“Dzieci Nilu” to historia dyktatur, nierówności, ale też postępu, nadziei i pragnienia wolności. Światy ludzi mieszkających nad świętą rzeką, choć odległe, są nam bliskie, bo Nil to także nasza kolebka. Wszyscy jesteśmy dziećmi Nilu.


Nil to nie rzeka, to coś znacznie więcej. Jest sercem wiosek i miast, widział wzloty i upadki tysiącletnich cywilizacji. Dzisiejszy Nil jest świadkiem wojny w Sudanie Południowym i pokoju na północy Ugandy, życia w dolinach Etiopii i śmierci w więzieniach Egiptu czy Sudanu.

Xavier Aldekoa, znany kataloński reportażysta, podróżuje wzdłuż Nilu, od jego źródeł po ujście, by oddać głos mieszkańcom tych ziem. Napotkani rybacy, wojenni i polityczni uchodźcy, pustynni nomadzi snują swoją wielowątkową opowieść. Autor z podziwem przygląda się ich sile i determinacji, dzięki którym udaje im się przeżyć wojnę, głód, ekstremalną biedę i codzienną przemoc.

***

Podróż w dół Nilu to łagodne rozlewiska i piętrzące się katarakty: widzimy rybaków w papirusowych łódkach i rebeliantów werbujących 10-latków; słyszymy śmiech chłopców po strzeleniu gola i milczenie udręczonych kobiet w obozach dla uchodźców. Xavier Aldekoa z wiedzą (szeroką) i empatią (jeszcze głębszą) opisuje niewyobrażalne. Polecam!
Kasia Urban, Polska Fundacja dla Afryki, autorka bloga kawalekafryki.pl

Dzieci Nilu to wyjątkowe dziennikarstwo. Aldekoa przemierza mityczną rzekę, a przy okazji potwierdza (co nie zawsze się zdarza) słynne zdanie Ryszarda Kapuścińskiego: źli ludzie nie mogą być dobrymi dziennikarzami.
Enric González, „Jot Down Cultural Magazine”

W książce znajdziemy mnóstwo historii godnych scenariusza filmowego, a są one niczym więcej niż czystą rzeczywistością. (…) Aldekoa przedstawia też wiele ciekawych postaci i codziennych sytuacji, które pozwalają lepiej poznać afrykański kontynent.
Begoña González, „El Periódico de Catalunya”

Afryka nie jest priorytetem dla zachodnich mediów, trzeba więc znaleźć sposób, żeby o niej mówić. Aldekoi to się udaje.
Llucia Ramis, „La Vanguardia”

Autor w stylu Kapuścińskiego pokazuje nam również drugą stronę rzeczywistości. (…) Nil to życie, ale także śmierć. I właśnie o tym opowiada Xavier Aldekoa.
gastandosuela.com

Xavier Aldekoa jest nagradzanym katalońskim dziennikarzem. Zajmuje się konfliktami i problemami społecznymi współczesnej Afryki. Pisał o Somalii, Demokratycznej Republice Konga, Angoli, Republice Środkowoafrykańskiej, Sudanie i innych krajach afrykańskich. Jest korespondentem „La Vanguardia” w Afryce i współzałożycielem serwisu internetowego „5W”. Finalista prestiżowej nagrody Cirilo Rodrígueza dla najlepszego korespondenta hiszpańskiego za granicą (2016) i zdobywca nagrody Saliou Traoré (2021) za serię reporterską o dzieciństwie w Afryce, opublikowaną w magazynie „National Geographic”. Oprócz książki Dzieci Nilu wydał też Indestructibles oraz Océano África.

Xavier Aldekoa
Dzieci Nilu
Reporterska podróż przez Afrykę
Przekład: Barbara Bardadyn
Seria: Mundus
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 12 października 2022
 
 


Rozdział 10
Klucze do Sudd

Rozlewiska Sudd, które obejmują północną część Sudanu Południowego, każdego roku zmieniają swój kształt. Przepływ Nilu przeobraża cyklicznie wzór labiryntu wysp i kanałów żeglownych, zamieniając go w pułapkę i utrudniając orientację. Rozległa przestrzeń, wysokie temperatury i gęsta roślinność sprawiają, że w zasadzie połowa wody jest tracona w wyniku transpiracji roślin lub parowania.
To także jedna z największych naturalnych porażek w historii eksploracji – nikt bowiem nie poradził sobie z rozlewiskami Sudd.(…) Jako że Sudd pozostał niedostępny dla białych kolonizatorów, nikt nie wpadł na to, żeby zmienić jego nazwę. Bo po co? Wciąż jest barierą.
Większość mieszkańców tej okolicy, którzy przemieszczają się wąskimi łódkami wyżłobionymi z pni drzew, od pokoleń żyje właściwie w izolacji. Dlatego kiedy wybucha wojna, te wyspy stają się ich schronieniem. Pod innymi szerokościami geograficznymi, jeśli w powietrzu pojawia się zapach prochu, setki rodzin uciekają autobusami, łodziami albo samochodami do najbliższego miasta z nadzieją, że organizacje humanitarne przyjdą im z pomocą. Jednakże w wyjątkowo odizolowanych miejscach, takich jak Sudd, nie wszyscy mają tyle szczęścia. Tysiące rodzin z chudymi portfelami nie mogą zapłacić za przejazd do dużego miasta i postanawiają się ukryć w labiryncie wysp. Organizacja Narodów Zjednoczonych szacuje, że w czasie najokrutniejszych walk aż trzy tysiące siedemset rodzin ukryło się na wyspach w pobliżu miasta Bor w centralnej części kraju. Nie wiadomo natomiast, ile osób schowało się w głębi Sudd. Wiele z nich bało się wrócić na stały ląd i pozostało tam długie miesiące – zagubione na Nilu.
Zaproponowałem tę historię pewnej stacji telewizyjnej, tyle że nie miałem pojęcia, jak znaleźć owe rzeczne schrony. Moją jedyną opcją były łódź, gigantyczna plastikowa peleryna, by chronić się przed deszczem, oraz zmysł orientacji kapitana łodzi.
Znaleźliśmy ich drugiego dnia. Madora Madita zaskoczyliśmy, gdy cumował swoją łódkę przy wysepce, na której mieszkał. Wystraszył ich hałas silnika i jego żona Nhial wyszła z chaty zlękniona. Rozluźnili się, gdy zobaczyli, że nie wyglądamy na rebeliantów. Mieszkali w szałasach zrobionych z gałęzi i słomy na wysepce na środku Nilu razem z osiemnaściorgiem dzieci, kuzynów i wujostwa. Wszystkich uratował Madit. Prawdopodobnie wolałby być uczciwym tchórzem jak niemal wszyscy, ale był zmuszony zostać bohaterem, z tych, którzy w hollywoodzkich filmach zagryzają wargę, zanim wezmą się za ratowanie ludzkości. Z tą tylko różnicą, że wyglądał trochę niezdarniej i nie miał czasu na wygadywanie bzdur. Życie nie dało mu pokrzepiającej alternatywy: musiał włożyć kostium superbohatera albo patrzeć, jak giną wszyscy jego bliscy.
Żeby przeżyć – opowiadali – najpierw musieli biec. Kilka minut przed tym, jak rebelianci podpalili słomiany dach ich domu, oni uciekali już zdesperowani w stronę Nilu. Zostawili za sobą pola uprawne, sześć krów i wspomnienia z całego życia. Ze ściśniętym gardłem Madit odwiązał swoją rybacką łódź, tak wąską, że na raz mieszczącą tylko dwie osoby, i zaczął wiosłować. Uratowanie bliskich i sąsiada, który błagał o pomoc, kosztowało go dziesięć kursów tam i z powrotem.
Niekiedy, mimo ryzyka, że łódź się wywróci, wsiadały nawet cztery osoby. Chociaż świst kul dało się słyszeć coraz bliżej brzegu, Madit wracał raz za razem, dopóki wszyscy nie znaleźli się w bezpiecznym miejscu. Podczas ostatnich kursów zatrzymywał się na chwilę, ponieważ plusk wiosła nie pozwalał mu dobrze obliczyć odległości, z jakiej dochodziły strzały. Wyobraźcie sobie przez chwilę taką kalkulację: wiosłujecie ze wszystkich sił, żeby uratować członków rodziny, nie wiedząc, czy rebelianci już ich nie złapali, a wy nie będziecie następni.
Ostatni kurs był najgorszy. Kaci znajdowali się tuż-tuż, więc fala zdesperowanych ludzi rzucała się na łódki i je wywracała. Wielu zniknęło pod wodą. Inni zostali zabici na stałym lądzie przez białe duchy. Maditowi trudno wymówić ich nazwę. Owa milicja była jedną z tysięcy „bomb kasetowych”, które wybuchły wraz z powrotem wojny. Chociaż główne walki toczyły się między rządem Dinków a rebeliantami z grupy etnicznej Nuerów, do starć dołączyło także wiele uzbrojonych grup. Nikt zaś nie siał takiego strachu jak duchy z Białej Armii. Początkowo biali wojownicy (nazwano ich tak ze względu na to, że byli pokryci popiołem ze spalonego krowiego łajna, aby chronić się przed komarami) tworzyli coś w rodzaju milicji plemiennej, która chroniła stada należące do Nuerów przed kradzieżą ze strony sąsiadów. Przy okazji sami też kradli.
Byli tak zaciekłymi wojownikami i wzbudzali tak wielki strach, że dowództwo z Południa pomyślało nawet o wyższym uposażeniu za ich działania. Podobnie jak wiele innych komórek bez dyscypliny czy zwierzchnictwa, a jedynie z poczuciem etnicznej przynależności, zostali uzbrojeni, żeby mogli podjąć walkę w drugiej wojnie domowej z Sudanem, która trwała od 1983 do 2005 roku. Kraj szybko obiegły historie o białych duchach – niezwyciężonych i niemających litości dla swoich ofiar. Ponieważ byli wrogami Północy i przydawali się w wojnie, dowództwu z Południa niespecjalnie przeszkadzało ich okrucieństwo.
To samo powtórzyło się z innymi grupami milicyjnymi, dlatego stopniowo kraj zapełniał się bronią oraz pogrążał w spirali przemocy i nienawiści. Waśnie między grupami etnicznymi, które przed wiekami załatwiano przy użyciu kamieni, teraz zaczęto rozstrzygać za pomocą kałasznikowa pod pachą. A kiedy w 2011 roku Sudan Południowy stał się niepodległym państwem, trucizna pozostała.
Nie walczyli nawet o wspólną sprawę czy o ropę, która interesowała ludzi wysoko postawionych. Dziesiątki małych partyzantek zamieniło się w pijawki. Popierali jedną lub drugą stronę (w Chartumie szybko zdano sobie sprawę z najemniczej duszy tych grup, opłacano więc wiele z nich, żeby zabijali braci z Południa), ponieważ strach i wojna stały się okazją do grabieży. Celem nie była niepodległość, lecz kontrola terytoriów albo masowa kradzież krów i wołów – symbol władzy w Sudanie Południowym. Oczywiście później niektóre grupy wygłaszały przemowy na rzecz sprawiedliwości, zawsze bowiem przyjemniej jest przykryć własne działania walką o wolność niż przyznać, że jesteś parszywym złodziejem.
Na wysepce Madita mieszkało około dwustu osób. Jak mówiły, czuły się bezpiecznie, ponieważ stąd mogły z wyprzedzeniem zobaczyć, kto się zbliża, i ukryć się pośród zarośli. Poza tym ziemia była tu żyzna, rosła kukurydza, którą dzieci prażyły i gryzły bez przerwy. Polowali też na ptaki (przed chatą Madita dwa biedne żółte stworzenia z nogami przywiązanymi do słupa desperacko próbowały się wyrwać) i łowili w Nilu. Kiedy szczęście się do nich uśmiechnęło i łapali więcej ryb niż potrzebowali, Madit myślał o innych: odwiedzał staruszków, osierocone dzieci albo samotne matki i przynosił im ryby.
To poczucie wspólnoty i solidarności jako fundament więzi społecznych było wzruszające. Chociaż wojna i instynkt przetrwania wiążą się z egoizmem i hasłem „ratuj się kto może”, to kiedy kończy się batalia, szczodrość utrzymuje społeczności na powierzchni – zarówno w Afryce, jak i każdej innej części świata. W moim wypadku bez szczypty tej szczodrości nie zdziałałbym niczego na kontynencie.
Kiedy rozmawiam z uczniami w szkołach podstawowych czy średnich, dzieci często pytają, jakie stosuję metody, żeby zmniejszyć ryzyko, gdy znajduję się w strefie konfliktu, zamieszek lub ogólnie niebezpieczeństwa.
Istnieje tylko jedno kluczowe słowo: czas. Kiedy nie obowiązuje żadne prawo, kiedy nie można liczyć na policję, a rząd niczym się nie przejmuje, chroni cię samo społeczeństwo. To sąsiad pilnuje twoich pleców, pomaga ci zrozumieć i reagować w różnych sytuacjach. Dlatego tak ważne jest zbudowanie sieci zaufania tam, gdzie się wybierasz. Im większe ryzyko, tym bardziej jest ona potrzebna.
I choć to zakrawa na cud, w tych sytuacjach, kiedy bezradność jest największa, rośnie także szczodrość. W Afryce, gdzie zbyt wielu ludzi żyje bez infrastruktury państwowej, społeczność staje się schronieniem i kołem ratunkowym – dla nich i dla każdego nowo przybyłego. Natomiast jedynym sposobem na utkanie mocnej sieci zaufania jest poświęcenie ludziom czasu, pokazanie im, że naprawdę są dla ciebie ważni i że na to zaufanie zasługujesz.
Wybraliśmy się w odwiedziny do kobiet, którym Madit przekazywał ryby. To były dwie córki, Ariek i Alek, oraz ich osiemdziesięcioletnia matka Majok. Mieszkały na wyspie w pobliżu Mathiang, na której pięć miesięcy wcześniej przebywało ponad pięćset osób, teraz jednak była niemal opustoszała. Większość ludzi wróciła do swoich domów, gotowa ponownie przeprawić się przez rzekę, gdyby wrócili rebelianci, ale te trzy kobiety nie zamierzały się stąd ruszać. Tutaj czuły się bezpiecznie. Majok była bardzo stara, niewidoma i nie mogła chodzić. Siedziała na ziemi, miała na sobie postrzępioną i brudną tunikę z czerwonymi kwiatami wyhaftowanymi na piersi. Przysunąłem dłoń do jej dłoni, żeby się z nią przywitać, a potem zaczęła mówić w języku, którego nie rozumiałem. Przeprosiłem, że znam tylko angielski, ale to nie miało dla niej znaczenia. Słabym głosem przez dłuższą chwilę opowiadała mi smutną historię.
Ariek przysunęła się do matki i się uśmiechnęła. Powiedziała jej coś i staruszka zamilkła. Majok spuściła swoje niewidzące oczy na ziemię, po czym zapadła w letarg.
Ariek utykała. Chodząc, powłóczyła lewą nogą i wyginała plecy, ale dawała sobie radę; pilnowała, żeby ptaki nie zmarnowały niewielkiej uprawy, którą posadziły za swoimi namiotami. Umieściła kulkę z błota na jednym końcu kawałka trzciny i zwinnym ruchem ramienia wystrzeliła błotnisty pocisk w stronę dwóch ptaków, które dziobały kolby kukurydzy. Oba zerwały się do lotu, przestraszone.
Zauważyłem, że na szyi Ariek wisiały klucze. Były to dwa kawałki złotego metalu nawleczone na czarny sznurek. – Już do niczego się nie przydadzą – powiedziała Ariek.
To klucze do ich spalonego domu. Kiedy usłyszały, że zbliżają się rebelianci, Ariek przed ucieczką zamknęła drzwi na klucz i je schowała. To był odruch. W razie gdyby kiedyś wróciły, pomyślała.
Z oddali, kiedy biegły, zobaczyły pióropusze dymu unoszące się z ich wioski i wtedy kobieta zrozumiała, że już nigdy nie wrócą. Mimo to zachowała klucze.
Kiedy Ariek chodziła, kawałki metalu uderzały o siebie i słyszało się delikatne dzwonienie.
Dzyń dzyń.
Dzyń dzyń.
Dzyń dzyń.

 
Wesprzyj nas