niemiłosiernie drwił z zabaw i balów maturalnych. Mówił, że to Gala dla Plebejuszy, najlepsza noc w całym ich żałosnym życiu. Tylko czarny smoking odróżniał Blake’a od chłopaków w białych i pastelowych ubraniach, którzy mijali ją na drodze.
Chrząknęła.
– Co ty tu robisz? – spytała.
Uśmiechnął się szeroko.
– Pomyśleliśmy, że będzie zabawnie, jeśli osobiście pośmiejemy się z plebsu.
Rozejrzała się za Clayem, Nardem i Ricky, bo ta czwórka zawsze trzymała się razem.
– Są w środku, oprócz Ricky, bo ona się spóźni – wyjaśnił.
Emily nie wiedziała, co powiedzieć. „Dzięki” tu nie pasowało, zważywszy na to, że kiedy ostatni raz rozmawiała z Blakiem, nazwał ją „głupią suką”.
Ruszyła przed siebie, rzucając tylko:
– Na razie.
– Em?
Nie przystanęła, nie odwróciła się, bo nawet jeśli Blake słusznie nazwał ją suką, to na pewno nie była głupia.
Muzyka pulsowała przez otwarte drzwi sali gimnastycznej. Emily wręcz fizycznie odczuła wibrowanie basów, gdy przechodziła przez dziedziniec. Komitet organizacyjny najwyraźniej zdecydował, że tematem przewodnim balu będzie „Romans nad morzem”, co było i smutne, i przewidywalne. Papierowe ryby w kolorach tęczy śmigały między niebieskimi serpentynami. Żadna nie wyglądała jak marlin długonosy, od którego miasteczko wzięło nazwę, ale kim była Emily, by ich poprawiać? Nawet nie uczennicą.
– Chryste – rzucił Nardo – masz jaja, żeby tu przychodzić w takim stanie.
Stał z boku wejścia, czyli tam, gdzie spodziewała się go zobaczyć. Był w takim samym czarnym smokingu jak Blake, tyle że z przypinką z napisem I SHOT J.R.[1] w klapie, jawną manifestacją, że jest tu tylko dla jaj. Zaoferował Emily łyk wódki Everclear zmieszanej z wiśniową lemoniadą Kool-Aid prosto z butelki w połowie już opróżnionej.
– Nie, nie. – Pokręciła głową. – Od jakiegoś czasu praktykuję abstynencję.
Zaśmiał się rubasznie i wsunął butelkę do kieszeni smokingu. Zauważyła, że szew puścił pod ciężarem flaszki z zajzajerem. Gdy Nardo zatknął skręta za uchem, Emily przypomniała sobie, co po pierwszym spotkaniu powiedział o nim jej ojciec: „Ten chłopak skończy w więzieniu albo na Wall Street, choć nie w tej kolejności”.
– Więc… – Nardo wyjął skręta zza ucha i zaczął szukać zapalniczki. – Co sprowadza taką niegrzeczną dziewczynkę jak ty w takie urocze miejsce?
Emily przewróciła oczami i spytała:
– Gdzie Clay?
– A co, masz mu coś do powiedzenia? – Uniósł brwi, spoglądając wymownie na jej brzuch.
Emily odczekała, aż skręt się zapali, i sprawną ręką potarła sobie brzuch jak czarownica pocierająca szklaną kulę.
– A gdybym miała tobie coś do powiedzenia, Nardo?
– Cholera – rzucił, patrząc nerwowo ponad jej ramieniem. Gdy tak stali i gadali, przyciągali coraz większy tłumek. – To nie jest śmieszne, Emily.
Znowu przewróciła oczami.
– Gdzie Clay?
– A skąd mam, kurwa, wiedzieć? – Odwrócił się od niej, udając zainteresowanie białą limuzyną podjeżdżającą na parking.
Emily ruszyła w stronę sali gimnastycznej. Wiedziała, że Clay będzie gdzieś pod sceną otoczony wianuszkiem pięknych szczupłych dziewczyn. Stopą poczuła zmianę temperatury, gdy szła po podłodze z polerowanego drewna. Motywy morskie królowały również w środku szkolnego budynku. Balony zwisały z krokwi wysokich sufitów, gotowe opaść na koniec wieczoru. Na wielkich okrągłych stołach były muszle i inne dekoracje o tematyce morskiej, umajone jasnoróżowymi pączkami kwiatów brzoskwiń.
– Patrz – odezwał się ktoś. – Co ona tu robi?
– O cholera.
– Ma tupet.
Emily patrzyła prosto przed siebie. Zespół muzyczny dopiero szykował się na scenie do występu, ale ktoś włączył nagranie, żeby wypełnić pustkę. Zaburczało jej w brzuchu, gdy mijała stoły zastawione jedzeniem. Tylko zerknęła na słodki jak ulepek syrop udający poncz, tartinki obłożone mięsem i serami, ciągutki, które się nie sprzedały w sezonie letnim, metalowe kosze pełne frytek, parówki w cieście, krabowe ciasteczka, ciasteczka Berger, różne rodzaje ciast.
Ruszyła w kierunku sceny, lecz gdy się zatrzymała, gwar rozmów ucichł. Słyszała tylko echo piosenki Ricka Springfielda, który ostrzegał ich, by nie rozmawiali z nieznajomymi.
Uczniowie gapili się na nią. Nie tylko oni, inni też. Opiekunowie, rodzice, nauczycielka plastyki, która mówiła Emily, że jest bardzo utalentowana. Nauczyciel angielskiego, który pod jej pracą o Virginii Woolf napisał:
Jestem pod wrażeniem.
Nauczycielka historii, która obiecała Emily, że będzie główną oskarżycielką w tegorocznym inscenizowanym procesie.
Dopóki…
Emily znów ruszyła w kierunku sceny z brzuchem sterczącym jak dziób oceanicznego liniowca. Dorastała w tym mieście, tu chodziła do szkoły i do kościoła, uczestniczyła w obozach letnich, wycieczkach, wędrówkach i piżama party w domach zaprzyjaźnionych dziewczyn. To byli jej koledzy i koleżanki z klasy, jej sąsiedzi, jej koleżanki skautki, partnerzy z zajęć w laboratoriach, kumple i kumpele od wspólnej nauki, znajomi, z którymi spędzała czas, gdy Nardo zabrał Claya do Włoch ze swoją rodziną, a Ricky i Blake pomagali dziadkowi w barze.
A teraz…
Wszyscy tak zwani przyjaciele odsunęli się od niej jakby w obawie, że przez kontakt z nią mogą się zarazić. Co za hipokryci. Zrobiła to, co wszyscy już robili albo bardzo chcieli zrobić, ale miała pecha i została przyłapana.
– Jezu – ktoś szepnął.
– Oburzające – rzucił jakiś rodzic.
Kąśliwe uwagi tych dwulicowców już jej nie bolały. Dean Wexler w swoim gównianym dwukolorowym chevrolecie zdjął z niej ostatnią warstwę wstydu odczuwanego z powodu ciąży. Jedyne, co było w tym złego, to dupki odsądzające ją od czci i wiary.
Odcięła się od ich szeptów, powtarzając w duchu listę obietnic złożonych swojemu dziecku:
„Ochronię cię. Nikt nigdy cię nie skrzywdzi. Dam ci poczucie bezpieczeństwa”.
Clay stał wsparty o scenę i czekał na nią ze skrzyżowanymi ramionami. Miał na sobie taki sam czarny smoking jak Blake i Nardo. A raczej to oni jego naśladowali. Zawsze tak było. Cokolwiek zrobił Clay, reszta szła za jego przykładem.
Nic nie powiedział, kiedy Emily stanęła przed nim, tylko wyczekująco uniósł brwi. Zauważyła, że choć miał zwyczaj natrząsania się z czirliderek, teraz otaczały go wianuszkiem. Pozostali członkowie grupy mogli sobie wmawiać, że uczestniczą w balu maturalnym dla jaj, i tylko Clay wiedział, że przyszli na bal, żeby on mógł zaliczyć jakąś dziewczynę.
Gdy reszta milczała, odezwała się główna czirliderka Rhonda Stein:
– Co ona tu robi? – Choć patrzyła na Emily, to pytanie skierowała do Claya.
– Może chodzi o powtórkę z Carrie ? – podsunęła skwapliwie inna czirliderka.
– Czy ktoś przyniósł wiadro świńskiej krwi?
– Kto ją ukoronuje?
Rozległy się nerwowe śmiechy, ale wszyscy czekali na reakcję Claya.
A on nabrał powietrza i wypuścił je powoli, a potem wzruszył ramionami i rzucił niedbale:
– To wolny kraj.
Emily zaswędziało w gardle od suchego powietrza. Kiedy wyobrażała sobie ten wieczór i zbiorowy szok, jaki wywoła, i napawała się myślą, że kiedyś opowie swojemu dziecku, jak jego radykalna i wyzwolona matka-kusicielka odważyła się tańczyć na balu maturalnym, i w tej swojej fantazji spodziewała się całej gamy emocji, lecz nie wyczerpania. Jednak w tej właśnie chwili psychicznie i fizycznie poczuła się niezdolna do czegokolwiek oprócz żałosnej rejterady do domu.
Tak też uczyniła.
Tłum, który rozstąpił się, gdy szła pod scenę, trwał na swoich pozycjach, z tym że nastrój zmienił się diametralnie. Brakowało tylko wideł i szkarłatnej litery. Chłopcy zaciskali zęby z wściekłości, dziewczyny pokazały jej plecy. Widziała nauczycieli i rodziców potrząsających głowami z niesmakiem. Co ona tu robiła? Czemu psuła wszystkim innym bal? Jezabel, dziwka, szmata. Sama była sobie winna. Za kogo się uważała? Chciała zrujnować życie jakiemuś biednemu chłopcu?
Dopiero po wyjściu na zewnątrz uświadomiła sobie, jak duszno było w sali gimnastycznej. Nardo już nie czaił się przy drzwiach, Blake znowu wycofał się do cienia, a Ricky była tam, gdzie zawsze w takich sytuacjach, to znaczy nie tam, gdzie trzeba.
– Emily?
Odwróciła się, zdumiona widokiem Claya. Wyszedł za nią z sali gimnastycznej. A przecież Clayton Morrow nigdy za nikim nie chodził.
– Co tu robisz? – spytał.
– Odchodzę. A ty wracaj do swoich przyjaciół.
– Do tych frajerów? – Spojrzał ponad jej ramieniem, śledząc coś, co poruszało się zbyt szybko jak na człowieka. Uwielbiał obserwować ptaki. To była sekretna strona Claya. Czytał Henry’ego Jamesa, uwielbiał teksty Edith Wharton, dostawał najwyższe oceny za całki i różniczki, nie wiedział, co to jest rzut wolny ani jak podkręcić piłkę, ale nikt o to nie dbał, bo Clay był cholernie przystojny.
– Czego chcesz, Clay?
– Przecież to ty mnie szukałaś.
Dziwna wydała się jej ta jego pewność, że zjawiła się tu dla niego. Nie spodziewała się zastać na balu nikogo z ich paczki, za to chciała upokorzyć resztę szkoły za ostracyzm. Szczerze mówiąc, liczyła, że dyrektor Lampert wezwie komendanta Stiltona, żeby ją aresztował. Wtedy trzeba by ją wyciągać z opresji, ojciec by się wściekł, a matka…
– O w mordę… – mruknęła. Może w całej tej aferze chodziło właśnie o matkę?
– Emily? – odezwał się Clay. – No mów, po co tu jesteś? I czego ode mnie chcesz?
Clay nie chciał odpowiedzi. On chciał rozgrzeszenia.
Ale ona nie była jego pastorem.
– Wracaj do środka i baw się dobrze, Clay. Prześpij się z czirliderkami. Idź do college’u. Znajdź świetną pracę. Przejdź przez wszystkie drzwi, które zawsze są dla ciebie otwarte. Korzystaj z życia do końca swoich dni.
– Zaczekaj. – Położył rękę na jej ramieniu, jakby sterem zawrócił ją w swoim kierunku. – Jesteś niesprawiedliwa.
Zajrzała w jego przejrzyste niebieskie oczy. Ta chwila nic dla niego nie znaczyła, była tylko nieprzyjemną interakcją, która uleci z jego pamięci jak smużka dymu. Za dwadzieścia lat Emily tylko wróci wspomnieniem, burząc komfort psychiczny, gdy Clay wyjmie ze skrzynki pocztowej zaproszenie na zjazd absolwentów tego liceum.
– To moje życie jest niesprawiedliwe – powiedziała. – Ty masz się dobrze, Clay. Zawsze masz się dobrze. I zawsze będziesz.
– Tylko proszę, nie stań się jedną z tych nudnych, rozgoryczonych kobiet. – Westchnął ciężko. – To byłoby straszne.
– Claytonie, lepiej, żeby komendant Stilton nie dowiedział się, co wyczyniałeś za uchylonymi drzwiami. – Wspięła się na palce, żeby dokładniej zobaczyć przerażenie w jego oczach. – To dopiero byłoby straszne.
Złapał ją za szyję jedną ręką, a drugą uniósł zaciśniętą w pięść. Oczy mu pociemniały z wściekłości.
– Ktoś cię zabije, ty głupia cipo.
Emily zacisnęła powieki, czekając na cios, lecz usłyszała tylko nerwowy śmiech.
Otworzyła oczy.
Clay ją puścił. Nie był na tyle głupi, by pobić ją przy świadkach.
– Ten skończy w Białym Domu – powiedział jej ojciec po pierwszym zetknięciu się z Clayem. – O ile nie skończy na stryczku.
Emily upuściła torebkę, gdy Clay złapał ją za szyję. Teraz podniósł ją, otrzepał z ziemi i podał Emily szarmanckim gestem.
Wyrwała mu kopertówkę z ręki.
Tym razem nie ruszył za nią, kiedy odeszła. Minęła kilka grupek uczestników balu w rozmaitych odcieniach pasteli i krynolinach. Większość tylko gapiła się na nią, ale Melody Brickel, jej przyjaciółka z czasów wspólnej gry w zespole muzycznym, posłała jej serdeczny uśmiech, i to coś dla Emily znaczyło.
Czekała na światła, żeby przejść przez ulicę. Tym razem nie było zaczepek, chociaż kolejny samochód pełen chłopców przejechał obok niej, złowieszczo zwalniając.
– Ochronię cię – szepnęła do małego pasażera rosnącego w jej ciele. – Nikt nigdy cię nie skrzywdzi. Dam ci poczucie bezpieczeństwa.
Światło w końcu się zapaliło. Słońce zachodziło, rzucając długi cień na końcu przejścia dla pieszych. Emily zawsze czuła się dobrze sama w mieście, teraz jednak dostała gęsiej skórki. Ogarnął ją niepokój, gdy pomyślała, że znowu będzie musiała przeciąć uliczkę między sklepem ze słodyczami a budką z hot dogami. Bolały ją stopy, bolała szyja w miejscu, gdzie złapał ją Clay. Nadgarstek ciągle pulsował, jakby był złamany albo zwichnięty. Nie powinna tu przychodzić. Lepiej, gdyby została w domu i dotrzymała Buni towarzystwa, aż dzwonek wezwie na kolację.
– Emmie? – To znowu był Blake. Wychynął zza budki z hot dogami niczym wampir. – Dobrze się czujesz?
Czy dobrze? Czuła się tak, jakby opuszczały ją siły. Ale nikt już jej nie pytał o samopoczucie.
– Muszę wrócić do domu.
– Em… – Nie chciał dopuścić do tego, by odeszła bez słowa. – Ja tylko… Naprawdę nic ci nie jest? To dziwne, że w ogóle przyszłaś. Dziwne, że my wszyscy tu jesteśmy, a już najdziwniejsze są twoje buty, to znaczy ich brak. Zgubiłaś je?
Jak na komendę spojrzeli na jej bose stopy.
Emily ryknęła śmiechem, który zawibrował w jej ciele jak Dzwon Wolności. Śmiała się tak, że rozbolał ją brzuch. Śmiała się do rozpuku, aż zgięła się wpół.
– Emmie? – Blake położył rękę na jej plecach. Bał się, że straciła rozum. – Zadzwonić do twoich rodziców? A może…
– Nie. – Wyprostowała się i wytarła oczy. – Przepraszam. Właśnie dotarło do mnie, że jestem boso i w ciąży.
Blake uśmiechnął się z przymusem.
– Specjalnie to zrobiłaś?
– Nie. A może tak?
Sama nie wiedziała. Może to jej podświadomość wyczyniała dziwne rzeczy. A może dziecko wpływało na jej hormony. Łatwo przyjęłaby oba wyjaśnienia, ponieważ trzecia możliwość – że ma nierówno pod sufitem – byłaby dla niej niezbyt komfortowa.
– Przepraszam – powiedział Blake, ale jego przeprosiny nic nie znaczyły, ponieważ ciągle popełniał te same błędy. – Za to, co mówiłem wcześniej. Nie teraz, tylko wcześniej. Nie powinienem mówić, że… to znaczy to było złe, kiedy powiedziałem…
Emily doskonale wiedziała, o co mu chodzi.
– Że powinnam spuścić to w kiblu?
Wyglądał na równie zaskoczonego jak Emily, gdy jej to zasugerował parę miesięcy temu.
– Że… tak. Tego nie powinienem mówić.
– Racja, nie powinieneś. – Czuła ściskanie w gardle, ponieważ prawda była taka, że decyzja ani przez chwilę nie należała do niej. Jej rodzice podjęli ją za nią. – Muszę…
– Chodźmy gdzieś i…
– Cholera! – Wyrwała uszkodzony nadgarstek z uścisku Blake’a. Postawiła stopę na nierównym fragmencie chodnika, zachwiała się, odruchowo złapała Blake’a za poły smokingu, lecz i tak runęła na asfalt wprost na kość ogonową, która aż chrupnęła. Ból był przeszywający. Emily przekręciła się na bok i coś pociekło jej między nogami.
Dziecko.
– Emily! – Blake opadł na kolana obok niej. – Nic ci nie jest?
– Odejdź! – powiedziała błagalnie, choć potrzebowała jego pomocy, by wstać. Torebka zgniotła się przy upadku, a satyna się podarła. – Blake, proszę, idź sobie. Tylko pogarszasz sprawę! Czemu zawsze pogarszasz sprawę?
Zabolały go te słowa, widziała to w jego oczach, jednak w tej chwili nie mogła martwić się o niego. Wszystkie jej myśli krążyły wokół jednego: czy ten upadek nie zaszkodził dziecku.
– Nie chciałem… – zaczął Blake.
– Jasne, że nie! – wrzasnęła. To on nieustannie rozsiewał plotki. To on prowokował Ricky do takiego okrucieństwa. – Nigdy nie chcesz, prawda? To nigdy nie jest twoja wina, ty nigdy niczego nie chrzanisz, nigdy za nic nie odpowiadasz. Wiesz co? To twoja wina. Masz, czego chciałeś. To wszystko twoja przeklęta wina!
– Emily…
Potknęła się i wpadła na róg sklepu ze słodyczami, co zapobiegło kolejnemu upadkowi. Słyszała, że Blake coś mówi, lecz w jej w uszach zabrzmiał piskliwy krzyk.
Czy to dziecko? Czy wołało o pomoc?
– Emmie?
Odepchnęła go i chwiejnym krokiem weszła w uliczkę, a strużka gorącej cieczy spływała po wewnętrznej stronie ud. Oparła się dłonią o ceglaną ścianę, by nie opaść na kolana. Spazm ścisnął kleszczami jej gardło. Otworzyła usta, by nabrać powietrza. Słone powietrze paliło płuca, oślepiło ją słońce odbijające się od promenady. Cofnęła się w ciemność i oparła się o ścianę w zaułku.
Obejrzała się. Ulica była pusta, Blake się ulotnił. Nikt jej nie widział.
Zebrała dół sukienki, obolałą ręką podtrzymując fałdy satyny, i zdrową rękę włożyła między uda. Spodziewała się krwi na palcach, ale nie zobaczyła ani kropli. Nachyliła się i obwąchała rękę.
– Och – szepnęła.
Zsikała się. Po prostu się zsikała.
Zaśmiała się znowu, tym razem przez łzy. Poczuła ulgę, kolana odmówiły jej posłuszeństwa. Kiedy osuwała się na ziemię, poszarpała materiał sukienki o chropawy mur. Bolała ją kość ogonowa, lecz nie dbała o to. Była przeszczęśliwa, że tylko się zsikała. Mroczne miejsca, w które zawędrował jej mózg, gdy przez chwilę podejrzewała, że spomiędzy nóg cieknie krew, okazały się bardziej pouczające niż wszystkie zdjęcia USG, które mogła przylepić do lustra w łazience.
W tej chwili desperacko pragnęła, by jej dziecku nic się nie stało. Nie z poczucia obowiązku. Dziecko nie oznaczało tylko i wyłącznie odpowiedzialności. Dawało sposobność, by kochać miłością, jakiej sama nigdy nie zaznała.
Pierwszy raz w tej zawstydzającej i upokarzającej sytuacji, która generowała silne poczucie bezradności, Emily Vaughn zrozumiała z całą pewnością, że kocha swoje dziecko.
– Wygląda, że to dziewczynka – oznajmił lekarz podczas ostatniego badania.
Wtedy Emily przyjęła te wieści jako kolejny krok w całym procesie, teraz jednak otworzyła się w niej tama, która od dawna powstrzymywała ją przed zalewem emocji.
Jej dziewczynka.
Jej maleńki skarb.
Zasłoniła dłonią usta. Była tak słaba, że z pewnością znów by upadła, gdyby już nie siedziała na zimnej ziemi. Schowała głowę między kolana. Łzy jak grochy toczyły się po jej policzkach. Otworzyła usta, ale w jej piersi wezbrało tyle miłości, że nie potrafiła wydobyć z siebie dźwięku. Przycisnęła rękę do brzucha i wyobraziła sobie dotyk maleńkiej rączki. Serce zabiło jej mocniej na myśl, że nadejdzie dzień, kiedy ucałuje czubki tych drobnych paluszków. Bunia mówiła, że każde dziecko wydziela innych zapach, i tylko matka go rozpoznaje. Emily chciała poznać ten zapach. Chciała budzić się w nocy i nasłuchiwać oddechu ślicznej dziewczynki, która wcześniej rosła w jej ciele.
Chciała ułożyć plan.
Za dwa tygodnie skończy osiemnaście lat, dwa miesiące później zostanie matką. Znajdzie pracę i wyprowadzi się od rodziców. Bunia zrozumie, a czego nie zrozumie, to zapomni. Dean Wexler w jednym miał rację: najwyższy czas, by wreszcie dorosła, bo w tej nowej sytuacji musiała myśleć nie tylko o sobie. Musi wyrwać się z Longbill Beach i sama zacząć planować swoją przyszłość, zamiast pozwalać, by inni robili to za nią. A najważniejsze, to chciała dać swojej córeczce to wszystko, czego sama nie zaznała.
Dobroć. Zrozumienie. Bezpieczeństwo.
Zamknęła oczy. Wyobraziła sobie, jak ta drobinka radośnie pływa w jej brzuchu. Nabrała powietrza i zaczęła recytować mantrę, ale tym razem z miłości, a nie z poczucia obowiązku:
– Ochronię…
Głośny trzask kazał jej otworzyć oczy.
Zobaczyła czarne skórzane buty, czarne skarpetki, brzeg nogawki czarnych spodni. Podniosła wzrok i słońce zamigotało, gdy kij bejsbolowy przeciął powietrze.
Serce jej zamarło. Poczuła obezwładniający strach.
Nie o siebie. O dziecko.
Skuliła się, chroniąc rękami brzuch i podciągając nogi, gdy padała na bok. Pragnęła jeszcze jednej chwili, jeszcze jednego oddechu, by jej ostatnie słowa skierowane do córeczki nie były kłamstwem.
Ktoś zawsze planował, że je skrzywdzi.
Nigdy nie były bezpieczne.

 
Wesprzyj nas