Powieść “Strażnik Klejnotu” doskonale kreśli postawy współczesnych nastolatków, ich wybory i uprzedzenia. Jest wspaniałą książką o Warszawie, pełną zaskakujących ciekawostek o tym mieście, jego mieszkańcach i historii.


Ula i Felek to współcześni nastolatkowie, których naprawdę wiele różni. Ona bez trudu nawiązuje przyjaźnie, on z kolei uchodzi za dziwaka, bo lubi się uczyć.

Chociaż Ula i Feliks się nie cierpią, muszą razem napisać pracę z języka polskiego. Spotykają się w czasie Nocy Muzeów w Muzeum Chopina. I tam zaczyna się ich prawdziwa przygoda: przenoszą się w czasie! Okazuje się, że przetrwanie w Warszawie sprzed stuleci nie jest wcale takie proste.

Po pierwszym szoku Ula i Felek próbują odkryć, kto wysłał ich w tę podróż do przeszłości. Zanim to odkryją, przyjdzie im zmierzyć się z tajemniczym i niebezpiecznym Pistoriusem. Będą gośćmi króla Zygmunta III Wazy, porozmawiają z Fryderykiem Chopinem i jego muzą Konstancją Gładkowską, z Julianem Różyckim przejdą się po słynnym bazarze i przeżyją dramatyczne chwile z Krisem – fotografem powstania warszawskiego.

***

“Strażnik Klejnotu” jest dla mnie książką szczególną. To, że sama w sobie jest po prostu świetna, nie powinno dziwić, skoro mamy do czynienia z Autorką, która nie raz pokazała nam już nie tylko moc swojej wyobraźni, ale i wielką umiejętność przedstawiania przygód młodych ludzi. Ale ta książka jest czymś dużo więcej niż po prostu totalnie wciągającą powieścią przygodową. Dzięki osadzeniu „Strażnika Klejnotu” w Warszawie i wypełnieniu fabuły magią i podróżami w czasie, co rusz spotykamy znane miejsca i postacie, zarówno z historii, jak i te ze świata legend. A to oznacza, że się uczymy. Ale uwaga! Uczymy się w sposób najlepszy z możliwych: przez zabawę i przez poczucie uczestnictwa w przygodzie. Jeśli dodamy do tego płynące z opowieści niesamowite wartości, takie jak cud absolutnie niespodziewanej przyjaźni, czy genialne przełamywanie stereotypów (pomysł z Bazyliszkiem to rewelacja!) – nie pozostaje mi nic innego poza stwierdzeniem, że jestem totalnie zachwycony, a mówiąc nieco inaczej – pełen WOLI i OCHOTY, żeby polecić tę książkę Wam wszystkim!
Przemek Staroń, psycholog, Nauczyciel Roku 2018, finalista Global Teacher Prize 2020

Katarzyna Rygiel
Strażnik Klejnotu
seria Strażnik Klejnotu tom 1
Wydawnictwo Dwukropek
Premiera: 9 czerwca 2021
 
 


Rozdział I
Zadanie


Felek był Kosmitą. Nie naprawdę i nie przez cały czas. I nie z powodu wyglądu. Nie miał jajowatej głowy, wielkich ciemnych oczu, niby-nosa i nieobecnego podbródka. Był raczej zwykłym dwunastolatkiem, ani wysokim, ani niskim, z gęstą blond czupryną i odrobinę (ach te zęby!) nierównym uśmiechem. Mimo to w szkole był Kosmitą. Tak wołali na niego rówieśnicy. Po pierwsze dlatego, że nazywał się Przybysz, jak przybysz z obcej planety. Po drugie z tego powodu, że był inny. Dużo czytał i wszystko go interesowało, dobrze się uczył, co nie było trudne, bo wielu rzeczy dowiadywał się przy okazji – z książek albo z netu, do którego zaglądał w poszukiwaniu konkretnych informacji. Cokolwiek robił, robił w jakimś celu. Nie lubił tracić czasu. Był Kosmitą. Rówieśnicy go nie rozumieli.
W dodatku, jakby tego było mało, imię też miał nie z tej ziemi, a już na pewno nie z tej epoki. Feliks. Szczerze go nie znosił i nie mógł zrozumieć, co podkusiło rodziców, że je dla niego wybrali. Na nic się zdały ich wyjaśnienia, że łacińskie Feliks można tłumaczyć jako Szczęściarz. Felek nie był szczęściarzem, przeciwnie, od dłuższego czasu czuł się jak ofiara losu. I był przekonany, że to dziwne imię przynosi mu pecha.
Zaczęło się dawno temu, jeszcze w pierwszej klasie. Chyba wtedy, gdy wymyślone przez niego eF się nie przyjęło. Miało być miłą odmianą po Felku nadużywanym w domu i Feliksie wybieranym przez nauczycieli, brzmiącym dorośle i oficjalnie. Po prostu eF. Krótkie i lekkie. Własne. Chciał przekonać do niego nowych kolegów (którzy z czasem stali się niekolegami), ale mu się nie udało. Mamie i tacie też się nie spodobało. Tego tylko brakowało, żeby i oni zaczęli nazywać go Kosmitą. Na szczęście (szczęście, myślałby kto!) nie mieli pojęcia o Felkowych kłopotach, które w szóstej klasie właściwie nie były już kłopotami, ale codziennością. Dość przygnębiającą i ponurą. No ale w końcu do wszystkiego można się przyzwyczaić, jeśli nie ma się wyjścia, prawda? Nawet do bycia Kosmitą.
Tego dnia, podobnie jak we wszystkie inne dni, wydarzenia następowały po sobie zgodnie z niepisanym scenariuszem, który Felek znał na pamięć. Rano w niezłym nastroju wszedł do szkoły i ruszył prosto do szatni. Naprawdę można mieć niezły nastrój mimo przeczucia, że już w południe nie będzie po nim ani śladu. I mimo głupiego imienia. A to z tej przyczyny, że na pewne rzeczy, zwłaszcza te, które wciąż się zdarzają, można się przygotować. I Felek był przygotowany. Mniej więcej wiedział, czego się spodziewać, co nie znaczy, że nie cierpła mu skóra, kiedy o tym pomyślał. Do tego jednak też przywykł, a że było to uczucie bardzo nieprzyjemne, starał się za dużo nie myśleć. W szatni minął boksy innych klas, dotarł do swojego i jak co rano długo szukał worka z butami na zmianę, który powinien wisieć na wieszaku tam, gdzie go wczoraj zostawił. Problem polegał na tym, że nigdy nie wisiał.

Ula szła do szkoły lekkim krokiem. Wszystko ją cieszyło. Ciepło majowego poranka, świeża zieleń liści, dźwięki płynące z ulubionych słuchawek w kolorze brudnego różu, bliski już koniec roku szkolnego. Nie mogła się doczekać chwili, kiedy rzuci plecak w kąt. Nareszcie wolna! Będzie spać do południa i robić tylko to, na co ma ochotę. I może dzięki słuchawkom na uszach rzadziej będzie słyszeć, jak rodzice mówią, że ogłuchnie, jak będzie je nosić tyle czasu. Niech sobie mówią, co chcą. Ona i tak zrobi po swojemu. W końcu oboje pracują i całymi dniami nie ma ich w domu. W wakacje to się raczej nie zmieni.
Zaczął się kolejny utwór. Ula poprawiła słuchawki, żeby lepiej przylegały do głowy, i przyspieszyła. Z daleka dostrzegła budynek szkolny widoczny między drzewami, rozległy, dwupiętrowy, jasnobeżowy w ciemniejsze brązowe kwadraty. Miał dobrze ponad trzydzieści lat i był tylko trochę młodszy od taty Uli, który też się tu uczył. Przed wejściem do szkoły rozejrzała się, ale nigdzie nie dostrzegła Kosmity. Szybko przemierzyła hol i wbiegła do szatni. Zdarła z wieszaka worek Felka i wytrząsnęła buty na podłogę. Kosmita codziennie wkurzał się o te buty (na pewno! chociaż wcale nie było tego po nim widać), ale żeby choć raz zachował się inaczej niż zwykle. Zrobił coś. Cokolwiek! Wstał wcześniej, żeby jej przeszkodzić, nawrzeszczał na nią albo chociaż zrobił jakiś głupi dowcip.
Złośliwość za złośliwość. Ale nie! On ani be, ani me. A przecież wiedział, że to ona. Przyłapał ją na gorącym uczynku. Żeby choć wtedy zachował się po ludzku, a nie jak Kosmita z tą swoją kosmiczną cierpliwością i obojętną miną. Obojętną na pokaz! Ula nie wierzyła, że można znosić zniewagi z takim spokojem. Tylko na nią spojrzał. Psuł całą zabawę! A może jego nie dało się wyprowadzić z równowagi? E tam, każdego się da. Trzeba tylko znaleźć sposób. Właśnie dlatego to robiła. Żeby zobaczyć, jak on się wścieka. Czy była złośliwa? Bardziej ciekawa, czy uda jej się osiągnąć cel. To był eksperyment. Tylko eksperyment. A Kosmita był królikiem doświadczalnym. Bardzo wytrwałym królikiem. Wczoraj znowu udało mu się rozsupłać sznurówki. Gdyby była na jego miejscu, już dawno zaczęłaby nosić buty na zmianę w plecaku. Za nic nie zostawiłaby ich na noc w szkole, żeby rano taka Ulka jak ona nie mogła… Nieważne. Kosmicie takie rozwiązanie nawet nie przyszło do głowy. Oznaczałoby ucieczkę, a on nigdy nie uciekał. On się tylko przyglądał. Czekał. Na co? Na ciąg dalszy? Przez niego ona też czuła się jak królik. Jakby testował, kiedy jej się znudzi. Kiedy IM się znudzi, bo w końcu nie była sama. Wszyscy byli przeciwko niemu. To ON był sam. A zachowywał się tak, jakby nic, NIC go to nie obchodziło! No jak tak można? JAK?! Wrzuciła lewą tenisówkę do boksu IIa, prawą – do boksu VIIId, a worek ukryła w boksie Ic. Już. Ciepło – zimno. Niech sobie szuka. Kosmita jeden. Obcy. Dziwoląg.

Feliks metodycznie i z dużą wprawą przetrząsnął wszystkie boksy, których było tyle samo co klas – 48. Spokojnie, powtarzał sobie w duchu, chociaż złość kipiała w nim jak mleko pozostawione na kuchni przez zapomnienie. SPOKOJNIE! TO! TYLKO! DURNY! ŻART! Powtarzający się do znudzenia. IRYTUJĄCY! Tak samo jak żartowniś, a w zasadzie ŻARTOWNISIA, której Felek zawdzięczał codzienne poszukiwania. Która z uporem rzucała jego tenisówki raz tu, raz tam, wyciągała z nich sznurowadła i ćwiczyła na nich robienie węzłów, a pusty worek zawiązywała na klamce tak mocno, że nie można go było zdjąć. I gdy rozlegał się dzwonek na pierwszą lekcję, worek można było tylko zostawić, żeby sobie wisiał do końca świata (albo lekcji), i w butach bez sznurowadeł poczłapać (bo przecież nie pobiec!) na drugie piętro. I oczywiście się spóźnić.
Chętnie rzuciłby w najdowcipniejszą z niekoleżanek rozsznurowanym butem, mocno, żeby poczuła, może wtedy uszłaby z niego cała wściekłość, która zebrała się przez lata. Marzył o tym co rano. Widział siebie z tenisówką w ręce. Brał potężny zamach i słyszał okrzyk bólu. Ale potem patrzył na Ulkę, która uśmiechała się drwiąco, i nie robił nic. Nie bił dziewczyn. Nawet tych najwredniejszych. To była kwestia zasad. Poza tym jak by to wyglądało?
Ulka Nawój. Nie znosił jej. Nie cierpiał. Na myśl o niej zaciskał zęby, aż bolały go szczęki. W czasie lekcji z trudem znosił jej obecność, bo siedziała tuż przed nim. Na przerwach jej unikał, by nie prowokować kolejnych „żartów”, z których śmiała się cała klasa. Bo w przeciwieństwie do niego Ulka Nawój, ciemnowłosa chuda Ulka, która niczym się nie wyróżniała (może poza słuchawkami przyklejonymi do głowy), nie narzekała na brak przyjaciół. Zawsze otaczały ją koleżanki. Z chłopakami też się dogadywała. I gdyby Felek nagle się zawziął i obmyślił, jak zemścić się za wszystkie zniewagi i upokorzenia, gdyby zrobił coś supernieprzyjemnego albo bardzo, bardzo przykrego, oni na pewno stanęliby po jej stronie, mimo że była złośliwa, podła i głupia. Nie, głupia jednak nie. Uczyła się nie najgorzej, a z matmy była lepsza nawet od Felka. I może wcale nie była zła, choć właśnie tak o niej myślał, tylko czegoś jej brakowało… Wyczucia? Wyobraźni? Może po prostu… serca?

Ależ on ją wkurzał! Ula sama nie wiedziała dlaczego. Był taki… inny. To dobre słowo, choć wyrażało wszystko i nic. Ona nigdy, przenigdy nie chciałaby być inna. Inni mieli w szkole przerąbane. I to bez względu na to, czym się wyróżniali, czy nosili śmieszne ubrania, byli kujonami czy łamagami – na WF-ie zupełnie do niczego – czy nie wiedzieli, co to Facebook albo YouTube. Albo nie mieli telefonu! Nie do pojęcia, że to się jeszcze zdarzało! Słabe punkty były natychmiast odkrywane i bezlitośnie wykpiwane. Nie raz, nie dwa razy… Drwinom nie było końca. Gdyby ją spotkało coś takiego, nie poszłaby więcej do szkoły. Ale inni byli… inni. Przychodzili. W szatni nie patrzyli kolegom w oczy, przerwy spędzali samotnie, jeśli nie byli akurat celem żartów. Odzywali się rzadko. Siadali w ostatniej ławce, bo tam było najbezpieczniej – nikt w nich niczym nie rzucał, nie szeptał za plecami… Swoje rzeczy zawsze starali się mieć przy sobie, w przeciwnym razie wciąż ginęły im zeszyty i książki, długopisy i ołówki… Felkowi też się to zdarzało. Jego inność była nieuchwytna, lecz nie mniej przez to denerwująca, stwierdzała Ulka za każdym razem, gdy robiła w myślach przegląd jego wad.
Był za mądry. To był jego problem. Mówił okrągłymi zdaniami, trochę jak dorosły (dużo czytał, to było słychać!), i jak dorosły znał odpowiedzi na wszystkie pytania (no, może nie na wszystkie, ale takie sprawiał wrażenie). I lubił wiedzieć, podczas gdy innych to nudziło. Był ulubieńcem nauczycieli (wszystkich! zgroza do entej potęgi!). I miał tego swojego dziadka, o którym ciągle mówił. Jak o jakimś kumplu. To było nienormalne. Jakby był tak samo stary jak on! W dodatku nie nagrywał filmików i nie wrzucał ich do sieci. I nie nosił telefonu do szkoły. W czasie przerw nie przesiadywał z kolegami na korytarzu i nie grał w popularne gry. W sumie niewiele na tym tracił, bo chłopcy i tak się do siebie nie odzywali. Ale przynajmniej traktowaliby go jak należy.
Tylko że Kosmicie chyba na tym nie zależało. Kpiny znosił ze spokojem, w bójkach nie brał udziału, bo nie dawał się sprowokować. Jakby było mu wszystko jedno. Czy sama nie przekonywała się o tym codziennie, gdy robiła mu różne przykrości? Jego obojętność popychała ją do działania. Ula chciała sprawdzić, ile Kosmita jeszcze zniesie. A on stał z boku. Milczał. Czy był tchórzem? Nie, po prostu był sobą. Może to i lepiej, że nie próbował się zmienić za wszelką cenę. To byłoby chyba jeszcze bardziej wnerwiające.
A może, przyszła jej do głowy straszna myśl, Feliks był silniejszy niż ci, którzy go gnębili (silniejszy niż ona), i dlatego nic sobie z tego nie robił? No nie, mięśni to on nie miał, Uli chodziło raczej o siłę wewnętrzną… To przypuszczenie sprawiło, że aż się w niej zagotowało. On? Silniejszy? Niemożliwe! Ale było już za późno, bo wbrew sobie poczuła podziw. I nagle spojrzała na Kosmitę jak na… człowieka. To zirytowało ją jeszcze bardziej. Podziw i niechęć… bardzo niebezpieczne połączenie.
Już ona mu to udowodni.

Jakimś cudem Felek zdążył tego dnia na pierwszą lekcję. Gdy zabrzmiał dzwonek, siedział już w swojej ławce, ostatniej w rzędzie pod ścianą, bezpieczny i nawet zadowolony. Jeden zero dla niego. Mniejsza o zasupłane sznurówki, zamienione w kipu, które rozciął nożyczkami i wcisnął do kieszeni. Ulka odwróciła się i spojrzała na niego ze złością. Zignorował ją, próbując się skupić na tym, co mówi historyca, która właśnie zadawała jakieś pytanie.
– Wróćmy do tego, o czym mówiliśmy na ostatniej lekcji. – Spojrzała na uczniów wyczekująco. – Kto pamięta, jak wyglądała Warszawa po zakończeniu wojny w 1945 roku?
Feliks znał odpowiedź, więc podniósł rękę. Aktywność była nagradzana dobrymi stopniami. Nie musiał się potem martwić, że znienacka zostanie wyrwany do odpowiedzi, bo ocen z każdego przedmiotu miał więcej niż pozostali uczniowie, a nauczyciele byli przekonani, że zawsze jest przygotowany. Inna rzecz, że historią Warszawy już dawno zainteresował go dziadek Janek. Gdyby nie on i spacery, na które razem chodzili…
– Feliks? – Historyca patrzyła na niego z nadzieją.
Wstał.
– Wracaj na Księżyc, Kosmito – powiedział półgłosem ktoś ze środkowego rzędu.
Przez klasę przeszedł chichot. Typowe.
– Spokój!
Feliks odetchnął głęboko.
– Kiedy wojna się skończyła, Warszawa była zrujnowana – zaczął ze wzrokiem utkwionym w tablicę, żeby nie widzieć ironicznych uśmieszków. – Niemcy zniszczyli siedemdziesiąt pięć procent domów mieszkalnych, wszystkie mosty, fabryki, teatry, zabytki, w tym Zamek Królewski. Wracający po wojnie mieszkańcy nie mieli się gdzie podziać, wszędzie były ruiny. Nie było prądu, wody i gazu. Przez jakiś czas rozważano, czy nie przenieść stolicy do Łodzi. Mimo tych trudności już kilka miesięcy po zakończeniu wojny mieszkało w Warszawie około stu tysięcy ludzi i wciąż ich przybywało. Mieszkańcy wracający do zrujnowanych domów brali udział w odbudowie stolicy. Dziadek mówi… – rozpędził się i nagle umilkł. Zgarbił się. Schował głowę w ramiona. Wiedział, co teraz będzie.
– Wracaj na Księżyc. I zabierz dziadka.
Tym razem chichot był głośniejszy, bardziej zjadliwy. Dziadek Kosmity był w klasie postacią znaną. Feliks często o nim wspominał, nie żeby chciał, tak mu się czasem wyrywało… jak teraz. Starał się pilnować, ale spędzał z dziadkiem tyle czasu i od tak dawna nasiąkał jego opowieściami, że przypominały mu się na każdym kroku. I wtedy słowa „Dziadek mówi…” same cisnęły mu się na usta. Spojrzał po twarzach rozbawionych niekolegów i niekoleżanek. Wyglądali głupkowato. I kompletnie nic nie kumali.
– Spokój! – powtórzyła historyca surowo i łagodniej zwróciła się do Felka: – Dziękuję, usiądź, proszę. Musimy kiedyś zaprosić twojego dziadka na lekcję, żeby nam opowiedział o dawnej Warszawie. Nikt tak jak on nie zna jej przeszłości. Wiecie, jak się nazywa ktoś taki?
Cisza.
– Dziadek jest varsavianistą – wyjaśnił Felek.
– Myślisz, że się zgodzi?
Kiwnął głową i usiadł. Wzrokiem zahaczył o twarz Ulki. Ona też się śmiała. Już nie na głos, ale w środku. Aż się trzęsła. Patrzyli na siebie dobrą chwilę. Ona z rozbawieniem, Feliks z ponurą wrogością.
– No i co się szczerzysz? – odezwał się półgłosem, gdy już nie mógł znieść napięcia, które narastało w nim z każdą sekundą.
– Bo mam kosmicznie dobry humor.
– Zamknij się!
– Na drugi raz nie pytaj. – Ulka wzruszyła ramionami i odwróciła się do tablicy.
Feliks został sam w klasie pełnej uczniów. Ciekawe, że to było w ogóle możliwe.

Coś drgnęło! Ula była tego pewna, choć bardziej wyczuwała, niż dostrzegała wzburzenie Felka. Było w jego spojrzeniu, w pochyleniu głowy, gdy powiedział „Zamknij się!” takim tonem, jakiego nigdy u niego nie słyszała. Kosmita, zawsze taki… grzeczny, nawet gdy dostawał w kość, dał się sprowokować. Zaczął pękać! Teraz należało go przycisnąć i zrobić coś naprawdę paskudnego…
Tak sobie myślała przez całą lekcję, a gdy historia dobiegła końca i zaczął się WF, na paluszkach zakradła się do pustej już przebieralni i wyniosła z niej ciuchy Kosmity. Kiedy zobaczyła odstawioną do kąta miotłę, rozejrzała się, czy nikt nie widzi, i pożyczyła ją sobie. Pomyślała, że świetnie się składa. Ubrała miotłę w spodnie i koszulkę Kosmity i wetknęła w gęsty żywopłot rosnący przed wejściem do szkoły. Wyglądała jak strach na wróble. Wróble były tego samego zdania, bo zerwały się oburzone i poleciały tam, gdzie nie było strachów. Ula postała jeszcze chwilę, przyglądając się swojemu dziełu, a potem wróciła do szkoły. Jej nieobecność na lekcji WF-u nie trwała dłużej niż pięć minut. Tyle, ile można spędzić w toalecie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

Gdyby tak mógł stać się niewidzialny… Albo wskoczyć do magicznego portalu i przenieść się do świata, w którym byłby taki jak wszyscy… – marzył Felek. Ale nie mógł niestety. Nie był żadnym Harrym Potterem czy innym bohaterem, którego można było posądzić o zdolności magiczne, ale zwykłym chłopakiem, bardzo już zmęczonym tym, co się wokół niego działo. Jednak w planie było jeszcze kilka lekcji, które musiał przetrwać. Na przykład WF, po którym nie mógł odnaleźć w przebieralni swojego ubrania. Wyparowało. Przepadło. Mógłby tak myśleć, ale przecież wiedział, że to nie tak. Ktoś zabrał z wieszaka dżinsy i zieloną koszulkę i ukrył nie wiadomo gdzie, w szatni, w klasie, w toalecie, w swoim plecaku? Kto to zrobił? Julian, Kacper, Krzysiek? To mógł być każdy. Co za przygnębiająca myśl. Każdy chciał zrobić na złość Kosmicie.
Na angielski poszedł w stroju sportowym, zastanawiając się, jak wytłumaczy mamie zniknięcie prawie nowych spodni. Czuł się idiotycznie w granatowych spodenkach, których nogawki były o wiele za szerokie i łopotały jak żagle przy każdym kroku, ale nie miał wyboru. I wolał być na czas, bo czekał go sprawdzian z całego rozdziału. Zrezygnowany usiadł w swojej ławce. Wyjął z piórnika długopis. Zrobił w myślach szybką powtórkę. Mystery. Tajemnica. Taki był temat rozdziału, w którym opisywano różne dziwy, zagadki i sztuczki magiczne, a przy okazji wspominano o najsławniejszym detektywie z powieści kryminalnych, Sherlocku Holmesie, o yeti i potworze z jeziora Loch Ness, i o kosmitach, którzy podobno wylądowali kiedyś na Ziemi i zostawili na niej tajemnicze ślady. Bardzo śmieszne, uznał Feliks z goryczą, robiąc w pamięci przegląd słówek. Gdy rozmawiali o tym na lekcji, wydawało mu się, że kpi z niego cały świat. Niepotrzebnie sobie o tym przypomniał. Tylko zdenerwuje się przed klasówką.
Na to jednak nie miał już czasu, bo pani od angielskiego zaczęła rozdawać testy. Zaraz też odwróciła się do niego Ulka.
– Podpowiesz, jak by co…
To nie była prośba, Felka nikt w szkole o nic nie prosił. To było stwierdzenie. Nawet więcej: żądanie. Podpowiadanie było jego obowiązkiem. Dawniej myślał, że jest inaczej. Próbował mścić się za wszystkie zniewagi. Udawał, że nie słyszy. Nie podpowiadał. Z satysfakcją myślał, że zdobył przewagę, ale to było złudzenie. Nagle na okładkach wszystkich jego zeszytów pojawił się napis namazany czarnym markerem: Największy kujon wśród kosmitów, największy kosmita wśród kujonów. Sam by się z niego pośmiał, gdyby dotyczył kogoś innego. A tak tylko obłożył zeszyty w papier, żeby hasła nie było widać. I zaczął podpowiadać. Nie chciał, żeby sprawca nabazgrał to samo na przykład na plecaku. Bo jak Feliks wywabiłby taki napis? No właśnie. Zacisnął palce na długopisie i skupił się na zadaniu. Niestety, już po chwili usłyszał psyknięcie. Ulka patrzyła w bok i poruszała ustami jak ryba. Czego ona się spodziewała, że będzie czytał z ruchu warg?! Spróbował, ale domyślił się tylko wyrazu z „o” w środku. Zerknął do testu. O co mogło jej chodzić? Może o… was? Ulka-ryba zapomniała odmiany czasownika to be w czasie przeszłym? Szeptem cichym jak oddech przedyktował jej formy, które trzeba było wpisać w ćwiczeniu z gramatyki, a potem wyjaśnienia słów, które pojawiły się w krótkim tekście o wehikule czasu. W ogóle się nie uczyła! A może robiła to tylko po to, żeby mu uprzykrzyć życie?!
Kiedy okazało się, że Feliks musi za nią odpowiedzieć na wszystkie pytania w ćwiczeniu z rozumienia ze słuchu, już wiedział, że to taka gra. Ulka była przygotowana. Zależało jej tylko na tym, żeby Felek został przyłapany. A on był w pułapce. Nie powinien podpowiadać. I nie mógł tego nie robić. Aż się spocił na myśl, co go spotka, jeśli przestanie. Co tym razem zostanie zniszczone? Albo co mu się zgubi poza godnością i poczuciem własnej wartości?
Gdy zabrzmiał dzwonek i oddali testy, Ulka znowu się odwróciła. Nie liczył na wdzięczność, ale ona sprawiała takie wrażenie, jakby chciała mu podziękować! Uśmiechała się z sympatią, w którą może by i uwierzył, gdyby jej nie znał od sześciu długich lat. Coraz bardziej zaskoczony patrzył, jak niby przypadkiem zaczepia rękawem o jego linijkę, wystającą poza blat ławki, i strąca ją na ziemię. To nie była zwykła linijka, z jednej strony miała podziałkę milimetrową, z drugiej – calową, a na jednym z końców sporą lupę. Ulka podniosła ją i trzymając jej końce w obu dłoniach, spoglądała na niego z namysłem, wyczekująco, jakby rzucała mu wyzwanie… A Felek spoglądał na nią. Jeszcze nie wszystko rozumiał, ale czuł, że słowo, które spodziewał się usłyszeć, nie padnie. Z każdą sekundą było dalej i dalej. Tym dalej, im mocniej wyginała się w rękach Ulki jego linijka, która wreszcie, TRACH!, pękła z trzaskiem na dwie nierówne części.
– Tak mi przykro – zaćwierkała Ulka-sama słodycz i Ulka-kropla jadu w jednej osobie, kładąc plastikowe szczątki na ławce. – Naprawdę. Bardzo.

 
Wesprzyj nas