Uczta dla fanów literatury grozy i horroru. Mrożący krew w żyłach, niedający się zapomnieć i absolutnie oryginalny – “Drood” to Dan Simmons w szczytowej formie.


9 czerwca 1865 roku Charles Dickens – najsłynniejszy i najpopularniejszy powieściopisarz na świecie, będący u szczytu sławy i zdolności twórczych – jadąc pociągiem do Londynu w towarzystwie swojej potajemnej kochanki, przeżył katastrofę kolejową, która na zawsze zmieniła jego życie.
Czy po tym wypadku zaczął prowadzić mroczne podwójne życie?

Czy conocne eskapady do najohydniejszych londyńskich slumsów i nasilająca się obsesja na punkcie ukrytego przed światem podziemnego Londynu, trupów, grobowców, morderstw, palarni opium i rozpuszczania zwłok w dołach z wapnem były tylko przejawem zwykłej pisarskiej ciekawości, czy jednak czymś znacznie bardziej przerażającym?

Podobnie jak w „Terrorze”, Dan Simmons w sposób nienaganny sięga po prawdziwą historię, by na jej bazie snuć fantastycznie wciągającą i budzącą grozę opowieść. Oparty na faktach z życia Charlesa Dickensa i opowiedziany przez Wilkiego Collinsa (przyjaciela Dickensa, częstego współpracownika, a także potajemnego rywala kojarzącego się z mozartowskim Salierim) Drood zgłębia nierozwikłane tajemnice ostatnich lat życia pisarza, a także, być może, odsłania sekret ostatniego, niedokończonego dzieła Dickensa, Tajemnicy Edwina Drooda.

Dan Simmons
Drood
Przekład: Małgorzata Strzelec, Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
wydanie III
Premiera w tej edycji: 27 kwietnia 2022
 
 

Roz­dział 1

Nazy­wam się Wil­kie Col­lins, spo­dzie­wam się jed­nak, że moje nazwi­sko, Drogi Czy­tel­niku, nie­wiele Ci mówi, ponie­waż zamie­rzam odwlec publi­ka­cję niniej­szego doku­mentu do czasu, gdy od mojej śmierci minie co naj­mniej wiek i ćwierć. Nie­któ­rzy zarzu­cają mi skłon­ność do hazardu – i mają cał­ko­witą rację, dla­tego idę o zakład, że nie czy­ta­łeś ani nie widzia­łeś żad­nej mojej powie­ści ani sztuki. Może Wy, Bry­tyj­czycy i Ame­ry­ka­nie, w odle­głej o sto dwa­dzie­ścia pięć lat przy­szło­ści w ogóle nie mówi­cie po angiel­sku. Może ubie­ra­cie się jak Hoten­toci, miesz­ka­cie w jaski­niach oświe­tlo­nych lam­pami gazo­wymi, podró­żu­je­cie balo­nami i poro­zu­mie­wa­cie się za pomocą prze­sy­ła­nych tele­gra­fem myśli, któ­rym nie prze­szka­dza żaden język, mówiony ani pisany.
Zara­zem był­bym jed­nak gotowy posta­wić cały swój obecny mają­tek (jaki by tam był) oraz wszel­kie przy­szłe tan­tiemy (jakie­kol­wiek będą) na twier­dze­nie, że z całą pew­no­ścią znasz nazwi­sko, twór­czość lite­racką i boha­te­rów powie­ści mojego przy­ja­ciela i daw­nego współ­pra­cow­nika, nie­ja­kiego Char­lesa Dic­kensa.
Będzie to więc praw­dziwa opo­wieść o moim przy­ja­cielu (a w każ­dym razie czło­wieku, który kie­dyś był moim przy­ja­cie­lem) Char­le­sie Dic­ken­sie i wypadku w oko­licy Sta­ple­hurst, w któ­rym postra­dał zdro­wie, spo­kój ducha, oraz, jak nie­któ­rzy powta­rzają szep­tem, zdrowe zmy­sły; opo­wieść o ostat­nich pię­ciu latach z życia Char­lesa, które prze­żył drę­czony nasi­la­jącą się obse­sją na punk­cie czło­wieka – o ile fak­tycz­nie był to czło­wiek – nazwi­skiem Drood, a także na tle mor­derstw, śmierci, gro­bów, mesme­ry­zmu, opium, duchów oraz ulic i zauł­ków wypeł­nio­nych czarną żół­cią trzewi Lon­dynu, o któ­rych naj­chęt­niej mawiał „mój Babi­lon” lub „Wielki Piec”. W tym ręko­pi­sie (który, jak już wspo­mnia­łem, ze wzglę­dów for­mal­nych i hono­ro­wych zamie­rzam opie­czę­to­wać i ukryć przed wzro­kiem wszyst­kich do czasu, gdy od śmierci mojej i Char­lesa upły­nie z górą sto lat) odpo­wiem na pyta­nia, które, jak mnie­mam, nikomu z naszych współ­cze­snych nie przy­szłyby nawet do głowy: Czy sławny, uwiel­biany i czci­godny Char­les Dic­kens pla­no­wał zamor­do­wa­nie nie­win­nego czło­wieka, roz­pusz­cze­nie zwłok w dole wypeł­nio­nym żrą­cym wap­nem, a następ­nie pota­jemne pocho­wa­nie szcząt­ków (czyli samych kości i czaszki) w kryp­cie pra­sta­rej kate­dry, która ode­grała ważną rolę w jego dzie­ciń­stwie? Czy zamie­rzał zebrać wszyst­kie dro­bia­zgi oso­bi­ste nie­szczę­snej ofiary – oku­lary, pier­ście­nie, szpilki do kra­wata, spinki do koszuli i zega­rek kie­szon­kowy – i wyrzu­cić je do Tamizy? Jeżeli naprawdę tak było (a nawet jeśli Dic­kens tylko śnił o reali­za­cji tego nie­cnego planu), jaką rolę w naro­dzi­nach jego obłędu ode­grało nad­zwy­czaj rze­czy­wi­ste widmo imie­niem Drood?

***

Dniem tra­ge­dii Dic­kensa był dzie­wiąty czerwca 1865 roku. Loko­mo­tywa wio­ząca jego suk­ces, spo­kój ducha, zdrowe zmy­sły, ręko­pis oraz kochankę zmie­rzała wów­czas – cał­kiem dosłow­nie – wprost w stronę wyrwy w torze i prze­ra­ża­ją­cej kata­strofy.
Nie mam poję­cia, czy Wy, Dro­dzy Czy­tel­nicy, żyjący w tak odle­głej przy­szło­ści, wciąż zapi­su­je­cie lub wspo­mi­na­cie dawne dzieje (być może, wyrze­kli­ście się Hero­dota i Tuki­dy­desa i na wieki utkwi­li­ście w roku zero­wym), jeśli jed­nak prze­trwało do Waszych cza­sów jakie­kol­wiek, choćby naj­wą­tlej­sze poczu­cie wagi histo­rii, z pew­no­ścią przy­po­mi­na­cie sobie donio­słe wyda­rze­nia z roku, który w naszej rachu­bie nazwa­li­śmy Anno Domini 1865. Nie­które z nich, takie jak zakoń­cze­nie bra­to­bój­czej pożogi w Ame­ryce, wielu miesz­kań­ców Anglii uwa­żało za dra­ma­tyczne i inte­re­su­jące. Char­les Dic­kens się do tych ludzi nie zali­czał. Mimo wiel­kiego zain­te­re­so­wa­nia Ame­ryką – odwie­dził ją, pisał o niej (nie­zbyt pochleb­nie, trzeba przy­znać), a następ­nie wal­czył zaja­dle o odszko­do­wa­nie za nie­le­galne wyda­nia jego ksią­żek w cha­otycz­nym światku daw­nych kolo­nii, który za nic miał sobie prawa autor­skie – nie­spe­cjal­nie cie­ka­wiła go wojna mię­dzy jakąś odle­głą Pół­nocą i jesz­cze odle­glej­szym Połu­dniem. Jed­nakże w roku 1865 – roku tra­ge­dii pod Sta­ple­hurst – miał wszel­kie powody do zado­wo­le­nia z tego, jak poto­czyły się jego oso­bi­ste dzieje.
Mój przy­ja­ciel był naj­po­pu­lar­niej­szym powie­ścio­pi­sa­rzem w Anglii, a kto wie, czy nie na świe­cie. Wielu Angli­ków i Ame­ry­ka­nów uwa­żało go za naj­wy­bit­niej­szego pisa­rza wszech cza­sów, wyłą­cza­jąc Sha­ke­spe­are’a oraz, być może, Chau­cera i Keatsa. Ja, rzecz jasna, zda­wa­łem sobie sprawę, że to bzdura, lecz – jak to mówią (lub mawiali) – popu­lar­ność rodzi popu­lar­ność. Widzia­łem Char­lesa Dic­kensa, jak ze spodniami opusz­czo­nymi do kostek sie­dział w wiej­skiej wygódce bez drzwi i beczał jak zbłą­kana owca, bła­ga­jąc o kawa­łek papieru do pod­tar­cia tyłka, musi­cie mi więc wyba­czyć, jeśli ten obraz jest dla mnie bar­dziej auten­tyczny niż wizja „naj­więk­szego pisa­rza w dzie­jach ludz­ko­ści”.
Ale tam­tego czerw­co­wego dnia w 1865 roku Dic­kens naprawdę miał powody do satys­fak­cji.
Sie­dem lat wcze­śniej roz­stał się z żoną, Cathe­rine, która naj­wi­docz­niej ura­ziła go tym, że przez dwa­dzie­ścia dwa lata mał­żeń­stwa bez słowa skargi uro­dziła mu dzie­się­cioro dzieci, prze­żyła po dro­dze kilka poro­nień i przez cały ten czas cier­pli­wie zno­siła jego uty­ski­wa­nia i zaspo­ka­jała wszel­kie kaprysy. Zaskar­biła sobie tym jego sym­pa­tię do tego stop­nia, że w 1865 roku na wiej­skiej prze­chadzce, pod­czas któ­rej osą­czy­li­śmy kilka bute­lek miej­sco­wego wina, Dic­kens opi­sał mi ją nastę­pu­ją­cymi sło­wami:
– Jest mi bar­dzo droga, Wil­kie, bar­dzo, naprawdę, ale… Ogól­nie rzecz bio­rąc, jest raczej po kro­wiemu gamo­nio­wata niż cza­ru­jąca, raczej ocię­żała niż jakoś wybit­nie kobieca… Jak mętna alche­miczna esen­cja umy­sło­wej nie­zbor­no­ści, usta­wicz­nej nie­kom­pe­ten­cji, śla­ma­zar­nej ospa­ło­ści i pogrą­żo­nego w samo­za­do­wo­le­niu nie­rób­stwa; gęsta breja, którą tylko uża­la­nie się nad sobą może wzbu­rzyć.
Wąt­pię, by pamię­tał, że mi to powie­dział, ja jed­nak nie zapo­mnia­łem jego słów.
Tak się zło­żyło, że bia­do­le­nie Cathe­rine stało się gwoź­dziem do jej trumny, jeśli wolno mi użyć tak potocz­nego okre­śle­nia. Wszystko wska­zuje na to (nie, wcale nie, nie ma żad­nego „wska­zuje”: prze­cież byłem przy tym, widzia­łem, jak oso­bi­ście nabył tę prze­klętą bły­skotkę), że po pre­mie­rze Zamar­z­nię­tej otchłani Dic­kens spre­zen­to­wał aktorce Ellen Ter­nan kosz­towną bran­so­letkę, którą ten dureń jubi­ler kazał dostar­czyć do Tavi­stock House, czyli jego lon­dyń­skiego domu, zamiast wprost do miesz­ka­nia panny Ter­nan. Na tę pomyłkę Cathe­rine zare­ago­wała smęt­nym bia­do­le­niem i pory­ki­wa­niem, które prze­ciętna krowa roz­wle­kłaby zapewne na kilka tygo­dni. Nie chciała uwie­rzyć, że bran­so­letka jest po pro­stu dowo­dem cał­ko­wi­cie nie­win­nego podziwu jej męża dla aktorki, która tak cudow­nie (a moim zda­niem – led­wie zado­wa­la­jąco) ode­grała rolę Clary Burn­ham, uko­cha­nej głów­nego boha­tera w naszej… to zna­czy, w mojej sztuce o nie­odwza­jem­nio­nej miło­ści w Ark­tyce.
Prawdą jest, że – jak tłu­ma­czył to głę­boko ura­żo­nej żonie w 1858 roku – miał w zwy­czaju hoj­nie obda­ro­wy­wać swo­ich współ­pra­cow­ni­ków z licz­nych wystę­pów w teatrach ama­tor­skich. Od czasu wysta­wie­nia Zamar­z­nię­tej otchłani zdą­żył roz­dać człon­kom ekipy już kilka bran­so­le­tek i wisior­ków, jeden zega­rek i jeden zestaw nie­bie­sko ema­lio­wa­nych spi­nek do koszuli.
Tyle że w tam­tych obda­ro­wa­nych się nie pod­ko­chi­wał, a w mło­dej Ellen Ter­nan i ow­szem. Wie­dzia­łem o tym ja, wie­działa Cathe­rine Dic­kens… trudno powie­dzieć, czy wie­dział sam Dic­kens: był tak prze­ko­nu­ją­cym twórcą fik­cji lite­rac­kiej (a przy tym jed­nym z naj­bar­dziej zadu­fa­nych w sobie ludzi, jacy kie­dy­kol­wiek stą­pali po Ziemi), że wąt­pię, by kie­dy­kol­wiek ana­li­zo­wał czy kwe­stio­no­wał kie­ru­jące nim głę­boko ukryte motywy – chyba że były czy­ste jak źró­dlana woda.
W tym wypadku to wła­śnie on wpadł w szał i, rycząc wście­kle na łatwo dającą się zastra­szyć mał­żonkę, zarzu­cił jej, że te oskar­że­nia są plamą na hono­rze nie­ska­la­nie czy­stej i będą­cej ist­nym wcie­le­niem dosko­na­ło­ści Ellen Ter­nan. Jego emo­cjo­nalne, roman­tyczne i – tak, tak, nie waham się użyć tego słowa – ero­tyczne fan­ta­zje zawsze kon­cen­tro­wały się na świę­tym, rycer­skim uwiel­bie­niu dla jakiejś hipo­te­tycz­nej nie­win­nej boginki, któ­rej krysz­ta­łowy cha­rak­ter nie pod­le­gał dys­ku­sji. Zapo­mniał chyba jed­nak, że Cathe­rine widziała Wujaszka Johna, farsę wysta­wioną przez nas tuż po Zamar­z­nię­tej otchłani (trzeba Wam bowiem wie­dzieć, Dro­dzy Czy­tel­nicy, że w naszym stu­le­ciu do tra­dy­cji nale­żało wysta­wia­nie żar­to­bli­wej sztuki w połą­cze­niu z poważ­nym dra­ma­tem), w któ­rej czter­dzie­sto­sze­ścio­letni Dic­kens grał sta­tecz­nego dżen­tel­mena, Ellen Ter­nan zaś (zale­d­wie osiem­na­sto­let­nia) – jego pod­opieczną, w któ­rej, co oczy­wi­ste, wuja­szek John zako­chał się do sza­leń­stwa. Cathe­rine z pew­no­ścią miała rów­nież świa­do­mość, że wpraw­dzie więk­szość Zamar­z­nię­tej otchłani – dra­matu o poszu­ki­wa­niach zagi­nio­nej eks­pe­dy­cji Fran­klina – wyszła spod mojego pióra, ale to jej mąż napi­sał i wysta­wił roman­tyczną farsę, i to już po tym, jak poznał Ellen Ter­nan. Nie skoń­czyło się zresztą na tym, że wuja­szek John zako­chał się w dziew­czy­nie, którą miał się opie­ko­wać – zaczął ją także obsy­py­wać (tu zacy­tuję dida­ska­lia) „wspa­nia­łymi pre­zen­tami: naszyj­ni­kiem z pereł i kol­czy­kami z bry­lan­tami”.
Nic więc dziw­nego, że gdy prze­zna­czona dla Ellen droga bran­so­letka tra­fiła do Tavi­stock House, Cathe­rine – znaj­du­jąca się aku­rat w okre­sie mię­dzy jedną ciążą a drugą – otrzą­snęła się ze swo­jej umy­sło­wej nie­zbor­no­ści i śla­ma­zar­nej ospa­ło­ści i ryczała jak mleczna krowa dźgnięta przez walij­skiego pastu­cha oście­niem w kłąb.
Dic­kens zare­ago­wał tak, jak każdy poczu­wa­jący się do winy mąż – pod warun­kiem, że ów mąż byłby naj­po­czyt­niej­szym pisa­rzem w Anglii i całym świe­cie anglo­ję­zycz­nym, a także, być może, naj­sław­niej­szym pisa­rzem w histo­rii. Na począ­tek uparł się, żeby Cathe­rine zło­żyła wizytę Ellen Ter­nan i jej matce; w ten spo­sób miała wszyst­kim udo­wod­nić, że nie żywi żad­nych podej­rzeń ani cie­nia zazdro­ści. Krótko mówiąc, kazał swo­jej żonie publicz­nie prze­pro­sić swoją kochankę, a w każ­dym razie kobietę, którą wkrótce miał uczy­nić swoją kochanką – gdy tylko zbie­rze się na odwagę, by rzecz całą nale­ży­cie zaaran­żo­wać. Zapła­kana i nie­szczę­śliwa Cathe­rine zro­biła, co jej kazano: upo­ko­rzyła się zło­że­niem ofi­cjal­nej wizyty towa­rzy­skiej pani i pan­nie Ter­nan.
Nie wystar­czyło to jed­nak, by uga­sić mężow­ski gniew, i Dic­kens wyrzu­cił z domu matkę dzie­się­ciorga swo­ich dzieci. Posłał naj­star­szego syna, Char­leya, żeby z nią zamiesz­kał, a resztę dzieci zatrzy­mał przy sobie – naj­pierw w Tavi­stock House, następ­nie w Gad’s Hill Place. (Zawsze mia­łem wra­że­nie, że uwiel­biał swoje dzieci do czasu, gdy zaczy­nały prze­ja­wiać samo­dziel­ność w jakich­kol­wiek spra­wach – czyli, innymi słowy, gdy prze­sta­wały się zacho­wy­wać jak Mała Nell, Paul Dombey czy inne postaci z jego ksią­żek. Wtedy bar­dzo szybko się nimi nudził).
Oczy­wi­ście, skan­dal wcale się na tym nie skoń­czył. Zapro­te­sto­wali rodzice Cathe­rine, lecz adwo­kaci Dic­kensa szybko zmu­sili ich do publicz­nego wyco­fa­nia pre­ten­sji. Sam pisarz publi­ko­wał oświad­cze­nia, któ­rymi ter­ro­ry­zo­wał opo­nen­tów i wpro­wa­dzał opi­nię publiczną w błąd. Pod­chody praw­ni­cze i nowa fala paskud­nych publi­ka­cji dopro­wa­dziły do wymu­szo­nej i nie­odwo­łal­nej sepa­ra­cji z Cathe­rine. Skoń­czyło się na tym, że Dic­kens odmó­wił wszel­kich form kon­taktu z byłą żoną, nawet w kwe­stiach doty­czą­cych przy­szło­ści ich dzieci.
Wszystko to zro­bił czło­wiek, który dla swo­ich czy­tel­ni­ków – nie tylko w Anglii, ale na całym świe­cie – był ucie­le­śnie­niem idei posia­da­cza „szczę­śli­wego domu”.
Natu­ral­nie, w dal­szym ciągu potrze­bo­wał w domu kobiety, mimo że utrzy­my­wał liczną służbę. Miał dzie­wię­cioro dzieci, z któ­rymi nie chciał mieć nic wspól­nego poza tymi rzad­kimi chwi­lami, gdy przy­cho­dziła mu ochota poba­wić się z nimi albo posa­dzić je sobie na kola­nach i pozo­wać do zdjęć. Miał zobo­wią­za­nia towa­rzy­skie. Ktoś musiał przy­go­to­wy­wać karty dań, listy zaku­pów i zamó­wie­nia dla kwia­cia­rek. Ktoś musiał dopil­no­wać sprzą­ta­nia i zor­ga­ni­zo­wać funk­cjo­no­wa­nie domu, a Char­les Dic­kens nie mógł sobie zawra­cać głowy takimi dro­bia­zgami. Był prze­cież, jak­kol­wiek na to spoj­rzeć, naj­więk­szym pisa­rzem na świe­cie.
Zro­bił zatem rzecz oczy­wi­stą – nawet jeśli ani Wam, Sza­nowni Czy­tel­nicy, ani mnie oczy­wi­stą się ona nie wydaje. (Może w odle­głym dwu­dzie­stym czy dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, któ­remu powie­rzam te wspo­mnie­nia, naprawdę jest to rzecz oczy­wi­sta. A może jeste­ście po pro­stu na tyle bystrzy, że na dobre porzu­ci­li­ście dzi­waczną, zgoła idio­tyczną insty­tu­cję mał­żeń­stwa. Jak się wkrótce prze­ko­na­cie, ja przez całe życie sku­tecz­nie uni­ka­łem wią­za­nia się węzłem ślub­nym; wola­łem żyć z jedną kobietą i w tym samym cza­sie mieć dzieci z inną. Nie­któ­rzy moi współ­cze­śni – ku mojej wiel­kiej ucie­sze – nazy­wali mnie z tego powodu łotrem i łaj­da­kiem. Ale odbie­gam od tematu).
Zro­bił więc Dic­kens rzecz oczy­wi­stą: wziął Geo­r­ginę, sio­strę Cathe­rine i starą pannę, i uczy­nił z niej swoją zastęp­czą żonę, panią domu, opie­kunkę dla dzieci, gospo­dy­nię roz­licz­nych przy­jęć i pro­szo­nych kola­cji, a także sier­żanta kucha­rek i całej służby.
Kiedy poja­wiły się – nie­unik­nione – plotki (doty­czące Geo­r­giny, nie Ellen Ter­nan, która, rzec by można, usu­nęła się ze świa­tła lamp gazo­wych w cień), Dic­kens wezwał do Tavi­stock House leka­rza, któ­remu kazał zba­dać Geo­r­ginę, a następ­nie opu­bli­ko­wać oświad­cze­nie, w któ­rym lekarz wszem wobec obwie­ścił, że panna Geo­r­gina Hogarth jest virgo intacta.
I na tym cała sprawa miała się zakoń­czyć. Tak przy­naj­mniej zakła­dał Char­les Dic­kens.
Jego młod­sza córka powie­działa mi póź­niej (a wła­ści­wie wypowie­działa te słowa w moim bez­po­śred­nim sąsiedz­twie, tak że bez prze­szkód je usły­sza­łem):
– Mój ojciec był jak obłą­kany. Ten romans obna­żył w nim wszystko, co naj­gor­sze i naj­słab­sze. Miał w nosie, co się z nami sta­nie. Nasza nie­dola nie miała sobie rów­nych.
Jeżeli Dic­kens zda­wał sobie sprawę z ich nie­szczę­ścia (albo jeżeli miało ono dla niego jakie­kol­wiek zna­cze­nie), to z pew­no­ścią tego nie oka­zy­wał – ani mnie, ani swoim nowym przy­ja­cio­łom, któ­rzy z cza­sem stali mu się wyjąt­kowo bli­scy.
Słusz­nie zakła­dał, że kry­zys nie zaszko­dzi jego powo­dze­niu u czy­tel­ni­ków, któ­rzy albo nie mieli poję­cia o jego rodzin­nych wybry­kach, albo po pro­stu mu je wyba­czali. Był prze­cież angiel­skim pro­ro­kiem szczę­śli­wego domu i naj­więk­szym pisa­rzem na świe­cie. Zasłu­gi­wał na ulgowe trak­to­wa­nie.
Nasi kole­dzy po fachu i przy­ja­ciele rów­nież wyba­czali mu i zapo­mi­nali (wszy­scy z wyjąt­kiem Thac­ke­raya, ale to co innego), a ja muszę przy­znać, że nie­któ­rzy z nich – nie­któ­rzy z nas! – po cichu podzi­wiali Char­lesa za to, że umiał się uwol­nić od rodzin­nych zobo­wią­zań wobec tak nie­atrak­cyj­nej i uciąż­li­wej dryf­ko­twy. Jego wyzwo­le­nie było pro­my­kiem nadziei dla naj­ża­ło­śniej­szych nawet mężów, a nas, kawa­le­rów, bawiło jako dowód na to, że jed­nak można wró­cić z nie­zba­da­nych krain mał­żeń­skich, z któ­rych, jak powia­dano, nie ma powrotu.
Bądź jed­nak łaskaw, Drogi Czy­tel­niku, nie zapo­mi­nać, że mówimy o czło­wieku, który nie­wiele wcze­śniej, na krótko przed zawar­ciem zna­jo­mo­ści z Ellen Ter­nan, kiedy razem krą­ży­li­śmy po teatrach w poszu­ki­wa­niu, jak to nazy­wa­li­śmy, „wyjąt­ko­wych kwia­tusz­ków” (mło­dziut­kich i prze­ślicz­nych akto­re­czek, któ­rych uroda wyjąt­kowo tra­fiała w nasz gust), powie­dział do mnie tak:
– Jeżeli masz jakiś dobry pomysł na to, jak spę­dzić noc, Wil­kie, mów śmiało. Nie­ważne, co to będzie; na tę jedną noc odrzu­cam wszel­kie kon­we­nanse. Jeśli twój umysł spło­dzi coś, co przy­po­mi­na­łoby syba­rycki Rzym w schył­ko­wym okre­sie z jego nie­okieł­znaną zmy­sło­wo­ścią, oddaję się w twoje ręce.
Na taką zabawę byłem przy­go­to­wany.
***

Do dziś pamię­tam dzień dzie­wiąty czerwca 1865 roku, który zapo­cząt­ko­wał istną kaskadę nie­wia­ry­god­nych wyda­rzeń.
Dic­kens, który od prze­si­le­nia zimo­wego skar­żył się na prze­mę­cze­nie pracą oraz ból, jak to nazy­wał, „odmro­żo­nej stopy”, zro­bił sobie tydzień wol­nego (koń­czył wów­czas Naszego wspól­nego przy­ja­ciela) i wybrał się do Paryża. Nie wiem, czy Ellen Ter­nan i jej matka mu towa­rzy­szyły, wiem nato­miast, że z nim wró­ciły.
Pewna kobieta, któ­rej ni­gdy nie pozna­łem oso­bi­ście i nie mam takiego zamiaru, pani Wil­liam Clara Pitt Byrne (przy­ja­ciółka, jak sły­sza­łem, Char­lesa Water­tona – natu­ra­li­sty i podróż­nika, który zjeź­dził pół świata, a zgi­nął wsku­tek głu­piego pośli­zgnię­cia się w swo­jej rezy­den­cji Wal­ton Hall zale­d­wie jede­na­ście dni przed wypad­kiem pod Sta­ple­hurst; ponoć jego duch nawie­dzał póź­niej posia­dłość pod posta­cią olbrzy­miej cza­pli siwej), lubo­wała się w pod­sy­ła­niu do redak­cji „Timesa” zło­śli­wych plo­te­czek. Poniż­sza szy­der­cza notka – donie­sie­nie o tym, że dzie­wią­tego czerwca naszego przy­ja­ciela widziano na pro­mie z Boulo­gne do Fol­ke­stone – uka­zała się dru­kiem kilka mie­sięcy po wypadku:
Towa­rzy­szyła mu kobieta nie­bę­dąca ani jego żoną, ani szwa­gierką, co nie prze­szka­dzało mu prze­cha­dzać się po pokła­dzie z dumną miną i zadar­tym nosem, a każda zmarszczka na jego twa­rzy i każdy, naj­mniej­szy nawet gest mówił wynio­śle „Patrz­cie na mnie, napa­waj­cie się moim wido­kiem: oto ja, jedyny, nie­po­wta­rzalny, wielki Char­les Dic­kens. Cokol­wiek robię, moja wyjąt­kowa toż­sa­mość dosta­tecz­nie mnie tłu­ma­czy”.
Podobno pani Byrne zasły­nęła przed laty wyda­niem książki zaty­tu­ło­wa­nej Fla­mandz­kie wnę­trza. Moim skrom­nym zda­niem lepiej by zro­biła, oszczę­dza­jąc ostre pióro na pisa­nie o sofach i tape­tach, ponie­waż opi­sy­wa­nie istot ludz­kich naj­wy­raź­niej ją prze­ra­sta.
Po zej­ściu na ląd w Fol­ke­stone Dic­kens, Ellen i pani Ter­nan wsie­dli do pociągu, który cze­kał na przy­by­wa­jący z przy­pły­wem prom i o czter­na­stej trzy­sie­ści osiem odjeż­dżał do Lon­dynu. Zbli­ża­jąc się do Sta­ple­hurst, byli jedy­nymi pasa­że­rami w całym wago­nie – jed­nym z sied­miu wago­nów pierw­szej klasy, jakie tego dnia pro­wa­dził pociąg. Maszy­ni­sta roz­pę­dził loko­mo­tywę do peł­nej pręd­ko­ści (około pięć­dzie­się­ciu mil na godzinę). O pięt­na­stej jede­na­ście pociąg prze­je­chał przez Head­corn i zaczął się zbli­żać do wia­duktu kole­jo­wego nie­opo­dal Sta­ple­hurst – cho­ciaż okre­śle­nie „wia­dukt” (poja­wia­jące się w ofi­cjal­nym prze­wod­niku kole­jo­wym) nadano chyba tro­chę na wyrost żela­znej kra­tow­nicy mostu pod­trzy­mu­ją­cego cięż­kie drew­niane belki prze­rzu­cone nad płytką w tym miej­scu rzeką Beult.
Na przę­śle mostu trwała wła­śnie ruty­nowa wymiana sta­rych dźwi­ga­rów. Póź­niej­sze śledz­two (z któ­rego czy­ta­łem spra­woz­da­nie) dowio­dło, że bry­ga­dzi­sta źle spraw­dził godzinę przy­jazdu pociągu w roz­kła­dzie i spo­dzie­wał się go dopiero za dwie godziny. (Wygląda na to, że nie tylko my, podróżni, dajemy się zwieść bry­tyj­skim roz­kła­dom jazdy z nie­skoń­czo­nymi przy­pi­sami i nawia­sami odno­szą­cymi się do świąt, week­en­dów i pór przy­pływu).
Tysiąc jar­dów przed remon­to­wa­nym odcin­kiem torów (dwie szyny zostały już odkute od pod­kła­dów i odło­żone na bok) powi­nien stać czło­wiek z czer­woną cho­rą­giewką – tak sta­no­wią prze­pisy kole­jowe i angiel­skie prawo. Z nie­wia­do­mych przy­czyn czło­wiek z cho­rą­giewką stał jed­nak zale­d­wie pięć­set pięć­dzie­siąt jar­dów od wia­duktu, co dla pociągu eks­pre­so­wego rela­cji Fol­ke­stone–Lon­dyn sta­nowi daleko nie­wy­star­cza­jący dystans do zaha­mo­wa­nia.
Na widok unie­sio­nej ponie­wcza­sie cho­rą­giewki – a także dziury w torach, co musiało sta­no­wić widok o wiele bar­dziej dra­ma­tyczny – maszy­ni­sta zro­bił co w jego mocy. Może w cza­sach, w któ­rych żyjesz Ty, Drogi Czy­tel­niku, pociągi są już wypo­sa­żone w hamulce, które można uru­cho­mić z kabiny maszy­ni­sty, lecz w naszym roku 1865 rzecz miała się zgoła ina­czej: każdy wagon nale­żało wyha­mo­wać osobno i czy­niono to tylko na wyraźne pole­ce­nie pro­wa­dzą­cego pociąg. Maszy­ni­sta dał więc wście­kłym gwiz­dem znak wszyst­kim hamul­co­wym w wago­nach, lecz nie na wiele się to zdało.
Według raportu ze śledz­twa pociąg naje­chał na wyrwę w toro­wi­sku z pręd­ko­ścią około trzy­dzie­stu mil na godzinę. Wydaje się to nie­wia­ry­godne, ale loko­mo­tywa dosłow­nie prze­sko­czyła mie­rzącą czter­dzie­ści dwie stopy wyrwę, wylą­do­wała na dru­gim brzegu rzeki i dopiero tam się wyko­le­iła. Z sied­miu wago­nów pierw­szej klasy sześć ode­rwało się od składu, spa­dło z mostu i roz­trza­skało się w zaba­gnio­nym kory­cie rzeki.
W wago­nie, który oca­lał, jechał Dic­kens, jego kochanka, i jej matka.
Znaj­du­jący się bez­po­śred­nio za loko­mo­tywą wagon straż­ni­czy został prze­rzu­cony na sąsiedni tor, pocią­ga­jąc za sobą następne ogniwo – wagon dru­giej klasy. Następny w kolej­no­ści był wagon Dic­kensa, który, wierz­ga­jąc wście­kle, wpadł na wia­dukt, poko­nał część jego dłu­go­ści i zawisł nad prze­pa­ścią. Przed upad­kiem powstrzy­mało go tylko połą­cze­nie z wago­nem dru­giej klasy. Tylna część składu nawet nie wypa­dła z szyn, ale sześć pierw­szych klas pole­ciało w dół, roz­trza­skało się o pod­mo­kły grunt, pogięło, poła­mało i w ogóle zmie­niło się w jeden wielki stos drzazg.
W listach do przy­ja­ciół Dic­kens wspo­mi­nał cza­sem o tam­tej chwili, ale zawsze czy­nił to dys­kret­nie i sta­rał się nie wyja­wiać nazwisk swo­ich współ­pa­sa­że­rek. Jestem pewien, że tylko mnie opo­wie­dział tę histo­rię w cało­ści.
A tak pisał o tym w jed­nej z sze­rzej roz­po­wszech­nio­nych listow­nych wer­sji opo­wie­ści:
Nagle wypa­dli­śmy z szyn. Wagon zało­mo­tał o zie­mię jak gon­dola na wpół pustego balonu.
– Mój Boże! – zawo­łała star­sza pani [czy­taj: pani Ter­nan].
Towa­rzy­sząca jej młoda dama [czy­taj: Ellen Ter­nan, natu­ral­nie] krzyk­nęła z prze­ra­że­nia. Chwy­ci­łem je obie w ramiona i powie­dzia­łem:
– Nie możemy sobie pomóc, ale z pew­no­ścią możemy zacho­wać spo­kój. Bar­dzo was pro­szę, dro­gie panie, nie krzycz­cie.
Star­sza pani natych­miast odparła:
– Dzię­kuję panu. Może pan na mnie pole­gać. Klnę się na mą duszę, że zacho­wam mil­cze­nie.
Wtem wagon prze­chy­lił się i znie­ru­cho­miał, a my wylą­do­wa­li­śmy stło­czeni w kącie.
Istot­nie, wagon prze­chy­lił się mocno w dół i w lewo. Wszyst­kie bagaże i nie­przy­mo­co­wane przed­mioty pole­ciały w dół i w lewo. Już do końca życia Char­les Dic­kens miał cza­sem doświad­czać uczu­cia, jak gdyby „dosłow­nie wszystko, całe moje ciało prze­chy­lało się i spa­dało w dół i w lewo”.
Tym­cza­sem kon­ty­nu­uje swoją opo­wieść:
Zwró­ci­łem się do kobiet:
– Zapew­niam panie, że nic gor­szego stać się nie może. Nie­bez­pie­czeń­stwo bez wąt­pie­nia minęło. Pro­szę zatem, zostań­cie tutaj i nie ruszaj­cie się, ja zaś tym­cza­sem wyjdę przez okno.
Dic­kens – cał­kiem zwinny jak na pięć­dzie­się­cio­trzy­latka – nagle zapo­mniał o „odmro­żo­nej sto­pie” (jako czło­wiek od dawna cier­piący na poda­grę, która zmu­szała mnie do wie­lo­let­niego przyj­mo­wa­nia lau­da­num, umiem roz­po­znać poda­grę po obja­wach i jestem prze­ko­nany, że tym wła­śnie było rze­kome „odmro­że­nie” u Dic­kensa), wygra­mo­lił się przez okno, wyko­nał ryzy­kowny skok ze schod­ków wagonu na toro­wi­sko powy­żej mostu i, jak potem opo­wia­dał, zoba­czył dwóch straż­ni­ków, któ­rzy, kom­plet­nie zagu­bieni, bie­gali tam i z powro­tem wzdłuż torów. Pisał póź­niej, że jed­nego z nich zła­pał za rękaw i krzyk­nął:
– Spójrz na mnie! Zatrzy­maj się i spójrz na mnie! Powiedz, czy mnie znasz.
– Znamy pana dosko­nale, panie Dic­kens – miał odpo­wie­dzieć straż­nik.
Dic­kens się roz­pro­mie­nił, zachwy­cony, że nawet w takiej chwili został roz­po­znany (Clara Pitt Byrne mogłaby mu w tym miej­scu wytknąć, że ten zachwyt dowo­dzi jego małost­ko­wo­ści), i nie­mal rado­śnie zawo­łał:
– Wobec tego, dobry czło­wieku, daj mi swoje klu­cze, na Boga, i przy­ślij tu jed­nego z robot­ni­ków. Zamie­rzam opróż­nić ten wagon.
W listach, które Dic­kens roz­sy­łał potem do zna­jo­mych, straż­nik zro­bił, co mu kazał, robot­nicy poło­żyli deski uła­twia­jące zej­ście do wiszą­cego wagonu, a na koniec on sam zszedł do środka, prze­czoł­gał się na drugi koniec wnę­trza i zabrał stam­tąd swój cylin­der i butelkę brandy.
Powi­nie­nem w tym miej­scu prze­rwać opo­wieść naszego wspól­nego przy­ja­ciela i nad­mie­nić, że póź­niej, posił­ku­jąc się ofi­cjal­nym rapor­tem kole­jo­wym z kata­strofy, odna­la­złem straż­nika, któ­rego Dic­kens miał zatrzy­mać i zdo­pin­go­wać do jakże uży­tecz­nych czyn­no­ści. Ów straż­nik, nie­jaki Lester Smyth, zgoła ina­czej wspo­mi­nał tamte chwile:
– Pró­bo­wa­li­śmy zejść na dół, pomóc ran­nym i umie­ra­ją­cym, a tu nagle ten ele­gan­cik gra­moli się z wiszą­cego wagonu pierw­szej klasy, pod­biega do Paddy’ego Beale’a i do mnie, blady jak ściana, z takim dzi­kim wzro­kiem, i drze się na nas: „Pozna­jesz mnie?! Czło­wieku, pozna­jesz mnie?! Wiesz, kim jestem?!”. Nie ukry­wam, że odpo­wie­dzia­łem mu tak: „Nic mnie nie obcho­dzi, kim jesteś, bra­chu, możesz sobie być nawet księ­ciem Alber­tem, ale zejdź mi z drogi, do dia­ska”. Zazwy­czaj nie zwra­cam się tak do dżen­tel­me­nów, ale to nie był zwy­czajny dzień.
W każ­dym razie Dic­kens naprawdę pokie­ro­wał robot­ni­kami, któ­rzy wydo­stali Ellen Ter­nan i jej matkę z opre­sji; naprawdę wró­cił do wagonu po cylin­der i brandy; naprawdę napeł­nił cylin­der wodą, gdy zszedł po skar­pie nad rzekę. Wszy­scy świad­ko­wie twier­dzili też zgod­nie, że natych­miast ruszył nieść pomoc ran­nym i umie­ra­ją­cym.
***

Przez ostat­nie pięć lat życia po wypadku pod Sta­ple­hurst opi­sy­wał scenę po kata­stro­fie tylko w jeden spo­sób: „To było coś nie­wy­obra­żal­nego”. O tym zaś, co wów­czas usły­szał, mówił lako­nicz­nie „Nie­po­jęte”. I tak wypo­wia­dał się czło­wiek, który w powszech­nej opi­nii miał naj­buj­niej­szą wyobraź­nię ze wszyst­kich angiel­skich pisa­rzy – poza sir Wal­te­rem Scot­tem; czło­wiek, który zawsze dbał przy­naj­mniej o to, żeby jego histo­rie były kla­rowne i zro­zu­miałe.
Być może, nie­wy­obra­żalne zaczęło się, kiedy spró­bo­wał zejść po stro­mym brzegu rzeki, gdy oto nagle obok niego wyrósł jak spod ziemi wysoki, szczu­pły męż­czy­zna w gru­bej czar­nej pele­ry­nie, bar­dziej sto­sow­nej na wie­czorne wyj­ście do opery niż popo­łu­dniową podróż eks­pre­sem do Lon­dynu. Obaj w jed­nej ręce nie­śli cylin­dry, drugą zaś chwy­tali się dogod­nych wystę­pów na skar­pie, żeby nie stra­cić rów­no­wagi. Czło­wiek ten, jak opi­sy­wał mi go Dic­kens chra­pli­wym szep­tem kilka dni po wypadku, kiedy, jak twier­dził, „głos go zawo­dził”, był chudy jak szkie­let, tru­pio blady i wpa­try­wał się w niego mrocz­nym spoj­rze­niem oczu osa­dzo­nych głę­boko pod bia­łym jak płótno czo­łem, prze­cho­dzą­cym w rów­nie bladą łysinę. Tylko po bokach tej tru­piej czaszki ucho­wały się nie­liczne pasma siwie­ją­cych wło­sów. Dic­kens mówił rów­nież, że podo­bień­stwo do tru­piej czaszki dodat­kowo pod­kre­ślał nie­na­tu­ral­nie krótki nos intruza – „raczej dwie czarne szpary w bia­łej jak ciało robaka twa­rzy niż nos z praw­dzi­wego zda­rze­nia”, dokład­nie takich słów użył – oraz drobne, ostre, nie­równe zęby, nazbyt roz­strze­lone i osa­dzone w dzią­słach tak bla­dych, że zda­wały się bled­sze od samych zębów.
Zauwa­żył rów­nież, że nie­zna­jomy nie ma – albo pra­wie nie ma – dwóch pal­ców u pra­wej ręki (małego i ser­decz­nego), a także palca środ­ko­wego lewej. Uwagę Dic­kensa przy­kuł fakt, że palce nie zostały by­naj­mniej ampu­to­wane w sta­wie, jak to naj­czę­ściej bywa pod­czas wypad­ków lub spo­wo­do­wa­nych nimi póź­niej­szych ope­ra­cji, lecz prze­cięte w poło­wie dłu­go­ści palicz­ków.
(– Wyglą­dały jak nad­to­pione świece z bia­łego wosku – tłu­ma­czył mi potem).
Skon­ster­no­wany Dic­kens zupeł­nie nie wie­dział co myśleć o jego­mo­ściu w czar­nej pele­ry­nie, gdy obaj szu­kali dogod­nych chwy­tów wśród krze­wów i kamieni.
– Jestem Char­les Dic­kens – wysa­pał.
– Owszsz­szem… – odparła blada twarz, cedząc syczące dźwięki spo­mię­dzy drob­nych zębów. – Wiem o tym.
Kon­ster­na­cja Dic­kensa tylko się powięk­szyła.
– A pana god­ność? – zapy­tał, gdy razem zsu­nęli się po żwi­rze.
– Drood – odparł tam­ten.
Tak przy­naj­mniej wydało się Dic­ken­sowi, ponie­waż nie­zna­jomy prze­cią­gał gło­ski i mówił ze śla­do­wym, chyba cudzo­ziem­skim akcen­tem, przez co słowo zabrzmiało raczej jak „dread”1.
– Jechał pan pocią­giem do Lon­dynu? – pytał dalej Dic­kens.
Znaj­do­wali się już pra­wie u stóp skarpy.
– Do Lime­ho­use – wysy­czał nie­zgra­biasz w czar­nej pele­ry­nie. – Do Whi­te­cha­pel. Ratc­liff Crosss. Gin Alley. Three Foxesss Court. But­cher Row i Com­mer­cial Road. Do men­nicy i innych pta­sich kolo­nii wss­schod­niego Lon­dynu.
Dic­kens spoj­rzał na niego z ukosa, zdu­miony tą dzi­waczną wyli­czanką, ponie­waż pociąg jechał wprost do cen­trum Lon­dynu i nie zamie­rzał zapusz­czać się w mroczne zaułki wschod­niej czę­ści mia­sta. „Pta­simi kolo­niami” zaś nazy­wano potocz­nie naj­gor­sze lon­dyń­skie dziel­nice nędzy. W tejże jed­nak chwili wylą­do­wali wresz­cie na samym dole stro­mi­zny i „Drood” bez słowa okrę­cił się na pię­cie i wśli­znął w pół­mrok pod wia­duk­tem. W kilka sekund jego pele­ryna ide­al­nie wto­piła się w cień.
(– Nie zro­zum mnie źle – wyja­śnił mi póź­niej szep­tem Dic­kens. – Nawet przez myśl mi nie prze­szło, że ta dzi­waczna postać mogłaby być Śmier­cią we wła­snej oso­bie, która przy­szła upo­mnieć się o swo­ich. Nie doszu­ki­wa­łem się w niej w ogóle żad­nej osoby z zawią­zu­ją­cej się już wtedy tra­ge­dii; byłby to banał nazbyt wyświech­tany nawet dla znacz­nie słab­szych pisa­rzy ode mnie. Muszę jed­nak przy­znać, Wil­kie, że przy­szło mi do głowy, że ten Drood może być przed­się­biorcą pogrze­bo­wym ze Sta­ple­hurst lub innej pobli­skiej mie­ściny).
Kiedy został sam, skon­cen­tro­wał się na skut­kach kata­strofy.
Wagony, które spo­częły w rzece i na jej muli­stych brze­gach, w niczym nie przy­po­mi­nały już pojaz­dów kole­jo­wych. Gdyby nie żela­zne osie i koła ster­czące z wody tu i ówdzie pod jaki­miś nie­wia­ry­god­nymi kątami, można by pomy­śleć, że osie­dle drew­nia­nych dom­ków spa­dło z nieba, porwane uprzed­nio przez ame­ry­kań­ski cyklon, który prze­mie­lił je na kawałki i porzu­cił wła­śnie tutaj. A potem coś pode­rwało je w powie­trze drugi raz i drugi raz prze­mie­liło.
Dic­kens nie spo­dzie­wał się, że kto­kol­wiek mógł prze­żyć taką kata­strofę, ale po doli­nie nio­sły się krzyki oca­la­łych (liczba ran­nych zna­cząco prze­wyż­szała bowiem liczbę zabi­tych). Z początku nie roz­po­znał w nich w ogóle ludz­kich dźwię­ków; nie wia­domo dla­czego, wydały mu się nie­skoń­cze­nie strasz­niej­sze od jęków i wrza­sków, któ­rych nasłu­chał się pod­czas wizyt w prze­peł­nio­nych szpi­ta­lach, takich jak East Lon­don Chil­dren’s Hospi­tal w Ratc­liff Cross (o któ­rym przed chwilą wspo­mi­nał Drood), gdzie umie­rali ubo­dzy i nie­po­trzebni. O nie, te krzyki brzmiały tak, jakby ktoś otwo­rzył bramę pro­wa­dzącą wprost w cze­lu­ście pie­kieł i pozwo­lił wszyst­kim potę­pień­com ostatni raz pora­zić wrza­skiem świat śmier­tel­nych.
Zoba­czył męż­czy­znę, który chwiej­nym kro­kiem szedł w jego stronę, z ramio­nami roz­po­star­tymi sze­roko jak do uści­sku. Czu­bek głowy miał odcięty jak jajko na miękko gotowe do spo­ży­cia na śnia­da­nie. Wewnątrz czaszki poły­ski­wała wyraź­nie widoczna sza­ro­ró­żowa pulpa. Całą twarz miał we krwi. Dwoje bia­łych oczu łyskało spod strug szkar­łatu.
Z braku lep­szego pomy­słu Dic­kens podał mu butelkę brandy, która wró­ciła do niego z uma­zaną na czer­wono szyjką. Pomógł nie­szczę­śni­kowi poło­żyć się na tra­wie i wodą z cylin­dra obmył mu twarz.
– Jak pań­ska god­ność, sza­nowny panie? – zapy­tał.
– Już po mnie – odparł męż­czy­zna i umarł. Białe oczy patrzyły w niebo z głębi dwóch czer­wo­nych kałuż.
Cień prze­su­nął się po ziemi i Dic­kens aż pod­sko­czył, prze­świad­czony, jak mi póź­niej mówił, że to Drood sta­nął nad nimi z czarną pele­ryną roz­po­startą jak skrzy­dła kruka, ale to tylko zbłą­kana chmura na moment prze­sło­niła słońce.
Dopeł­niw­szy cylin­der wodą z rzeki, Dic­kens napa­to­czył się na kobietę, któ­rej oło­wia­nej barwy twarz rów­nież była zalana krwią. Kobieta była pra­wie naga, krwawe strzępy ubra­nia zwi­sały z niej jak stare ban­daże, nie okry­wa­jąc poha­ra­ta­nego ciała. Stra­ciła lewą pierś. Nie zatrzy­mała się przy Dic­kensie, który chciał ją opa­trzyć; chyba w ogóle nie sły­szała jego nale­gań, żeby usia­dła spo­koj­nie i cze­kała na pomoc. Minęła go raź­nym kro­kiem i znik­nęła wśród nie­licz­nych drzew pora­sta­ją­cych brzeg rzeki.
Pomógł dwóm oszo­ło­mio­nym straż­ni­kom wycią­gnąć zmiaż­dżone ciało innej kobiety ze spra­so­wa­nego wagonu i ostroż­nie uło­żyć je na ziemi. Jakiś męż­czy­zna bro­dził w płyt­kiej wodzie, zawo­dząc:
– Moja żona! Moja żona!
Dic­kens zapro­wa­dził go do zwłok, na widok któ­rych męż­czy­zna zawył bole­ści­wie, wyrzu­cił ręce nad głowę i popę­dził jak obłą­kany w głąb nad­rzecz­nych mokra­deł, mio­ta­jąc się roz­pacz­li­wie i wyda­jąc dźwięki, które Dic­kens opi­sy­wał mi póź­niej jako „przed­śmiertne rzę­że­nie i chrzą­ka­nie dzika ugo­dzo­nego w płuca kil­koma kulami dużego kali­bru”. A potem zemdlał i padł w bagno, raczej jak czło­wiek z prze­strze­lo­nym ser­cem niż płu­cami.
Wró­ciw­szy do poroz­bi­ja­nych wago­nów, mój przy­ja­ciel natknął się na kobietę, która stała oparta o drzewo i – nie licząc strużki krwi na twa­rzy (sączą­cej się zapewne z jakiejś nie­wiel­kiej rany głowy) – wyglą­dała na całą i zdrową.
– Przy­niosę pani wody – zapro­po­no­wał.
– To bar­dzo miło z pań­skiej strony – odparła z uśmie­chem.
Dic­kens się wzdry­gnął. Kobieta stra­ciła wszyst­kie zęby.
Kiedy zszedł nad wodę i obej­rzał się przez ramię, zoba­czył jakąś postać, którą wziął za Dro­oda (nikt inny nie ubrałby się, jak ostatni dureń, w grubą teatralną pele­rynę w taki cie­pły czerw­cowy dzień), z tro­ską pochy­la­jącą się nad bez­zębną kobietą. Kiedy zaś po kil­ku­na­stu sekun­dach wró­cił z cylin­drem peł­nym wody, męż­czy­zna w czerni znik­nął bez śladu, a kobieta już nie żyła. Leżała na ziemi, szcze­rząc pora­nione, bez­zębne dzią­sła w paro­dii uśmie­chu.
Znów wró­cił do resz­tek pociągu i wśród szcząt­ków jed­nego z wago­nów dostrzegł słabo poję­ku­ją­cego mło­dego czło­wieka. Kolejni ratow­nicy scho­dzili po skar­pie. Dic­kens wybrał paru naj­sil­niej­szych straż­ni­ków, żeby pomo­gli mu wydo­stać mło­dzieńca spod potłu­czo­nego szkła, strzę­pów czer­wo­nego aksa­mitu, żela­stwa i kawał­ków potrza­ska­nej drew­nia­nej pod­łogi. Kiedy straż­nicy, postę­ku­jąc z wysiłku, dźwi­gali cięż­kie ramy okienne i wyła­my­wali deski pod­łogi, które nagle stały się bel­kami stro­po­wymi, Dic­kens ści­skał rękę mło­dzieńca, pocie­sza­jąc go:
– Zaraz będziesz bez­pieczny, synu.
– Dzię­kuję… – wysa­pał ranny męż­czy­zna, który naj­wi­docz­niej rów­nież podró­żo­wał wago­nem pierw­szej klasy. – Jest pan nie­zwy­kle uprzejmy.
– Jak się pan nazywa? – zapy­tał nasz pisarz, kiedy wynie­śli mło­dzieńca na brzeg.
– Dic­ken­son.
Char­les Dic­kens dopil­no­wał więc, by panicz Dic­kenson został prze­trans­por­to­wany na górę, na nasyp kole­jowy, gdzie stale przy­by­wało ratow­ni­ków, a sam jesz­cze raz wró­cił na miej­sce masa­kry. Bie­gał od jed­nego ran­nego do dru­giego, pod­trzy­my­wał, pocie­szał, poił, uspo­ka­jał, cza­sem okry­wał ich zna­le­zio­nymi przy­pad­kiem łach­ma­nami i nie­ustan­nie badał napo­tkane ciała w poszu­ki­wa­niu oznak życia.
Nie­któ­rzy pasa­że­ro­wie zacho­wali zimną krew, ale wielu było takich, jak mówił póź­niej Dic­kens, któ­rzy – w szoku – stali bez ruchu i tępo gapili się w prze­strzeń. Ludzi, któ­rzy w owo maka­bryczne popo­łu­dnie naj­żwa­wiej się uwi­jali wśród szcząt­ków pociągu i nasłu­chi­wali jęków ran­nych, było dwóch: jed­nym był Dic­kens, dru­gim – dzi­wak nazwi­skiem Drood, cho­ciaż ten drugi, w czar­nej pele­ry­nie, cały czas trzy­mał się poza zasię­giem głosu, na gra­nicy pola widze­nia, i raczej prze­śli­zgi­wał się po tra­wie, niż cho­dził od wagonu do wagonu.
Dic­kens zna­lazł masywną kobietę, któ­rej wiej­ski strój z taniego mate­riału suge­ro­wał, że jechała któ­rąś z niż­szych klas. Leżała na brzu­chu na pod­mo­kłej ziemi, z rękami pod­ku­lo­nymi pod tułów. Odwró­cił ją, żeby się upew­nić, że opu­ściła już świat żywych, gdy wtem w umo­ru­sa­nej bło­tem twa­rzy otwo­rzyły się oczy.
– Oca­li­łam ją! – wydy­szała kobieta. – Oca­li­łam ją przed nim!
Dic­kens nie od razu dostrzegł dziecko ści­śnięte mię­dzy jej gru­bymi ramio­nami, z buzią wci­śniętą w obwi­słe piersi. Było mar­twe; albo uto­piło się w płyt­kim bagni­sku, albo udu­siło pod cię­ża­rem matki.
Na dźwięk syczą­cego woła­nia odwró­cił się i zoba­czył bla­dego jak ściana Dro­oda, który zama­chał do niego z paję­czyny cieni pod mostem. Ruszył w jego kie­runku, ale po dro­dze natknął się jesz­cze na odwró­cony do góry nogami wagon, gdzie z resz­tek okna wysta­wała naga, lecz cał­kiem kształtna kobieca ręka. Ski­nęła pal­cami, jakby go przy­zy­wała.
Przy­kuc­nął i ujął deli­katne palce w obie dło­nie.
– Jestem przy tobie, naj­droż­sza – szep­nął w głąb nie­wiel­kiego otworu, który zale­d­wie przed kwa­dran­sem był naj­praw­dziw­szym oknem wagonu kole­jo­wego. Kiedy ści­snął dłoń kobiety, odpo­wie­działa mu tym samym, jakby chciała w ten spo­sób wyra­zić wdzięcz­ność za oca­le­nie.
Dic­kens przy­kuc­nął, ale zoba­czył tylko podartą tapi­cerkę, ciemne kształty i cie­nie w maleń­kiej trój­kąt­nej pie­cza­rze wraku. Nie zna­lazł dość miej­sca, żeby wci­snąć do środka choćby głowę i ramiona, (górna kra­wędź okna znaj­do­wała się tuż nad błot­ni­stym grun­tem), ale usły­szał przy­śpie­szony, prze­ra­żony oddech ran­nej, któ­rego nie zagłu­szało nawet bul­go­ta­nie pły­ną­cej wartko rzeki. Nie myśląc o tym, jak nie­sto­sowny może być to gest, prze­su­nął pal­cami po odsło­nię­tym dam­skim ramie­niu, się­ga­jąc naj­da­lej jak mógł w głąb wraku. Bladą skórę pora­stały deli­katne rudawe wło­ski, w popo­łu­dnio­wym słońcu poły­sku­jące jak miedź.
– Już idą straż­nicy – powie­dział w głąb otworu, nie pusz­cza­jąc dłoni ran­nej. – Chyba jest z nimi lekarz.
Nie miał pew­no­ści, czy jego­mość w brą­zo­wym gar­ni­tu­rze ze skó­rzaną torbą rze­czy­wi­ście jest leka­rzem, ale gorąco się modlił, żeby tak wła­śnie było. Czte­rej straż­nicy, uzbro­jeni w toporki i łomy, truch­tali przo­dem; dżen­tel­men w gar­ni­tu­rze, sapiąc jak loko­mo­tywa, usi­ło­wał dotrzy­mać im kroku.
– Tutaj! – zawo­łał do nich Dic­kens.
Ści­snął rękę uwię­zio­nej kobiety. Jej palce zaci­snęły się w odpo­wie­dzi, zaci­snęły i roz­luź­niły, zaci­snęły i roz­luź­niły na jego palcu wska­zu­ją­cym jak paluszki nie­mow­lę­cia, które instynk­tow­nie chwyta ojcow­ską dłoń. Nic nie mówiła, lecz Dic­kens na­dal sły­szał jej dobie­ga­jące z ciem­no­ści wes­tchnie­nia. Brzmiały pra­wie tak, jakby wzdy­chała z zado­wo­le­nia. Ści­skał jej dłoń w obu swo­ich i modlił się w duchu, żeby dama nie była ciężko ranna.
– Tutaj! Szyb­ciej, na litość boską! – zawo­łał.
Ratow­nicy zebrali się wokół niego, i przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze przed­sta­wił się jako dok­tor Mor­ris, lekarz. Dic­kens odmó­wił zarówno odsu­nię­cia się od wraku, jak i wypusz­cze­nia z rąk dłoni kobiety, gdy czte­rej straż­nicy zaczęli łomami pod­wa­żać ramę okna, odsu­wać poła­mane deski i pogięte żela­stwo, żeby powięk­szyć tę mikro­sko­pijną prze­strzeń, w któ­rej cudem oca­lała nie­zna­joma.
– Ostroż­nie! – krzyk­nął. – Uwa­żaj­cie, pano­wie! Niech nic się wam nie obsu­nie! Ostroż­nie z tymi łomami! – Zgiął się wpół, żeby jesz­cze bar­dziej nachy­lić się nad otwo­rem, mocno ści­snął dłoń kobiety i wyszep­tał: – Już pra­wie cię mamy, naj­droż­sza. Wytrzy­maj jesz­cze minutkę. Bądź dzielna.
Odpo­wie­działa mu ostat­nim zaci­śnię­ciem pal­ców, w któ­rym wyraź­nie wyczu­wał jej wdzięcz­ność.
– Będzie się pan musiał odsu­nąć, mój panie – powie­dział dok­tor Mor­ris. – Tylko na chwi­leczkę. Chłopcy dźwi­gną wrak, a ja nachylę się i zaj­rzę do środka, żeby oce­nić obra­że­nia. Nie wiemy, czy już można zary­zy­ko­wać wycią­gnię­cie jej. Tylko na chwi­leczkę, pro­szę pana. O tak, bar­dzo uczynny z pana dżen­tel­men.
Dic­kens pokle­pał dłoń mło­dej damy. Nie chciał się z nią roz­sta­wać, zwłasz­cza gdy wyczuł poże­gnalny skurcz szczu­płych, bla­dych, wypie­lę­gno­wa­nych pal­ców. Ode­pchnął od sie­bie nader rze­czy­wi­ste, lecz zgoła nie­sto­sowne uczu­cie pod­nie­ce­nia pły­nące z fizycz­nego kon­taktu z kobietą, któ­rej nie miał oka­zji poznać i któ­rej twa­rzy ni­gdy nie widział.
– Już za chwilę będziesz bez­pieczna wśród nas, moja droga – powie­dział i puścił jej rękę.
Wyco­fał się na czwo­ra­kach spod okna, robiąc miej­sce ratow­ni­kom. Bagienna wil­goć prze­są­czała mu się na kola­nach przez spodnie.
– Dalej! – zawo­łał lekarz, klęk­nąw­szy w miej­scu zwol­nio­nym przez Dic­kensa. – Przy­łóż­cie się, chłopcy!
Czte­rej bar­czy­ści straż­nicy rze­czy­wi­ście się przy­ło­żyli: naj­pierw pod­wa­żyli i dźwi­gnęli wrak łomami, a potem zaparli się ple­cami o nie­równą powierzch­nię potrza­ska­nej pod­łogi wagonu, góru­jącą nad nimi jak drew­niana pira­mida. Klin ciem­no­ści przy ziemi odro­binę się powięk­szył, świa­tło słońca padło w głąb wagonu. Straż­nicy stęk­nęli, dźwi­gnąw­szy cię­żar wyżej – i nagle jeden z nich sap­nął ciężko.
– Chry­ste Panie! – wykrzyk­nął ktoś.
Lekarz odsko­czył jak pora­żony prą­dem. Dic­kens wczoł­gał się na jego miej­sce, gotowy nieść pomoc, i w końcu zaj­rzał w głąb wraku.
Nie było żad­nej kobiety, nie było dziew­czyny – tylko goła ręka wyrwana z barku leżała w oczysz­czo­nym ze szcząt­ków kręgu. W mięk­kim świe­tle popo­łu­dnia główka kości wyda­wała się bar­dzo, bar­dzo biała.
Wszy­scy zaczęli krzy­czeć. Zja­wili się kolejni ratow­nicy, któ­rym wydano takie same pole­ce­nia. Topor­kami i łomami zaczęli roz­pru­wać wrak wagonu – z początku ostroż­nie, potem z prze­ra­ża­ją­cym, jakby celowo nisz­czy­ciel­skim zapa­mię­ta­niem. Reszta ciała po pro­stu znik­nęła. Zresztą, w tej ster­cie złomu w ogóle nie było kom­plet­nych zwłok, tylko nie­pa­su­jące do sie­bie strzępy ubrań, przy­pad­kowe kawałki ciał i poła­mane kości. Z kobiety nie został nawet skra­wek sukienki – tylko ta jedna biała ręka, zakoń­czona zaci­śnię­tymi i już znie­ru­cho­mia­łymi pal­cami, z któ­rych odpły­nęła cała krew.
Dok­tor Mor­ris odwró­cił się bez słowa, odszedł i dołą­czył do ratow­ni­ków sku­pio­nych wokół innych ran­nych. Dic­kens wstał, zamru­gał, obli­zał wargi i pocią­gnął z butelki. Poczuł smak mie­dzi w ustach i uświa­do­mił sobie, że brandy się skoń­czyła, a on posma­ko­wał tylko krwi pozo­sta­wio­nej na szkle przez któ­rąś z poczę­sto­wa­nych ofiar. Długą chwilę roz­glą­dał się w poszu­ki­wa­niu cylin­dra, zanim odkrył, że wło­żył go na głowę, a ście­ka­jąca zeń woda wsią­kła mu we włosy i spły­nęła za koł­nierz.
Ponie­waż ratow­ni­ków i gapiów przy­by­wało, Dic­kens doszedł do wnio­sku, że jego pomoc na nie­wiele się już zda. Powoli, nie­po­rad­nie wgra­mo­lił się na po skar­pie na nasyp, gdzie stały oca­lałe wagony, teraz już puste. Ellen i pani Ter­nan przy­sia­dły w cie­niu stosu pod­kła­dów kole­jo­wych i spo­koj­nie popi­jały wodę z fili­ża­nek, które ktoś im podał.
Dic­kens wycią­gnął rękę, jakby chciał dotknąć odzia­nej w ręka­wiczkę dłoni Ellen, ale zawa­hał się i zapy­tał:
– Jak się czu­jesz, moja droga?
Ellen uśmiech­nęła się przez łzy. Dotknęła lewego barku i torsu poni­żej oboj­czyka, a powy­żej piersi.
– Jestem tro­chę poobi­jana, ale to chyba nic poważ­nego. Dzię­kuję, panie Dic­kens.
Pisarz z nie­obec­nym wzro­kiem poki­wał głową, a potem odwró­cił się i pod­szedł do skraju mostu. Ze swo­bodą typową dla ludzi roz­tar­gnio­nych prze­sko­czył na schodki zwi­sa­ją­cego nad wąwo­zem wagonu pierw­szej klasy, wczoł­gał się do środka przez roz­bite okno (z taką samą łatwo­ścią, z jaką mógłby wejść drzwiami) i zszedł po usta­wio­nych w rzę­dzie sie­dze­niach jak po szcze­blach dra­biny na pio­no­wej teraz ścia­nie. Cały wagon – zawie­szony wysoko nad zie­mią na jed­nym jedy­nym zacze­pie łączą­cym go z sąsied­nim wago­nem dru­giej klasy – koły­sał się deli­kat­nie jak wibru­jące waha­dło w zepsu­tym zega­rze szaf­ko­wym.
Na samym początku, zanim jesz­cze wyra­to­wał Ellen i panią Ter­nan, wyniósł z wagonu skó­rzaną torbę zawie­ra­jącą ręko­pis szes­na­stego odcinka Naszego wspól­nego przy­ja­ciela, nad któ­rym pra­co­wał we Fran­cji. Przy­po­mniał sobie jed­nak, że dwa ostat­nie roz­działy zostały w kie­szeni płasz­cza, ten zaś leżał zło­żony na swoim miej­scu, na półce nad sie­dze­niami. Sta­nął więc na opar­ciu ostat­niego sie­dze­nia – w roz­ko­ły­sa­nym, trzesz­czą­cym wago­nie, mając trzy­dzie­ści stóp pod nogami rzekę, widoczną przez roz­bite okna i mie­niącą się odbla­skami świa­tła – i wycią­gnął ręko­pis z kie­szeni płasz­cza. Spraw­dził, czy nie bra­kuje mu kar­tek (ręko­pis oka­zał się lekko przy­bru­dzony, ale kom­pletny), po czym, wciąż balan­su­jąc na opar­ciu, wepchnął plik kar­tek z powro­tem do kie­szeni.
A potem, cał­kiem przy­pad­kowo, spoj­rzał w dół, w stronę drzwi wagonu, i dalej, przez znaj­du­jące się w nich wybite okienko. Daleko w dole, dokład­nie pod wago­nem, stał czło­wiek, który przed­sta­wił mu się jako Drood, i z zadartą głową patrzył wprost na Dic­kensa, kom­plet­nie nie przej­mu­jąc się wiszą­cymi mu nad głową tonami drewna i żelaza. W roz­mi­go­ta­nym figlar­nie świe­tle słońca wyglą­dał, jakby stą­pał po wodzie, zamiast stać w niej po kostki. Jego usta otwo­rzyły się i poru­szyły, mię­si­sty język wysu­nął spo­mię­dzy małych zębów i roz­le­gło się gło­śne sycze­nie, z któ­rego jed­nak Dic­kens nie zro­zu­miał ani słowa, gdyż zagłu­szało je skrzy­pie­nie huś­ta­ją­cego się wagonu i dobie­ga­jące z doliny poję­ki­wa­nia ran­nych. „Nie­po­jęte”, mam­ro­tał póź­niej tylko. „Nie­po­jęte”.
Nagle wagon zako­ły­sał się gwał­tow­nie i opadł, jakby zamie­rzał spaść. Dic­kens odru­chowo jedną ręką chwy­cił się półki, żeby się nie prze­wró­cić, a kiedy znów spoj­rzał w dół, Drood znik­nął. Pisarz prze­rzu­cił płaszcz z ręko­pi­sem przez ramię i wspiął się na górę, ku świa­tłu.

 
Wesprzyj nas