«Trzymałem węża w garści» to wirtuozerski obraz realistyczny. Ale malarskość nie oddaje złożoności tej mikstury. Za Bieńkowskim na zmianę śmiejemy się do łez i płaczemy na serio.


Materiały do książki „Trzymałem węża w garści” Andrzej Bieńkowski zgromadził, przemierzając wsie Polski centralnej, przez ponad dwadzieścia lat.

Książka opowiada o ostatniej generacji wiejskich muzykantów, ich obyczajach i muzyce. Jest zapisem odchodzenia kultury wsi, próbą analizy przyczyn jej zaniku, a zarazem świadectwem jej wyjątkowości i oryginalności, bez której trudno zrozumieć współczesną Polskę.

***

«Trzymałem węża w garści» to wirtuozerski obraz realistyczny. Ale malarskość nie oddaje złożoności tej mikstury. Za Bieńkowskim na zmianę śmiejemy się do łez i płaczemy na serio. Autor za dużo wie o polskiej wsi, by popaść w chłopomanię. Jednocześnie to książka kochającego wieś nadwrażliwca, któremu osobiście wiele zawdzięczam. Nie odnoszę się do konkretnych wątków, by nie odbierać Czytelnikom ich woni. Przeczytałem książkę łapczywie, za szybko – i tęsknię.
Adam Strug

Andrzej Bieńkowski (ur. 24 września 1946 w Warszawie) – malarz, grafik, rysownik i pisarz. Z zamiłowania etnograf. Od połowy lat 70. zajmuje się dokumentowaniem życia na wsi. Interesuje go głównie muzyka ludowa, jej twórcy i wykonawcy oraz dawne instrumenty muzyczne. Zgromadzone przez niego archiwum etnograficzne zawiera kilka tysięcy nagrań audio i wideo, zdjęć i rekwizytów, głównie z obszaru Mazowsza, Lubelszczyzny i Ukrainy. Jest autorem książek i filmów dokumentalnych na ten temat.

Andrzej Bieńkowski
Trzymałem węża w garści. Śladami muzykantów
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 października 2022
 
 


1971

TOPIELEC

Zaczęło się fatalnie. W sąsiedniej wsi właśnie wymówiono mi lokum. Mieszkałem w pokoju na pokaz. Stały tam meble na wysoki połysk: pluszowe wersalki, a ściany były w szlaczkach i prószkach. Na co dzień nikt tam nie mieszkał. Gospodarze gnieździli się w małej ciemnej izbie, ale pokój określał ich status majątkowy. No i tam nabrudziłem, bo malarska wena, jak wiadomo, zostawia ślady farby, więc mnie wypędzili.
Szedłem wonną, rozgrzaną łąką wzdłuż Pilicy do sąsiedniej wsi, kierując się smużkami dymów z kominów. Szukałem nowego miejsca na lato.
Wtedy zobaczyłem, że coś wypływa zza zakrętu. I płynie powoli, majestatyczne, obrzydliwe. Wyglądało jak utopiona świnia, ale nie, to był topielec! Co robić? Najbliższy telefon dziesięć kilometrów stąd. Przez dłuższy czas szedłem wysokim brzegiem równo z płynącym. Uwolniła mnie od niego grupa kąpiących się. Zobaczyli topielca i go wyciągnęli. Sam przegrałem ze strachem i obrzydzeniem.
Idę dalej łąką i tak doszedłem do tych dymów widocznych z daleka. Wchodzę w pierwsze obejście, nieładne, szare od suporeksu, ale jestem głodny i zmęczony, już mi wszystko jedno. Szczeka pies, wychodzi młoda gospodyni. Wynosi mi talerz z jagodami ze śmietaną. Tak na dzień dobry, obcemu. To gospodarstwo Waloska. Zostałem tam na wiele lat.

1974

OPUNKI

Wieś nad Pilicą bez prądu i drogi, strzechy albo eternit, jeden murowany dom. Pełno upapranych, wychudzonych krów. Zadbane konie i duma właścicieli – furmanki z oponami od starych samochodów. We wsi jedno radio na baterie. W niedziele zbierali się sąsiedzi posłuchać Głosu Ameryki. Piotrowy był zawsze. Pochylał się nad głośnikiem, rozdziawiał gębę, wypinał dupę i co chwila uciszał: „Cichojta, chłopy!”. Czekał na wiadomości o wojnie Ruskich z Amerykańcami. Miał w tym własny interes.
A było tak: Chłopi zmieniali koła furmanek z drewnianych z żelaznymi obręczami na gumowe. Ale nie Piotrowy, który mówił: „Takieśta mundre, a jak przebijecie opunkę w lesie, to co zrobita? A ja na żelaźniakach wszędzie dojadę”. Uparł się, choć widział, że te gumiaki to jednak wygoda. Wymyślił więc, że pewnie niedługo wybuchnie wojna i Amerykańce pobiją Ruskich. Ale Ruskie tak łatwo się nie poddadzą i strącą Amerykańcom samolot, a to pierwszorzędne samoloty. Wtedy Piotrowy szybko pojedzie i wymontuje opunki z samolotu i zamontuje do swojego wozu. „Zobaczyta, chłopy, jak mi się będzie jeździć!”
Słuchał Głosu Ameryki co niedziela z nadzieją. Ale wojna nie chciała wybuchnąć, a on, jedyny w okolicy, jeździł na żelaźniakach, prowokując złośliwe uwagi, aż się wstydził jechać na targ. W końcu poszedł na kompromis. Założył opunki, ale tylko z przodu. Jak jechał do lasu, to syn biegł przed wozem, zbierając spod kół ostre przedmioty.

WYPRAWA DO MOGIELNICY

Trzeba było gdzieś zamieszkać. Wszyscy chcieli, żeby u nich, z nimi na kupie. W tej biednej wsi osobny pokój był nieosiągalnym luksusem. Wypatrzyłem maleńką chatę; kryta strzechą, pusta. To był dom Józka, gromadzkiego pastucha, który latem pasł krowy. „W zimie tu mieszka, latem pan może tu siedzieć, ile chce”, zapewniali sąsiedzi. Jedna izba, maleńkie łóżko, stolik z Matką Boską, klepisko. Bardzo mi się tam podobało.
Zamieszkałem razem z E. Ledwo się mieściliśmy na łóżku wyścielanym słomą. Przy małym stoliku przy oknie zacząłem robić pierwsze rysunki. Pierwsza noc. Leżeliśmy na boku i obracaliśmy się na komendę.
Lampa naftowa, rozmowa, tanie wino przywiezione z Warszawy – idylla. W nocy obudziłem się strasznie pogryziony, całe ciało w bąblach. Zapalam lampę naftową, widzę – jakieś robale, nie da się spać. Dotrwaliśmy jakoś do rana. Całą noc deszcz szuścił po słomianym dachu. Lało jak z cebra, ale wiedzieliśmy, że nie da się przespać kolejnej nocy, więc musieliśmy iść do sklepu po muchozol. Najbliższy był w Mogielnicy, dziesięć kilometrów, o ile uda się przejść wezbraną rzekę.
Jakoś przeszliśmy w bród. W strugach deszczu dotarliśmy do sklepu, ale z powrotem już tak się nie udało. Poczciwa Pilica tak wezbrała, że nie było mowy o brodzeniu. Idziemy do promu w Zagórzu. U stóp zrujnowanego pałacu (w sali balowej jest teraz obora) stoi prom ciągniony ręcznie na linie. Rozglądamy się, krzyczymy: „Przewóz! Przewóz!”. Długo nic, w końcu wyłazi z krzaków kompletnie zalany przewoźnik – wypił i deszcz go ukołysał w krzakach. Przewozi za dwa złote. „Będzie na piwko” – już się cieszy.
Błogosławiona zajebista chemia. Robale zniknęły od ręki.

DZIADY

Moja matka opowiadała, jak przyszedł dziad do jej domu w Mogielnicy. Była sama i miała upiec gęś. Dziad ją czujnie wypytał, gdzie kto jest i co robi, a potem powiedział: „Moje dziecko, spotkałem twojego ojca i on powiedział, żebym wziął sobie tę gęś”. Posłusznie mu ją oddała i dziad zniknął z gęsią.
Opowieść ojca:
Pojechaliśmy z rodzicami na koronację cudownego obrazu Matki Boskiej Gidelskiej. Była wtedy wielka inflacja, zapałki kosztowały kilka milionów. Tłumy szły na kolanach do kościoła wzdłuż szpaleru dziadów. Dziady rozłożyły się w trzy rzędy: pierwszy leżał, drugi klęczał, trzeci stał. Mamrotali modlitwy, wyciągali ręce, przejmujący widok. Koronacja się skończyła, wyszli z kościoła. Handlarze składali kramy, wszystko tonęło w kurzu odjeżdżających furmanek. Dziady upychały kolanami w workach swój miliardowy zarobek.
Niedaleko W. była wieś Ziemki, gdzie mieszkały same dziady. Ziemi nie mieli, tylko domy. Latem wieś pustoszała, bo wszyscy szli po prośbie. Dziady wracały jesienią, a wiosną znów ruszały dziadować. Żenili się między sobą, a dzieci wychowywali na dziadów. Tworzyli rodzaj ekskluzywnego związku zawodowego, który wydawał druki ulotne sprzedawane na jarmarkach. Byli odpowiednikiem dzisiejszych gazet i telewizji. Przenosili wiadomości z kraju i ze świata, a także wiadomości z Kościoła i wszelkie tabloidowe sensacje, do których układali ballady. Poza tym modlili się we wskazanych intencjach, śpiewali pieśni nabożne.
Niemcy w czasie II wojny zakazali dziadowania. PRL podtrzymała ten zakaz. Ale wiem od Waloska, że jeszcze w 1946 roku przyszedł do W. dziad proszalny z brodą, w długim płaszczu i z kijem, by odpędzać psy. Boga pochwalił, odmówił zdrowaśki, zjadł i zaczął opowiadać nowiny ze świata, jak to Amerykany taką bombę rzucili, co zniszczyła całe miasto. Tak się W. dowiedziało, że w Hiroszimie zaczęła się era atomowa.

SKLEP

W opuszczonej betonowej szkole w W. jedną klasę wyremontowano na sklep. Wstawiono kraty, ladę i półki (lodówek nie było). Obowiązkowa była zielona lamperia.
Ale już prawie wszystko było na kartki. Co dwa dni przyjeżdżał pyszny chleb, co dwa tygodnie mętne piwo; kwaśne, ale i tak cudowne. Co piątek – kiełbasa na kartki. Raz w kolejce trafiła się starsza pani bez kartek. I zapytała sklepową: „A masz kiełbasę bezpartyjną (w domyśle: bez kartek) czy tylko partyjną?”.
Na ladzie królował ogromny biust, a za nim jego właścicielka, pani Jasielska, senna, sympatyczna i sprzedająca po uważaniu. Jak kogoś nie lubiła albo miała zły dzień, to nie sprzedawała. Przyciągało to i podniecało klientów ze mną włącznie. Szliśmy tam jak do salonu gry w Monte Carlo: wygram – nie wygram, sprzeda – nie sprzeda?
Sklepowa była panią wszechrzeczy, ale dobrze wiedziała, że po pracy wróci do sąsiadów, którym sprzedała, lub nie. To tworzyło skomplikowany system zależności. Każdy miał we wsi na kogoś haka. Pewnie dlatego co i raz wybuchały awantury o byle co, a potem sąsiedzi nie odzywali się do siebie latami.
Wizyta w sklepie to było wydarzenie towarzyskie, plotkarsko-handlowe. Po zakupach, a nawet bez zakupów, stawało się pod ścianą i gadało, a jak czasem było piwo, to tym chętniej. Ludzie gadali o cenach mleka, koni, krów, czasem o cudach. Tak dowiedziałem się o cudzie w Ruszkowie.
Figurka Matki Boskiej, odlew z betonu, ale już spatynowany przez czas, zaczęła się uśmiechać! Pojechałem tam z rodziną Waloska. Przy bocznej drodze dom, krzaki, a w nich figurka. Wokół masa samochodów z rejestracją z całego kraju! Tak szybko rozeszła się wieść. Ale jak! Faktycznie twarz Matki Boskiej z lekkim uśmiechem. Idę do właściciela domu, przed którym stoi figurka. Mówi: „Nigdy nic, ale przedwczoraj patrzę, a ona się uśmiecha. Poszedłem do księdza, ten mnie przepędził, ale, patrz pan, przecież się uśmiecha!”.

1975

ŚWIATŁO

Walosek powiedział, że we wsi będą zakładali światło. I faktycznie, przyjechało ciężarówką czterech elektryków. Mieszkali i jedli na koszt gospodarzy domu, w którym zakładali prąd, a do tego po założeniu światła (dwie żarówki i jeden kontakt) każdy gospodarz wyprawiał suto zakrapianą kolację, podczas której elektrycy spijali się do nieprzytomności. A rano do roboty. Domów było trzydzieści.
Jak przyszła kolej na Waloska, zaprosił nas na wieczorny bankiecik. Na ceratowym stole pełno półlitrówek, ugotowane kury, pomidory z cebulką i kartofle ze słoniną. Siedzą elektrycy, już mocno zawiani. Nasze wejście powoduje poruszenie, szczególnie że jest E. Zrywają się zza stołu, mało go kolanami nie wywrócą. Spieszą całować szarmancko rączkę E. „Szanowna pani, że tak powiem, jestem Edek”, i cmok w rękę. I tak po kolei czterech, już ledwo stojących, ale szarmanckich. Jeszcze przez jakiś czas są zainteresowani E., może się „cóś” uda. Ale wóda zwycięża. Po chwili rozmawiają już tylko ze sobą w niezrozumiałym języku elektryków. A my sobie oddzielnie pogadujemy z gospodarzami.
Niespodziewanie Edek dosiada się do mnie, przewracając przy tym kieliszki, i zaczyna nieskładnie coś opowiadać. Nic nie rozumiem, ale zza licznych kurew, chujów i pierdoleń dociera do mnie, że mówi o czymś strasznym. Zaczynam uważnie słuchać, a on próbuje mi opowiedzieć, że w czasie wojny skumał się z Gestapo i z drogi na śmierć, z obozu przejściowego przy Skaryszewskiej na Grochowie, wyciągał od więźniów złoto i dolary, mówiąc, że zna komendanta, i obiecując, że ten za łapówkę go uwolni. Kasę brał, ale nic nie robił. Nieźle się wzbogacił.
A już zbliżał się front radziecki. Niemcy uciekali, Rosjanie jeszcze nie nadeszli. Powstała strefa niczyja, raj dla kanalii… i Edka. W Malborku wziął udział w rzezi niemieckich cywilów. Trupy wrzucali do sławnej zamkowej studni. „Dobrze im tak po tym, co tu, kurwa, zrobili”. Wojna się skończyła, Edek zaczął się bać. Nie wrócił do domu. Zaczął pracować tam, gdzie nikt nie pytał, kim jest i gdzie mieszka. Tak trafił do elektryków.
Edek skończył opowiadać i zasnął na stole ciężkim pijackim snem. On będzie tak spać do rana, a ja zostałem w osłupieniu. Wiedziałem, że rodzina E. próbowała bezskutecznie wykupić krewnego z tego obozu. Tak nas po latach dopadła historia!
Wróciliśmy do chałupki przerażeni. Co będzie, jak Edek przypomni sobie, że nam to wszystko opowiedział? Może się wystraszyć, że go zdekonspirujemy. Co zrobi, by się ratować? Czuwaliśmy na zmianę przez całą noc.
Rano jakby nigdy nic idziemy do Waloska na przeszpiegi. Ledwo wytrzeźwieni elektrycy na słupach witają nas radośnie. Edek nic nie pamięta. Zresztą ile razy zdążył już o tym opowiedzieć przez tyle lat? Jakim ludziom? Ilu z nich zdołało zorientować się z jego bełkotu, o czym opowiada?

OBOWIĄZKOWA DOSTAWA

Walosek, tak jak wszyscy chłopi, musiał obowiązkowo odstawiać do skupu żywiec, czyli wyrośniętego wieprza. O świcie szliśmy do chlewa wyciągnąć straszliwie kwiczącą świnię. Czuła, co ją czeka, i broniła się, jak mogła. Pakowaliśmy ją do wąskiej klatki z desek i na wóz. Przez ponadgodzinną jazdę stała cicho, czasem chrumkając. Walosek tłumaczył mi tajniki sprzedaży i taksatorów, jakich używali panowie życia i śmierci świni, oraz zarobków gospodarzy. Oceniali klasę świni i wyceniali w zależności od tego, czy była to klasa pierwsza, druga, czy trzecia.
Było listopadowe zimno, nisko wiszące chmury i kolejka wozów do taksatorów. Tu już świnie wzajemnie się nakręcały, drąc się wniebogłosy. Wspominam ten spęd, bo czekaliśmy w kolejce z półtorej godziny i opróżniliśmy pół litra. Był ranek, więc od razu nam zaszumiało. Taksator kiepsko ocenił naszą świnię, a Walosek się wzburzył (no przecież wypiliśmy), że za mało, bo wieprz ciężki przecież. Taksator pyta: „Na ile pan go wycenia?”. „Ano z meter”, czyli sto kilogramów. „Co pan opowiadasz! Najwyżej z osiemdziesiąt! Ja się na tym znam. Mogę ocenić tego gościa (to o mnie), ma na niecały meter! I co pan powiesz?”
Tak posłużyłem za wzór do wyceny wieprza. Zwierzę mój bliźni.

WINO

Poszedłem kilka kilometrów do najbliższego sklepu. Bardzo lubiłem ten spacer, bo piękna droga, a sklep w starej karczmie. Zwykle po południu był tylko ocet i konserwy rybne, tymczasem patrzę, a na półce powyżej octu kilka butelek znakomitego chablis. Skąd się wzięło? Dla kogo?
Było tanie, ale nie znalazło uznania miejscowych koneserów, bo wytrawne, czyli kwaśne. Kupiłem wszystkie butelki. Zaczepiają mnie po drodze, po co je kupiłem, więc tłumaczę, że to doskonałe francuskie wino i że dojrzewa w beczkach w piwnicach, obracane co jakiś czas. „Tak, tak – przerywa mi miejscowy amator win. – W zeszłym roku kupiłem wino Ekstaza i przed żoną schowałem w sianie, a potem nie mogłem znaleźć. Dopiero w tym roku, jak kosiłem łąkę, znalazłem butelkę. Panie Andrzeju, jaka to była pychota!”

POŻAR

Mytkowie szykowali wesele, co najmniej na sto osób. Wszystkie wyroby musiały być swojskie, bo i tak nic nie można było kupić w sklepie. Na tydzień przed weselem zabili cielaka i świnię. Przyszedł masarz, by zrobić kiełbasy i kaszankę. Pod nogami plątały się wygłodniałe koty, co chwila odpychane kopniakami.
Na płocie wisiały połówki świni. Polewali je denaturatem i podpalali, żeby usunąć z nich szczecinę. Jakiś kot chciał chapnąć kawałek mięsa, ktoś oblał go denaturatem i kot się zapalił. Płonący zwierzak w przerażeniu latał po podwórku, ludzie za nim, a on po drabinie czmychnął na strych.
Ogień błyskawicznie ogarnął dom. Kot się uratował. Dom i wszystko przygotowane do wesela spłonęło. I tyle.

SAMOCHÓD

Po udanej wystawie obrazów w Turynie kupiłem sobie samochód marki Fiat 850 Special. Tak naprawdę to był zielony gruchot, ale byłem szczęśliwy. Cała wieś się zbiegła, dzieci mazały po blasze i każde mnie prosiło, żebym mu pozwolił umyć samochód. Przez całe wakacje lśnił jak nigdy, a ja stałem się poniekąd nadwornym kierowcą całej wsi. „Panie Andrzeju, pan mnie zawiezie do weteryniarza, krowa ma twarde cycki, może cóś poradzi, pan się nie boi, ja się jakoś wywdzięczę”. „Panie Andrzeju, pan mnie zawiezie do lekarza, Darek ma gorączkę”.
Tak było co dzień. Miałem dosyć, nie mogłem pracować. Uciekałem się do podstępów, bo nie potrafiłem, mimo złości, odmówić. Postawiłem samochód na podnośniku i mówiłem, że się, niestety, zepsuł. Doszło do tego, że bałem się nim jeździć. Miara się przebrała, kiedy wiozłem brata Waloska. Siedział z tyłu i wysiadając, nie popatrzył do tyłu, a tam cwałowały spłoszone krowy. Wpadły na otwarte drzwi, prawie je wyrwały i zdemolowały, a facet po prostu uciekł. Tego było za wiele. Remont sporo mnie kosztował, ale nauczył mnie mówić nie.
Samochód to też ograniczenia. Miałem wracać już do Warszawy. Ruszyłem na pożegnanie wakacji na spacer i doszedłem do samotnego domu na skraju lasu. Piękny, wczesnojesienny dzień, żółć liści, która udaje, że jeszcze jest lato. Pod lipą na podwórku stoliczek, a przy nim moi znajomi – ci od szybkiego picia! Na stoliczku wódka Krakus, na zagrychę małosolne ogórki pokrajane na skos, elegancko ułożone aluminiowe widelczyki. „Panie Andrzeju, zapraszamy!” Ojej, jak to apetycznie i jesiennie wyglądało! Do dziś myślę, że ominęło mnie coś fajnego.

GRABARZE

W moich stronach na nieproszonych gości weselnych mówiono grabarze. Przychodzili dużymi grupami w noc wesela. Trzeba było poczęstować ich wódką i kiełbasą, a muzykanci grali im do tańca oberka „Grabarskiego”. Odchodzili potem bez awantur. Ale jeżeli ktoś im się sprzeciwił, to mogli rozgonić weselników i zdemolować salę.
Kapela Tarnowskich grała na weselu niedaleko W. A były w tej wsi dwa wesela jednocześnie. Na drugim grała już nowoczesna kapela z nagłośnieniem i elektrycznymi instrumentami. Grabarze najpierw poszli na wesele Tarnowskich, a tam ojciec ich poczęstował, muzykanci zagrali „Grabarskiego”. I sobie poszli na drugie, nowoczesne elektryczne wesele. A tam już była inna rozmowa. Pan młody kazał im spadać. Poszli, ale za niedługo w całej wsi zgasło światło, bo ktoś wlazł na słup i wyłączył transformator. Na weselu Tarnowskich zapalili świeczki i dalej się bawili. Drugie wesele zamarło, instrumenty nie mogły grać i goście zaczęli się złościć. Część z nich poszła do Tarnowskich tańczyć – kompromitacja. Ojcowie weselni zaczęli się naradzać i dali trzy butelki wódki grabarzom, żeby włączyli światło. Ledwo elektryczni nastroili instrumenty i trochę pograli, znowu ciemno. Znowu narada. Idą do grabarzy, pytają: „Czego chcecie?”. No i zaczęły się targi. Stanęło na skrzynce wódki i po pęcie kiełbasy dla każdego. W tych czasach to była wysoka cena. Ale co było robić? Dali im, czego chcieli, i już bez przeszkód dokończyli wesele.

 
Wesprzyj nas