Adaptując na własny użytek tematy i konstrukcję legend o królu Arturze, Steinbeck stworzył w kalifornijskim miasteczku prawdziwy Camelot i zasiedlił go barwną gromadą rycerzy o manierach rodem z Rabelais’go.


W niewielkim miasteczku Monterey, tuż po zakończeniu I wojny światowej żyje grupa paisanos, potomków hiszpańskich konkwistadorów. To lekkoduchy, których łączy głęboka pogarda do pracy, żyją więc z grabieży i resztek wyżebranych w restauracjach. Czas upływa im głównie na spaniu, zalecaniu się do kobiet i walce o najcenniejszy kruszec, czyli wino.

Głównym bohaterem powieści jest Danny, mieszkający w dzielnicy Tortilla Flat, którego dom staje się miejscem spotkań jego przyjaciół, wiecznie głodnych jadła i przygód: Pilona, Pablo, Jezusa Marii, Wielkiego Joe Portugalczyka i Pirata.

***

Steinbeck jest artystą: opowiada o losach tych wszystkich kochanych złodziejaszków i cudzołożników z ujmującą i poetycką czystością serca i prozy.
“New York Herald Tribune”

John Steinbeck (1902 – 1968) – amerykański powieściopisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla 1962 za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”. Jego najbardziej znane powieści to „Grona gniewu” (1939), „Myszy i ludzie” (1937) i „Na wschód od Edenu” (1952).
Tortilla Flat to jego czwarta książka, wydana w 1935 roku, która przyniosła mu sławę i rozpoznawalność.
W 1942 roku „Tortilla Flat” została zekranizowana przez Victora Fleminga, a w filmie wystąpili m.in. John Garfield, Hedy Lamarr i Spencer Tracy.

John Steinbeck
Tortilla Flat
Przekład: Jan Zakrzewski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera w tej edycji: 15 listopada 2022
 
 


Jest to opowieść o Dannym, o przyjaciołach Danny’ego i o domu Danny’ego. Jest to również opowieść o tym, jak Danny, jego przyjaciele i jego dom stali się nierozerwalną całością; i jeśli w Tortilla Flat mówi się o domu Danny’ego, nie ma się na myśli drewnianego szkieletu niegdyś obitego bielonymi deskami i rosnącej przed nim wybujałej dziko róży kastylijskiej. Nie, gdy się mówi o domu Danny’ego, mówi się o całości, na którą składają się ludzie, ich radości i smutki, dobroć i słabości. Dom Danny’ego przypominał legendy Okrągłego Stołu, a jego mieszkańcy Rycerzy siedzących wokół Stołu. I ta opowieść przedstawia pełną historię zżycia się mieszkańców domu Danny’ego, historię rozkwitu ich jedności i powstania potężnego i mądrego zespołu. Nie został tu również pominięty opis przygód przyjaciół Danny’ego i ich dobrych uczynków, a co najmniej ich dobrych myśli i dobrych intencji. Z opowieści tej dowiemy się także o tym, jak zginął talizman i jak rozpadła się jedność.
O wszystkim tym wiedzą doskonale mieszkańcy Monterey, starego miasta na wybrzeżu kalifornijskim, i często o tym mówią, dodając wiele barwnych szczegółów. Trzeba więc było wreszcie spisać całą historię, aby uczeni przyszłych pokoleń, słysząc legendę o Dannym, nie mogli powiedzieć, jak mówią o królu Arturze bądź o Rolandzie, czy też o Robin Hoodzie: „Nie istniał żaden Danny ani jego przyjaciele, ani jego dom. Danny to po prostu bóstwo, a jego przyjaciele to prymitywne symbole wiatru, nieba i słońca”. Tak, zadaniem tej opowieści jest po wsze czasy spędzać grymas lekceważenia z ust zgnuśniałych historyków.
Monterey osiadło na zboczu wzgórza, przed nim ściele się niebieska zatoka, a za nim wznosi ciemny las wysokich sosen. W niższych dzielnicach miasta mieszkają Włosi i Amerykanie, rybacy i pakowacze ryb. Ale na wzgórzu, gdzie las i miasto się przenikają, gdzie ulice nie znają asfaltu, a skrzyżowania latarni, obwarowali się starożytni mieszkańcy Monterey, tak jak starożytni Brytowie obwarowali się w Walii. To są paisanos.
Mieszkają w drewnianych ruderach wśród zarośniętych zielskiem podwórek i samotnych sosen. Obcy jest im merkantylizm, nie uznają skomplikowanych metod handlu amerykańskiego, a nie mając nic, co warto by ukraść, zastawić albo wykorzystać w celu zarobkowym, są odporni na te pokusy, które innych zniszczyły.
Kto to jest paisano? Mieszaniec krwi hiszpańskiej, indiańskiej, meksykańskiej i ras europejskich. Jego przodkowie mieszkali już w Kalifornii lat temu sto czy dwieście. Mówi po angielsku z akcentem paisano i po hiszpańsku z akcentem paisano. Kiedy go zapytać, jakiej jest rasy, z oburzeniem odpowiada, że w jego żyłach płynie czysta krew hiszpańska, i podwija rękawy, żeby pokazać prawie białą skórę przedramienia. Brąz twarzy, przypominający barwą dobrze wypaloną piankową fajkę, przypisuje słońcu. Jest po prostu paisano i mieszka na wzgórzu nad miastem, w dzielnicy zwanej Tortilla Flat, czyli Równina Tortilla, chociaż teren wcale tu nie jest równy.
Danny jest paisano i wychował się w Tortilla Flat, i wszyscy go lubili, mimo że nie wyróżniał się niczym specjalnym z bandy rozwrzeszczanych dzieciaków. Prawie ze wszystkimi w Tortilla Flat spokrewniony był więzami krwi albo miłości. Jego dziadek należał do poważanych obywateli dzielnicy, mając dwa domki w Tortilla Flat. Bardzo go z tego powodu szanowano. Jeśli dorastający Danny wolał sypiać w lesie albo pracować na okolicznych ranczach, albo walczyć z wrogim światem o wino i pożywienie, to nie z braku wpływowych krewnych. Danny był krępy, miał smagłą cerę i wiele dobrej woli. W wieku dwudziestu pięciu lat nogi jego były wygięte jak pałąki i dokładnie pasowały do boków konia.
Właśnie wtedy, kiedy Danny miał dwadzieścia pięć lat, wybuchła wojna z Niemcami. Danny i jego przyjaciel Pilon (pilon, przy okazji chcę to wyjaśnić, oznacza coś, co jest rezultatem zawarcia spółki – zysk czy łup) mieli dwa galony wina, gdy dowiedzieli się o wojnie. Wielki Joe Portugalczyk zobaczył odbicie słońca na gąsiorkach między sosnami i przyłączył się do Danny’ego i Pilona.
W miarę ubywania wina w gąsiorkach w trzech przyjaciołach wzrastał patriotyzm. A kiedy wszystko wypili, ruszyli krętymi uliczkami do miasta, w imię przyjaźni i dla większego bezpieczeństwa trzymając się pod ręce. Stanęli przed biurem poborowym w Monterey i głośno krzyczeli za Ameryką i przeciwko Niemcom. Tak długo wykrzykiwali obelgi pod adresem Cesarstwa Niemieckiego, że obudził się sierżant prowadzący biuro, włożył mundur i wyszedł na ulicę, chcąc uciszyć awanturników. I został już z nimi, i wciągnął ich na listę ochotników.
Stanęli rzędem przed biurkiem. Przeszli wszystkie próby z wyjątkiem próby trzeźwości. Sierżant zapytał najpierw Pilona:
– Do jakiej broni chcesz pójść?
– Wszystko mi jedno – odpowiedział Pilon zawadiacko.
– Potrzeba takich jak ty w piechocie. – I zapisał Pilona do piechoty.
A potem obrócił się do Wielkiego Joe, który właśnie zaczął trzeźwieć.
– A ty gdzie chcesz iść?
– Do domu – odparł Wielki Joe zmęczonym głosem.
Sierżant także wpisał go do piechoty. Wreszcie spojrzał na Danny’ego, który spał, stojąc.
– A ty gdzie chcesz iść?
– Że co? – spytał Danny.
– Do jakiej broni?
– Kto broni, kogo broni?
– Co umiesz robić?
– Niby ja? Wszystko umiem robić.
– Masz jakiś zawód?
– Niby ja? Jestem mulnikiem.
– Naprawdę? A z iloma mułami dasz sobie radę?
Danny pochylił się na chwiejnych nogach i z zainteresowaniem zapytał:
– A ile ich macie?
– Około trzydziestu tysięcy – odparł sierżant.
Danny machnął ręką.
– Dawajcie.
Więc Danny pojechał do Teksasu i przez całą wojnę ujeżdżał muły, Pilon maszerował po Oregonie, a Wielki Joe, jak się wkrótce wyjaśni, poszedł do mamra.

Rozdział 1

O tym jak Danny po powrocie z dalekich wojen został spadkobiercą i przysiągł opiekować się słabymi

Kiedy Danny wrócił z wojska do domu, dowiedział się, że jest spadkobiercą i właścicielem nieruchomości. Viejo, to znaczy dziadek, umarł, pozostawiając Danny’emu dwa domki w Tortilla Flat.
Gdy Danny o tym usłyszał, przytłoczyło go bardzo poczucie straszliwej odpowiedzialności. Nim więc poszedł obejrzeć domy, kupił galon czerwonego wina i w samotności wypił prawie cały. Wtedy ciężar odpowiedzialności ustąpił miejsca prawdziwej naturze Danny’ego. Zaczął pokrzykiwać, połamał parę krzeseł w spelunce przy Alvarado Street oraz odbył dwie krótkie, ale pełne chwały walki. Mało kto jednak zwracał na niego uwagę. Wreszcie energiczne wymachiwanie pałąkowatymi nogami przywiodło go w pobliże mola, gdzie o wczesnej godzinie poranku włoscy rybacy w gumowych butach siadali do kutrów, by wypłynąć na połów.
Rozsądek Danny’ego rozpłynął się w uprzedzeniu rasowym. Zaczął grozić rybakom.
– Sycylijskie podrzutki! – przezywał ich. – Śmiecie z wyspy więziennej. Psy psów i taka wasza pieska natura. Chinga tu madre, Piojo. – Grał im na nosie i wykonywał nieprzyzwoite ruchy ręką poniżej pasa. Rybacy tylko się uśmiechali, przekładali wiosła i mówili:
– Jak się masz, Danny, kiedy wróciłeś do domu? Przyjdź do nas wieczorem, mamy świeże wino.
Danny był oburzony. Wrzeszczał coraz głośniej:
– Pon un condo a la cabeza!
A oni wołali:
– Do widzenia, Danny, spotkamy się wieczorem! – Powsiadali do swoich małych kutrów, wypłynęli za falochron, zapuścili motory i pyrkając, odjechali w morze.
Danny czuł się strasznie obrażony. Wrócił na Alvarado Street, po drodze wybijając szyby w oknach. Na drugim skrzyżowaniu wziął go pod opiekę policjant. Danny miał wielki szacunek dla policji i pozwolił się spokojnie prowadzić. Gdyby nie fakt, że dopiero co wrócił z wojska po zwycięstwie nad Niemcami, dostałby sześć miesięcy. Wobec wyraźnych okoliczności łagodzących sędzia wymierzył mu jedynie trzydzieści dni aresztu.
Tak więc przez miesiąc Danny odpoczywał na pryczy w areszcie miasta Monterey. Czasami rysował nieprzyzwoite obrazki na ścianach, czasami wspominał swoją wojskową karierę. Godziny płynęły wolno w celi miejskiego aresztu. Niekiedy dostawał na noc do towarzystwa jakiegoś pijaka, ale przestępczość w Monterey chyliła się ku upadkowi i Danny przeważnie spędzał czas samotnie. Z początku dokuczały mu trochę pluskwy, ale kiedy się przyzwyczaiły do smaku jego krwi, a on do ich ukąszeń, wzajemne stosunki znacznie się poprawiły.
Znalazł sobie nawet wesołą zabawę. Złapał pluskwę, rozgniótł ją na ścianie, obrysował ołówkiem i napisał: „Burmistrz Clough”. Następnym pluskwom nadawał imiona radnych. Po pewnym czasie cała ściana pełna była rozgniecionych pluskiew, opatrzonych nazwiskami miejscowych notablów. Dorysowywał im uszy i ogony, dodawał wielkie nosy i wąsy. Tito Ralph, profos, był wstrząśnięty, ale nie wyraził głośno swego oburzenia, ponieważ Danny, mając wielki szacunek dla organów wymiaru sprawiedliwości, oszczędził sędziego pokoju, który go skazał, oraz przedstawicieli miejscowych sił policyjnych.
Któregoś wieczoru, kiedy w areszcie było bardzo smutno i samotnie, Tito Ralph odwiedził Danny’ego, przynosząc dwie butelki wina. Po godzinie wyszedł w celu uzupełnienia zapasów wina, a Danny mu towarzyszył, gdyż w areszcie było bardzo nieprzytulnie. Wstąpili więc do Torellego, gdzie nabyli wino i siedzieli, póki ich Torelli nie wyrzucił. Wtedy Danny położył się w lesie i zasnął, a Tito Ralph powlókł się chwiejnym krokiem do aresztu, żeby zameldować o ucieczce Danny’ego.
Jaskrawe słońce obudziło Danny’ego około południa. Postanowił ukrywać się cały dzień przed ewentualną pogonią. Biegał więc po lesie i chował się w krzakach, od czasu do czasu wyglądając spod poszycia jak ścigany lis. A wieczorem, ponieważ tradycji stało się zadość, wyszedł z ukrycia i zajął się swymi sprawami.
Były to sprawy bardzo proste. Chodził od restauracji do restauracji i pytał kucharza:
– Macie jakiś stary chleb dla psa?
A gdy wreszcie jeden łatwowierny kucharz zawijał skórki chleba, Danny porwał dwa plastry szynki, cztery jajka, barani kotlet i łapkę na muchy.
– Kiedyś ci zapłacę – powiedział.
– Nie musisz płacić za resztki – odparł kucharz. – Gdybyś ich nie wziął, byłbym je wyrzucił.
Po tym wyjaśnieniu w dużej części ustąpiły wyrzuty sumienia, jakie Danny miał z powodu kradzieży. Jeśli kucharz w ten sposób odnosi się do całej sprawy, to znaczy, że wina Danny’ego nie jest znowu taka wielka. Wrócił do Torellego, wymienił cztery jajka, kotlet barani i łapkę na muchy na dużą szklankę grappy i wycofał się do lasu na kolację.
Wieczór był ciemny i wilgotny. Między czarnymi sosnami strzegącymi granicy Monterey od strony lądu zawisła bezwładnie biała jak mleko mgła. Danny pochylił nisko głowę i stawiał szybkie kroki, aby czym prędzej znaleźć się pod osłoną lasu. Spostrzegł idącą przed nim szybko sylwetkę. Gdy odległość się zmniejszyła, Danny rozpoznał raźny krok swego starego przyjaciela Pilona. Danny był człowiekiem szlachetnym, ale w porę sobie przypomniał, że sprzedał całą swoją żywność z wyjątkiem dwóch plasterków szynki i torebki suchych skórek chleba.
Muszę go minąć niepostrzeżenie – postanowił. – Idzie on zresztą krokiem człowieka, który obżarł się pieczonym indykiem i innymi smakołykami.
Nagle Danny spostrzegł, że Pilon kryje coś zazdrośnie pod kurtką na brzuchu.
– Ai, Pilon, amigo! – zawołał.
Pilon przyspieszył kroku. Danny poderwał się do truchtu.
– Pilonie, drogi przyjacielu, gdzie się tak spieszysz?
Pilon pogodził się z nieprzychylnym zrządzeniem losu, stanął i czekał. Danny zbliżał się ostrożnie, przemawiając głosem pełnym entuzjazmu:
– Szukałem ciebie wszędzie, najdroższy z najdroższych przyjaciół, bo akurat mam dwa wielkie kotlety z mięsa boskiej świni i torbę słodziutkiego białego chleba. Możesz czerpać z mojego bogactwa, Pilonie, drogi przyjacielu.
Pilon wzruszył ramionami.
– Niech będzie – mruknął ponuro.
Poszli razem w las. Pilon był zadumany. Wreszcie stanął i obrócił się do przyjaciela.
– Danny – zapytał ze smutkiem – skąd wiedziałeś, że pod kurtką mam butelkę koniaku?
– Koniaku? – wykrzyknął Danny ze zdumieniem. – Ty masz koniak? Może niesiesz go dla chorej, starej kobiety? – spytał naiwnie. – Może chowasz go na ponowne przyjście naszego Pana Jezusa? Skąd zresztą mogę, drogi przyjacielu, odgadnąć przeznaczenie twojego koniaku! Nie jestem nawet pewien, czy go w ogóle masz. Poza tym wcale nie chce mi się pić. Nie tknąłbym twojego koniaku. Chętnie ci służę moimi kotletami, ale jeśli idzie o twój koniak, niech pozostanie on w dalszym ciągu wyłącznie twój i niczyj więcej.
Pilon odparł surowo:
– Danny, chętnie podzielę się z tobą moim koniakiem, pół na pół. Idzie mi tylko o to, byś go sam nie wyżłopał.
Danny zmienił temat.
– Tutaj na polanie upieczemy mojego prosiaka, a ty uprażysz słodkie ciasto, które mam w torbie. Butelkę z koniakiem postaw w miejscu, gdzie możemy ją widzieć, widząc jednocześnie siebie.
Rozpalił ogień, upiekli szynkę i jedli stary chleb. Poziom koniaku w butelce systematycznie się obniżał. Gdy się najedli, usiedli bliżej ognia i pociągali delikatnie z butelki jak napęczniałe, rozleniwione pszczoły. Mgła opadła nisko i przyciemniła ich kurtki wilgocią. Między sosnami wzdychał tęskno wiatr.
Po pewnym czasie serce Danny’ego i Pilona przytłoczył ciężar samotności. Danny myślał o swoich rozproszonych po świecie przyjaciołach.
– Gdzie jest Artur Morales? – jęknął, wyrzucając przed siebie dłonie z rozcapierzonymi palcami. – Zginął we Francji – odpowiedział sam sobie, obracając dłonie ku ziemi i opuszczając ręce gestem rozpaczy. – Zginął za swój kraj. Zginął na obcej ziemi, obcy ludzie przechodzą koło jego grobu i nawet nie wiedzą, że tam leży Artur Morales. – Znowu obrócił dłonie. – Gdzież jest nasz dobry Pablo? – jęknął.
– W mamrze – stwierdził Pilon. – Pablo ukradł gęś i schował ją w krzakach. Gęś zaczęła bić skrzydłami i uderzyła Pabla. Pablo krzyknął i tak go złapali. Teraz siedzi w mamrze i będzie siedział jeszcze pół roku.
Danny westchnął i zmienił temat, gdyż zdał sobie sprawę, iż wykorzystał już w pełni jedyną osobę, która mogła uświetnić jego przemówienie. Ale nie opuściło go przykre uczucie samotności, które nadal gwałtownie domagało się ujścia.
– Siedzimy sobie tutaj – odezwał się wreszcie.
– Ze złamanymi sercami – dokończył lirycznie Pilon.
– Nie, to nie poemat – powiedział Danny. – Siedzimy sobie tutaj bezdomni. Oddaliśmy nasze życie ojczyźnie, a teraz nie mamy nawet dachu nad głową.
– Nigdy nie mieliśmy – usłużnie rozwinął tę myśl Pilon.
Danny pił rozmarzony, aż Pilon musiał szturchnąć go pod żebro i odebrać butelkę.
– To mi przypomina historię o człowieku, który był właścicielem dwóch domów publicznych… – powiedział Danny i rozdziawił nagle usta. – Pilonie! – wykrzyknął. – Mój drogi przyjacielu, najmilsza istoto pod słońcem, byłbym zapomniał! Jestem spadkobiercą. Jestem właścicielem dwóch domów!
– Publicznych?… – spytał Pilon z nadzieją w głosie. – Nie, jesteś zapijaczonym łgarzem – uznał.
– Nie. Pilonie, złoty, kochany Pilonie, mówię prawdę. Viejo umarł, jestem spadkobiercą, ja, najukochańszy z jego wnuków.
– Byłeś jego jedynym wnukiem – uzupełnił realista Pilon. – Gdzie są te domy?
– Znasz dom, w którym mieszkał viejo w Tortilla Flat?
– Tu, w Monterey?
– Tak, w Tortilla Flat.
– I w tych domach można mieszkać?
Danny siedział wyczerpany podnieceniem.
– Nie wiem, zapomniałem, że je mam.
Pilon siedział zatopiony w myślach. Twarz mu posmutniała. Dorzucił do ognia garść sosnowego igliwia, patrzył, jak bucha w górę wysoki płomień i jak szybko przygasa. Potem Pilon długo wpatrywał się z głębokim niepokojem w twarz Danny’ego, wreszcie westchnął głośno parę razy.
– Teraz wszystko się skończyło – powiedział ze smutkiem. – Skończyły się wspaniałe czasy. Twoi przyjaciele będą po tobie płakać, ale nic im nie przyjdzie z ich płaczu.
Danny odstawił butelkę, Pilon natychmiast się nią zaopiekował.
– Co się skończyło? – spytał z niepokojem Danny. – Co masz na myśli, przyjacielu?
– Często się zdarza – ciągnął Pilon – że gdy ktoś jest biedny, myśli sobie, że gdyby miał pieniądze, podzieliłby się nimi ze swoimi dobrymi przyjaciółmi. Ale niech dostanie te pieniądze, ochota do miłosierdzia znika. Tak samo jest z tobą, mój były przyjacielu. Wyniosłeś się ponad przyjaciół. Jesteś teraz wielkim właścicielem dwóch domów, zapomnisz o swoich przyjaciołach, którzy dzielili się z tobą wszystkim, nawet koniakiem.
Te słowa niemile dotknęły Danny’ego.
– Ja tego nie zrobię – zaprzeczył żywo. – Nigdy nie zapomnę o tobie, Pilonie.
– Tak myślisz teraz – odparł zimno Pilon. – Ale kiedy zamieszkasz w tych dwóch domach, wtedy będziesz myślał inaczej. Wtedy Pilon będzie dla ciebie niegodnym paisano, a ty zaczniesz jadać z burmistrzem.
Danny wstał niepewnie i utrzymywał się w tej pozycji dzięki wydatnej pomocy znajdującego się obok drzewa.
– Pilonie! Wszystko, co mam, należy do ciebie. Dopóki ja mam dom i ty masz dom! Daj mi się napić.
– Aby w to uwierzyć, musiałbym wpierw zobaczyć – powiedział Pilon bez entuzjazmu. – Byłby to w istocie cud, gdyby twoje słowa okazały się prawdą. Zjeżdżaliby ludzie z odległości tysiąca mil, żeby ciebie oglądać. A koniaku już nie ma.

 
Wesprzyj nas