“Grace, córka latarnika” to wzruszająca romantyczna opowieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, opowieść o bohaterskiej latarniczce, odwadze, miłości i niegasnącym świetle.


Rok 1838. Northumberland, Anglia. Grace wraz z ojcem opiekuje się latarnią Longstone na wyspach Farne. Kiedy cudem ratują rozbitków z potwornej burzy, wieść o wyjątkowej odwadze młodej latarniczki obiega cały kraj. Dla Grace znacznie cenniejsza niż sława jest kiełkująca miłość do młodego artysty. George Emmerson obiecał już jednak serce innej…

Rok 1938. Newport, Rhode Island. Dziewiętnastoletnia Matilda Emmerson wyrusza z Irlandii do Ameryki w atmosferze hańby i skandalu. Ma urodzić nieślubne dziecko, a potem wrócić do rodziców. Schronienia udziela jej kuzynka Harriet, latarniczka. Pewnego dnia Matilda znajduje na strychu portret tajemniczej nieznajomej. I choć te dwie kobiety dzieli sto lat, łączy je silna więź, wyrosła z odwagi i miłości.

***

Hipnotyzująca opowieść, której akcja skupia się wokół dwóch latarni morskich rozdzielonych oceanem. Swoją książką, inspirowaną życiem prawdziwej bohaterki, która zmagała się nie tylko z żywiołami, lecz także ze szkodliwymi skutkami sławy, Gaynor wznosi się na literackie wyżyny. To powieść historyczna w najlepszym wydaniu.
Fiona Davis, autorka “The Masterpiece”

Hazel Gaynor rzuca jasne światło na kobiecą odwagę i wytrwałość w obliczu sztormów wewnętrznych i zewnętrznych… Znakomita lektura, której nie można przegapić!
Kate Quinn, autorka “Sieci Alice”

Mistrzostwo narracyjne Hazel Gaynor błyszczy w “Grace, córka latarnika” jak słońce. Pięknie skomponowana powieść wzrusza i zapada w pamięć od pierwszej do ostatniej strony.
Susan Meissner, autorka “As Bright as Heaven”

“Grace, córka latarnika” to pięknie opowiedziane losy najsłynniejszej brytyjskiej latarniczki, Grace Darling, oraz żyjącej sto lat później amerykańskiej latarniczki z Newport. Ich życie połączyły historia i tragedia. Wzruszająca i cudowna książka. Każda strona sprawiła mi przyjemność.
Heather Webb, autorka “The Last Christmas in Paris”

Hazel Gaynor jest autorką bestsellerów z list “New York Timesa” i “USA Today”. Jej książki zostały nagrodzone m.in. Romantic Novelists’ Association Award, Irish Book Award i Gold Crown Historical Writers’ Association Award. Pisze głównie powieści historyczne, przetłumaczone dotąd na 17 języków i opublikowane w 23 krajach. Autorka mieszka w Irlandii wraz z mężem i dwojgiem dzieci.

Hazel Gaynor
Grace, córka latarnika
Przekład: Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 13 września 2022
 
 


PROLOG

MATILDA
Cobb, Irlandia,
maj 1938

Pirs Złamanych Serc. Tak nazwali miejsce, z którego opuszczę Irlandię. Było świadkiem wielu smutnych pożegnań.
Z górnego tarasu kas biletowych obserwuję, jak pasażerowie trzeciej klasy szlochają, przywierając do ukochanych, wymieniając pamiątki i obietnice, że będą pisać. Ten wylew uczuć stanowi ostry kontrast do ciszy, w której stoję między matką a panią O’Driscoll, moją przyzwoitką na czas podróży. Wypłakałam już wszystkie łzy, wyczerpałam błagania i protesty. Teraz odczuwam jedynie posępną rezygnację na myśl o tym, co los zgotował dla mnie na drugim brzegu Atlantyku. Już mnie to nie obchodzi.
Znużona czekaniem, wyjmuję bilet z torebki i po raz nie wiadomo który czytam schludnie wypisane na maszynie informacje: Matilda Sarah Emmerson. Lat 19. Kabina. Cobb – Nowy Jork. T.S.S. Kalifornia. Zabawne, jak wiele to o mnie mówi, a równocześnie nie mówi nic. Bawię się biletem, szarpię guziki rękawiczek, zerkam na zegarek, okręcam wisiorek na szyi.
– Nie wierć się, Matildo – upomina mnie ostro mama. W zimnym wiosennym powietrzu jej zaciśnięte usta mają jasnofioletową barwę. – To denerwujące.
Kręcę wisiorkiem.
– A ty każesz mi jechać do Ameryki. – Spogląda na mnie, z jej szyi rozlewa się na twarz ciemny rumieniec gniewu, a szczęka się zaciska, gdy matka przełyka miażdżącą ripostę. – Tam będę się mogła wiercić do woli – dodaję arogancko. – I nie będziesz wiedziała, co robię czy z kim.
– Ani z kim – poprawia matka. Odwraca głowę z teatralnym prychnięciem, tłumiąc frustrację i przenosząc wzrok na nieszczęśników na dole. Duszący aromat fiołków paruje z jej odsłoniętej, cienkiej jak papier, skóry nadgarstków. Boli mnie od tego głowa.
Moje palce z uporem wracają do sekretnika, pamiątki rodzinnej, która niegdyś należała do mojej praprababki Sarah. W dzieciństwie wiele godzin spędzałam na otwieraniu i zamykaniu delikatnego filigranowego zamka i układaniu historii o miniaturowych ludzikach przedstawionych na portretach w środku: powabnej młodej kobiecie stojącej koło latarni morskiej i przystojnym młodym mężczyźnie, którym był ponoć wiktoriański malarz George Emmerson, nasz bardzo daleki krewny. Dla znudzonej dziewczynki pozostawionej, by samotnie bawiła się w pełnych przeciągów pokojach naszego wspaniałego wiejskiego dworu, te maleńkie figurki oferowały hipnotyzującą podróż w czasy, kiedy wszyscy – w moim mniemaniu – żyli długo i szczęśliwie. Dorosłość przyniosła ze sobą krytycyzm i teraz przypuszczam, że życie ludzi z sekretnika było tak samo nudne i wypełnione ograniczeniami jak moje. Albo tak nudne i wypełnione ograniczeniami jak moje do dnia, gdy wszystko się zmieniło za sprawą butelki whisky i nieroztropnego wieczoru spędzonego na lekkomyślnym flircie z brytyjskim żołnierzem z miejscowego garnizonu. Jeśli moim celem było zwrócenie na siebie uwagi matki, to z pewnością odniosłam sukces.
Lekarz mówi, że jestem w czwartym miesiącu. Pozostałe pięć mam spędzić u mrukliwej krewnej Harriet Flaherty, która obsługuje latarnię morską w Newport w Rhode Island. Idealna kryjówka dla dziewczyny w moim stanie, dogodne rozwiązanie problemu córki miejscowego polityka, niezamężnej i ciężarnej.
Punktualnie o pierwszej stewardzi kierują nas do łodzi, którą popłyniemy do Californii zacumowanej po drugiej stronie Spike Island, by ominąć błotniste brzegi portu w Cork. Gdy robię krok do przodu, matka dramatycznym gestem łapie mnie za rękę i przyciska koronkową chusteczkę do suchych policzków.
– Napisz, gdy tylko dotrzesz na miejsce, kochanie. Przyrzeknij, że napiszesz. – Jest to starannie wyreżyserowany pokaz uczuć, odegrany na użytek gapiów, którzy nie powinni zwątpić w moje amerykańskie wakacje. – I dbaj o siebie.
Gwałtownie uwalniam rękę i żegnam się z nią, nie wierząc w szczerość jej słów. Matka jasno dała do zrozumienia, co czuje. Cokolwiek spotka mnie na drugim brzegu Atlantyku, sama stawię temu czoło. Zamykam sekretnik w palcach i skupiam się na słowach wygrawerowanych na tylnej ściance: „Nawet odważni kiedyś się lękali”.
Chociaż skutecznie to ukrywam, prawda jest taka, że strasznie się boję.

TOM PIERWSZY

founder (czasownik): zanurzyć się; odbywać żałobę

Nie myślałam właściwie o niczym poza wytężeniem
wszystkich moich sił, widok tej straszliwej katastrofy
tak wstrząsnął moją duszą, iż potrafię sobie wyobrazić,
że nadal widzę morze przewalające się nad statkiem.

Grace Darling

ROZDZIAŁ PIERWSZY

SARAH
S.S. Forfarshire,
6 września 1838 roku

Sarah Dawson przytula dzieci do fałd sukni i z pokładu kołowca patrzą na migającą w oddali latarnię morską. Jej myśli zatrzymują się na mrocznych przerwach między błyskami. W Jamesie budzą zachwyt. Matilda chce wiedzieć, jak to działa.
– Nie jestem pewna, kochana Matildo – odpowiada Sarah, przyglądając się uważnie pełnej entuzjazmu twarzyczce córki, i zadaje sobie pytanie, jakim cudem udało się jej wydać na świat równie doskonałą istotę. – Przypuszczam, że potrzeba mnóstwo świec i oleju. – Sarah nigdy nie musiała się zastanawiać nad mechanizmem działania latarni morskiej. Na pytania Matildy zawsze odpowiadał John. – I chyba luster odbijających światło.
Matildzie ta odpowiedź nie wystarcza i ponaglająco szarpie matczyną spódnicę.
– Ale w jaki sposób się obraca, mamusiu? Czy latarnik musi kręcić korbą? Jak wnoszą olej na szczyt latarni? A co, jeśli go zabraknie w środku nocy?
Tłumiąc westchnienie, Sarah schyla się, by spojrzeć córce w oczy.
– Wiesz co, porozmawiasz o tym z wujem George’em, kiedy będziemy w Szkocji. On na pewno wie wszystko o latarniach morskich. Możesz też zapytać o Rakietę pana Stephensona.
W oczach Matildy pojawia się błysk na myśl o rozmowie na temat sławnej parowej lokomotywy.
– O pędzle też – dodaje James. Serce Sarah wypełnia się bezbrzeżną miłością, gdy słyszy piskliwy głosik syna. – Obiecałaś, że będę mógł pożyczyć sztalugi i pędzle wuja George’a.
Sarah wyciera morską mgiełkę z piegowatych policzków syna i przez chwilę trzyma dłonie na jego twarzy, by ją ogrzać.
– Tak, skarbie. W Szkocji będzie mnóstwo czasu na malowanie.
Wpatruje się w horyzont, wyobrażając sobie setki mil i dziesiątki portów przed nimi, siłą woli zmuszając godziny, żeby szybciej mijały i żeby ten rejs z Hull do Dundee już się skończył. Jako żona morskiego kupca Sarah nigdy nie ufała morzu, świadoma jego kapryśnej nieprzewidywalności, nawet kiedy John mówił, że właśnie na morzu docenia życie w całej jego pełni. Myśl o nim obudziła głęboką tęsknotę za kojącym dotykiem jego dłoni. Wyobraża go sobie stojącego w tylnych drzwiach, wkładającego płaszcz, gotowego na kolejny rejs.
– Odwagi, Sarah – mówi i pochyla się, by ją pocałować w policzek. – Wrócę o wschodzie słońca. – Nigdy nie precyzował, który to będzie wschód, a ona nigdy nie pytała.
Latarnia morska znika z zasięgu wzroku, poryw wiatru wyrywa z rąk Matildy szmacianą lalkę i miota nią po pokładzie. Sarah biegnie za nią po śliskich deskach. Miesiąc w Szkocji z dala od domu dostatecznie wytrąci dzieci z równowagi. Miesiąc w Szkocji bez ukochanej zabawki byłby nie do zniesienia. Uratowana szmaciana lalka wraca bezpiecznie we wdzięczne objęcia Matildy i wszelkie pytania o latarnie morskie oraz malowanie chwilowo ulegają zawieszeniu. Zatroskana Sarah prowadzi dzieci do kajuty, niepokoi ją bowiem to wilgotne powietrze, którym oddychają.
Pod pokładem śpiewa kołysanki, aż dzieci zasypiają, ukołysane szumem silników, bujaniem statku i wyczerpującym rozmyślaniem o miesiącu w Szkocji z ukochanym wujkiem. Próbuje się odprężyć, z nawyku okręcając sekretnik, który nosi na łańcuszku, a jej myśli dryfują niepewnie ku puklom niemowlęcych włosów w środku, jednemu jasnemu jak letni jęczmień, drugiemu czarnemu jak węgiel. Czuje dotkliwą nieobecność trzeciego dziecka, które powinna obejmować razem z Jamesem i Matildą. Obraz sinego noworodka wydanego na świat tego lata jest torturą tak bolesną, że czasami boi się, iż utonie w rozpaczy.
Matilda lekko się porusza, James także. Szybko jednak znowu zapadają w głęboki sen. Sarah cieszy ich niewinność, cieszy myśl, że nie mogą zobaczyć podobnej do mgły melancholii otulającej ją, odkąd straciła dziecko, a ledwie kilka tygodni później została wdową. Lekarz mówi jej, że cierpi na nerwy, lecz ona ma pewność, iż cierpi na dojmujący żal. A ponieważ nie pomogły pigułki ani mikstury, brat zaordynował jej miesiąc w Szkocji i jest to coś w rodzaju ostatniej deski ratunku.
Dzieci śpią i Sarah wyjmuje z kieszeni płaszcza list. Czyta słowa George’a i oczyma wyobraźni widzi jego kasztanowe loki, oczy ciemne jak ale, uśmiech szeroki jak zatoka Firth of Forth. Kochany George. Już perspektywa spotkania się z nim działa kojąco niczym balsam.

Dundee, lipiec 1838 roku
Kochana Sarah,
kreślę tych kilka wersów, aby Ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że zobaczę Ciebie oraz drogich małych Jamesa i Matildę, chociaż spodziewam się, że nie są tacy mali, jak zapamiętałem. Zapewne pożałuję, że obiecałem nosić ich na barana po parku! Wiem, że niepokoisz się rejsem i oddaleniem od domu, lecz szkockie wakacje przyniosą Ci mnóstwo dobrego. Jestem o tym przekonany. Postaraj się nie zamartwiać. Odpręż się i rozkoszuj kołysaniem fal oceanu (o ile pozwoli na to Twój żołądek). Słyszałem, że Forfarshire to solidny statek. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć go na własne oczy, gdy już zawinie do portu.
Nie mam żadnych nowych wieści poza tym, że niedawno w Dunstanburghu wpadłem na Henry’ego Herberta i jego siostrę. Czują się doskonale i pytali o Ciebie oraz dzieci. Henry był jak zwykle męczący, biedaczysko. Na szczęście rozrywki dostarczyła mi panna Darling, która z nimi spacerowała – to córka latarnika z Longstone, jednej z wysp Farne. Na marginesie, nabyłem upodobania do szkiców latarni morskich. Opowiem Ci więcej, kiedy przyjedziesz. Muszę się śpieszyć, by zdążyć wrzucić list.
Życzę spokojnego rejsu bez nadmiernego kołysania, moi kochani!
Twój oddany brat George

PS Eliza niecierpliwie wyczekuje spotkania z Tobą. Odwiedzą nas zaraz po Twoim przyjeździe. Pragną omówić sprawy związane ze ślubem.

Sarah podziwia miniaturową latarnię morską, którą George narysował na marginesie, następnie składa list w schludny kwadrat i chowa do kieszeni. Ma nadzieję, że Eliza Cavendish nie zamierza spędzić z nimi całego miesiąca. Nie przepada za pełną entuzjazmu kuzyneczką ani jej apodyktyczną matką, postanowiła jednak, że będzie je tolerować, skoro doszło do zaręczyn. Eliza to rozsądna kandydatka na żonę dla George’a, lecz Sarah uważa, że jej brat zasługuje na znacznie więcej niż tylko rozsądek. Gdyby choć raz na jakiś czas oderwał wzrok od swoich płócien, z pewnością napotkałby bardziej odpowiednią dla siebie dziewczynę. Ale George to George i Sarah wątpi, aby miesiąc, jaki ma do dyspozycji, wystarczył, by go przekonać do zmiany zdania. Postanawia jednak spróbować.
Za bulajem zapada ciemność, statek niestrudzenie płynie w kierunku Dundee. Jeszcze tylko jedna noc na morzu, mówi sobie Sarah i odsuwa od siebie troski krążące jej w głowie. Jeszcze jedna noc i staną bezpiecznie na stałym lądzie. Znowu przyciska sekretnik do piersi, przypominając sobie słowa, które John kazał wygrawerować na tylnej ściance. Nawet odważni kiedyś się lękali.
Odwagi, Sarah, nakazuje sobie. Odwagi.

ROZDZIAŁ DRUGI

GRACE
Latarnia morska Longstone,
6 września 1838 roku

Nad wyspami Farne świt budzi się w miękkich warstwach różowych obłoków. Przez wąskie okno mojej sypialni podziwiam ten spektakl, acz nie do końca mu ufam. My, wyspiarze, wiemy lepiej niż większość ludzi, jak szybko pogoda może się odmienić, a obłoki mają ten konkretny kształt, za którym nieszczególnie przepadam.

Po nocnej wachcie z zadowoleniem wyciągam ręce nad głowę, rozkoszuję się, że puściło napięcie w karku i ramionach, a następnie wspinam się po schodach do laterny. Kolejna noc bez wypadku to zawsze powód do wdzięczności, więc jak zwykle odmawiam krótką modlitwę dziękczynną, wygaszając lampę Arganda, która swoją pracę rozpocznie znów o zachodzie słońca. Rutyna jest tak znajoma, że wykonuję to wszystko prawie bez namysłu: obcinam knoty, poleruję z sadzy soczewki parabolicznych reflektorów, przykrywam je lnianymi ścierkami chroniącymi przed jaskrawymi promieniami słońca. To konieczne codzienne obowiązki, czerpię dumę z wykonywania ich dobrze, chcę bowiem udowodnić, że dorównuję braciom, i pragnę zadowolić ojca.
Pracując, śpiewam szantę, ale pomimo wysiłków, by skupić się na pracy, moje myśli uparcie wracają do pana Geor­ge’a Emmersona, niezmiennie od tygodnia. Nie potrafię pojąć, dlaczego ciągle o nim myślę. Rozmawialiśmy krótko, może przez dwadzieścia minut, ale coś w kadencji jego szkockiej mowy, szczególna wymowa głoski r, przekrzywienie głowy, gdy chłonie wzrokiem krajobraz, a przede wszystkim jego zainteresowanie skamielinami Mary Anning przywarły do mnie niczym pąkla do skały. „Powiedz, panno Darling, co sądzisz o tak zwanych smokach morrrskich panny Anning?” – przedrzeźniam go w myślach i ciepło się uśmiecham, okrywając ostatni reflektor, leniwe rozważania o przystojnym Szkocie na razie znikają pod lnem.
Skończywszy z lampą, raz jeszcze obchodzę laternę, aby podziwiać piękny wschód słońca z różnych perspektyw. Od pierwszego razu, gdy jako siedmiolatka wspięłam się po spiralnych schodach na sam szczyt wieży, to tutaj najbardziej lubiłam przebywać, chmury miałam niemal w zasięgu ręki, mocna, wysoka na osiemdziesiąt stóp budowla zapewniała nam bezpieczeństwo. Niczym niezmącony widok na wyspy Farne i wybrzeże był jak ogromne malowidło wystawione w prywatnej galerii wyłącznie dla mnie i pomimo burczenia w brzuchu wcale nie śpieszę się na dół na śniadanie. Biorę teleskop ojca z półki i śledzę stado rybitw czubatych lecące na północ, potem zniżam obiektyw, by obserwować mewy podskakujące na falach w oczekiwaniu na powrót kutrów z połowem śledzi. Świet­liste wzory na powierzchni morza przypominają mi, jak na zeszłorocznym balu połyskiwała w tańcu jedwabna suknia Mary Herbert.
Droga Mary. Pomimo naszej przyjaźni obie z siostrą Ellen od zawsze uważają mnie za dziwaczkę, nie potrafią bowiem pojąć, jak ktoś może nad gwar i zamęt zabawy przedkładać smaganą wiatrem samotność w latarni morskiej na wyspie. „Czy w tym roku zobaczymy cię na balu, Grace? Henry bardzo chciałby to wiedzieć”. Poświęcenie, z jakim szukają dla mnie stosownego męża, a najlepiej, gdyby został nim ich brat, jest doprawdy godne podziwu, lecz małżeństwo nie zaprząta mojej uwagi w takim stopniu jak moich rówieśniczek, które o innych sprawach zdają się w ogóle nie myśleć. Nawet moje siostry, teraz mieszkające na stałym lądzie, z upodobaniem droczą się ze mną, że poślubiłam latarnię morską.
– Nigdy nie znajdziesz męża, ukryta w tej swojej wieży, Grace. Chyba nie oczekujesz, że przypływ rzuci ci go pod nogi.
Raz po raz cierpliwie im tłumaczę, że nawet gdybym wyszła za mąż, to tylko zamieniłabym życie posłusznej córki na życie posłusznej żony, a z moich obserwacji wynika, że instytucja małżeństwa raczej nie jest warta takiej wymiany. To trafne spostrzeżenie, z którym trudno im dyskutować.
Schodząc do pomieszczenia służbowego, które znajduje się tuż pod laterną, słyszę głos ojca.
– Idziesz już, Grace? Mama upiekła chleb. Upiera się, że trzeba go zjeść, zanim dobiorą się do niego myszy.
Nad najwyższym stopniem pojawia się jego czapka Trinity House, a po niej gęste brwi, białe jak wapienne ściany wieży. Biorę go za rękę i pomagam mu pokonać kilka ostatnich schodów.
– Musisz odpoczywać – ganię go.
Oddycha z trudem. Policzki, zawsze ogorzałe od wiatru i słońca, są szkarłatne z wysiłku włożonego w pokonanie dziewięćdziesięciu sześciu stopni.
– Wiem, skarbie. Ale mama biadoli, kiedy odpoczywam. Pomyślałem, że lepiej odsapnę tam, gdzie mnie nie widzi. – Puszcza oczko, z lubością opadając na ulubiony fotel. Bierze ode mnie teleskop i unosi do oka. – Coś się dzieje?
– Na szczęście spokój – odpowiadam, wpisując do dziennika informacje o pogodzie, warunkach na morzu oraz porach pływów. – Przepłynęło kilka kołowców i kutrów rybackich. Foki wróciły na Harker’s Rock.
Ojciec wodzi spojrzeniem po horyzoncie, wypatrując jakichś anomalii, interpretując kształty fal, ich maksymalne i minimalne punkty. Doskwiera mu coraz gorszy wzrok, więc cieszy się, że ma przy sobie drugą parę oczu. Tworzymy zgrany zespół: on, cierpliwy nauczyciel, i ja, pojętna uczennica.
– Foki na Harker’s Rock, tak? Rybacy ci powiedzą, że to zapowiedź bliskiego sztormu. – Przesuwa obiektyw na chmury i szuka oznak nadciągającego szkwału, mgły lub czegoś jeszcze, co zapowiadałoby zmianę warunków pogodowych. Ojciec czyta chmury i zachowanie ptaków morskich tak, jak inny odczytuje wskazania kompasu, rozumie ukryte w nich informacje o zmianie pogody, rychłych opadach śniegu, północnym wietrze. Po części dzięki jego naukom, po części zaś dzięki wrodzonemu wyspiarzom instynktowi, który dojrzewa we mnie dwadzieścia dwa lata, nabyłam już część tej wiedzy. Jednakże nawet najbardziej doświadczony człowiek morza czasami daje się oszukać.
Ojciec pociera brodę, co zawsze robi, kiedy się zastanawia.
– Nie ufam niebu, Grace. Wiesz, co mówią o czerwonym niebie rano.
– Ostrzeżenie dla marynarzy – odpowiadam. – Ale niebo jest różowe, ojcze, nie czerwone. A poza tym jest tak śliczne, że nie może niczym grozić.
Śmieje się z mojej odpowiedzi i kładzie teleskop na kolanach. Zamyka oczy, rozkoszując się pieszczotą promieni słońca na twarzy.
Martwi mnie, jak bardzo się postarzał w ostatnich miesiącach. Nie jest tak pełen wigoru jak dawniej. Pomimo zaleceń lekarza, aby się oszczędzał, upiera się przy prowadzeniu dziennika. Jest równie uparty jak pokorny i nie ma sensu się z nim kłócić. Utrzymywanie światła w latarni to nie tylko praca mojego ojca – to jego życie, jego pasja. Mog­łabym mu równie dobrze kazać, żeby przestał oddychać, jak nalegać, by zrezygnował z czynności, które rzetelnie wykonywał tutaj przez dziesięciolecia.
– Ojcze, wyglądasz na zmęczonego. Źle spałeś tej nocy?
Niedbałym gestem zbywa moje troski, rozbawiony pomysłem, że jego córeczka przyjmuje rolę rodzica, co ostatnimi czasy często mi się zdarza.
– Mama znowu chrapała. Można by pomyśleć, że to salwa armatnia z Bamburgha, sygnalizująca katastrofę morską. – Otwiera jedno oko. – Nie powtarzaj jej tego.
Ze śmiechem obiecuję, że tego nie zrobię.
Biorę od niego teleskop i unoszę zimny obiektyw do oka. Śledzę kuter rybacki płynący z North Sunderland w kierunku wysp Farne. Miejmy nadzieję, że to dostawa poczty z wiadomością z Trinity House dotyczącą naszej corocznej inspekcji. Oczekiwanie na raport zawsze wprawia ojca w niepokój, nawet jeśli wszystkie poprzednie regularnie podkreślały wyjątkowe standardy utrzymywane w latarni na Longstone i lokowały ją pośród najlepiej prowadzonych latarni w Anglii.
– Przed porażką – wyniosłość, duch pyszny poprzedza upadek – odpowiada ojciec, kiedy mu o tym przypominam. – Księga Przysłów 16, 18. – Nie jest człowiekiem rozkoszującym się sukcesem, lecz takim, którego sukces skłania do zwiększenia wysiłków, by lepiej pracować. Wiele cech ojca budzi mój podziw, a największy pokora.
Podnosi się z fotela i staje koło mnie przy oknie.
– Włos mi się jeży na karku, Grace. Nadciąga fatalna pogoda, czuję to w powietrzu. A przez okno na parterze wlatują ptaki.
– Znowu?
– Mama omal nie dostała ataku serca. Wiesz, co mówi o ptakach wlatujących do domów i ludziach padających trupem.
– Wolę już, żeby ptaki fruwały po pokojach, niż rozbijały się o szkło. – Tyle ptaków, oszołomionych odbitym słońcem, rozbija się o okna laterny. Często znajduję martwą alkę albo maskonura, kiedy wychodzę na zewnątrz, by wyczyścić szyby.
– Więc jak myślisz, które z nas to dzisiaj będzie, Gracie? Bo wiesz, ja nie jestem w nastroju do odchodzenia z tego świata i mam szczerą nadzieję, że ty też nie? Czyli zostaje twoja biedna stara mama, niech spoczywa w pokoju.
– Ojcze! Ależ z ciebie szelma! – Czule klepię go w ramię, ciesząc się, że w jego oczach na powrót rozbłyskują kpiące iskierki, nawet jeśli dzieje się to kosztem mamy.
Sprzeczki rodziców są mi tak znajome jak pływy morza, wiem jednak, że pomimo docinków i znaczących westchnięć bardzo im na sobie wzajemnie zależy. Mama nie dałaby sobie rady bez rozsądku i praktyczności ojca, a on byłby zgubiony bez jej przedsiębiorczości. Pasują do siebie jak sól i morze, a ja podziwiam ich udany związek, chociaż mama jest dwanaście lat starsza od taty, a warunki życia na wyspie bywają trudne.
Ojciec kartkuje dziennik, po czym swoim starannym pismem dodaje kilka uwag: „6 września. Morze spokojne. Wiatr: lekki, południowo-zachodni. O drugiej na horyzoncie przepłynął kołowiec. Na południu zbierają się chmury”. Ujmuje moją dłoń i niezbyt mocno ją ściska, jak robił, gdy byłam małą dziewczynką spacerującą z nim po plażach na Brownsman, naszym pierwszym wyspiarskim domu. Szorstkie odciski na jego dłoniach ocierają się o moją skórę, ciepłe i suche jak papier palce zamyka na moich niczym schludnie zwijająca się lina.
– Dziękuję, Grace.
– Za co?
– Że jesteś tutaj ze mną i mamą. Obserwowanie, jak twoi bracia i siostry zawierają związki małżeńskie i osiedlają się na stałym lądzie, zapewne jest dla ciebie trudne.
Teraz ja ściskam jego rękę.
– A dlaczego miałabym wyjść za mąż i zamieszkać na stałym lądzie? Gdzie mi będzie lepiej niż tutaj z tobą, mamą, lampami i fokami? – Mówię szczerze. Bardzo rzadko moje myśli błądzą poprzez morze ku wyimaginowanemu życiu żony sukiennika albo krawca w Alnwick, ale to nigdy nie trwa długo. Widzę, jak często kobiety wychodzą za mąż i tracą znaczną część siebie, jak skrawki wykorzystane w inny, mniej ważny sposób. Moim miejscem jest ta wyspa, ptaki i morze, gwałtowne wiatry i nieprzewidywalna letnia pogoda, a nie tętniące życiem miasta z zatłoczonymi ulicami i hałaśliwymi fabrykami. Bal dożynkowy może na jeden wieczór wprawiać w zachwyt Mary i Ellen Herbertówny, mnie moja ukochana Longstone wprawia w zachwyt, który trwa znacznie dłużej. – Wyspa daje mi największą wolność, ojcze. Gdybym mieszkała gdziekolwiek indziej, czułabym się jak w klatce.
Ojciec kiwa głową ze zrozumieniem.
– Ale masz moje błogosławieństwo, gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie.
Uwalniam rękę z jego uścisku i wygładzam spódnicę.
– Oczywiście, tato. Ty dowiesz się pierwszy!
Zostawiam go i schodzę po krętych schodach, a w echu moich kroków słychać kroki moich nieobecnych sióstr i braci. W latarni morskiej zapanowała pustka bez zamętu i gwaru siedmiorga rodzeństwa. Potykałam się o nich i sprzeczałam z nimi, a chociaż cieszę się z dodatkowej przestrzeni, czasami tęsknię za ich hałaśliwym powrotem.
Jak zawsze w pełnej przeciągów klatce schodowej jest zimno, otulam się więc kraciastym szalem, śpiesząc do małej sypialni pod pomieszczeniem służbowym. Różowa plama promieni słonecznych padających na podłogę momentalnie mnie rozgrzewa. Pokój jest szeroki na ledwo sześć kroków. Często myślę, jak to dobrze, że żadne z nas, dzieci Darlingów, nie wyrosło na bardzo wysokie ani mocno zbudowane, ponieważ ciągle musielibyśmy się pochylać i garbić, a to nie byłoby przyjemne. Pod jedną ścianą stoi drewniane łóżko, które niegdyś dzieliłam z Betsy, a w środku pokoju biurko z dzbanem, miednicą i świecznikiem.
Kucam przy niewielkiej skrzyni na herbatę pod oknem, podnoszę wieko i grzebię w środku, moje palce szukają pudełka na przybory, teraz przemianowanego na skrzyneczkę skarbów. Są tu kruche jaja ptasie, owinięte w miękki gęsi puch, muszle wszelkich kształtów i rozmiarów, zielone i niebieskie szkiełka wygładzone przez morze. Mam nadzieję, że moja kolekcja pewnego dnia stanie się na tyle imponująca, by pokazać ją przyjaciołom ojca z Towarzystwa Przyrodników, na razie jednak wystarczy mi zbieranie i podziwianie moich morskich skarbów w taki sposób, w jaki dama podziwia drogocenne klejnoty w szkatułce z biżuterią. W równej mierze nie zależy mi na mężu ani pracy w charakterze krawcowej jak na klejnotach.
Z kieszeni wyjmuję szmaragdowe szkiełko i wkładam do pudełka, a moje myśli wędrują ku szkiełku barwy indygo, które dałam panu Emmersonowi, i jego szczeremu uśmiechowi, który dostałam w rewanżu.
– Każda z tych rzeczy ma własną osobowość, panie Emmerson. Jeśli przyjrzysz się uważnie wzorom na muszlach, przekonasz się, że nie są identyczne, a wręcz przeciwnie, każda jest unikatowa.
Emmerson był zupełnie inny niż Henry Herbert czy inni znajomi mężczyźni, którzy zawsze ochoczo opowiadali o swoich sprawach i lekceważyli zdanie kobiety, jeśli ośmieliła się je wyrazić. Interesowała go moja wiedza o morskich ptakach i dzikich kwiatach rosnących na wybrzeżu Dunstanburgha. Przy rozstaniu powiedział, że nasza rozmowa wielce go pochłonęła, co było znacznie cenniejszym komplementem, niż gdyby uznał mnie za śliczną albo zabawną.
– Grace Horsley Darling, cóż za nonsensy.
Ganię się za własną głupotę. Wcale nie jestem lepsza od rozchichotanej debiutantki z pustym karnecikiem, skoro tyle czasu poświęcam nieistotnej rozmowie. Zamykam pudełko i odkładam z powrotem do skrzyni.
Schodzę na dół, mijam pokój na drugim piętrze, gdzie moje siostry Mary-Ann i Thomasin niegdyś spały w piętrowym łóżku, szepcząc i śmiejąc się do późnej nocy – dzieląc tę szczególną intymność, którą znają jedynie bliźnięta. Na pierwszym piętrze przechodzę obok sypialni Brooksa, buty nadal leżą pod biurkiem, gdzie je wkopał, szlafrok wisi na krześle i wyczekuje na jego powrót.
Na dole wkraczam do wielkiego okrągłego pomieszczenia, gdzie mama przy stole przed piecem na drewno przerabia zły nastrój w ogromną kulę ciasta na chleb, mrucząc coś o ludziach siedzących sobie jak worki z węglem i, dobry Boże, jak bardzo bolą ją stare kości.
– Nareszcie! Już myślałam, że nigdy nie zejdziesz – prycha, wycierając wierzchem dłoni czoło, twarz ma szkarłatną z wysiłku. – Jestem wykończona. Będzie dość chlebów na zbudowanie drugiej latarni, jak wszystkie zrobię. Ale nie mogę zostawić teraz ciasta, bo będzie płaskie jak flądra. Widziałaś ojca?
– Jest w pomieszczeniu służbowym. Obiecałam, że zaniosę mu coś gorącego do picia.
– Ale najpierw zajrzyj do kur, dobrze? Ja cała jestem w mące.
Zdejmuję płaszcz i czepek z wieszaka koło drzwi, po czym idę do kurnika, gdzie zbieram jedno białe i cztery brązowe jajka, a potem ruszam na szybką przechadzkę po odsłoniętych skałach, pragnąc zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, zanim pogoda się zmieni i zacznie się przypływ. Oglądam miniaturowe akwaria w skalnych zatoczkach, tymczasowe schronienia dla ukwiałów, wodorostów, strzeżków, małż i skałoczepów. Wiatr przybiera na sile, pierwsze krople deszczu znaczą moją spódnicę, mocniej zawiązuję więc czepek, otulam się płaszczem i biegnę do latarni. Mama stoi w progu, z zachmurzoną miną spoglądając na ciemniejące niebo.
– Wchodź szybko, Grace. Zaziębisz się na śmierć na tym wietrze.
– Nie przesadzaj, mamo. Jestem na dworze od pięciu minut.
Zupełnie mnie ignorując, owija moje ramiona drugim pledem, gdy zdejmuję pelerynę.
– Lepiej dmuchać na zimne. Mam nadzieję, że twój brat nie zdecydował się wracać – wzdycha. – Trudno płynąć w tym wietrze, ale wiesz, jaki jest uparty, kiedy sobie coś postanowi. Całkiem jak ojciec.
I całkiem nie jak mama, myślę. Mówię jej, żeby się nie martwiła.
– Brooks będzie siedział w Olde Ship i wymieniał niesamowite opowieści z pozostałymi. Wypłynie, jeśli będzie bezpiecznie. Jest uparty, ale nie głupi. – Mam nadzieję, że istotnie wszystkie kutry wróciły już z połowem śledzi do North Sunderland. Czeka nas niespokojna noc bez niego śpiącego bezpiecznie w swoim łóżku.
– Cóż, miejmy nadzieję, że się nie mylisz, Grace, bo wcześniej wpadł tu ten ptak. Człowiek od razu myśli o najgorszym.
– Tylko jeśli sam na to pozwoli – odpowiadam. Burczenie w brzuchu przypomina mi, że nie jadłam od wieków.
Zostawiam mamę, która mocnymi uderzeniami wytrzepuje z chodnika przed kominkiem kurz i swoje troski o mury latarni, ja zaś stawiam koszyk z jajkami na stole, smaruję masłem kawałek wciąż ciepłego chleba i siadam przy ogniu, by go zjeść, nie zważając na wiatr szarpiący oknami jak zniecierpliwione dziecko. Latarnia morska, przygotowując się na złą pogodę, obejmuje nas swoimi ramionami. W jej dumnych murach czuję się równie bezpieczna jak kruche ptasie jaja spoczywające na łóżeczkach z puchu w pudełku po przyborach, lecz moje myśli biegną ku tym, co na morzu, ponieważ znajdą się w niebezpieczeństwie, jeśli sztorm przybierze na sile.

 
Wesprzyj nas