Są wakacje. Ula dużo czasu spędza na lekcjach śpiewu, a Feliks się nudzi. Pewnego dnia w Bibliotece Uniwersyteckiej spostrzega tajemniczego mężczyznę, który zostawia na stoliku czarną teczkę…
Jest w niej bardzo stare zdjęcie przedstawiające ogromny salon, a w nim dwa fortepiany. Chłopiec jest pewien, że ze zdjęciem wiąże się jakaś zagadka.
Kiedy odkrywa, że chodzi o zaginiony fortepian Chopina, postanawia wrócić do przeszłości, by dowiedzieć się, co się z nim stało. W podróż, wbrew jej woli, zabiera też Ulę. Towarzyszy im ich dobry znajomy – bazyliszek.
Co tym razem przydarzy się im w dawnej Warszawie? Czy poznają losy utraconego instrumentu? Jaką rolę odegrają w czasie tej podróży Sawa i Syrena? Czy Feliks znowu spotka Janka – chłopca, który kiedyś zostanie jego dziadkiem? Czego dowie się o sobie Ula? I czy ona i Felek nadal będą przyjaciółmi?
Polska systemowa szkoła ma wiele wad. Jedną z nich jest nuda. Bo co jest interesującego w suchych faktach i wielkiej liczbie dat? Na szczęście możemy to zmienić. Musimy mieć tylko dobrą inspirację. I na szczęście mamy – trzymacie ją w rękach. Jej twórczyni, Katarzyna Rygiel, podarowała nam po raz drugi nomen omen klejnot. Najpierw dostaliśmy niesamowitą inspirację w postaci „Strażnika Klejnotu”, a teraz możemy chłonąć jego kontynuację – „Wszystkie zaułki przeszłości”. Znów zanurzamy się w historii i kulturze, biorąc udział w przygodzie, znów uczymy się wartości w sposób najlepszy z możliwych – dzięki opowieści. Wspaniałej, wciągającej i mądrej.
Przemek Staroń, psycholog, Nauczyciel Roku 2018, finalista Global Teacher Prize 2020
Wszystkie zaułki przeszłości
seria Strażnik Klejnotu tom 2
Wydawnictwo Dwukropek
Premiera: 12 stycznia 2022
Rozdział I
Pianista czy złodziej?
Między czwartą a piątą nad ranem, gdy brzask rozjaśnił niebo nad uśpionym miastem, zapowiadając nowy dzień, gdy z każdej kępy zieleni dobiegały już ptasie świergoty, a wkrótce miały się rozśpiewać także szyny tramwajowe, w drżącym od chłodu powietrzu zadźwięczały dwa głosy:
– Nie rozumiem, Podnóżku, znudziło ci się mieszkanie w rynnie? – zaszemrał łagodnie pierwszy.
Delikatny powiew od Wisły niósł prócz słów ledwie uchwytny zapach wilgotnego piasku.
– Nie żeby znudziło, Królowo… – zaskrzeczał przymilnie drugi. – Ale wkrótce zaczną się upały. Nie chcesz chyba, by twój sssługa przypiekł się już pierwszego dnia. Jako grzanka będę do niczego…
– Domagasz się zatem nowego schronienia? – wśród słów zadzwonił cichutki śmiech. Posrebrzył rosą liście krzewów i źdźbła traw, ogrodzenia, dachy domów i samochodów.
– Przyznaj, że choć tyle należy mi się na ssstare lata – zasyczał skrzekliwy.
– Choć tyle? – zdumiał się kobiecy głos rozszemrany jak woda. – Źle ci było u mnie na służbie?
– Ależ nie, Królowo, tego nie powiedziałem – zarzekał się chropawy. – Ale w kościach łamie, w ssstawach ssstrzyka. Czasss odpocząć.
– Sama nie wiem – zaszeptało wśród drzew – czy dam sobie radę bez ciebie, Podnóżku…
– Żartujesz sssobie ze mnie, a ja mówię ssserio – obruszył się sykotliwy.
Powietrze zaświstało cichutko, jak gdyby tuż obok przeleciał ptak. Albo nietoperz.
– Nie bądź taki drażliwy, bo ci z tym nie do twarzy – zakpił kobiecy głos i roześmiał się serdecznie. Kwiaty w ogródkach, na skwerach i klombach otworzyły stulone na noc płatki. – To gdzie chcesz zamieszkać?
– Wszyssstko jedno. Byle w ludzkich warunkach – burknął niewyraźnie drugi rozmówca.
– W ludzkich, powiadasz. Hm… Może tutaj? Spójrz, dom wygląda solidnie…
– Ale dach dziurawy – dobiegło z góry. – Nie chcę w domu używać parasssola!
– A ten obok? Dach ma, zdaje się, nowy…
– Niessskończony – marudził głos. – Na pewno sssą przeciągi…
– A tamten zielony? Z werandą?
– Za duży. Mogę się zgubić…
– Nie grymaś! – ostrzegł kobiecy głos. – Bo stracę cierpliwość.
– Gdzieżbym śmiał, Królowo moja! Ale zrozum, szukam ssswojego miejsssca. Mam dość ciągłych przeprowadzek – zasyczał przepraszająco Podnóżek.
– No dobrze, co my tu jeszcze mamy? Biały z poddaszem? Są dwa garaże…
– A co ja? Sssamochód?
– Żółty z kolumienkami…
– Jak w pałacu, przesssada.
– To może ceglany, w zimie ciepło, w lecie chłodno…
– Nie podoba mi się…
– Tak bez powodu?
– Bez.
– Jest i bez – zaszeleściło w listowiu. – Rośnie przy ogrodzeniu.
– Na co mi bez? – zdenerwował się chrapliwy. – Domagam się wygód!
– Właśnie słyszę. Jesteś bardziej wybredny niż ja. A przeprowadzałam się w życiu tysiąc pięćset czterdzieści jeden razy. Cóż, domów w Warszawie nie brakuje. Muszę się tylko rozejrzeć. No, a ten? Wydaje się w porządku. I okno jest otwarte… Mógłbyś się zadomowić choćby zaraz. Co ty na to?
– Ten? – zastanowił się krzykacz. Świst skrzydeł stał się wyraźniejszy.
– Ten… – mamrotał do siebie. – TEN będzie dossskonały!
– Niemożliwe! A dach, wielkość itepe?
– Wprowadzam się! Tylko – zmarkotniał nagle – co na to ludzie, którzy tu mieszkają?
– Przyzwyczają się do ciebie.
– Jesssteś pewna? – chropawy stał się podejrzliwy.
– Oczywiście. Czy kiedykolwiek się pomyliłam?
– Hm…
– Podnóżku! – przywołał go do porządku głos, już mniej śpiewnie i łagodnie.
– To pa! – zaskrzeczało w powietrzu.
– Nie tak szybko, mój drogi. Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę…
– Prośbę? – powtórzył z niedowierzaniem. – Ty nigdy nie prosisz. Ty zlecasz, wydajesz rozkazy, przydzielasz zadania… nawet emerytom!
– Nie bądź taki pamiętliwy – upomniała go Królowa. – Więcej nie będę, to naprawdę ostatni raz.
– Pewnie muszę się zgodzić, co? W końcu tobie się nie odmawia… Co mam zrobić? – zaskrzeczał niecierpliwie.
– Oto Klejnot. Schowaj go dobrze. Im dłużej będzie w ukryciu, tym lepiej. Musi nabrać mocy, której nie nabrał przez wieki. Każdy dzień ją podwoi, każda noc potroi…
– To zaklęcie?
– Raczej życzenie.
– Na jedno wychodzi. Twoje życzenia zawsze się ssspełniają. Daj mi go.
– Ostrożnie! Nie upuść!
Stuknęło uchylone okno. Z wnętrza domu dobiegło ciche klapnięcie, odgłos miękkiego lądowania. I zapadła cisza. Domownicy spali jeszcze. Krzyknął ptak. Zgrzytnęły zwrotnice na niedalekim skrzyżowaniu, gdy przejechał przez nie pierwszy tramwaj.
– No to pa… – powiedział do siebie śpiewnie kobiecy głos i rozpłynął się między domami.
Ulka miała lekcję śpiewu. Za kwadrans. Z tego powodu nie mogła posiedzieć na ławce przed blokiem, pójść do kina ani na lody. Do Madame nie wypadało się spóźniać. Miała na imię Zofia, Zofia jakaś tam, Feliks nie zapamiętał nazwiska. Zrobiła dla Ulki wyjątek, bo zwykle nie dawała lekcji w wakacje. Jednak rzadko trafia się uczennica obdarzona takim głosem, powiedziała jeszcze w maju, i od tamtego momentu widywały się regularnie trzy, czasem nawet cztery razy w tygodniu. Ulka biegła na te spotkania jak na skrzydłach, jakby każde z nich było nagrodą nie wiadomo za co. Każde też trwało w nieskończoność, bo obie traciły poczucie czasu.
Feliks, dla rodziców Felek albo Szczęściarz, a dla dziadka i coraz częściej także dla rówieśników – eF (co brzmiało znacznie bardziej intrygująco), z niedowierzaniem patrzył na to muzyczne szaleństwo. Lato trwało w najlepsze. Upał już od rana dawał się we znaki, słońce rozgrzewało budynki, zamieniając je w wielkie piece. W domu nie dało się wytrzymać, na zewnątrz też nie. Ale Ula w nosie miała pogodę, chłodzące smakołyki i klimatyzowane sale kinowe. I nudę, przed którą Felek bezskutecznie próbował się bronić, zły na przyjaciółkę, że spełnia swoje marzenie, zamiast spędzać z nim więcej czasu.
Po pamiętnej majowej przygodzie, kiedy w ciągu jednej nocy odbyli podróż do różnych zakątków czasu, wiele rzeczy robili razem. W stołówce szkolnej jedli obiad przy tym samym stoliku, pożyczali sobie książki, razem uczyli się do klasówek i co sobotę chodzili z dziadkiem Felka na długie spacery, okraszane opowieściami o Warszawie, a kończące się obowiązkową wizytą w cukierni. Dziadek, najlepszy przewodnik po mieście, jakiego Feliks mógłby mieć, na ich życzenie wygrzebywał opowieści z zakamarków pamięci, jakby miał ich tam bez liku, właśnie na takie okazje. I opowiadał, opowiadał… a oni słuchali, czując, jak od lodów drętwieją im języki.
Przed końcem roku szkolnego Ula przestała im towarzyszyć. Coraz częściej nuciła pod nosem i coraz więcej czasu spędzała z Madame Wokalizą (jak nazwał ją Feliks i od tej pory inaczej o niej nie mówili), a w głowie miała same nuty i klucze wiolinowe. Felek nie mógł się z tym pogodzić. Do jego wyjazdu na obóz pozostały ponad dwa tygodnie, a on naprawdę nie wiedział, jak uda mu się je przetrwać w pojedynkę. Sierpień zapowiadał się ciekawie, ale lipiec był katastrofą. Poza tym Felek nie chciał się przyznać nawet przed sobą, że od pewnego czasu zazdrości Ulce wokalnego fioła. On nie miał nic, o czym mógłby pomyśleć: „Zajmę się tym, to coś dla mnie, mam talent…”.
Właśnie! Feliks miał wiele talentów, o wiele za dużo. Świadczyły o tym oceny na jego świadectwie i stos książek przy łóżku. Wszystko go interesowało. I co z tego? Nic. Nie czuł się wyróżniony ani dobry w jakiejś dziedzinie, dla której byłby gotów zrezygnować na przykład z pójścia do kina z przyjacielem w upalne wakacyjne popołudnie. Podejrzewał, że ten nadmiar zdolności jest fatalny w skutkach, że w gruncie rzeczy on, eF, wcale nie jest utalentowany.
Była to szalenie przygnębiająca myśl, która umacniała się po każdym spotkaniu z Ulą. Kiedy się robi to, co się lubi, trudno przestać się uśmiechać. I Ula uśmiechała się nieustannie. A Felek? Felek chodził naburmuszony i zły na cały świat. Nawet spacery po Warszawie przestały go cieszyć. Może i wiedział o niej więcej niż jakikolwiek chłopiec w jego wieku, ale do czego miałaby mu się przydać ta wiedza? Nie uszczęśliwiała go, po prostu była w jego głowie obok mnóstwa innych informacji. I tyle. Feliks nigdy nie doświadczył tego, co czuła Ula za każdym razem, kiedy przekraczała próg domu Madame Wokalizy – łaskotania w całym ciele, jakby w naczyniach krwionośnych musowały bąbelki z coca-coli. Powiedziała mu o tym. I użyła właśnie takiego porównania. Bąbelki. Nie przepadał za coca-colą, ale chciałby się dowiedzieć, jak to jest. Nie ma co, Ula była wyjątkowa. Wyjątkowo utalentowana. A on? Chyba był zwykłym beztalenciem.
Zrezygnowany powlókł się do domu. Rozgrzane płyty chodnika parzyły przez gumowe podeszwy tenisówek. Powietrze miało konsystencję galaretki, choć oczywiście żadna galaretka nie utrzymałaby formy w tej temperaturze. Meteorolodzy przepowiadali lato stulecia i katastrofalną w skutkach suszę, w Bałtyku znowu pojawiły się sinice, wredne bakterie tworzące na wodzie śmierdzące kożuchy, w Tatrach pod szczytami ustawiały się kolejki turystów, a Feliks pocił się na swoim osiedlu, jakby nie mógł tego robić w jakimś milszym, bardziej zielonym miejscu. Naprawdę byłoby lepiej, gdyby chodził do szkoły. Przynajmniej miałby się czym zająć.
Zapukał do drzwi. Otworzył mu tata. Wyglądał jak lunatyk, który stracił z oczu księżyc. Bez słowa wrócił do salonu, usiadł na kanapie i przykleił się do laptopa jak jakiś gekon.
– Gdzie mama? – zapytał eF z przedpokoju, z trudem zsuwając tenisówki, których sznurowadła nie chciały się rozwiązać. Uff, nareszcie.
– Jeszcze w pracy.
– A ty, co robisz? – Felek zatrzymał się w progu. Głupie pytanie. Przecież widział. – Czytasz coś?
– Pracuję.
– Nie powinieneś pracować w pracy?
– Tam też pracuję.
– A kiedy żyjesz?
– Słucham? – Ojciec rzucił mu nieuważne spojrzenie.
– Kiedy żyjesz, tato? – powtórzył Feliks.
– Eee… Teraz. Nie przeszkadzaj, synu. Muszę koniecznie skończyć prezentację. Jutro mam ważne spotkanie.
Aha, więc to było życie według taty. W pracy praca i w domu praca. Na nic innego nie starczało już czasu. Od kiedy został dyrektorem, było tylko gorzej. Już wcale go nie było, chociaż był. Tak jak teraz. Za to podobno więcej zarabiał. Ile więcej, tego Felek nie wiedział. Ciekawe, czy nieobecność taty była ceną za to, że mogli sobie pozwolić na to czy na tamto albo pojechać na wakacje w fajne miejsce? To bycie dyrektorem musiało być chyba okropnie nudne.
Przez chwilę Feliks współczuł ojcu, ale zaraz jego myśli zaprzątnęło co innego: czy do tego potrzebny był talent? Talent do dyrektorowania? Czy trzeba się było tego nauczyć?
– Czy ty masz jakiś talent, tato? – zagaił znowu, nie ruszając się z miejsca.
– Co takiego? – Ojciec przebywał w innej rzeczywistości i nawet najdziwniejsze pytanie nie mogło sprowadzić go z powrotem.
– Talent. Jaki masz talent? – nie poddawał się Feliks.
– N-nie wiem. Chyba żadnego – odparł spomiędzy slajdów prezentacji takim tonem, jakby nie miało to dla niego znaczenia.
Niebywałe!
– A ja? Czy ja mam jakiś talent?
– Feliks, na litość boską, co cię opętało?
– Mam czy nie?
– Skąd mam wiedzieć?!
To było jeszcze gorsze niż krótkie i zdecydowane „nie”. Rodzice powinni znać swoje dzieci. Dostrzegać i rozwijać ich zdolności. Tymczasem tacie było wszystko jedno, czy ma utalentowanego syna, czy nie. Feliksowi zrobiło się szaro na duszy, chociaż niebo za oknem wciąż było intensywnie niebieskie, a słońce nadal grzało niemiłosiernie. I tylko Felkowa pewność siebie zmniejszyła się do rozmiarów ziarenka pieprzu.
Nic tu po nim. Nikomu nie jest potrzebny. Tacie wystarczają prezentacje, a mama, kiedy wróci do domu, będzie tak zmęczona, że nawet nie zapyta, jak mu minął dzień. Gdy sam zacznie mówić o tym, co się wydarzyło (raczej nie wydarzyło!), będzie udawać, że słucha, a Feliks wyobrazi sobie słowa wpadające do jej jednego ucha i wypadające drugim. Wie, że mama się stara, ale zawsze zdradza ją nieobecny wyraz oczu. Tyle spraw zaprząta jej uwagę, że dla Felka już nie ma miejsca. Mama też ma wakacje – od syna i wszystkich szkolnych spraw i problemów, o których musi pamiętać przez dziesięć miesięcy. Można się do tego przyzwyczaić. I nawet zrozumieć. W końcu eF nie jest już dzieckiem. Dobrze, że chociaż ma dziadka Janka. Zawsze jest z kim pogadać o tym, co ważne.
Odwrócił się na pięcie i poszedł do swojego pokoju. Z szafy wyciągnął spory plecak, kilka koszulek, krótkich spodni i zmian bielizny, bluzę, czapkę z daszkiem i piżamę. Spakował ubrania, dorzucił trzy książki ze stosu na parapecie, telefon i ładowarkę, legitymację szkolną i kartę miejską, dzięki której mógł się poruszać po mieście metrem, a także dowolnym tramwajem i autobusem. Z łazienki przyniósł szczoteczkę do zębów. Zastanowił się, czy to na pewno wszystko. Był gotowy. Z kuchni zabrał jeszcze półlitrową butelkę z wodą.
– Jadę do dziadka – zakomunikował ojcu, ale nie doczekał się odpowiedzi.
– Na kilka dni. Zabrałem telefon, więc jakby co… zadzwoń… – zakończył cicho.
Tata oderwał wzrok od monitora. Słyszał? Nie słyszał? Felek westchnął.
– Dzia-dek – powiedział dobitnie, głośniej, niżby należało.
Dotarło.
– Pa, synu.
I to by było na tyle. Ot, zwykłe popołudnie z tatą. Niech żyją wakacje.
Madame Wokaliza mieszkała na Bielanach w starej willi porośniętej bluszczem, na ulicy, której największą ozdobę stanowiły latarnie gazowe jak z dawnej epoki. Ula szła wzdłuż ogrodzeń, zza których docierała do niej woń kwiatów i świeżo skoszonej trawy. Tylko u nauczycielki śpiewu zieleń była bujniejsza. Krzewów i drzew dawno nikt nie przycinał, a trawnik przed domem bardziej przypominał skrawek łąki ze wszystkimi gatunkami polnych kwiatów niż zadbany ogródek. I dobrze, bo dzięki temu, choć nieduży, wydawał się tajemniczą gęstwiną, rozbrzęczaną, szeleszczącą, gdy wpadał w nią letni wietrzyk, i pachnącą tak mocno w popołudniowym słońcu, że człowiekowi kręciło się w głowie. Dziewczynka z przyjemnością odetchnęła głęboko. W tym zielonym zakątku niemal nie czuło się Warszawy, mimo że wciąż się ją słyszało, bo nawet tutaj docierał niezbyt głośny jednostajny szum silników samochodowych.
Furtka skrzypiała jak wszystkie furtki wiodące do starych ogrodów. Ula lubiła ten dźwięk, pozornie niemelodyjny, ale gdy się w niego wsłuchać, nieoczekiwanie miły dla ucha. Dalej była wąska ścieżka ułożona z płyt chodnikowych, między którymi panoszyły się kępki trawy i stokrotki, i sam dom ukryty wśród liści: piętrowy, z balkonem nad wejściem i dużymi oknami, dzięki którym przynajmniej w pokojach od tej strony było jasno i słonecznie, podczas gdy te usytuowane od północy tonęły w półmroku. Panował w nich za to przyjemny chłód, dlatego właśnie w jednym z nich – tym z fortepianem – odbywały się lekcje.
Ula weszła po trzech schodkach. Obciągnęła bluzkę z krótkim rękawem, poprawiła sięgające kolan spodnie, raczej chłopięce niż dziewczęce, z dużymi wygodnymi kieszeniami na bokach, przygładziła włosy. Przejrzała się w wąskich szybkach, które zdobiły drzwi, żeby się upewnić, że wygląda jak trzeba, i zastukała, a później śmiało nacisnęła klamkę. Madame Wokaliza nie zawsze słyszała pukanie, a dzwonek od dawna był zepsuty.
– Dzień dobry! – zawołała od progu. – Już jestem, pani profesor.
Starsza pani uczyła kiedyś studentów Uniwersytetu Muzycznego. Stąd ten tytuł. Teraz, gdy była na emeryturze, niewiele osób tak się do niej zwracało, ale Ula czuła, że nadzwyczajnie to do niej pasuje. Madame, bardzo szczupła i elegancka jak pauza ćwierćnutowa, z siwymi włosami zebranymi w węzeł na karku, zawsze w prostej sukni (nie sukience) lub w koszulowej bluzce ze stójką i długiej spódnicy, tłumacząca cierpliwie różne muzyczne zawiłości, była świetną nauczycielką. Po dwóch miesiącach, które minęły od ich pierwszego spotkania, znały się już całkiem dobrze. Może nawet zdążyły się zaprzyjaźnić, jeśli przyjaźń dziewczynki i starszej pani jest w ogóle możliwa…
– Pani profesor?! – zawołała Ula głośniej.
Odpowiedziało jej przeciągłe, pełne pretensji miauknięcie, po którym nastąpiło ciche, ale ciężkie hop. To Bemol, czarny kot o wielkich złotych oczyskach, zeskoczył na podłogę i przecisnął się przez szparę w drzwiach z pokoju muzycznego na korytarz. Znał Ulę, ale nie spoufalał się z obcymi. Zatrzymał się w pół kociego kroku, z gracją unosząc tylko odrobinę przednią łapę, jakby stawał na palcach.
– Zostawiła cię samego? Zapomniała o lekcji? – odezwała się dziewczynka półgłosem, patrząc na kota z namysłem. – To jej się nigdy nie zdarzało. I nie zamknęła domu? Dziwne.
Nawet jeśli Bemol się z nią zgadzał, nie dał tego po sobie poznać. W końcu był tylko kotem, nad wyraz urodziwym i może nawet bystrym (jak na kota!), ale na tym kończyły się jego przymioty.
– No i gdzie twoja pani, co? – zapytała Ula, żeby zagadać ciszę.
– Miau.
– Przecież wiem, że nie wiesz.
Wyciągnęła dłoń. O dziwo, Bemol nie cofnął się, nie uciekł, jak to miał w zwyczaju w takich sytuacjach, ale podszedł bliżej, przytknął zimny nos do palców dziewczynki, a potem pozwolił się pogłaskać.
– Czujesz się samotny – domyśliła się. – Madame dawno wyszła?
Patrzył w skupieniu, zupełnie nie po kociemu…
– Szkoda, że nie umiesz mówić.
– Miau.
– Właśnie. Poczekam na nią, dobrze? Umówiła się ze mną, na pewno zaraz wróci.
Tak przekonując samą siebie, Ula zajrzała do pokoju z fortepianem, ale zaraz pomyślała, że oto nadarza się sposobność, by obejrzeć inne pomieszczenia. W starej willi mnóstwo było interesujących zakamarków, które mogła zwiedzić tylko pod nieobecność profesor Wokalizy. Może dobrze się stało, że starsza pani wyszła.
Zmarszczyła brwi, bo w jej żołądku pojawiło się nieprzyjemne uczucie, jakby połknęła kostkę lodu. Jak przed klasówką, kiedy się wie, że nic się nie umie. O co chodzi? No tak, Madame zawsze informowała wcześniej, gdy lekcja miała się zacząć o późniejszej godzinie. Dzwoniła do Uli i przepraszała za zmianę. Szanowała czas innych, tak jak szanowała swój. Tym razem nie zadzwoniła… Dlaczego?
Niepokój sprawił, że Uli zaschło w gardle. Na to pytanie była tylko jedna odpowiedź. Jeśli nauczycielki nie było w domu, musiało się coś stać. Coś złego. A może ona nigdzie nie wyszła, może jest w którymś z pokoi? Źle się poczuła i zemdlała albo… W końcu nie jest już młoda, myślała gorączkowo Ula, w panice szarpiąc za klamki i otwierając kolejne drzwi.
– Pani profesor?! – wołała raz po raz.
Bemol deptał jej po piętach. Oczywiście nie dosłownie, na to był zbyt delikatny i uważny. Nagle zastygł. Ula usłyszała znajomy jęk furtki.
– Bemol, pani wraca – powiedziała z ulgą, ale kota już nie było.
Jak czarny pocisk przeciął korytarz i zaszył się w ciemności pod schodami wiodącymi na piętro.
– Niedobrze – szepnęła do siebie Ula. – Przed Madame byś się nie schował.
Mimo upału lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach. Rzuciła się do kuchni, do okna, które wychodziło na ulicę, w samą porę, by zobaczyć nieznajomego mężczyznę zmierzającego do drzwi. Niewiele myśląc, wycofała się w kierunku schodów. Bemol miauknął ostrzegawczo, kiedy wpełzła pod nie i skuliła się obok za dużym workiem, w którym gospodyni gromadziła opakowania z plastiku. Kto wie, przemknęło Uli przez głowę, czy nawyk sortowania śmieci nie uratuje jej życia. Ale zaraz zmartwiała ze strachu, bo usłyszała szczęk klamki. A później ostrożne kroki.
Dziadek Janek mieszkał na Powiślu przy Dobrej. Feliks dotarł tam w paskudnym nastroju. Już dawno nie czuł się taki samotny. W dodatku był głodny. Normalka. Od kilku tygodni był głodny bez przerwy, budził się rano z powodu skurczów żołądka i zasypiał kołysany jego burczeniem. I to po dwóch kolacjach! Nic dziwnego, że w ostatnim czasie urósł pięć centymetrów i że z głodu było mu normalnie słabo. Na szczęście dziadek, widząc jego minę, od razu zaproponował spacer do pobliskiej pierogarni.
– Coś cię gryzie? – zapytał, gdy pojawił się przed nimi półmisek, na którym parowały przyrumienione na złoto pierogi ruskie i z mięsem.
Feliks z rozmachem wbił widelec w chrupiącą skórkę.
– Nie, wszystko gra.
Dziadek patrzył na niego spod oka i milczał. Wiedział, że nic tak nie zachęca wnuka do zwierzeń jak pełna wyczekiwania cisza. Felek odgryzł pół pieroga i zaczął mówić z pełnymi ustami:
– W tym wieku można już chyba wiedzieć, do czego się człowiek nadaje, a do czego nie…
– W jakim wieku? – zainteresował się dziadek.
Próbował zrozumieć, do kogo chłopiec ma pretensje, ale to nie było takie proste. Nawet Felek miał wątpliwości. Do siebie? Trochę. Do rodziców? Z pewnością do taty. Mama była w zasadzie niewinna. Chyba.
– W moim wieku – sapnął ze złością i przełknął. I od razu zaatakował następny pieróg. – Jaki był tata, kiedy miał tyle lat, co ja? – zapytał niespodziewanie między jednym a drugim chrupnięciem. – Co lubił? W czym był dobry?
– Nie wiem – wyznał dziadek po namyśle. – I wątpię, by on wiedział. Miał tysiąc pomysłów na minutę i przy żadnym nie umiał wytrwać. Jakby większą frajdę sprawiało mu wymyślanie niż realizacja.
– To wada?
– To zależy, czym się człowiek zajmuje.
– No właśnie.
Felek, któremu już zaczął poprawiać się humor, znowu się naburmuszył, ale tylko na chwilę, bo pierogi były doskonałe.
– Tata uważa, że nie ma żadnego talentu. I w ogóle mu to nie przeszkadza! – skwitował oskarżycielskim tonem. „I to samo myśli o mnie. Na sto procent!” – chciał dodać, a dziadek spojrzał na niego tak, jakby to usłyszał. Przenikliwy był z niego gość.
– Każdy ma jakiś talent. Choć nie każdy go rozwija i nie każdy wykorzystuje.
– Serio? – zapytał Felek z przyzwyczajenia, ale nie oczekiwał potwierdzenia.
Miał do dziadka zaufanie. Do jego wiedzy, przemyśleń, którymi tak często się dzielił. Jego pewność była dla Felka pocieszeniem. Chłopiec odłożył na bok ponure rozmyślania i skupił się na jedzeniu.
– A ty, dziadku? Zawsze interesowałeś się historią Warszawy? – zagadnął, kiedy skończył.
Dziadek był historykiem, kiedyś uczył w szkole, a prócz tego pisał różne artykuły. I choć od dawna był na emeryturze, wciąż dużo czytał i nieustannie coś sprawdzał. Czasem robił to dla siebie, a czasem dlatego, że ktoś zwrócił się do niego z określonym pytaniem. Nie tak dawno Feliks usłyszał, jak jakiś znajomy dziadka nazwał go najlepszym varsavianistą w historii stolicy. Varsavianistą, czyli specjalistą od Warszawy. Dla Felka to było oczywiste. On najlepiej znał dziadka od jego „warszawskiej” strony.
– Nie zawsze – odparł starszy pan. – Na początku byłem przecież takim samym chłopcem jak ty.
– Nigdy nie byłeś takim chłopcem jak ja – sprostował Feliks.
Uśmiechnęli się do siebie. Dziadek pokiwał głową. Jego dzieciństwo skończyło się nagle w pierwszych dniach powstania, kiedy stracił podczas bombardowania całą rodzinę.
– Po wojnie, kiedy wszyscy mieszkańcy odbudowywali Warszawę, inną niż ta, którą znałem, pomyślałem, że niewiele czasu potrzeba, żeby zapomnieć, jaka była kiedyś – wyjaśnił wnukowi.
I ty postanowiłeś nie zapominać…
– Właśnie to robię przez całe życie – dopowiedział dziadek. – Nie zapominam.
– I pomagasz pamiętać innym – zauważył Feliks.
– Może… Mam nadzieję – uśmiechnął się znowu dziadek.
– I nie… boli cię to pamiętanie? – zapytał chłopiec ostrożnie.
– Czasem boli, ale wiesz, eF, nie można się tego bać. Cóż byłoby warte życie bez wspomnień?
– Ale ty straciłeś wszystko!
– Tak. I wiele zyskałem. Bo chociaż nie miałem rodziców, po wojnie miałem dom – powiedział dziadek w zadumie i oczy mu zwilgotniały.
– Szkoda, że nie poznałem twojej przybranej mamy. Miałbym prawie prababcię. Jaka ona była?
Starszy pan przez chwilę przyglądał się wnukowi z namysłem, jakby zaskoczyła go ta uwaga.
– Wyjątkowa – odparł poważnie, choć w jego oczach mignęło rozbawienie.
– Opowiedz!
Dziadek potarł palcami pomarszczone czoło.
– Mówiłem do niej „mateczko”, nie mogłem mówić „mamo”. Zajęła się mną, jakbym był jej synem. Kiedy po upadku powstania warszawskiego Niemcy wysiedlali mieszkańców, ona nie odeszła. Mówiła, że całe życie spędziła w tym mieście i nie może go zostawić. Musi tu być. Że to jest jej miejsce. Kryliśmy się w ruinach i omal nie umarliśmy z głodu, bo w wypalonej stolicy trudno było znaleźć cokolwiek do jedzenia. Takich ludzi nazwano potem robinsonami warszawskimi. Byliśmy jak Robinson Crusoe, bohater pewnej książki, który trafił na bezludną wyspę i spędził na niej wiele lat. Naszą bezludną wyspą były ruiny. Ale byliśmy razem. I razem doczekaliśmy tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, wyzwolenia miasta, a kiedy wojna się skończyła, już się nie rozdzieliliśmy.
– Tata nigdy o niej nie wspominał.
– Nie poznał jej.
– Nie poznał? – zdumiał się Feliks. – To znaczy, że co? Że wcześniej…? Dziadku?
Czego jak czego, ale pytań Felek miał sporo. Ale starszy pan spojrzał na zegarek, na pusty półmisek po pierogach i podniósł się z krzesła.
– Czas na nas. Zabieram cię na wycieczkę do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.
– Jak to? Teraz? – zdziwił się chłopiec.
– Mam tam coś do załatwienia.
Felkowi żal było przerwanej opowieści, ale nie oponował. Przyzwyczaił się, że dziadek mówi tylko tyle, ile uzna za stosowne. Na pewno jeszcze wróci do wspomnień ze swojego dzieciństwa. Chłopiec postanowił być cierpliwy.