Grupa nastolatek na początku lat 80. XX wieku zakłada dyskusyjny klub książki Krąg polarny…


Lolita. Korzenie. Ptaki ciernistych krzewów. Zabójca policjanta. Przygody Tomka Sawyera – to eklektyczna mieszanka tytułów, które odzwierciedlają pięć różnych osobowości na granicy dorosłości, kobiecości i śmiertelności.

Nieoczekiwanie jedna z dziewczyn znika. Po czterdziestu latach jej bezgłowe ciało zostaje odnalezione zamurowane w fundamencie mostu. Szefem policji i prowadzącym śledztwo jest Wiking Stormberg – mężczyzna, w którym przed laty kilka z dziewcząt było zakochanych. Mężczyzna zostaje wciągnięty w dramatyczną sytuację, która ukształtowana życie kobiet.

Czy ujawnienie skrywanych przez dziesięciolecia bolesnych tajemnic grozi druzgocącymi konsekwencjami?

W 2021 roku książka nominowana była do Nagrody Szwedzkiej Akademii Pisarzy Kryminalnych w kategorii Najlepsza Powieść Kryminalna Roku.

Liza Marklund – popularna szwedzka powieściopisarka i dziennikarka, autorka wielu powieści kryminalnych. Popularność przyniósł jej cykl o dziennikarce detektywce Annice Bengzton. Kilka z powieści w tej serii zostało sfilmowanych. Przez dziesięć lat pracowała jako reporterka śledcza, a potem przez pięć lat jako redaktorka prasowa i telewizyjna. Aktualnie kręci filmy dokumentalne dla telewizji i pisze dla różnych gazet. Zajmuje się tematami związanymi z prawami kobiet i dzieci. Prowadzi kampanie przeciw przemocy wobec kobiet, bierze też aktywny udział w społecznych debatach dotyczących problemów demograficznych Norrlandii. Jest także ambasadorką dobrej woli UNICEF.

Liza Marklund
Krąg polarny
Przekład: Elżbieta Frątczak-Nowotny
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 1 czerwca 2022
 
 


PIĄ­TEK, 20 GRUD­NIA 2019 ROKU

Ciało zna­le­ziono w jeden z naj­krót­szych dni w roku, tych nie­mal nie­ist­nie­ją­cych, gdy słońce zda­wało się porzu­cać ludzi przy kręgu polar­nym, nie będąc nawet zwia­stu­nem świa­tła. Leżało w fun­da­men­cie filara mostu nad rzeką Piteälven pro­wa­dzą­cego do bazy woj­sko­wej testu­ją­cej nowo­cze­sne sys­temy robo­tów. Było nagie i pozba­wione głowy.
Ciało dziew­czyny, może mło­dej kobiety. Kto jest w sta­nie stwier­dzić kate­go­rycz­nie, gdzie leży gra­nica? Kiedy sta­jemy się peł­no­letni? Tak czy ina­czej, natych­miast domy­ślono się, do kogo kie­dyś nale­żało. Nikt nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści.
Nazy­wała się Sofia Hel­l­sten i w chwili zbrodni nie zdą­żyła jesz­cze skoń­czyć osiem­na­stu lat. A więc ciało dziew­czyny, jed­nak.
Była córką ówcze­snego poli­tyka samo­rzą­do­wego Hil­dinga Hel­l­stena, zagi­nęła w dro­dze do domu z biblio­teki pew­nego burzo­wego popo­łu­dnia póź­nym latem 1980 roku, czyli nie­mal czter­dzie­ści lat temu. Torbę z jej stro­jem gim­na­stycz­nym i książ­kami wypo­ży­czo­nymi z biblio­teki zna­le­ziono w rowie nie­da­leko Gran­sel, zale­d­wie kilka dni po jej znik­nię­ciu. Sama jed­nak roz­pły­nęła się w powie­trzu. Aż do tego gru­dnio­wego, sza­rego jak ołów dnia, gdy świat stał się nie­prze­zro­czy­sty i cał­ko­wi­cie pozba­wiony kolo­rów. Jej szkolny ple­cak, ubra­nie i port­fel leżały tam, gdzie powinna być jej głowa.
Reak­cją mogło być poczu­cie ulgi, miej­scowa spo­łecz­ność mogłaby wresz­cie zaczerp­nąć głę­boko powie­trza. Pustka po dziew­czy­nie była jak otwarta przez nie­mal cztery dzie­się­cio­le­cia rana, która mogła się zagoić jedy­nie, gdy ciało zosta­nie zna­le­zione i prawda o śmierci dziew­czyny ujrzy świa­tło dzienne. Co do tego pano­wała pełna zgoda. Tak się jed­nak nie stało, co oczy­wi­ście wyni­kało z tego, w jakim sta­nie znaj­do­wały się odna­le­zione szczątki. Bez­brzeżny smu­tek i przez lata skry­wana wście­kłość widoczne były we wszyst­kich infor­ma­cjach uka­zu­ją­cych się w mediach. Nawet szwedzka tele­wi­zja wysłała ekipę ze Sztok­holmu, by zapew­nić sobie naj­lep­szej jako­ści dźwięk i obraz.
Dla czte­rech kobiet, które kie­dyś, razem z Sofią Hel­l­sten, nale­żały do Kręgu Polar­nego, odkry­cie doko­nane w fun­da­men­cie jed­nego z fila­rów mostu było wstrzą­sa­ją­cym wyda­rze­niem. Uru­cho­miło emo­cje sta­ran­nie skry­wane przez dzie­się­cio­le­cia, znisz­czyło życia, które być może ni­gdy nie były dosko­nałe.
Nie­któ­rzy powie­dzie­liby zapewne, że wszystko zaczęło się od Wikinga Storm­berga, kolegi dziew­cząt z klasy, w któ­rym wiele z nich się kochało.
Inni wska­za­liby na róż­nice kla­sowe i warunki, w któ­rych dziew­częta dora­stały.
Cho­ciaż tak naprawdę pyta­nie brzmi, czy jed­nak wszystko nie zaczęło się od Lolity.

LOLITA
VLA­DI­MIR NABO­KOV
WYBRAŁA
CARINA BUR­STRAND

PIĄ­TEK, 18 KWIET­NIA 1980 ROKU

Kwie­cień, naj­bar­dziej zwod­ni­czy mie­siąc ze wszyst­kich.
Miesz­kańcy wio­sek poło­żo­nych w głębi doliny powie­dzie­liby, że pogoda była nie­sta­bilna niczym krowa na trzech nogach: eufo­rycz­nie sło­neczne i upalne dni nio­sące obiet­nicę wiecz­no­ści mie­szały się z zim­nymi sztor­mo­wymi nocami przy­no­szą­cymi grad i znie­chę­ce­nie.
Aku­rat to piąt­kowe popo­łu­dnie było szare z ponu­rymi smu­gami wil­goci uno­szą­cymi się w powie­trzu.
Pora zmian i nie­po­ko­jów.

Schody przed bramą były pokryte cen­ty­me­trową war­stwą kry­sta­licz­nie prze­zro­czy­stego nie­bie­ska­wego lodu, takiego, któ­rego zwy­kle nie zauwa­żamy, dopóki nie ude­rzymy w niego kością ogo­nową. Carina zmru­żyła oczy. Zało­żyła, że chod­nik na dole będzie w takim samym sta­nie, nagle jed­nak odnio­sła wra­że­nie, że widzi w dole smugę gru­bo­ziar­ni­stego, jasno­brą­zo­wego pia­chu. Wzięła roz­bieg i sko­czyła. Ple­cak tra­fił ją w krę­go­słup, pośli­zgnęła się i upa­dła. Jedna z gmin­nych śmie­cia­rek prze­je­chała nieco za bli­sko, kie­rowca zatrą­bił wście­kle, poka­zała mu środ­kowy palec. Podnio­sła się i potarła dło­nią pośla­dek, źle oce­niła cię­żar ple­caka. Był wypeł­niony biblio­tecz­nymi książ­kami, które wszyst­kie musiały zostać dzi­siaj zwró­cone. Dwóch chło­pa­ków z młod­szej klasy minęło ją po dru­giej stro­nie ulicy, recho­tali, poka­zu­jąc ją sobie pal­cami, bar­dzo zabawne, ha, ha, ha. Posłała im całusa, kre­tyni.
Ostroż­nie pokuś­ty­kała dalej, do ulicy Kvarndammsvägen. Przy każ­dym kroku pasek ple­caka wrzy­nał się jej głę­biej w skórę szyi. Poczu­cie dys­kom­fortu mie­szało się z ćmią­cym bólem poprze­dza­ją­cym zbli­ża­jący się okres, bólem pośladka i ssa­niem w żołądku. W domu w lodówce był jogurt i chle­bek polarny, ale nie była w sta­nie jeść w towa­rzy­stwie Ulriki.
– O cho­lera, będziesz miała siniaka!
Tętno jej przy­spie­szyło, kiedy Wiking Storm­berg prze­mknął obok niej po lodo­wej powierzchni chod­nika z roz­po­star­tymi sze­roko rękami, niczym łyż­wiarz sta­ra­jący się utrzy­mać rów­no­wagę. Uśmiech­nął się sze­roko. Carina z tru­dem łapała powie­trze, odrzu­ciła włosy do tyłu i poczuła, że mar­zną jej uszy, czyżby były czer­wone? Czy pamię­tała, żeby się uma­lo­wać?
– Miło, że dbasz o mój tyłek.
– Wiesz, czy Benny noco­wał dzi­siaj w domu?
Prze­łknęła ślinę i wzru­szyła ramio­nami.
– Myślisz, że śpimy w jed­nym łóżku? Kazi­rodz­two we wła­snym domu, o to pytasz?
Pró­bo­wała przy­spie­szyć, by dotrzy­mać mu kroku, ale ból był zbyt silny.
– Ojciec i Lars-Ivar zatrzy­mali go wczo­raj wie­czo­rem przed Swam­pen. Ja i Kris wszystko widzie­li­śmy.
Wiking zro­bił krok i śli­zgiem, niczym na łyż­wach, ruszył w dół oblo­dzoną ulicą. Kolo­rowa czapka we wzorki na jego gło­wie wyglą­dała jak znak stopu. Po chwili jego syl­wetka roz­myła się i znik­nęła jej z pola widze­nia, zamie­nia­jąc się w nie­wy­raźny pro­sto­kąt na sza­rym tle.
No cóż, przy­naj­mniej dowie­działa się, że jej do niczego nie­przy­datny młod­szy brat na­dal żył. Ojciec Wikinga był poli­cjan­tem w Stenträsk i zda­rzało się, że pozwa­lał Benny’emu ode­spać kaca w celi na komi­sa­ria­cie.
Zama­zana postać Wikinga zatrzy­mała się na przy­stanku auto­bu­so­wym i szybko wdała się w roz­mowę z kil­koma innymi, rów­nie nie­wy­raź­nymi posta­ciami. Carina sły­szała ich śmiech. Wie­działa, że powinna nosić oku­lary, na pod­świe­tlo­nej tablicy u szkol­nej pie­lę­gniarki była w sta­nie prze­czy­tać jedy­nie trzy pierw­sze rzędy liter. Tablica wisiała tam od zawsze, od kiedy zaczęła pierw­szą klasę i była jesz­cze w sta­nie prze­czy­tać naj­mniej­sze litery na samym dole:

MRTVFU­EN­CXOZD

W dru­giej kla­sie nauczyła się ich na pamięć, a w trze­ciej, kiedy już ich nie widziała, miała je wyryte na bla­chę. Na­dal jed­nak mogła czy­tać książki, co prawda z bli­ska, ale nie miała z tym żad­nego pro­blemu. Nie musiała też widzieć, co było napi­sane na tablicy, bo z łatwo­ścią zapa­mię­ty­wała wszystko, co nauczy­ciele mówili.
– Masz bar­dzo dobre stop­nie – stwier­dziła kobieta w ramach obo­wiąz­ko­wej roz­mowy na temat wyboru zawodu po dzie­wią­tej kla­sie. – Dora­dza­ła­bym ci teo­re­tyczny pro­fil spo­łeczny.
Jakby baba w apaszce z polie­stru i z pro­ble­mem z trzy­ma­niem moczu miała jakie­kol­wiek poję­cie, co będzie dla niej odpo­wied­nie lub nie.
Carina wstała.
– Wybra­łam pro­fil biu­rowo-usłu­gowy – oświad­czyła i wyszła.
Pra­co­wać w biu­rze czy być eks­pe­dientką w skle­pie można wszę­dzie na świe­cie. Zamie­rzała wyje­chać z mia­sta i zacząć zara­biać na sie­bie naj­szyb­ciej, jak to było moż­liwe, także ze wzglę­dów czy­sto prak­tycz­nych. Pierw­szą rze­czą, którą zamie­rzała zro­bić, to kupić szkła kon­tak­towe i zadbać o to, by miała drzwi, które będzie mogła za sobą zamknąć czy raczej za któ­rymi zostawi Ulrikę. Póź­niej roz­pocz­nie wła­sne życie.
Auto­bus lokal­nej linii Nor­r­bot­tens Tra­fik poka­zał się za nią na wzgó­rzu, jechał, poję­ku­jąc. Zwol­niła, żeby grupa zebrana wokół Wikinga zdą­żyła wsiąść do niego, zanim ona dotrze do przy­stanku. Ucznio­wie wszyst­kich pro­fili zawo­do­wych, wyma­ga­ją­cych spe­cjal­nych pomiesz­czeń, jak na przy­kład tech­nik samo­cho­dowy czy hydrau­lik, dowo­żeni byli do Älvsbyn, bli­żej wybrzeża i przy­szło­ści. Liceum w Stenträsk było prze­dłu­że­niem pod­sta­wówki i ofe­ro­wało jedy­nie naukę w ramach zwy­kłych pro­fili teo­re­tycz­nych.
Wio­sną miała zda­wać maturę. Zostały jej nie­całe dwa mie­siące nauki.
Cho­ciaż tak naprawdę to już nie zda­wało się matury, wystar­czały trzy lata nauki, by wło­żyć białą czapkę stu­dencką. Nie żeby jej na tym szcze­gól­nie zale­żało. Prawdę mówiąc, wcale nie zamie­rzała wkła­dać tej śmiesz­nej rze­czy na głowę.
– Cześć, Carina! Widzimy się wie­czo­rem w biblio­tece!
To Susanne wrzesz­czała do niej, sto­jąc w zbi­tej gro­ma­dzie ludzi, któ­rzy pró­bo­wali dostać się do auto­busu. Susanne cho­dziła do klasy huma­ni­stycz­nej, pół­kla­sycz­nej, czyli z łaciną, któ­rej w Stenträsk nie było. Carina nie mogła doj­rzeć jej w tłu­mie, ale poma­chała jej ręką, oczy­wi­ście, że pamię­tała. Tym bar­dziej że miały mówić o książce, którą sama wybrała.
Przy­szła wcze­śnie. Jak zawsze. Biblio­teka przy­le­gała do budynku szkoły, połą­czona z Domem Gmin­nym i komi­sa­ria­tem. Wła­ści­wie nie była jesz­cze otwarta, ale Astrid, biblio­te­karka, wpu­ściła ją.
– Zlo­ka­li­zo­wa­łam egzem­plarz Przej­rzy­sto­ści rze­czy. Na­dal jesteś zain­te­re­so­wana? Mam go zamó­wić?
Przed­ostat­nia ukoń­czona powieść Nabo­kova. Czy była zain­te­re­so­wana?
– Tak, popro­szę – powie­działa, sta­wia­jąc z głu­chym hukiem torbę z książ­kami na sto­liku obok. – Mogę jesz­cze na chwilę zatrzy­mać Lolitę? Oddam ją wie­czo­rem przed wyj­ściem, zosta­wię na ladzie w recep­cji.
Kółko czy­tel­ni­cze nazwane Krę­giem Polar­nym, co nie było pomy­słem Cariny, zbie­rało się w jeden pią­tek w mie­siącu w pokoju zaraz za dzia­łem dzie­cię­cym. Zwy­kle odby­wały się tu zaję­cia dla dzieci, czy­tano bajki i tak dalej. Wypo­sa­że­nie skła­dało się z maleń­kich mebli, ale na spo­tka­nia Kręgu wcią­gano tu kilka pufów do sie­dze­nia z działu mło­dzie­żo­wego.
– Tak, oczy­wi­ście. Tylko pro­szę, nie kładź jej na ladzie, ale odstaw na miej­sce na półce, a ja odno­tuję, że ją zwró­ci­łaś.
Astrid wpraw­nie porząd­ko­wała leżące na ladzie książki. Carina spoj­rzała na zega­rek. Myszka Miki wska­zy­wała dłońmi – czy raczej łap­kami? – na ósemkę i dzie­wiątkę, do roz­po­czę­cia lek­cji zostały trzy kwa­dranse. Wło­żyła egzem­plarz Lolity do torby.
Prawdę mówiąc, uwa­żała, że Ada albo Żar Nabo­kova była lep­szą powie­ścią, ale nie zna­la­zła żad­nego szwedz­kiego tłu­ma­cze­nia, więc gdy przy­szła jej pora, by wybrać powieść, wybrała naj­bar­dziej znane dzieło pisa­rza. Poza tym nie­któ­rym – Carina nie chciała poda­wać żad­nych imion – Ada mogła wydać się zbyt skom­pli­ko­wana. Śle­dze­nie histo­rii miło­snej kuzy­no­stwa Ady i Vana Veena w alter­na­tyw­nym świe­cie Demo­nii czy Anty­terry przy­pra­wiało ją o zawrót głowy. Chcia­łaby móc z kimś o tym poroz­ma­wiać, ale chyba w całej pół­noc­nej Szwe­cji, ba, w całym Nor­r­bot­ten, nie było nikogo, kto prze­czy­tałby tę książkę. W każ­dym razie nikt ni­gdy nie wypo­ży­czył jej z żad­nej biblio­teki w całym woje­wódz­twie, Astrid to spraw­dziła. Lolita była zde­cy­do­wa­nie lep­szym wybo­rem, tłu­ma­cze­nie było co prawda kiep­skie, ale biblio­teka dys­po­no­wała pię­cioma egzem­pla­rzami. Gładko pły­nąca proza Nabo­kova i ambitne gry słowne były rewe­la­cyjne, odnie­sie­nia do Fran­cji pomy­słowe, do tego mnó­stwo sza­lo­nych aso­cja­cji: ale prze­cież powieść w powie­ści została napi­sana w domu waria­tów. Jasne, że było w niej sza­leń­stwo.
Usia­dła przy jed­nym z biu­rek w kącie działu z publi­ka­cjami ency­klo­pe­dycz­nymi, wyjęła piór­nik i swoje notatki. Do końca roku zostało już nie­wiele kla­só­wek, dzi­siej­sza z rachun­ko­wo­ści była jedną z ostat­nich. Mimo że zała­twiła już sobie pracę na lato, zale­żało jej na piąt­kach ze wszyst­kich przed­mio­tów. Powo­dem, dla któ­rego wybrała dwu­letni pro­fil biu­rowo-usłu­gowy, była długa prak­tyka w trak­cie nauki. Uznała, że zapewni jej to pracę od razu po skoń­cze­niu szkoły, i tak też się stało. Latem miała obsłu­gi­wać gminną cen­tralę tele­fo­niczną nie­mal samo­dziel­nie.
Jeden z pro­fili, wariant cyfrowy, kładł duży nacisk na naukę posłu­gi­wa­nia się kal­ku­la­to­rami, zarówno elek­trycz­nymi, jak i manu­al­nymi, i na ich obsługę. Trzeba było nauczyć się odli­czać rabat, wyli­czać pen­sje, opro­cen­to­wa­nie, doko­ny­wać prze­wa­lu­to­wa­nia, wysta­wić fak­turę, a także prze­pro­wa­dzać inwen­ta­ry­za­cję. Dla niej była to łatwi­zna.
Prze­rzu­ciła notatki, umiała wszystko na pamięć. Wyjęła z torby powieść, zamknęła oczy i zaczęła roz­my­ślać o miej­scach, które Lolita i Hum­bert odwie­dzili pod­czas podróży przez Stany: Nowy Orlean, Poplar Cove, Lit­tle Ice­berg Lake, Coal­mont, Ten­nes­see… Wszyst­kie nazwy spraw­dziła w swoim czer­wo­nym atla­sie, a przy­naj­mniej pró­bo­wała to zro­bić, nie­które miej­sco­wo­ści były zbyt małe, by się w nim zna­leźć.
Pew­nego dnia poje­dzie tam. Nie­długo, już bar­dzo nie­długo uwolni się z tego wię­zie­nia i będzie mogła się udać, dokąd tylko zechce.
Otwo­rzyła książkę na przy­pad­ko­wej stro­nie. Poło­żyła palec na kartce i spoj­rzała na nią, prze­czy­tała frag­ment, który wybrały dla niej los i pod­świa­do­mość.
„Gdy­bym nie inge­ro­wał w jej los, wią­żąc jej życie z moim pożą­da­niem? To jest i zawsze pozo­sta­nie źró­dłem wiel­kiego i strasz­nego zdzi­wie­nia”.
Czy roz­kosz mogła kie­ro­wać losem?
Gdyby to wie­działa.
Dziew­czyny, człon­ki­nie Kręgu Polar­nego, znały się od pierw­szej klasy szkoły pod­sta­wo­wej. Trzy z nich – Bir­gitta, Susanne i Agneta – jesz­cze dłu­żej, bo ich rodzice korzy­stali ze szcze­gól­nej formy opieki nad dziec­kiem dostęp­nej w Nor­r­bot­ten w latach sześć­dzie­sią­tych, a mia­no­wi­cie domo­wej opie­kunki. W ich przy­padku była to Sigrid Kin­nu­nen. Dzieci mogły się bawić w salo­nie na par­te­rze jej domu, nato­miast nie wolno im było wcho­dzić na pię­tro.
Krąg Polarny powstał, gdy zaczęły siódmą klasę. W pro­gra­mie były zaję­cia w ramach tak zwa­nego wol­nego wyboru. Ucznio­wie mogli sami wybrać dodat­kowy przed­miot „stu­diów” z boga­tej oferty obej­mu­ją­cej węd­kar­stwo, taniec czy szyb­kie danie w minutę. Zde­cy­do­wa­nie naj­bar­dziej pre­sti­żo­wym przed­miotem było lite­ra­tu­ro­znaw­stwo, które wybrała jedy­nie piątka uczniów ostat­nich klas szkoły. To było rze­czy­wi­ście coś. Fakt, że ktoś chciał dobro­wol­nie odda­wać się dys­ku­sjom lite­rac­kim na dwóch ostat­nich piąt­ko­wych lek­cjach, spra­wiał, że pozo­stali ucznio­wie, ale także nauczy­ciele, zawie­szali na chwilę wzrok na uczen­ni­cach naj­wy­raź­niej wyróż­nia­ją­cych się ambi­cją, a być może rów­nież i inte­li­gen­cją. Dziew­czyny na pewno wiele razy sły­szały, że są kujon­kami, ale nikt nie odwa­żył się nazwać ich wariat­kami. Pew­nie dla­tego, że ich rodzice w więk­szo­ści cie­szyli się sza­cun­kiem, poza tym one same były zde­cy­do­wa­nie atrak­cyjne. Mówiąc wprost: dziew­czyny były ładne.
Zde­cy­do­wa­nie naj­wię­cej czy­tała Carina. Pochła­niała książki.
Naj­bar­dziej ambitna była Bir­gitta. Jej mama była lekarką w Piteå, a ojciec sze­fem pobli­skiej bazy woj­sko­wej.
Susanne zgło­siła się dla­tego, że wcze­śniej zro­biły to Bir­gitta i Carina.
Agneta marzyła, żeby zostać pisarką. Tak więc dla czte­rech z nich wybór zajęć z lite­ra­tu­ro­znaw­stwa wyda­wał się logiczny i zro­zu­miały.
W przy­padku Sofii było wię­cej nie­wia­do­mych. Nikt nie potra­fił powie­dzieć, dla­czego wybrała wła­śnie ten przed­miot, a nie, powiedzmy, formy i kolory. Powszech­nie uwa­żano, cho­ciaż nikt tego ni­gdy gło­śno nie powie­dział, że wyboru doko­nali za nią jej rodzice. Ojciec był, jak już wspo­mniano, gmin­nym samo­rzą­dow­cem w Stenträsk, a do tego ważną figurą wśród socjal­de­mo­kra­tów, zastępcą jed­nego z człon­ków komi­sji wyko­naw­czej.
Bycie człon­kiem Kręgu Polar­nego było pożą­dane. Gdy pozo­stali ucznio­wie szkoły zro­zu­mieli, że uczest­ni­cząc w nim, mogą popra­wić swoje oceny, i chcieli do niego dołą­czyć, jego uczest­niczki po pro­stu się na to nie zga­dzały.Jeśli inni chcą się zająć lite­ra­tu­ro­znaw­stwem, niech założą wła­sne kółko, zamiast żero­wać na nich.
Taki był począ­tek i tak to póź­niej się toczyło.
Dziew­czyny czy­tały jedną książkę tygo­dniowo, a potem, na ostat­niej podwój­nej lek­cji w tygo­dniu, dys­ku­to­wały o niej według wcze­śniej usta­lo­nych zasad. Po spo­tka­niu spo­rzą­dzano krótki pro­to­kół, za każ­dym razem robiła to inna uczest­niczka. Od początku wybie­rano raczej ambitną lite­ra­turę, z pew­nymi wyjąt­kami. Krótko mówiąc, gdy wybie­rały Susanne czy Sofia, były to raczej powie­ści Caro­lyn Keene czy Jac­kie Col­lins.
Ta, która wybie­rała książkę, pro­wa­dziła też spo­tka­nie. Zaczy­nano od krót­kiej pre­zen­ta­cji, dzie­lono się wra­że­niami z lek­tury, następ­nie każda przed­sta­wiała swoją opi­nię na ten temat. Dys­ku­to­wano o róż­nych aspek­tach książki, zwy­kle były to powie­ści, ale tego nie wyma­gano.
Dziew­czyny nale­żące do Kręgu Polar­nego miały wyso­kie oceny przez całą szkołę pod­sta­wową, wyjąt­kiem była Agneta, która co prawda miała piątkę ze szwedz­kiego, ale śred­nią zale­d­wie 2,9. Kiedy Astrid, szkolna biblio­te­karka, zapro­po­no­wała, żeby kon­ty­nu­owały swoje spo­tka­nia także w liceum, wszyst­kie zgo­dziły się bez waha­nia. Tyle że teraz spo­tka­nia miały odby­wać się raz w mie­siącu ze względu na spo­dzie­wane więk­sze obcią­że­nie nauką. Czy naprawdę tak było, można by dys­ku­to­wać, ale to już inna kwe­stia.
Z cza­sem atrak­cyj­ność Kręgu jakby zma­lała, blask, który go ota­czał, przy­gasł i gdzieś się ulot­nił. Inni ucznio­wie wyda­wali się już nie­za­in­te­re­so­wani. Nauczy­ciele się zmie­nili, doszli nowi, a ci sta­rzy mieli nowych uczniów, któ­rymi mogli się zachwy­cać. Róż­nice mię­dzy człon­ki­niami Kręgu stały się bar­dziej widoczne. War­stwa ochronna, jaką było dzie­ciń­stwo i pewna izo­la­cja, zaczęła pękać.
Gdy zaczęło się nowe dzie­się­cio­le­cie, lata osiem­dzie­siąte, poja­wiła się też nowa lista lek­tur. Dwie z człon­kiń Kręgu, Carina i Agneta, koń­czyły naukę latem, co ozna­czało, że być może wyjadą z mia­sta, a to z kolei sta­wiało przy­szłość Kręgu pod zna­kiem zapy­ta­nia.
Przy­szło im żyć w cza­sach, które nio­sły ze sobą nie­unik­nione zmiany.

– Zamknij, carina. I zostaw klucz u dyżur­nego…
Astrid poło­żyła figurkę konia z brązu z docze­pio­nym do niego klu­czem na wycią­gnię­tej dłoni Cariny, zamknęła za sobą drzwi i przez szklaną ścianę poma­chała pozo­sta­łym dziew­czy­nom. Carina też jej poma­chała. Wen­ty­la­cja szu­miała głu­cho. Powie­trze było chrzęsz­cząco chłodne, jakby kłuło. Przy­szły wszyst­kie, no i pra­wie na czas. Bir­gitta, z kru­czo­czar­nymi wło­sami zebra­nymi w koły­szący się na wie­trze koń­ski ogon, wpa­dła ostat­nia, jak zwy­kle. Carina powie­siła kurtkę na wie­szaku w dziale mło­dzie­żo­wym, pozo­stałe wzięły swoje rze­czy do nie­wiel­kiego pokoju bajek: torebki, modne wów­czas buty dzio­bowe, sza­liki, puchowe kurtki, getry i grube weł­niane ręka­wice. Carina uznała, że sterty ubrań wzdłuż ścian mają w sobie coś defen­syw­nego, co zresztą dawało się też wyczuć w mowie ciała sie­dzą­cych na wiel­kich pufach dziew­czyn. Bir­gitta ści­skała swoją wielką torbę Adi­dasa, zapewne były w niej rze­czy do pra­nia z całego tygo­dnia. Wyglą­dała na zmę­czoną, włosy miała w lek­kim nie­ła­dzie. W tygo­dniu miesz­kała u mamy w Piteå, uczyła się w Strömbackaskolan w kla­sie o pro­filu spo­łecz­nym, a na week­endy wra­cała do domu do ojca, który był sze­fem miej­sco­wej bazy.
Susanne żuła gumę, zapach lukre­cji roz­cho­dził się po całym pokoju, w pew­nym momen­cie wyjęła brą­zową gumę i zaczęła owi­jać ją sobie wokół palca, cały czas przy­spie­sza­jąc obroty. Obrzy­dli­wość. Sofia wysu­nęła z ust lizaka, zawi­nęła go w kawa­łek papieru i scho­wała do torby, nie mniej obrzy­dliwe. Potem roz­dała kartki z pro­to­ko­łem z poprzed­niego spo­tka­nia, pięć kar­tek for­matu A4, spięte spi­na­czem. Spra­woz­da­nie było jak zwy­kle bez sensu szcze­gó­łowe. Wzięły je, nie czy­ta­jąc. Sofia odgar­nęła włosy zebrane w koń­ski ogon, popra­wiła oku­lary i usia­dła, trzy­ma­jąc w ręku notes, z któ­rym ni­gdy się nie roz­sta­wała. Agneta wyj­rzała przez jedno z okie­nek pod dachem, wyda­wała się nie­obecna.
– Okej, Lolita – zaczęła Carina, sia­da­jąc na dzie­cię­cej kana­pie, ponie­waż w pokoju były tylko cztery pufy.
Odło­żyła na bok sta­ran­nie napi­sany pro­to­kół Sofii, spra­woz­da­nie z dys­ku­sji w marcu: Dom mody Judith Krantz. Lito­ści.
– Nie wiem, co wie­cie o Nabo­ko­vie – cią­gnęła. – Zapewne, że uro­dził się w Rosji i swoje pierw­sze dzie­więć powie­ści napi­sał po rosyj­sku, że potem wyje­chał do Sta­nów i zaczął pisać po angiel­sku. Ale wie­dzia­ły­ście, że świet­nie znał się na sza­chach i moty­lach?
Spoj­rzała na kole­żanki, Bir­gitta krę­ciła się, roz­draż­niona, Agneta dra­pała się po ręce, nie­obecna.
– Uro­dził się w ary­sto­kra­tycz­nej rodzi­nie. Jego przod­kiem był książę Nabok Murza, a jego dzia­dek ze strony matki był wła­ści­cie­lem kopalni złota. Faktu, że zaczął pisać po angiel­sku, nie uznaje się za tak istotną zmianę, jak można by pomy­śleć, ponie­waż Nabo­kov wła­dał płyn­nie trzema języ­kami: rosyj­skim, fran­cu­skim i angiel­skim…
Zain­te­re­so­wa­nie jej pre­zen­ta­cją było nie­wiel­kie. Odchrząk­nęła.
– Wie­lo­krot­nie był zmu­szony ucie­kać: z Rosji przed komu­ni­stami, potem z Nie­miec przed nazi­stami. W Ber­li­nie oże­nił się z rosyj­ską Żydówką, która miała na imię Vera, byli ze sobą do końca życia. Długo miesz­kał w Sta­nach, ale zmarł kilka lat temu w Szwaj­ca­rii. Jeśli cho­dzi o jego póź­niej­szą twór­czość…
Żadna z kole­ża­nek nie słu­chała, ści­snęło jej się gar­dło. Dal­sza pre­zen­ta­cja wyda­wała się bez sensu.
– Krótka runda pod­su­mo­wań – powie­działa. – Sofia, pro­to­ko­łu­jesz?
Sofia ski­nęła głową, daw­niej się zmie­niały, ale od jakie­goś czasu to Sofia odpo­wia­dała za pro­to­koły. Mimo to musiały jej za każ­dym razem o tym przy­po­mi­nać. Nieco prze­sad­nie powoli zaczęła szu­kać czy­stej strony w note­sie, zna­la­zła ją i się­gnęła po ołó­wek. Nikt nie kwa­pił się zacząć. Pre­sja nara­stała.
– Gitte? – spy­tała Carina lekko zachryp­nię­tym gło­sem.
Bir­gitta odgar­nęła włosy z twa­rzy, wes­tchnęła i zaczęła szu­kać swo­jego egzem­pla­rza w tor­bie, przy oka­zji wyjęła też skar­petę i kilka par maj­tek ze śla­dami po upła­wach.
– Prawdę mówiąc, muszę… – zaczęła zajęta cho­wa­niem brud­nej bie­li­zny do torby. Skoń­czyła, sie­działa, ści­ska­jąc mocno książkę w dło­niach, patrzyła na nie i mil­czała.
– Co musisz? – spy­tała w końcu Carina.
Bir­gitta zaczerp­nęła powie­trza. Miała niski, głę­boki głos, w któ­rym pobrzmie­wało coś, czego jesz­cze nie­dawno w nim nie było. Nale­żał do osoby, która posia­dała ugrun­to­wane prze­ko­na­nia i pewne rze­czy po pro­stu wie­działa.
– Muszę spy­tać, dla­czego w ogóle mia­ły­śmy czy­tać tę książkę? Jak mogłaś ją wybrać? To gówno.
Susanne prze­stała żuć gumę, Agneta popra­wiła się na pufie, aż zasze­le­ściły gumowe kulki, któ­rymi był wypchany. Carina poczuła, jak przy­spie­sza jej tętno, podob­nie jak wtedy, gdy rano zoba­czyła zjeż­dża­ją­cego ulicą po lodzie Wikinga Storm­berga.
Co prawda atmos­fera ich spo­tkań zmie­niła się w ostat­nim cza­sie, jed­nak przez te wszyst­kie lata, kiedy się spo­ty­kały, ni­gdy nie zda­rzyło się, żeby w naj­waż­niej­szych kwe­stiach się nie zga­dzały. Potrze­bo­wała cze­goś, czego mogłaby się zła­pać, się­gnęła po złość.
– Co chcesz przez to powie­dzieć?
– Pocze­kaj­cie. – Susanne pró­bo­wała przy­su­nąć się bli­żej tak gwał­tow­nie, że nie­wiele bra­ko­wało, a ude­rzy­łaby kola­nami o sto­jący przed nią minia­tu­rowy sto­lik. – Gitte, powiedz, o co ci cho­dzi, dla­czego uzna­łaś, że ta książka to gówno?
Carina czuła, że pałają jej policzki, wbiła wzrok w Bir­gittę. Chciała się zezło­ścić, ale nagle poczuła, jakby uno­siła się w powie­trzu, jakby dzie­cięca kanapa, na któ­rej sie­działa, znik­nęła.
– Główny boha­ter, ten Hum­bert Hum­bert – zaczęła Bir­gitta. – To obleś. Żeni się z kobietą, dla­tego że kręci go jej córka. To obrzy­dliwe, chciało mi się rzy­gać. Ktoś, kto uważa, że to dobra lite­ra­tura, ma coś nie tak z głową.
Carina miała szum w uszach, odpo­wiedź Susanne dotarła do niej przez filtr adre­na­liny.
– Też uwa­żam, że jest mega­obrzy­dliwa, ale to, jak to powie­dzia­łaś, nie było przy­jemne. Poza tym takie okropne książki też muszą ist­nieć.
– Czy­ste porno – weszła jej w słowo Bir­gitta. – Uwa­ża­cie, że to w porządku?
To nie jest por­no­gra­fia – miała ochotę wykrzy­czeć Carina, ale nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku.
– Jeśli uzna­łaś, że jest taka okropna, to po co ją czy­ta­łaś? Nie musia­łaś – stwier­dziła Susanne.
Bir­gitta odwró­ciła się do Cariny i wska­zała na nią książką, którą cały czas trzy­mała w ręku.
– Ow­szem, musia­łam, bo ona ją wybrała. To cho­lerne porno.
Rzu­ciła książkę na pod­łogę. Carina miała wra­że­nie, że książka pło­nie: skrzy, krzy­czy. Nie rozu­miała, co dokład­nie się dzieje, ale wie­działa, że coś waż­nego. Bir­gitta była czer­wona na twa­rzy, nagle zbrzy­dła. Agneta schy­liła się i ostroż­nie pod­nio­sła książkę, prze­cią­gnęła ręką po okładce, jakby chciała zetrzeć z niej cały brud.
– Ja u-uwa­żam, że jest dobra – ode­zwała się jak zawsze spo­koj­nie. – Nie jest łatwa i jest strasz­nie smutna. Ale faj­nie było czy­tać o Ame­ryce lat pięć­dzie­sią­tych, cho­ciaż wszy­scy tam są okrop­nie s-smutni i wszy­scy umie­rają…
W pokoju zale­gła cisza, Carina znów mogła oddy­chać. Szum wen­ty­la­cji powró­cił.
– No i miłość – wtrą­ciła Agneta, się­ga­jąc do torby po spi­sane przez sie­bie uwagi. Zawsze pisała na maszy­nie, uży­wa­jąc czer­wo­nej taśmy. – Kto ma prawo mieć pre­ten­sję do kogoś o to, co ta osoba cz-czuje? Jeśli nikomu nie robimy krzywdy, to mamy chyba prawo kochać, kogo chcemy?
– Tu nie cho­dziło o miłość – ode­zwała się Bir­gitta. – Obleś pla­no­wał podać pasier­bicy pro­chy i ją zgwał­cić, to jakiś zbok. Poza tym wiemy, że kogoś zamor­do­wał, więc o czym my mówimy? Nie robić nikomu krzywdy…
– Na­dal uwa­żam, że każdy może czy­tać te książki, które chce – stwier­dziła Susanne.
– Hum­bert Hum­bert jest oble­śny, to prawda – przy­znała Agneta. – I sz-sza­lony. Ale też nie wszy­scy w książ­kach muszą być mili…
– Poza tym to chyba oczy­wi­ste, że kocha­jąc, można zro­bić komuś krzywdę – dodała Bir­gitta. – Kocha­jąc za bar­dzo albo nie kocha­jąc w ogóle…
Przez moment w pokoju poja­wił się duch Wikinga Storm­berga, ale wszyst­kie patrzyły na swoje dło­nie, uda­jąc, że nikogo tu nie ma. Wszy­scy wie­dzieli, że Bir­gitta się pocięła, kiedy Wiking z nią zerwał.
– Sofia? – Głos Cariny brzmiał nie­mal nor­mal­nie. – A jakie jest twoje zda­nie?
Sofia odło­żyła ołó­wek i unio­sła głowę.
– Główny boha­ter jest zawsze smutny, ponie­waż w dzie­ciń­stwie stra­cił swo­jego przy­ja­ciela. Uwa­żam, że to bar­dzo dziwne. Dla­czego nie zaprzy­jaź­nił się z kimś innym?
Ponow­nie wzięła do ręki dłu­go­pis i pochy­liła się nad biur­kiem.
Bir­gitta wygra­mo­liła się z pufa, czarne włosy oka­lały jej twarz, prze­wie­siła torbę przez ramię, w lewej ręce trzy­mała kurtkę.
– Strasz­nie mi przy­kro, ale przy­szłam tu pro­sto z auto­busu, nie byłam jesz­cze w domu, a mamy mnó­stwo zadane. Muszę już iść.
W oczach pozo­sta­łych poja­wiło się nie­do­wie­rza­nie. Bir­gitta stała, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. Susanne pod­nio­sła się pierw­sza, potem reszta, wszyst­kie obej­mo­wały ją, mówiąc nieco za gło­śno i za ser­decz­nie: „bie­daczka”, „to straszne z tymi podró­żami”, „że też dajesz radę”, „może spo­tkamy się jutro, o trze­ciej jest mecz, dasz radę?”. Oczy­wi­ście było to nie­moż­liwe, męczen­nica, męczen­nica. Wiking Storm­berg był gwiazdą dru­żyny hokeja, Kręgu Polar­nego – gdyby ktoś miał wąt­pli­wo­ści co do pocho­dze­nia nazwy ich kółka. To dzięki niemu dru­żyna awan­so­wała do trze­ciej grupy. Życie w Stenträsk zamie­rało w te popo­łu­dnia, kiedy roz­gry­wano mecze w kiep­sko ogrze­wa­nym namio­cie na boisku szkoły.
Carina skie­ro­wała wzrok na Bir­gittę.
– Kiedy się cię­łaś, to naprawdę chcia­łaś popeł­nić samo­bój­stwo czy tylko zwró­cić na sie­bie uwagę? – spy­tała.
Bir­gitta jęk­nęła i zro­biła się nie­mal biała. Wszystko wokół zasty­gło w bez­ru­chu. Carina czuła, jak złość gotuje się w niej niczym lawa, nisz­czący stru­mień nie­chęci.
– Pew­nie strasz­nie ci ciężko tam na tej waszej grzę­dzie dla wybrań­ców – powie­działa. – Bie­daczka, oczy­wi­ście, że potrze­bu­jesz cza­sem zejść tu do nas, zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, i tro­chę nam doko­pać. Powie­dzieć, że jeste­śmy wstrętni i głupi, gdy tak naprawdę nie jesteś w sta­nie pojąć, o co cho­dzi…
Zaczerp­nęła powie­trza, słowa odbiły się echem od ścian.
Bir­gitta odwró­ciła się i zaczęła biec w stronę wyj­ścia. Drzwi zamknęły się z hukiem. Agneta i Susanne stały z otwar­tymi ustami i nie­do­wie­rza­niem w oczach. Policzki Cariny pałały.
Nikt wcze­śniej nie odwa­żył się rzu­cić wyzwa­nia gru­pie jako takiej: kru­che więzy opie­rały się na wspól­nym dora­sta­niu i ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ściach. Stały tak przez chwilę, balan­su­jąc na kra­wę­dzi, aż Susanne posta­no­wiła, że też wyj­dzie. Spoj­rzała na zega­rek, pla­sti­kowy szwaj­car­ski gadżet, z któ­rego była nie­zwy­kle dumna, i zer­k­nęła na Carinę. Carina odwró­ciła się od niej. Susanne wró­ciła do pokoju bajek po swoje getry w paste­lo­wych kolo­rach. Sofia zamknęła notes, scho­wała go do wewnętrz­nej kie­szeni skó­rza­nej torby z gar­barni Bölebyn i się­gnęła ponow­nie po lizak. Papie­rek się przy­kleił, musiała go ode­rwać. Susanne owi­nęła szyję robio­nym na dru­tach sza­li­kiem. Agneta wło­żyła kartkę z komen­ta­rzami do torby. Wen­ty­la­cja huczała.
Susanne pode­szła i sta­nęła obok Cariny, sza­lik zakry­wał połowę jej twa­rzy. Zdjęła go i ści­szyła głos do teatral­nego szeptu.
– Gitte widziała was – wysy­czała na tyle gło­śno, żeby pozo­stałe dziew­czyny też ją sły­szały. – Widziała, jak roz­ma­wia­li­ście. Kochasz się w Wikingu?
Carina otwo­rzyła usta, ale zaraz je zamknęła, niczego nie rozu­miała. Złość, która już zdą­żyła jej minąć, zapło­nęła na nowo.
– Tak, tak, uda­waj nie­wi­niątko – rzu­ciła Susanne, kie­ru­jąc się do drzwi. Agneta pośpie­szyła za nią, z nikim się nie żegna­jąc, poczuły tylko chłodny powiew o zapa­chu mydła, gdy je mijała. Sofia podą­żyła natych­miast jej śla­dem, niczym posłuszny szcze­niak.
W biblio­tece wszyst­kie świa­tła były już zga­szone, z wyjąt­kiem tych w dziale z lite­ra­turą dzie­cięcą, i cho­ciaż Carina nie­mal nic nie widziała, rozu­miała, że coś się skoń­czyło. Stała w drzwiach, z zimna zdrę­twiały jej nogi. Nie­zdar­nymi ruchami się­gnęła po ple­cak i zga­siła świa­tło. Pochło­nęły ją gęste cie­nie. W samo­cho­dach jadą­cych Föreningsgatan drżały szyby, poza tym sły­chać było jedy­nie szum wen­ty­la­cji.
Zamknęła drzwi do pokoju bajek i zaczęła biec, nagle prze­ra­żona, w stronę wie­szaka i wyj­ścia. Zamknęła za sobą drzwi z jedną ręką w ręka­wie kurtki, prze­krę­ciła klucz z nie­po­ręcz­nym wisio­rem z brązu i rzu­ciła go dyżur­nemu w komi­sa­ria­cie, nic nie mówiąc.
Na Föreningsgatan wiał lodo­wato zimny wiatr. Hulał mię­dzy domami, nio­sąc ostre kawałki lodu z Ark­tyki, które przy­wie­rały do fasad domów i do jej policz­ków. Zacią­gnęła suwak kurtki, żału­jąc, że nie wzięła czapki; nawet jeśli mia­łaby popsuć fry­zurę, to kto by się przej­mo­wał? Unio­sła ramiona, by scho­wać przy­naj­mniej uszy pod koł­nie­rzem, ale nie zda­wało to egza­minu. Od dzie­wią­tej klasy nosiła tę samą kurtkę, z któ­rej prawdę mówiąc, już wyro­sła. Mama obie­cała jej nową pod cho­inkę, ale gmina ogra­ni­czyła usługi w zakre­sie pomocy domo­wej, więc liczba godzin była mniej­sza, niż mama zakła­dała. Dział pomocy domo­wej tłu­ma­czył cię­cia nową ustawą o pomocy spo­łecz­nej, ale nikt w to nie wie­rzył, przy­naj­mniej nikt w rodzi­nie Cariny.
Kawa­łek sza­rego nieba był na­dal widoczny zza gęstych chmur, które zawi­sły nad dachami, napie­ra­jąc na ludzi, domy i samo­chody.
Na samą myśl o powro­cie do domu, do cia­snego czte­ro­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia bez bal­konu, czuła pie­cze­nie w żołądku. Ojciec i matka na pewno sie­dzieli przed tele­wi­zo­rem, a Ulrika, ze słu­chawką tele­fonu przy­kle­joną do ucha, snuła swoje mono­tonne opo­wie­ści o chło­pa­kach i samo­go­nie. Przed oczami sta­nął jej obraz Bir­gitty, jej czarne włosy i blade policzki. Uża­lała się nad sobą, miesz­ka­jąc w willi, która miała tyle pokoi, ile ich miesz­ka­nie miało metrów kwa­dra­to­wych.
Poza tym wie­działa, że Susanne kła­mie. Bir­gitta nie była świad­kiem krót­kiej poran­nej wymiany zdań mię­dzy nią a Wikin­giem, w tygo­dniu miesz­kała w Piteå i dojeż­dżała auto­bu­sem z Älvsby. To Susanne ich widziała i powie­działa o tym innym.
A może jed­nak w ostat­nim cza­sie roz­ma­wiała z Wikin­giem?
Zaczerp­nęła głę­boko powie­trza, zimno draż­niło jej gar­dło.
Na pewno by to zapa­mię­tała.
Zasta­na­wiała się, czy Wiking miał nową dziew­czynę. Może powinna spy­tać Sofię, może ona coś wie­działa. W końcu cho­dzili do jed­nej klasy, o pro­filu mate­ma­tyczno-przy­rod­ni­czym.
Stopy w zimo­wych butach były cięż­kie, cią­gnęła je po żwi­rze, aż same z sie­bie się zatrzy­mały.
Nagle przy­po­mniała sobie, że nie oddała wypo­ży­czo­nej książki. Obie­cała odsta­wić Lolitę na półkę w dziale z zagra­niczną lite­ra­turą piękną w szwedz­kim tłu­ma­cze­niu.
A co tam.
Minął ją nie­wielki bus z opo­nami skrzy­pią­cymi na śniegu i oblo­dzo­nymi szy­bami, zwol­nił i zatrzy­mał się bli­żej Stor­ga­tan. Sil­nik zgasł, otwo­rzyły się drzwi, wysia­dła grupa męż­czyzn, roze­śmia­nych i mówią­cych po angiel­sku. Zaczerp­nęła powie­trza i zmru­żyła oczy, żeby lepiej widzieć. Pew­nie Ame­ry­ka­nie wra­ca­jący z bazy do domu, czyli do Stone Swamp Inn, pen­sjo­natu o naj­dziw­niej­szej nazwie na świe­cie, potocz­nie nazy­wa­nego oczy­wi­ście po pro­stu Swam­pen. Sły­szała, jak drzwi się otwie­rają i zamy­kają, po czym głosy uci­chły. Niech to szlag, pierw­sza rzecz, jaką kupi za swoją pierw­szą praw­dziwą wypłatę, to soczewki kon­tak­towe. I ni­gdy już nie włoży na nos oku­la­rów, prę­dzej umrze. Potrzą­snęła głową, żeby roz­sy­pać włosy, i ruszyła przed sie­bie w stronę Stor­gat­spuc­keln.
Okna pubu Stone Swamp Inn roz­świe­tlało mie­niące się złote świa­tło, jedyna kolo­rowa plama w tym czarno-bia­łym fil­mie. Na szy­bach na zewnątrz był mróz, od wewnątrz były zapa­ro­wane, ze środka docho­dziła muzyka.
Chcę żyć, teraz, w tej chwili…
Kilka tygo­dni temu Tomas Ledin wygrał tym utwo­rem festi­wal pio­senki, była piękna do bólu.
Wyjadę stąd,
może do Paryża,
gdzie czeka na mnie przy­goda.
Nie zamie­rzam sie­dzieć tu,
w miej­skiej cukierni,
i patrzeć, jak życie ucieka…

Weszła po czte­rech schod­kach pro­wa­dzą­cych do drzwi, otwo­rzyła je.
Ude­rzyła ją ostra woń, jakby ktoś dał jej pię­ścią w twarz: wil­goć, dym papie­ro­sowy, skwa­śniałe odde­chy. Wil­gotna wełna i orzeszki ziemne. Pozwo­liła, by drzwi za nią się zamknęły, i mru­żąc oczy, spoj­rzała w mgłę. Gwar był jak brudny dywan, budził obrzy­dze­nie, ale był swoj­ski. Tomas Ledin prze­stał już śpie­wać, zastą­pił go Eddie Meduza, który wrzesz­czał, że nikt nie będzie roz­ma­wiał z nim o punku. Budu­jące.
– Jest miej­sce przy barze – poin­for­mo­wała ją zestre­so­wana kel­nerka, wska­zu­jąc ręką w stronę dymu i cieni.
Carina ścią­gnęła ręka­wiczki. Ktoś zagwiz­dał, nie widziała kto, ale nie zamie­rzała się przej­mo­wać. Sku­piła się na barze i bar­ma­nie, rosłym blon­dy­nie, nie pamię­tała, jak miał na imię. Na końcu baru były dwa wolne miej­sca. Usia­dła na naj­bliż­szym, na dru­gim poło­żyła ple­cak, roz­pięła kurtkę.
– Jedna cola – zwró­ciła się do blon­dyna. – Z lodem, popro­szę.
– Fajne guziczki – ode­zwał się jakiś facet przy sto­liku za nią. Nie potra­fiła powie­dzieć, czy to ją miał na myśli, ale na wszelki wypa­dek odwró­ciła się w drugą stronę. Po chwili poja­wiła się zdy­szana kel­nerka, nio­sąc dwie pizze z wie­przo­winą i sosem ber­neń­skim, posta­wiła je z hukiem przed face­tem i jego kum­plem przy sto­liku za nią.
– I jesz­cze dwa mocne i danie dnia – powie­dział facet. Kel­nerka wyjęła blo­czek z kie­szeni, powtó­rzyła zamó­wie­nie i znik­nęła.
Carina dostała swoją szklankę z napo­jem. Eddie Meduza dalej klął na pły­cie, uwiel­bia­nej przez rag­gare prze­sia­du­ją­cych w samo­cho­dach na par­kingu przed kościo­łem: punki to bydło, do dia­bła z nimi. Carina rozej­rzała się ostroż­nie, ale nie zauwa­żyła nikogo zna­jo­mego. Czę­ściowo wyni­kało to zapewne z tego, że w ogóle nie­wiele widziała, poza tym bar był ciemny i zady­miony. Benny i jego kum­ple zako­twi­czyli się gdzieś, popi­ja­jąc taf­fel i cytry­nową fantę. Mama nie pozwa­lała im prze­sia­dy­wać w domu, więc prze­sia­dy­wali albo u Antego, albo u Bob­bena. Carina uznała, że musi wyjść, zanim któ­ryś z nich się tu zjawi.
– This seat taken?
Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała w oczy bro­da­tego Ame­ry­ka­nina.
Bingo!
– What? Nie.
Pospiesz­nie zdjęła ple­cak ze stołka, upu­ściła go na pod­łogę obok sie­bie. Nagle poczuła panu­jącą w barze gorącą, lepką wil­goć.
Ame­ry­ka­nin miał sze­roki tyłek i brzyd­kie dżinsy, z uda­wa­nego dżinsu, przy­po­mi­na­jące te z domu towa­ro­wego Domus. Zamó­wił orzeszki ziemne i piwo, które pił pro­sto z butelki. Wyjął paczkę papie­ro­sów, poczę­sto­wał ją. Wzięła jed­nego, pozwo­liła, żeby jej przy­pa­lił. Sam też zapa­lił, wydmu­chał dym.
– So, you live here, or…?
– In this pub? No.
Roze­śmiał się gło­śno.
– You’re funny.
Męż­czy­zna miał na imię Bruce i pocho­dził z Ari­zony. Carina nie musiała pytać, co robi w Stenträsk, wie­działa. Jej ojciec pra­co­wał w war­towni w bazie, ale to nie od niego miała te infor­ma­cje. Nie musiał nic mówić, wszyst­kie mocar­stwa, które testo­wały broń maso­wego raże­nia na tere­nach wokół Stenträsk, kwa­te­ro­wały swo­ich ludzi w Stone Swamp Inn. Wystar­czyło przejść obok sto­łówki czy pubu albo przyj­rzeć się mini­bu­som, które zatrzy­my­wały się na zewnątrz, żeby wie­dzieć, kto tu obec­nie mieszka.
Kiedy wypiła colę, męż­czy­zna spy­tał, czy zamó­wić jej jesz­cze jedną, a ona się zgo­dziła. Zamó­wił więc kolejną, tym razem z rumem. Tak mocną, że pra­wie się zadła­wiła. Wzięła garść jego orzesz­ków ziem­nych, chciała wytwo­rzyć wra­że­nie, że coś ich łączy.
Bar­man zmie­nił taśmę, teraz leciały kawałki z albumu The Bop­pers Num­ber 1, Carina miała krą­żek w domu. Roz­po­znała At the Hop, opo­wia­dał o swin­go­wa­niu w miej­scu, które naj­wy­raź­niej nazy­wało się The Hop. Ame­ry­ka­nin wtó­ro­wał, ona sama nuciła cicho, wie­działa, że nie umie śpie­wać.
Bruce spy­tał, co taka ładna dziew­czyna jak ona robi w Stenträsk w piąt­kowy wie­czór, a ona odpo­wie­działa – zgod­nie z prawdą – że wła­śnie wraca ze spo­tka­nia kółka czy­tel­ni­czego. Ame­ry­ka­nin ni­gdy nie sły­szał o Nabo­ko­vie. Ni­gdy nie sły­szał też o Bop­per­sach, co może nie powinno jej aż tak dzi­wić. Wie­dział jedy­nie, że na pewno są Ame­ry­ka­nami. Pippi Long­stoc­king też była Ame­ry­kanką, ale Abba to Szwe­dzi. Czyli jed­nak coś wie­dział, na szczę­ście. Miesz­kał w Tuc­son, obok pola gol­fo­wego, nie, Carina nie grała w golfa. Samo pyta­nie spra­wiło, że zakrztu­siła się orzesz­kami.
Chciał tań­czyć, cho­ciaż w lokalu było cia­sno. Carina roze­śmiała się, uda­jąc, że się przed nim broni. Objął ją w pasie, ścią­gnął ze stołka i zaczęli poru­szać się w rytm muzyki. Ludzie wokół nich popy­chali się, potknęła się i nadep­nęła na ple­cak. Pod gru­bymi pode­szwami poczuła okładkę wypo­ży­czo­nej z biblio­teki książki. Cho­lerna Lolita, dobrze ci tak. Poczuła łzy w oczach i się­gnęła po szklankę, szybko wypiła to, co w niej jesz­cze zostało. Ski­nęła głową, kiedy Ame­ry­ka­nin spy­tał, czy chce jesz­cze.
Było gorąco, nie­mal nie do wytrzy­ma­nia. Bop­persi wyśpie­wali już całą płytę, żegnali się, co paso­wało do sytu­acji. Good­ni­ght, Swe­ethe­art, przy­kro mi cię opusz­czać, ale cóż począć? Na przy­kład zostać! Roze­śmiała się, ależ była spra­gniona!
Przy­cią­gnął ją do sie­bie, jego sze­roki tors przy jej ciele: pach­niał dymem i wodą po gole­niu. Poczuła jego rękę na swo­ich ple­cach, nisko, dokład­nie w miej­scu, w któ­rym rano nabiła sobie sińca. Wypiła resztę drinka.
Czy pój­dzie z nim na górę do jego pokoju? Miał alko­hol. Zamknęła oczy i ski­nęła głową. Schy­liła się po kurtkę i ple­cak, zauwa­żyła, że ma pro­blem z utrzy­ma­niem rów­no­wagi. Kiedy szli przez lokal, chciał chwy­cić ją za rękę, ale nie pozwo­liła mu, całe mia­sto nie musiało wie­dzieć, ha, ha, ha, ha.
Miał pokój na pię­trze. Wykła­dzina dywa­nowa w kory­ta­rzu była ciem­no­zie­lona, wytarta na środku. Poca­ło­wała go, kiedy wal­czył z zam­kiem, broda kłuła ją w twarz, poczuła w ustach smak piwa i orzesz­ków ziem­nych. Klucz upadł na pod­łogę, męż­czy­zna przy­ci­snął ją do ściany, poczuła jego twar­dość na swoim wzgórku Wenery. Od strony scho­dów doszedł ich śmiech i odgłos kro­ków, wyzwo­liła się i się­gnęła po klucz. Wło­żyła go do zamka i prze­krę­ciła, drzwi otwo­rzyły się, wpa­dli do środka, ale i tak zoba­czyła, jak jego ame­ry­kań­scy kole­dzy machają do nich. Było jej wszystko jedno. Z nimi też była jakaś dziew­czyna, naj­wy­raź­niej szy­ko­wała się wielka balanga. Puściła kurtkę, posta­wiła ple­cak obok drzwi i zaczęła roz­pi­nać koszulę Ame­ry­ka­nina. On zdjął z niej bluzkę i jęk­nął, Carina nie miała na sobie sta­nika. Poło­żyła się na łóżku i poczuła go na sobie, jesz­cze zanim zdą­żyła zdjąć spodnie. Ścią­gnął z niej majtki i natych­miast w nią wszedł. Poczuła pie­cze­nie, jęk­nęła z bólu, ale on naj­wy­raź­niej uznał to za kom­ple­ment. Leżał na niej, wyko­nu­jąc szyb­kie mecha­niczne ruchy, bez żad­nego uczu­cia; spoj­rzała na sufit i poczuła, jak traci resztki zain­te­re­so­wa­nia. Szlag, za dużo wypiła i za szybko. Miał ostre kolana, wrzy­nały się jej w uda. Każdy ruch powo­do­wał ból pośladka w miej­scu, gdzie miała siniec. Od czasu do czasu przy­po­mi­nał sobie o niej, robił wtedy prze­rwę i cią­gnął ją za prawą bro­dawkę, nie mocno, ale nie było to przy­jemne. Kiedy doszedł, z jego gar­dła dobył się char­kot, opadł na nią tak mocno i gwał­tow­nie, że z tru­dem łapała oddech. Wymam­ro­tał jej coś do ucha, chyba spy­tał, czy było jej dobrze, ale nie była pewna. W końcu zsu­nął się z niej, a ona naresz­cie mogła głę­boko ode­tchnąć, sperma spły­wała z jej ciała na narzutę, miała nadzieję, że okres jesz­cze się jej nie zaczął. Poszedł do łazienki wziąć prysz­nic. Leżała kilka sekund, zasta­na­wia­jąc się, jak powinna się zacho­wać. Zagry­zła wargi, żeby wyda­wały się peł­niej­sze i czer­wone, i usia­dła, pod­pie­ra­jąc się o poduszki. Ścią­gnęła dżinsy i majtki, które zatrzy­mały się w poło­wie ud. Naga oparła się o wez­gło­wie, uda­jąc odprę­żoną. Sły­szała, jak wyszedł spod prysz­nica. Odchrząk­nął, splu­nął. Wró­cił do pokoju ze zwi­sa­ją­cym wac­kiem i ręcz­ni­kiem w dłoni, na jej widok zatrzy­mał się zdzi­wiony. Sie­działa naga na łóżku z roz­war­tymi nogami, pró­bo­wała się uśmie­chać, ale za bar­dzo krę­ciło jej się w gło­wie.
– Are you hun­gry? – spy­tała.
– We’ve had din­ner – powie­dział.
– How about that drink you tal­ked about? – nie dawała za wygraną. Roz­ło­żyła nieco bar­dziej nogi.
Męż­czy­zna spoj­rzał na pod­łogę i się odwró­cił.
– I’m sorry, but we have some work to do toni­ght…
Prze­łknęła ślinę, potrze­bo­wała chwili, żeby prze­tra­wić jego słowa. Prze­le­ciał ją i teraz chciał, żeby jak naj­szyb­ciej znik­nęła. Zaczęła szu­kać ręką maj­tek. Męż­czy­zna ponow­nie wszedł do łazienki, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.
Swe­ter wylą­do­wał pod łóż­kiem, gdzie był kurz i pełno kotów. Strze­pała je. Swe­ter zro­biła na dru­tach jedna z pod­opiecz­nych mamy. Był jej ulu­bio­nym, z mięk­kiej czer­wo­nej włóczki, która nie dra­pała.
– Wycho­dzę! – zawo­łała w stronę drzwi do łazienki. Ame­ry­ka­nin nie odpo­wie­dział.
Wzięła ple­cak i kurtkę, wło­żyła buty i opu­ściła pokój. Kory­tarz cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność, musiała chwy­cić się ściany, by opa­no­wać falo­wa­nie. Drzwi, za któ­rymi znik­nęli kum­ple Ame­ry­ka­nina, były uchy­lone, widziała zapa­lone świa­tło, impreza trwała na całego. Miała wra­że­nie, że wszy­scy trzej męż­czyźni upra­wiali seks jed­no­cze­śnie, dziew­czyna klę­czała, a każdy otwór jej ciała wypeł­niał czło­nek. Scena spra­wiła, że Carina znów poczuła pod­nie­ce­nie. Instynk­tow­nie wychy­liła się do przodu, żeby przy­mknąć drzwi, ale nie dała rady, były zablo­ko­wane torbą. Wepchnęła ją nogą do środka. Dopiero kiedy usły­szała stuk­nię­cie zamy­ka­nych drzwi, uświa­do­miła sobie, że skó­rzana torba była z gar­barni Bölebyn.
Na dwo­rze pano­wała ciem­ność. Tem­pe­ra­tura spa­dła, ale wiatr zelżał. Padał lekki śnieg. Czuła lepką wil­goć mię­dzy nogami. Gro­mada dzie­cia­ków z gim­na­zjum na moto­ro­we­rach stała przed kio­skiem Dag­gego. Po śmie­chu poznała, że jed­nym z nich był Håkan, star­szy brat Susanne. Gwiz­dali i wołali za nią, ale nie miała siły nawet poka­zać im palca. Chłód spra­wił, że otrzeź­wiała. Spoj­rzała na zega­rek, Myszka Miki poka­zy­wała za kwa­drans dzie­siątą. Cał­kiem przy­zwo­ita pora. Było jej tro­chę nie­do­brze, ale nie za bar­dzo. Ple­cak był lekki, więk­szość pod­ręcz­ni­ków zosta­wiła w szafce w szkole, nie widziała sensu, by tar­gać je do domu, żeby uczyć się w week­end. W ple­caku znaj­do­wały się tylko jej notatki i egzem­plarz Lolity. Zatrzy­mała się przy przy­stanku auto­bu­so­wym na Kvarn­dam­ms­ga­tan i wyjęła książkę z ple­caka. Kiedy stąp­nęła na nią w pubie, zła­mała jej grzbiet. Wzmoc­niona biblio­teczna okładka oka­zała się nie­wy­star­cza­ją­cym zabez­pie­cze­niem. Kilka stron upa­dło na śnieg. Pod­nio­sła je, wytarła ręka­wiczką, spoj­rzała na tekst w świe­tle latarni.
„Gdy­bym nie inge­ro­wał w jej los, wią­żąc jej życie z moim pożą­da­niem? To jest i zawsze pozo­sta­nie źró­dłem wiel­kiego i strasz­nego zdzi­wie­nia”.
Zmięła kartki i wyrzu­ciła je do śmieci: słowa Nabo­kova wylą­do­wały w koszu razem z papier­kiem po lizaku i zuży­tymi bile­tami auto­bu­so­wymi. Przez moment przy­glą­dała się książce, po czym ją też wyrzu­ciła.
Chod­nik przed jej domem nie był posy­pany pia­skiem. Deli­katny śnieg, który teraz padał, spra­wił, że powierzch­nia była jesz­cze bar­dziej śli­ska. Posu­wała się w żół­wim tem­pie, ale i tak się pośli­zgnęła, stłu­kła sobie kolano i bio­dro. Poczuła łzy w oczach, szlag szlag szlag. Sie­działa tak przez chwilę. Chłód i wil­goć prze­nik­nęły przez spodnie, czuła, że drę­twieje jej skóra, uczu­cie to miało w sobie coś kuszą­cego i obie­cu­ją­cego. Błonka oddzie­la­jąca sza­leń­stwo była cienka i napięta jak skóra na bęb­nie, zawsze było to jakieś wyj­ście.
Świa­do­mość tego prze­ra­żała ją. Szybko wstała.
Żarówka na klatce była prze­pa­lona, ale nie prze­jęła się tym. Znała tu każdy kąt, bez pro­blemu tra­fiła klu­czem do zamka. Weszła do holu i ude­rzył ją zapach sma­że­niny, aż skrę­cił się jej żołą­dek. Nie zja­dła w szkole lun­chu.
– To ty, Carina?
Z dużego pokoju doszło ją stu­ka­nie kostek lodu, kiedy mama odsta­wiła szklankę z gro­giem na sto­lik obok kanapy.
– Mm – odpo­wie­działa. Zsu­nęła buty i odwie­siła kurtkę. Sta­nęła w drzwiach z ple­ca­kiem na ramie­niu.
– Co oglą­da­cie?
Tata par­sk­nął.
– Film Inge­mara Berg­mana – powie­dział. W piąt­kowy wie­czór?
– Ing­mara – popra­wiła go Carina. – Tak ma na imię. Ing­mar.
– Gdzie byłaś? – spy­tała matka.
– Na spo­tka­niu kółka czy­tel­ni­czego. A potem roz­ma­wia­ły­śmy jesz­cze chwilę. O pisar­stwie Nabo­kova, o róż­ni­cach mię­dzy nim a Brod­skim…
– Jadłaś?
– Mm… – potwier­dziła Carina. – Zro­bię sobie kanapkę – dodała.
– Są jesz­cze klu­ski ziem­nia­czane. Jak poszedł ci spraw­dzian?
– Dobrze.
Poszła do pokoju, który dzie­liła z młod­szą sio­strą, poło­żyła ple­cak na biurku, pro­to­kół scho­wała do kar­tonu razem z wcze­śniej­szymi. Sio­stra leżała na łóżku i czy­tała jedną z jej ksią­żek o Kitty.
– Kto ci pozwo­lił ją wziąć?
– Spa­daj – wark­nęła Ulrika.
Carina wró­ciła do kuchni. Resztki z obiadu były w lodówce, pokro­iła klu­ski na kawałki, posma­ro­wała masłem i zja­dła, sto­jąc przy bla­cie. Do kuchni wszedł tata, usiadł przy stole i zaczął się jej przy­glą­dać.
– Piłaś?
Roz­ło­żyła ręce, dając mu do zro­zu­mie­nia, że to głu­pie pyta­nie.
– Poli­cja zatrzy­mała wczo­raj Benny’ego, za pijań­stwo – powie­dział ojciec.
– Wiem.
– Skąd?
– Wszy­scy wie­dzą.
Ukro­iła kolejny kawa­łek, tym razem z mię­sem. Sta­rała się, żeby jej ruchy były zborne.
– Hasse dostał pracę – powie­dział tata. – W Sztok­hol­mie.
Znie­ru­cho­miała z jedze­niem w ręku, poczuła falę adre­na­liny. Hasse był jej dru­gim bra­tem, tym, który nie pił.
– W jakimś domu waria­tów – powie­dział ojciec głu­chym gło­sem. – Będzie opie­ku­nem.
– W Bec­kom­ber­dze? – spy­tała Carina. – Wypro­wa­dzi się stąd? Gdzie będzie miesz­kał?
Tata spoj­rzał na swoje dło­nie.
– Czego on tam szuka?
Wstał, zaj­rzał do dużego pokoju, gdzie Ing­mar został już zastą­piony kon­cer­tem muzyki kla­sycz­nej.
– Pójdę się poło­żyć.
Bec­kom­berga, tak, to zapewne tam się wybie­rał. Czy­tała, że szu­kają per­so­nelu. Ofe­ro­wali służ­bowe miesz­ka­nia! Mogłaby z nim zamiesz­kać!
– Hasse?
Wsu­nęła głowę do pokoju braci. Sterty brud­nych ciu­chów i pism moto­ry­za­cyj­nych na pod­ło­dze, ale żad­nego z braci.
Poszła do łazienki, umyła zęby, zmyła maki­jaż i opłu­kała kro­cze. Poło­żyła się do łóżka, nie patrząc na Ulrikę, się­gnęła po atlas geo­gra­ficzny, który leżał obok jej łóżka. Otwo­rzyła na ostat­nich stro­nach z indek­sem.
Tuc­son, Ari­zona.
Zna­la­zła wła­ściwą stronę, połu­dniowe Stany, pustynny kra­jo­braz, bli­sko gra­nicy z Mek­sy­kiem. Trzy­mała przez chwilę palec na nazwie miej­sco­wo­ści.
Zamknęła oczy, czuła, jak palec ją parzy.
Zasta­na­wiała się, jak tam się żyło. W miej­scu, gdzie ni­gdy nie było minu­so­wej tem­pe­ra­tury, w spo­łecz­no­ści, która nie ogra­ni­czała ludzi?
Ame­ry­ka­nie wrócą. Była tego pewna. Dla­tego budo­wali nowy most przez Piteälven.
Jan­kesi musieli mieć moż­li­wość, by bez­piecz­nie trans­por­to­wać swoje maszyny śmierci przez rwące rzeki i potoki.

 
Wesprzyj nas