Nagradzana dziennikarka niweczy wielowiekowe przekonania na temat migracji, posiłkując się nauką, historią i reportażem. Sonia Shah w swojej pasjonującej książce przewiduje, że to właśnie migracja ocali nas w obliczu zmian klimatycznych.


Sonia Shah argumentuje za przyszłością, w której migracja będzie źródłem nie obaw, lecz nadziei.

W codziennych wiadomościach roi się od historii ludzi wyrwanych ze swojego środowiska i zmuszonych do podjęcia wędrówki. Dzikie zwierzęta także opuszczają ocieplające się morza i pustynniejące lądy, masowo odpełzając, odpływając i odlatując z dotychczasowych siedlisk. Media przedstawiają te migracje jako niemające precedensu i wywołujące strach przed chorobami i wojnami wśród mieszkańców Zachodu. Po obu stronach Atlantyku eksperci przewidują zalew milionów najeźdźczych obcych, niepowstrzymanych jak tsunami.

Takiemu nastawieniu przeczy nauka stojąca za migracją roślin, zwierząt i ludzi. Proces ten nie jest szkodliwy – przeciwnie, jest stary jak świat i ratuje życie w obliczu zmian środowiskowych. Można go wręcz nazwać biologicznym imperatywem równie ważnym jak oddychanie. To właśnie zmiany klimatyczne wywołały pierwszą falę migracji ludzi z Afryki. Obniżający się poziom mórz umożliwił nam pokonanie Cieśniny Beringa.

Niepowstrzymywani przez drut kolczasty nasi prehistoryczni przodkowie zdołali zaludnić całą planetę, docierając na szczyty Himalajów i na najodleglejsze wyspy Pacyfiku, tworząc i rozprzestrzeniając biologiczną, kulturową i społeczną różnorodność, która pomaga przetrwać zarówno ekosystemom, jak i społeczeństwom.

Mówiąc inaczej: migracja to nie problem, to rozwiązanie.

***

Oszałamiająco oryginalny obraz naszego niestrudzenie ruchliwego gatunku.
Naomi Klein

Granice? Nigdy żadnej nie widziałem. Ale słyszałem, że istnieją w umysłach niektórych ludzi.
Thor Heyerdahl

Żaden inny ssak nie jest tak mobilny jak my. Pokonujemy granice. Zdobywamy nowe terytoria, nawet gdy na miejscu niczego nam nie brakuje […] Jest w tym jakieś szaleństwo. Wyprawiając się za morze, człowiek nie wie, co zastanie po drugiej stronie. A teraz chcemy lecieć na Marsa. Dlaczego?
Svante Pääbo

Sonia Shah
Kolejna wielka migracja
O wędrówkach ludzi i zwierząt na zmieniającej się planecie
Przekład: Urszula Gardner
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 24 sierpnia 2022
 
 


1
Exodus

NIEBO WISZĄCE NAD tylko z rzadka upstrzonymi roślinnością wzgórzami pasma San Miguel w południowej Kalifornii ma chabrowy odcień, który wyraźnie kontrastuje z błotnistym brązem okolicy. Jeśli nie liczyć pomruku pracującego w oddali buldożera, króluje tu cisza. Od wizualnej strony krajobraz jest niepozorny – jak okiem sięgnąć wszędzie widać wyłącznie piaszczystą spieczoną słońcem ziemię, łagodne zbocza oraz niskie krzewy i trawy w różnych tonach rdzy. Wzgórza zdają się ciągnąć bez końca, poprzecinane gruntowymi drogami i wąskimi szlakami dla pieszych.
Stworzenia, które przyjechałam tu zobaczyć, również są niepozorne. Motyl z gatunku Euphydryas editha, czyli przeplatka editha (ang. Edith’s checkerspot butterfly), jest tak drobny i nieefektowny, że z trudem by się wyróżnił na amatorskim zdjęciu, jakie mogłabym zrobić swoim iPhone’em zatkniętym w tylnej kieszeni. Roślina, której nektarem ten motyl się odżywia, Plantago erecta z rodziny babkowatych, jest nie mniej skromna. Osiąga wysokość niecałych dziesięciu centymetrów, ma igłowate liście i maleńkie półprzezroczyste białe kwiaty na cienkich łodyżkach. Jest tak samo imponująca jak sucha trawa. Człowiek ją rozdeptuje, nawet nie zdając sobie sprawy z jej istnienia – jak ja to zrobiłam.
Przywiozła mnie tu lepidopterolożka, nosząca jakże adekwatne imię Spring Strahm, która musiała pokonać swoim SUV-em wyboistą drogę zamkniętą dla ruchu od 2015 roku. Jak twierdzi, zobaczenie przeplatki pośród tych wzgórz przypomina „ujrzenie jednorożca”, lecz ona słynie z tego, że przychodzi jej to łatwiej niż innym.
Gdy posuwamy się wolnym krokiem w głąb wzgórz, Strahm od czasu do czasu opada na czworaki, żeby sprawdzić, czy w niskiej trawie nie kryją się motyle, i odwraca liście w poszukiwaniu gąsienic. Ze skórą zroszoną potem poddaje się po upływie niecałej godziny. Wracamy do SUV-a i jedziemy szukać szczęścia w innym miejscu. Odkręcam butelkę z wodą, upijam łyk, po czym poprawiam na sobie plecak i wchodzę na ścieżkę, by podążyć za moją przewodniczką.
Kilka minut później Strahm zatrzymuje się nagle. Stoi w bezruchu, blokując przejście, i wpatruje się w swoje sterane buty trekkingowe. Kiedy opuszczam wzrok, widzę, że u jej kostek unosi się roztrzepotana chmara motyli1.

Ujrzenie przeplatek zawdzięczam Camille Parmesan. Z ciemnymi lokami i błękitnymi oczyma Parmesan mogłaby uchodzić za przyziemną filigranową wersję Wonder Woman, gdyby Wonder Woman przedkładała ziemię i insekty nad lassa i niewidzialne odrzutowce, a do tego mówiła z regionalnym akcentem. Parmesan wychowała się we włoskiej rodzinie w Teksasie i chętnie używa teksańskiej odmiany angielskiego.
Parmesan zainteresowała się przeplatkami, studiując ekologię w latach 80. XX wieku, po tym jak odpuściła sobie ornitologię (ptaki zbyt wcześnie się budzą), prymatologię (trzymanie naczelnych w laboratorium jest nienaturalne) i apiologię (pszczoły żądlą!). Jak mówi, motyle jej się spodobały, gdyż łatwo je obserwować w ich środowisku naturalnym i są podatne na manipulację. W dzieciństwie często jeździła z matką na kempingi i za pomocą kluczy identyfikowała rośliny i ptaki. Jej matka pasjonowała się botaniką, choć z zawodu była geologiem i jak wielu członków rodziny zamieszkałych w Teksasie pracowała w przemyśle naftowym. Edukując córkę podczas wspólnych wycieczek, nadała botanice geologiczny rys. To dzięki niej Parmesan poznała historię wielu gatunków w geologicznej skali czasu, a także dowiedziała się o ich wędrówkach na północ w cieplejszych okresach i powrotach na południe w zimniejszych, który to cykl odbywał się w zgodzie z kolejnymi epokami lodowcowymi i interglacjałami.
Zanim Parmesan zajęła się na dobre przeplatkami, niepokaźny obiekt jej zainteresowania zdążył popaść w tarapaty. Z zakurzonych muzealnych archiwów i wspaniałych prywatnych kolekcji entomologów amatorów wiedziała, że niegdyś był to gatunek szeroko rozpowszechniony, z koloniami wzdłuż całego górzystego Zachodniego Wybrzeża – od Kalifornii Południowej w Meksyku do Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie. Anegdota głosiła, że pewien szczególnie przedsiębiorczy zbieracz motyli złowił ich całą masę, urządzając sobie przejażdżki nad oceanem z wyciągniętą jedną ręką, w której trzymał siatkę na owady. Niebawem jednak ich liczba zaczęła maleć.
Większość ekologów nie miała wątpliwości co do przyczyny takiego stanu rzeczy. Przeplatki prawie się nie przemieszczały. Jako włochate czarne gąsienice rzadko oddalały się na metr od rośliny, na której się wykluły. Nawet gdy rozwinęły nakrapiane skrzydła, trzymały się blisko ziemi, niemal nigdy nie odlatując dalej niż na kilka metrów od miejsca, w którym się przepoczwarzyły. Dla ochrony przed wiatrem i deszczem przeplatki, wyposażone w cienkie patyczkowate odnóża, schodziły niezgrabnie po łodyżce swojej macierzystej rośliny i mościły się możliwie blisko ziemi, aby podmuch niechcący nie porwał ich wiotkich ciał. Entomolodzy zaliczali je do gatunków niemigrujących, co w przyrodzie jest odpowiednikiem domatora.
Tymczasem zasięg ich siedlisk się zmniejszał. W miarę jak klimat północnego Meksyku stawał się coraz gorętszy i suchszy, roślina, od której egzystencja przeplatek była uzależniona, stopniowo ginęła. Równocześnie rozrastanie się miast takich jak Los Angeles i San Francisco powodowało niknięcie łagodnych nasłonecznionych wzgórz. Złapane w pułapkę zmiany klimatu z jednej strony i rozwoju urbanistycznego z drugiej przeplatki były, zdaniem ekspertów, skazane na wymarcie.
Historia, jakich wiele na całym świecie. Parmesan nie miała złudzeń, że uda jej się zmienić bieg wydarzeń, ale pomyślała, że może zbadać, w jaki sposób te motyle reagują na zmiany środowiska. Zakładała, że pojawią się jakieś subtelne lokalne adaptacje bądź że któraś kolonia zachowa się niespotykanie przed ostatecznym zniknięciem. Liczyła, że zbierze dane, podda je analizie za pomocą wyrafinowanych narzędzi statystycznych i w ten sposób będzie miała gotową nie najgorszą dysertację. Projekt ten byłby w rzeczywistości udokumentowaniem ostatnich podrygów gatunku, lecz przecież tym w dużej mierze stała się ekologia w dobie masowego wymierania. Były gorsze metody uzyskania doktoratu.
A poza tym wyklute wiosną motyle budziły się nie wcześniej niż o dziesiątej rano i można je było zobaczyć głównie w słoneczne i bezwietrzne dni. Cztery kolejne lata Parmezan spędziła, kursując wzdłuż Zachodniego Wybrzeża, polując na motyle za dnia i spędzając noce na kempingu.
Nie robiła sobie większych nadziei co do rezultatów. Jak sama mówi: „Nie byłam pewna, czy w ogóle coś z tego będzie”. W końcu jednak zaczęła analizować dane. Liczba przeplatek się zmniejszyła w porównaniu z danymi historycznymi i to Parmesan przewidziała. Nastąpiło też jednak coś innego – sygnał w szumie, który postawił jej karierę na głowie i wzbudził zainteresowanie dziennikarzy takich jak ja z całego świata.
„No więc patrzę na wzorzec” – opowiedziała mi osobiście, kiedy się spotkałyśmy w Austin w jednej z restauracji z kuchnią teksasko-meksykańską. – „I widzę, że współczynnik wymierania jest wysoki na południu, ale na północy i w górach – naprawdę niski. Oczekiwałam jakiegoś skomplikowanego wzorca, a dostałam coś tak prostego! […] Nie mogłabym prosić o czytelniejsze dane”.
Obserwowany przez Parmesan gatunek motyla zareagował na zmieniający się klimat tak samo, jak tłumaczyła jej matka wiele lat temu podczas kempingów i jak robiły to przez milenia inne gatunki.
Przeniósł się.
„Zasięg występowania przeplatek rozszerza się na północ i w górę!” – wyjaśnia Parmesan. Odkrycie to, choć pochodzi sprzed dwudziestu lat, nadal napawa ją radością i zachwytem. Parmesan ujmuje włosy obiema dłońmi i odrzuca je na plecy, wykonując przy tym taniec shimmy. – „Dobry Boże!”2.

Parmesan opublikowała wyniki swoich badań3 w 1996 roku. W tamtym czasie tylko dwa inne badania dowiodły, że jakiś gatunek zmienia swój zasięg występowania w reakcji na zmianę klimatu – w jednym przypadku chodziło o zbiorowiska roślinne, w drugim o rozgwiazdy i małże z zatoki Monterey. Były to „bardzo dobre prace”, zdaniem Parmesan, „ale obejmowały niewielkie obszary”. Wyniki dało się łatwo odrzucić, uznając je za anomalię. O ile bowiem teoretycznie dopuszczano wtedy możliwość migracji gwarantujących przetrwanie, o tyle mało kto ze świata nauki śmiał wierzyć, że gatunki są w stanie to robić na znaczącą skalę.
Badanie Parmesan nad przeplatkami wykazało istnienie spójnego wzorca migracji na dystansie równym połowie linii brzegowej Zachodniego Wybrzeża. Opublikowała pod własnym nazwiskiem upragniony artykuł na łamach prestiżowego pisma „Nature” i natychmiast stała się jedną z najbardziej cenionych specjalistek w dziedzinie nauk o klimacie i jego zmianach. Weszła w skład funkcjonującego przy ONZ Międzyrządowego Zespołu do spraw Zmian Klimatu (Intergovernmental Panel on Climate Chane, IPCC), dzięki czemu miała dostęp do wyników niemal tysiąca innych badań prowadzonych przez ekologów w ramach poszukiwań tego samego wzorca, który stwierdzono w przypadku przeplatek. Okazało się, że migracja motyli w stronę bieguna północnego nie jest anomalią. Tak samo zachowywało się 57 europejskich gatunków motyli. I organizmy morskie. I ptaki.
Naukowcy, którzy w obrębie swoich badań mieli całe spektrum4 istot żywych od planktonu do żab, zaczęli ponownie się przyglądać zebranym przez siebie danym. W ten sposób odkryto, że z czterech tysięcy poddanych obserwacji gatunków w 40% do 70% przypadków nastąpiła zmiana zasięgu występowania na przestrzeni minionych kilku dekad, z czego około 90% przeniosło się w zimniejsze rejony lądu i wód w odpowiedzi na zachodzące zmiany klimatu. Gatunki lądowe przemieszczały się średnio o 20 kilometrów na dekadę, o tyle się zbliżając do jednego lub drugiego bieguna. Jeśli chodzi o gatunki morskie, tempo migracji było jeszcze szybsze: średnio 75 kilometrów na dekadę. Uśrednione liczby nie pozwalały dostrzec spektakularnych skoków dokonywanych przez niektóre gatunki. Zasięg występowania dorsza atlantyckiego na przykład przesuwał się o ponad dwieście kilometrów na dekadę. Z kolei w Andach pewne gatunki żab i grzybów wspięły się o 400 metrów na przestrzeni ostatnich 70 lat.
Przemieszczały się nawet pozornie osiadłe gatunki. Polipy koralowców, które narastają przez dziesiątki lat, tworząc rozgałęzioną gęstwinę bądź rozłożyste płaskowyże, jakie można spotkać na rafach, wydają się kwintesencją niemobilności. Niczym kamienne mury, którymi faktycznie są, przyjmują na siebie gniew otwartego oceanu, chroniąc tysiące gatunków ryb i podwodnych zbiorowisk. A jednak i one się przemieszczają. Od lat 30. XX wieku u brzegów Wysp Japońskich naukowcy poddają tamtejsze rafy koralowe obserwacji z wykorzystaniem łodzi o szklanym dnie. W 2011 roku odkryto, że szczególnie dwa gatunki koralowców sześciopromiennych – Acropora hyacinthus i Acropora muricata5 – migrują na północ z prędkością czternastu kilometrów rocznie.
Według słynnego powiedzenia Edwarda Lorenza trzepot skrzydeł motyla powoduje drobne zakłócenia w atmosferze, które na skutek skomplikowanych zależności między różnymi czynnikami mogą odmienić trasę tornada. Ta poetycka metafora opisuje jedno z moich ulubionych spostrzeżeń, to mianowicie, że do zauważalnych efektów nie trzeba wcale dużej zmiany. Clou bowiem jest takie, że lot motyla stanowi nieistotny czynnik. Aczkolwiek ja zawsze sobie wyobrażam, że gdy Lorenz mówił o efekcie motyla, miał na myśli imponującego danaida wędrownego (Danaus plexippus), zwanego potocznie monarchem, który migrując, pokonuje dystans międzykontynentalny. Niemożliwe, by stały mu przed oczyma przeplatki. Spotkawszy je, przyglądałam się im, jak latają ospale tuż nad ziemią, i bardzo wątpię, żeby nawet ich kolektywne trzepotanie mogło spowodować choćby wietrzyk, o poważniejszym zdarzeniu meteorologicznym nie wspominając.
A jednak ten niewielki motyl wywołał swego rodzaju znaczący skutek. Trudna do uwierzenia migracja tego gatunku uchyliła zasłonę, ujawniając dramatyczne globalne zjawisko. W Unalakleet na północnym zachodzie6 Alaski myśliwi znajdują pod skórą upolowanych ptaków wijące się pasożyty, które dotąd występowały tylko w Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie, 1500 kilometrów na południowy wschód. Lis rudy przemieszcza się na północ, wypierając lisa polarnego. Na Cape Cod właściciele łodzi spotykają manaty z Florydy, jakby nigdy nic popijające wodę z odpływów w marinie.
Rozpoczął się prawdziwy exodus7. Odbywa się on na każdym kontynencie i we wszystkich oceanach.

Niebosiężne pasmo górskie Dhauladhar ze szczytami sięgającymi wysokości prawie 5500 m n.p.m. spogląda na niebezpiecznie przycupniętą wioskę o nazwie McLeod Ganj, położoną na zalesionej grani wiszącej nieco ponad 2000 m n.p.m u podnóży Himalajów. Dotarłam do niej późnym wieczorem po przyprawiającej o ciarki dwunastogodzinnej podróży taksówką z New Delhi. Wcześniej mój kierowca, przywykły do ciśnienia atmosferycznego występującego na poziomie morza i ubrany w wymięty T-shirt, poczuł nie tylko zimno, ale też zawroty głowy i zdążył serdecznie pożałować tego kursu. Zaparkował przy rynku, pośpiesznie nas wysadził i wyładował nasze bagaże, zapakowane z myślą o najbliższych sześciu miesiącach, po czym uciekł, zostawiając nas dobrych kilka kilometrów od hotelu, do którego prowadziła niemiłosiernie kręta i wąska droga na skraju przepaści.
Wtedy wydawało mi się to niewybaczalne, ale zmieniłam nastawienie już nazajutrz rano, gdy mgła się podniosła i moim oczom ukazała się zapierająca dech w piersi panorama. Sosny himalajskie, które czepiają się kurczowo zboczy, znienacka rzedną, ustępując miejsca skalistym szczytom obejmującym we władanie rejony leżące powyżej tej naturalnej górnej granicy lasu. Odtąd ciągną się turnie poprzecinane tylko kreskami wodospadów. Na tej wysokości samo chodzenie wymagało ode mnie niemałej wytrzymałości i sprawności. Za żadne skarby nie chciałabym się tu znaleźć za kierownicą rozklekotanej nowodelhijskiej taksówki. Wąskie uliczki pozbawione nazw były tutaj strome, powietrze rzadkie, a na każdym kroku czyhały śmiertelnie groźne i niczym niezabezpieczone przepaście. Przybyłam wyposażona w najnowsze modele odzieży outdoorowej, zakupionej wielkim kosztem w specjalistycznych sklepach: nylonową kurtkę pokrytą poliuretanem, solidne nieprzemakalne buty, wełniane skarpety chłonące pot. Niewiele jednak pomogły na wszechogarniające uczucie, że jestem nieprzygotowana na te wrogie człowiekowi warunki. Sapiąc i dysząc, poruszałam się po szlakach za wsią, wdzięczna, że jedynymi świadkami mojego rosnącego dyskomfortu są rezusy skaczące z gałęzi na gałąź sosen himalajskich i przyjazne miejscowe psy, które cierpliwie podążały w ślad za mną.
Jeśli jakikolwiek element ziemskiego krajobrazu powinien powstrzymywać migracje, to tylko Himalaje. Pod względem geograficznym góry te stanowią dosłownie mur nie do przebycia. Z jednej strony gromadzą się masy zimnego północnego powietrza, które nie mają szans się przedostać na tropikalne południowe równiny. Z drugiej strony na szczyty napierają chmury monsunowe i spuszczają swój mokry ładunek na granie, jakby ostre krawędzie tych ostatnich rozorały im brzemienne wodą brzuchy.
Mimo to nawet tutaj – w obliczu monstrualnej ściany – wszystko, co żyje, przekrada się, przepełza i przelatuje nieprzywiązane do dotychczasowego miejsca żadną kotwicą. Co roku świeże sadzonki8 zapuszczają korzenie odrobinę wyżej na zboczach. Gdy ciekawscy badacze wyznaczyli transekt i zmierzyli wiek drzew wzdłuż niego, zrozumieli, co się właściwie dzieje. Poczynając od lat 80. XIX wieku las stopniowo przesuwał się w górę, pokonując 19 metrów w ciągu dekady. Drzewa pociągają za sobą rododendrony i jabłonie, i wszystkie owady żyjące w nich i na nich. Tybetańczycy, zamieszkujący tundrę wysokogórską po północnej stronie Himalajów, w 2009 roku zaczęli się skarżyć na dziwne swędzące ukąszenia. Były to pierwsze przypadki ataku komarów na ludzi w tym regionie świata.
Mieszkańcy Himalajów także migrują9. Ich ścieżki prowadzą w doliny, wokół zboczy i ponad przełęczami. Jak dotąd z Wyżyny Tybetańskiej do położonej niemal tysiąc kilometrów dalej miejscowości McLeod Ganj przeniosło się sto tysięcy osób uciekających przed prześladowaniami i represjami chińskiego rządu. Wśród nich znaleźli się buddyjscy mnisi i mniszki, którzy ruszyli za Jego Świątobliwością XIV Dalajlamą, gdy ten w 1959 roku zdecydował się tu przybyć, by zamieszkać w opuszczonym kompleksie świątynnym niedaleko mojego skromnego hotelu. Widziałam ich, jak ubrani w swoje jaskrawe szaty barwy szafranu sączą cappuccino w miejscowych kafejkach i lekkim krokiem pokonują strome kamieniste szlaki w swych prymitywnych sandałach i wełnianych szalach, rozmawiając przez smartfony. W przeciwieństwie do mnie, która przybyłam samolotem i taksówką, oni musieli pokonać góry pieszo. Taka najeżona niebezpieczeństwami podróż przez lodowce i wysokogórskie przełęcze zabiera im miesiąc.

Współcześnie każdy serwis informacyjny donosi o migrujących ludziach. Afrykanie uciekający przed głodem i prześladowaniami wciskają się na przeciekające łodzie, by pokonać Morze Śródziemne. Afgańczycy i Syryjczycy, którzy w fatalnych warunkach marnieją w obozach, są z powrotem zaganiani tam, skąd przyszli, choć to naraża ich na dalsze bombardowania i egzekucje. Mieszkanki Hondurasu i Gwatemali z dziećmi wspartymi na biodrze pokonują setki kilometrów pieszo, by dostać się do Stanów Zjednoczonych. Kiedy to piszę, mój telefon wibruje, powiadamiając o nadejściu wiadomości z ostatniej chwili: gubernator Florydy zarządził ewakuację ponad miliona mieszkańców tego stanu w obliczu nadciągającego huraganu kategorii czwartej, który zwiastuje katastrofę na niebywałą skalę. Wkrótce na wszystkich drogach tego półwyspu zaroi się od aut rodzin szukających schronienia na wyżej położonym terenie.
Kształt migracjom odbywającym się w przyrodzie nadają głównie ograniczenia wynikające z potencjału biotycznego danego gatunku oraz szczególnych warunków geograficznych, jakie przedstawiciele tego gatunku napotykają na swojej drodze, na przykład stromości gór czy prędkości i zasolenia prądów oceanicznych. Z kolei migracje ludzi kształtuje głównie abstrakt. Niemający kontaktu z obywatelami przywódcy ustalają zasady, kierując się względami politycznymi i ekonomicznymi, co przekłada się na to, że wpuszczają jednych, a drugich odprawiają z kwitkiem. W oderwaniu od jakichkolwiek realiów co rusz kreślą arbitralnie nowe linie na mapach. Firmy transportowe oferują przewozy na konkretnych trasach, na innych zaś nie, mniej polegając na czynnikach takich, jak wiatr, pogoda i przypływy, a więcej uzależniając od wysokości potencjalnego zysku.
Mimo to ludzie migrują. Współcześnie więcej osób niż kiedykolwiek żyje poza krajem urodzenia. Powody tego są różne. Pomiędzy 2008 i 2014 rokiem10 nawałnice, powodzie, trzęsienia ziemi i inne katastrofy naturalne wykorzeniały 26 milionów osób rocznie. Przemoc i prześladowania, normalne w państwach o niestabilnej sytuacji, wysyłają w drogę wielu innych ludzi. W 2015 roku ponad 15 milionów osób zostało zmuszonych do ucieczki z ojczyzny, co stanowi liczbę większą niż kiedykolwiek od czasów drugiej wojny światowej. Na każdą osobę, która przekroczyła granicę międzynarodową, przypadało ponad dwadzieścia pięć innych, których wędrówka miała dopiero doprowadzić do jednej z tych niewidzialnych linii. Wszystkie te poszczególne rzeki migrantów zlewają się w jedną znacznie szerszą, która przemieszcza całe populacje z terenów wiejskich do miast. Do 2030 roku ciągle przyśpieszające parcie ludzi, by zamieszkać w metropolii, sprawi, że po raz pierwszy w historii cywilizacji większość z nas będzie mieszkańcami miast. Do tego nasilenie naszych migracji z czasem prawdopodobnie będzie się potęgować. Szacuje się, że do 2045 roku pustynnienie obszarów Afryki Subsaharyjskiej zmusi 60 milionów osób do opuszczenia swoich domów. Przed nastaniem 2100 roku podnoszący się poziom mórz może dodać do tej liczby kolejne 180 milionów osób.
Powyższe statystyki, choć nie mieszczą się w głowie, przedstawiają tylko wycinek skali i tempa współczesnych migracji. Nie istnieje żaden urząd, który zbierałby dane na temat ruchów ludności. Osoby przekraczające granice międzynarodowe bywają odnotowywane przez władze po jednej lub drugiej stronie, ale nie zawsze i nie wszędzie.
Władze zazwyczaj liczą wjeżdżających, za to przymykają oko na tych, którzy wyjeżdżają. Zresztą wiele osób stara się uniknąć uwagi tychże władz i podróżuje incognito, względnie przemieszcza się w obrębie granic danego kraju, całkowicie wymykając się nadzorowi. Rządy próbują szacować11 liczbę osób przekraczających ich granice bez pozwolenia, ale w najlepszym razie dysponują szacunkami właśnie, opartymi na fragmentarycznych danych: liczbie osób złapanych na gorącym uczynku, tych, które zostały złapane i zapowiedziały, że nie ustaną w wysiłkach, wreszcie i tych, które istotnie ponowiły próbę i zostały znów złapane. Są kategorie migrantów – na przykład tych, co kursują tam i z powrotem przez granicę, imając się prac sezonowych czy przy zbiorach – których nie obejmują żadne oficjalne statystyki.
Biorąc pod uwagę to wszystko, można mieć pewność, że dokładna liczba migrantów na świecie nie jest znana. Ale jeden fakt nie pozostawia wątpliwości: ludzie migrują na podobieństwo swych kuzynów żyjących na łonie Natury.
W ostatnich latach, w miarę jak związek klimatu z tym, dokąd migrujemy, stawał się coraz jaśniejszy, wyłoniła się kwestia znaczenia migracji dla biologii i historii naszego gatunku. Dzięki najnowszym technologiom stosowanym w zakresie badań genetycznych dowiedziono, że migracje towarzyszą nam od zarania. Także nowe osiągnięcia na niwie technologii nawigacyjnej pomogły ujawnić skalę oraz stopień skomplikowania ruchów na planecie zarówno Homo sapiens, jak i innych gatunków. Choć migrując, możemy nie dotrzymać tempa szybko zmieniającemu się klimatowi, coraz więcej danych wskazuje, że nie będziemy mieć lepszej szansy, jeśli chcemy zachować bioróżnorodność i prężne ludzkie społeczeństwa.

Następna wielka migracja właściwie już się zaczęła. Problem w tym, że wpaja nam się od najwcześniejszych lat, iż rośliny, zwierzęta oraz ludzie przynależą do określonych miejsc. Stąd nazwy takie, jak gęś kanadyjska czy klon japoński. Stąd symbole różnych regionów świata: wielbłąd w przypadku Bliskiego Wschodu czy kangur w przypadku Australii. Z tego samego powodu, dokonując identyfikacji na potrzeby towarzyskie czy medyczne, sięgamy do swoich faktycznych lub tylko wyobrażonych kontynentalnych korzeni – mówimy o sobie „Amerykanie”, „Afrykanie”, „Azjaci” albo „Europejczycy”, używając tych liczących stulecia desygnatów, które są rozróżnialne dzięki kolorowi skóry i rodzajowi włosów bez względu na miejsce naszego zamieszkania.
Mówiąc, że pewne ludy czy pewne gatunki „wywodzą się” z określonych miejsc, hołdujemy specyficznemu pojmowaniu przeszłości. Zapoczątkowali je XVIII-wieczni europejscy przyrodnicy, przystępując do skatalogowania świata ożywionego. Przy założeniu, że rośliny i zwierzęta od zarania przywiązane były do miejsc swojego występowania, nadawali im nazwy, czerpiąc z toponimów, i w ten sposób łączyli jedno z drugim, jakby ta unia była ponadczasowa.
Właśnie dawna taksonomia uformowała fundament współczesnego pojmowania historii gatunków. Nawet obecnie naukowcy z całego spektrum dziedzin – od ekologii, przez genetykę, do biogeografii – odwołują się do długich okresów izolacji w przeszłości, kiedy to gatunki pozostawały zaszyte w swoich habitatach i ewoluowały rozdzielnie.
Ta idea bezruchu odnosząca się do historii życia na Ziemi w sposób nieunikniony rzutuje na to, że postrzegamy migracje i migrantów jako anomalię i czynnik zakłócający porządek. Przyrodnicy działający w początkach XX wieku okrzyknęli wszelką migrację zachowaniem ekologicznie bezużytecznym, a nawet niebezpiecznym, posuwając się do przestróg przed „katastrofalnymi skutkami”12, w razie gdyby pozwolić migrującym gatunkom na swobodne przemieszczanie się. Ekolodzy i naukowcy z innych dziedzin ostrzegali także przed ludzkimi migracjami, które ich zdaniem, groziły biologiczną katastrofą. Przebijały się też głosy, że najłatwiejszy do przewidzenia efekt migracji ludzi – krzyżowanie się osobników pochodzących z różnych miejsc – przyniesie pojawienie się zdegenerowanych hybryd i mutantów.
Powołując się na swoje badania nad dynamiką liczebności populacji motyli i szczurów, powojenni demekolodzy twierdzili, że swobodne przemieszczanie się ludzi doprowadzi do inwazji hord obcokrajowców na Stany Zjednoczone. Zamiast „umrzeć z głodu z godnością”13, pisał jeden z populacjologów, udadzą się w drogę ku naszej ruinie. Z kolei migrujące rośliny i zwierzęta14, dodawał inny, działający pod koniec XX wieku, sprowokują „ekologiczną apokalipsę”.
Takie wyobrażenia migracji i migrantów często nie były poparte żadnymi solidnymi dowodami, ograniczającymi się do tajemniczych części kobiecego ciała, które w rzeczywistości nie istniały, potwornych hybryd, których nikt nie widział na oczy, legendarnych spektakli masowego rzucania się w wody Arktyki, którymi epatowano przez lata, choć nigdy się nie zdarzyły, wreszcie do fenomenu rozszalałej agresji i kanibalizmu w warunkach nadmiernego stłoczenia, mimo że niczego takiego nie zaobserwowano. A jednak przez dziesiątki lat tajono prawdę o obietnicy, jaką niesie migracja. Genetycy, którzy odkryli, że łączy nas wspólna historia migracji, bagatelizowali ten fakt. Biogeografowie zastanawiający się nad szerokim rozprzestrzenieniem gatunków na planecie negowali możliwość ich aktywnego przemieszczania się, w to miejsce zakładając, że siłą sprawczą były ruchy tektoniczne.
Wysuwane przez naukowców pomysły, że migracja to forma chaosu, nie ograniczały się do mętnych teorii zarezerwowanych dla ezoterycznych czasopism naukowych. Były szeroko rozpowszechniane przez popkulturę. To przez nie Stany Zjednoczone zamknęły swoje granice w początkach XX wieku wskutek inspiracji faszystowskimi marzeniami Niemców i to one stanowią arsenał argumentów dla dzisiejszego pokolenia lobbystów i decydentów o poglądach antyimigracyjnych.
Osoby te sieją strach i panikę w kontekście następnej wielkiej migracji, w ten sposób kształtując politykę najpotężniejszych państw na świecie. Ekolodzy przestrzegają przed „inwazyjnymi” obcymi gatunkami, które anektują habitaty do tej pory zajmowane przez gatunki rodzime. Specjaliści biomedycyny widzą w migrujących gatunkach groźbę zawleczenia obcych drobnoustrojów w nowe miejsca, a co za tym idzie, wybuchu epidemii, które zagrożą zdrowiu publicznemu. Eksperci polityki zagranicznej wieszczą destabilizację i nasilenie przemocy, dostrzegając w nich niemożliwy do uniknięcia efekt masowych migracji wymuszonych przez zmiany klimatyczne. Politycy o nastawieniu antyimigracyjnym przepowiadają zapaść gospodarczą.

Idea migracji jako niszczycielskiej siły stanowiła również pożywkę dla mojej pracy dziennikarskiej. Latami pisałam o szkodach wyrządzonych przez migrujące rośliny i zwierzęta. Prześledziłam, jak malaria roznoszona przez komary, pokonujące bariery naturalne i te stworzone przez człowieka, zataczała w historii naszej cywilizacji coraz szersze kręgi, decydując o powstawaniu i upadku imperiów, i jak przecinkowiec cholery podróżujący w ciałach kupców i poszukiwaczy przygód wywoływał pandemie, które odmieniały krajobraz ekonomiczny świata. Negatywny wpływ obcych drobnoustrojów utwierdził mnie w poczuciu, że wszelki ruch to anomalia, coś nienaturalnego, co należy poddać badaniom i wyjaśnić. Poczucie to było echem innego dziwnego faktu, który też wymagał wyjaśnienia: niestosowności mojego umiejscowienia w przestrzeni, po tym jak zostałam wykorzeniona za sprawą własnej rodziny.
Moja migracyjna historia sięga końcówki XIX wieku i dwu rybackich wiosek w Gudżaracie na zachodnim wybrzeżu Indii. Wioski te, leżące nad Morzem Arabskim, witały kolejno migrantów z Europy, Azji Południowo-Wschodniej i Afryki. Później fala za falą pojawili się w nich kupcy, najeźdźcy i koloniści, którzy dołączyli do miejscowych: Persów, Macedończyków, Brytyjczyków i potomków poddanych Wielkich Mogołów, by wymienić tylko niektórych.
Tam też dorastali moi pradziadowie: garbaty domokrążca handlujący bawełnianymi sari i właściciel sklepiku z garnkami. Obydwóch wychowano w tradycji, która uważała migracje za coś niepożądanego. Jedno z przykazań głosiło, że mogą się ożenić wyłącznie z dziewczyną będącą wyznawczynią tej samej odmiany dżinizmu co oni, do tego mieszkającą nie dalej niż w sąsiedniej wsi. Biorąc pod uwagę, że współcześnie niecały 1% populacji15 całego stanu Gudżarat wyznaje jakąkolwiek odmianę dżinizmu, można śmiało założyć, że i wtedy mężczyźni nie mieli wielkiego wyboru.
Hołdując tej tradycji, ich synowie – a moi dziadowie – ożenili się z córkami co zamożniejszych współwieśniaków, nawet to jednak nie powstrzymało ich przed dołączeniem do XIX-wiecznej fali migracji z obszarów wiejskich do miast poddawanych właśnie industrializacji. Jeden z nich osiadł w przeludnionym Bombaju, całą siedmioosobową rodziną zasiedlając dwuizbowe mieszkanie w kamienicy typu chawl, jakie wznoszono od niedawna specjalnie dla ściągających tłumnie do miasta migrujących robotników takich jak on. Drugi z moich dziadów udał się do Kojambaturu, miasta zamieszkanego głównie przez Tamilów, gdzie zajął niewielki domek należący do zatrudniającej go firmy. Tam też, na stercie materaców w poza tym spartańsko urządzonym pomieszczeniu z kamienną podłogą, moja babka wydała na świat ośmioro dzieci, z czego sześcioro dożyło wieku dorosłego. Te dwie rodziny, rzucone na przeciwległe krańce Indii, zainwestowały w dwójkę swojego potomstwa (z jedenaściorga dzieci ogółem), czyli w moich rodziców, którzy zdobyli wykształcenie i zostali lekarzami.

Właśnie wtedy, gdy zdobyli dyplom, pojawił się nowy szlak migracyjny. Od początku XX wieku granice Stanów Zjednoczonych pozostawały zamknięte16 dla osób z Azji, Afryki oraz południowej i wschodniej Europy, uznawanych za psychicznie upośledzone i biologicznie niepożądane przez podówczas nowatorską dziedzinę nauki nazwaną eugeniką. Jednak powstanie nowych rządowych programów ubezpieczeń społecznych (Medicare) oraz pomocy socjalnej (Medicaid) stworzyło zapotrzebowanie na pracowników służby zdrowia, tym samym wywołując dotkliwe niedobory lekarzy w całym kraju. Zasiadłszy u stóp Statui Wolności 3 października 1965, prezydent Lyndon B. Johnson podpisał ustawę znoszącą zakazy narzucone przez eugenikę i otwierającą granice dla wykwalifikowanych pracowników z zagranicy. Rok później moi rodzice otrzymali tyle ofert zatrudnienia w swoim zawodzie na terenie Nowego Jorku, że zaczęli je przeglądać pod kątem tego, czy pracodawca oferował mieszkanie i czy to mieszkanie miało balkon.
Pierwszy do Stanów Zjednoczonych wyjechał mój ojciec. Sześć tygodni później na lotnisku im. Johna F. Kennedy’ego pojawiła się moja matka, ubrana w sari i sandały kolhapuri chappal, których pojedynczy pierścień na duży palec u nogi sprawiał, że na stopach marszczyły się jej cienkie skarpetki. Moi rodzice znaleźli się wśród czterech tysięcy indyjskich migrantów17, którzy tamtego roku przyjechali do USA, stanowiąc awangardę nowej fali migracji.
Ponad pół wieku później emigracja pozostaje centralnym wydarzeniem w życiu moich rodziców. To przez nią mama nieustannie tęskni do idealnie dojrzałych owoców mango, a tato nie może korzystać z aplikacji zapewniającej rozpoznawanie głosu, gdyż ta nie rozumie jego – nienagannej pod względem gramatycznym – angielszczyzny. Przez to, że wyemigrowali, przegapili niezliczone przyjęcia urodzinowe i rodzinne swary. W pewnym sensie zostali odcięci od własnej przeszłości, ponieważ więzy krwi łączące ich z bliskimi pozostałymi w Indiach nie wystarczały do wzajemnego zrozumienia. Moja babcia płakała, słysząc, że w Ameryce jej syn zmywa naczynia po obiedzie. W domu, w którym go wychowała, zmywanie było obowiązkiem służących, który wypełniali, kucając na lepkiej posadzce komunalnej zmywalni, a spali na zewnątrz na cienkich szorstkich matach.
Ja urodziłam się w Nowym Jorku kilka lat po tym, jak moi rodzice wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, dołączając do czterech milionów potomków osób przybyłych do USA na fali migracji tamtych lat. Odczuwałam ten pozornie nieznaczący fakt całą sobą, gdyż uwierał mnie niczym niedopasowany wszczep. Z jednej strony się cieszyłam, że nie ciążą na mnie rodzicielskie zaszłości. Przeprowadzka za ocean spowodowała przecięcie nici, które mogłyby łączyć mnie i moją siostrę ze stylem życia, który nie zawsze budzi mój podziw; mówiąc obrazowo, byłyśmy jak dwa baloniki puszczone wolno hen. Nie chciałam być zmuszona wkuwać wierszy na pamięć ani płaszczyć się przed starszymi, jak czyniły moje kuzynki, ani tym bardziej stać się obiektem zrezygnowanych westchnień, gdyby się okazało, że mój przyszły mąż narajony przez swatkę hołduje wówczas powszechnemu wśród naszych indyjskich krewnych przekonaniu, iż niektóre żony należy bić. Miałam co do tego jasność od najwcześniejszego dzieciństwa. Wciąż pamiętam, jak będąc małą dziewczynką, snułam się po mieszczącym się w bombajskim wieżowcu apartamencie zakupionym przez moich rodziców, którzy planowali powrót do ojczyzny po paru latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych. Apartament ten, mający wspaniały widok na morze, zdecydowanie przyćmiewał nasze nowojorskie mieszkanko zlokalizowane w suterenie na Brooklynie. A jednak odniosłam wrażenie, że udało mi się uniknąć wyroku śmierci, gdy rodzice ostatecznie postanowili zostać w USA.
Z drugiej strony przez ich emigrację miałam dojmujące poczucie, że znajduję się nie tam, gdzie trzeba – a pozbycie się go zabrało mi prawie pół wieku. Jako dziecko wstydziłam się największych drobiazgów, na przykład swojego upodobania do podejrzanie owocowych lodów truskawkowych, kiedy moi koledzy i koleżanki preferowali bezspornie amerykańskie czekoladowe. Z kolei przy okazji wizyt w Indiach wstydem napawało mnie to, że nie toleruję ostro przyprawionych potraw ani przejrzałych owoców mango. Wszyscy natychmiast rozumieli, że jestem inna, i nie mieli oporów przed ogłaszaniem tego na głos. W Ameryce ludzie, widząc moje czarne włosy i śniadą skórę, nie przyjmowali do wiadomości, że pochodzę z danego miasta czy okolicy, tylko zaraz pytali, skąd jestem „naprawdę”.
Latami godziłam się z ich mniemaniem, że moja obecność na kontynencie północnoamerykańskim jest w jakimś sensie nienaturalna. Przyjmując za nimi, że jestem dziwna, osiadłam na marginesie. Przedstawiając się, nigdy nie nazywałam samej siebie Amerykanką, lecz jakąś jej permutacją: Amerykanką indyjskiego czy też południowoazjatyckiego pochodzenia. Nawet po dekadzie spędzonej w Bostonie nie wiwatowałam, gdy drużyna Red Sox wygrała, ani nie ubolewałam nad licznymi tragediami, jakie dotknęły to miasto. Byłoby to aroganckie z mojej strony, skoro nie byłam „stamtąd” – mimo że oboje moich dzieci przyszło na świat właśnie tam. Nadal nie mówię, że jestem „z” Baltimore, choć mieszkam na jego przedmieściach od ponad dziesięciu lat.
Na jakiś czas sama stałam się migrantką. Gdy nasze dzieci były małe, przeprowadziliśmy się do Australii, gdzie mój mąż otrzymał posadę na uczelni położonej na północnym wschodzie tego kraju. Liczył, że tam zostaniemy, i nawet postarał się o obywatelstwo dla nas wszystkich. W miarę jednak jak moi synowie przesiąkali australijskim akcentem i coraz częściej padali ofiarą wypaczonych poglądów miejscowych na kwestie rasowe, wcześniejszy entuzjazm, który czułam na myśl o zmianie kontynentu zamieszkania – nigdy przesadnie duży – wyparował całkiem. Zaczęłam rozumieć, dlaczego moi rodzice sprawiali zawsze wrażenie nie do końca pewnych swej wychowywanej w Ameryce progenitury, jakbyśmy były z siostrą efektem przeprowadzonego przez nich eksperymentu, którego wyniki dopiero analizują. Nie zamierzałam dopuścić do kolejnej międzypokoleniowej przepaści. Poza tym mój ojciec płakał w słuchawkę, ilekroć do niego dzwoniłam.
Zatem po paru latach wróciliśmy do Stanów Zjednoczonych – ja z niewzruszoną opinią, że migracja wprowadza tylko chaos w życie. Łatwo mi przyszło się zgodzić z obiegowym sądem, który doszukiwał się źródła tego chaosu w samym akcie migracji i w pozornie sprzecznych pobudkach do niego wiodących.
A potem zaczęłam śledzić szlaki migracyjne na świecie.

Ze swoimi szlachetnymi rysami, ciemnym trzydniowym zarostem i krótkimi przetykanymi srebrzystą siwizną włosami Ghulam Haqyar mógłby bez trudu uchodzić za gwiazdę Hollywood. Pracował na stanowisku kierowniczym w międzynarodowej organizacji pozarządowej w prowincji Herat na północno-zachodnim krańcu Afganistanu, gdzie cieszył się dobrymi zarobkami i wygodnym domem, który dzielił z żoną i czworgiem dzieci. Całą rodziną mieli nadzieję przenieść się kiedyś do Niemiec, gdzie żył szwagier Haqyara. Gdy spotkaliśmy się kilka lat temu, on i jego syn uczyli się pilnie niemieckiego, aby z mety się odnaleźć w nowym kraju.
Nieoczekiwanie pewnego dnia talibscy bojownicy schwytali i brutalnie zamordowali jednego ze współpracowników Haqyara. Obawiając się, że będzie następny, Haqyar prędko znalazł kupca na dom w Haracie i dwa dni później sprzedał go za jedną czwartą ceny zakupu. Małżonkowie spakowali swoje rzeczy, w tym kilka podręczników do nauki niemieckiego, które miały im być potrzebne po przybyciu do Niemiec, zabrali wszystkie dzieci i wyjechali z Afganistanu. Podróżowali przez góry do Pakistanu, a stamtąd do Iranu. Nie mieli czasu wyrobić oficjalnych dokumentów. Gdy policja ruszała za nimi w pościg, ci dotąd praworządni obywatele uciekali i ukrywali się. Na pewnym etapie podróży żona Haqyara, która cierpiała na problemy z tarczycą, doznała wstrząsu i Haqyar musiał ją nieść na własnych plecach. Później u jednego z ich synów doszło do takiego odwodnienia, że chłopiec otarł się o śmierć.
Wreszcie całą szóstką dotarli do Turcji, gdzie przemytnicy oferowali za sowitą zapłatę miejsce na pontonie, który miał pokonać Morze Egejskie. Była to zwodniczo krótka przeprawa: nie więcej niż kilkanaście kilometrów dzieliło Turcję i kontynent azjatycki od greckiej wyspy Lesbos i reszty Europy. Lecz mimo że wąski pas morza pomiędzy Turcją i Lesbos nie był głęboki – podczas ostatniej epoki lodowcowej, gdy poziom wód był niższy, dało się tędy przejść suchą nogą – na tym szlaku migracyjnym czyhały liczne niebezpieczeństwa. Wielu migrantów nie umiało pływać, a przemytnicy rzadko wyposażali pontony w żywność, wodę czy koła ratunkowe. Zdarzało się, że zmuszali swych pasażerów do zejścia pod pokład łodzi, gdzie wśród ciemności i smrodu toksyczne chemikalia niszczyły ich ubrania i skórę.
Haqyar z rodziną trafił na jedną z takich niepewnych jednostek. W trakcie przeprawy nagle zgasł silnik i nie chciał znowu zapalić. Łódź się kołysała, unoszona przez fale tam i z powrotem. Haqyar był pewien, że utonie z żoną i dziećmi jak wielu innych przed nimi, a ich ciała zostaną wyrzucone na brzeg którejś z greckich wysepek z położonymi na nim urokliwymi kurortami turystycznymi. Kelnerzy i właściciele tamtejszych kafejek naoglądali się takich rzeczy. Pewien fotograf raz zrobił zdjęcie zwłok trzyletniego dziecka z twarzą zakopaną w piasku i nieruchomymi stopami delikatnie obmywanymi przez fale, co przelotnie przykuło uwagę całego świata.
Haqyar z rodziną uniknął takiego losu. Koniec końców wszystkim im udało się pokonać morze. Podczas przeprawy ucierpiały tylko cenne podręczniki do nauki niemieckiego, które dźwigali ponad trzy tysiące kilometrów z Afganistanu, pokonując pasma górskie i międzynarodowe granice w nadziei na rozpoczęcie nowego życia w Niemczech. Kartki przesiąknęły wilgocią Morza Egejskiego w takim stopniu, że druk stał się nieczytelny.
Haqyar wyrzucił zniszczone książki na kupę śmieci zostawionych przez setki tysięcy innych migrantów korzystających z tego szlaku, z których każdy pozbywał się czegoś z bagażu na brzegu Lesbos, aby kontynuować podróż na zachód i na północ już z mniejszym obciążeniem. Sterty przypominały niewielkie wzgórza poprzecinane graniami i już z daleka świeciły niczym latarnie morskie18 za sprawą porzuconych przez migrantów pomarańczowych kamizelek ratunkowych.

Aż trudno uwierzyć, że jeden z najczęściej używanych szlaków migracyjnych prowadzi z zakątka świata ciągnącego się wąskim pasem wzdłuż Morza Czerwonego na wschodnim wybrzeżu Afryki. W średniowieczu nosił on nazwę Medri Bahri (dosł. ziemia nadmorska), a dopiero później otrzymał miano Erytrei, co wywodzi się z nazwy Morza Czerwonego – Erythra Thalassa – w starożytnej grece. Przez dziesiątki lat okrutna autokratyczna władza19 tego kraju zmuszała swych obywateli do służby wojskowej, więżąc tych, którzy jej odmawiali, w tajnych podziemnych więzieniach. W 2015 roku szacunki ONZ wykazały, że ten kraj o kształcie lejka co miesiąc opuszcza pięć tysięcy osób, praktycznie podróżując dalej i częściej niż jakakolwiek inna grupa migrantów.
Mariam wyraźnie zachowuje czujność20, choć mimo poważnego wyrazu głęboko osadzonych oczu i chmurnej miny potrafi chwilami uśmiechnąć się typowo po dziewczyńsku. Pewnego dnia o siódmej rano ukradkiem opuściła dom rodziców na erytrejskiej prowincji i zostawiła rodzinę oraz stadko zwierząt gospodarskich. Wcześniej jednak poinformowała matkę i ojca o swoich planach. Ta pierwsza błagała ją, aby nie wyjeżdżała, ale ona i tak to zrobiła, o czym mówi mi rzeczowym tonem, bez cienia emocji. Niemal dobę szła przez porośnięte gęstą roślinnością góry, kierując się ku granicy z Etiopią i unikając po drodze żołnierzy, którzy mieli rozkaz zabijać każdego uchodźcę. W jej przypadku był to dopiero pierwszy etap migracji, która w ciągu dekady miała ją zaprowadzić do wielu krajów. Mariam opuściła Erytreę jako czternastolatka.
Tym samym dołączyła do najszerszego i najbardziej rwącego strumienia migracyjnego na świecie, którego bieg – długi i kręty – rozgałęział się we wszystkich kierunkach. Mariam udała się najpierw do Etiopii. Sophia, która zostawiła trzyletnią córeczkę u swoich rodziców mieszkających w Asmarze, stolicy Erytrei, zapłaciła przemytnikowi, aby zabrał ją samochodem na północ do Sudanu, a stamtąd do Kairu. Wielu Erytrejczyków wybiera niebezpieczny szlak, którym podróżował Ghulam Haqyar, to znaczy wiodący przez Morze Egejskie do Europy. Najodważniejsi pokonują Atlantyk w nadziei na dostanie się do Ameryki Północnej. Wcześniej jednak muszą przemierzyć niezbadane tereny Ameryki Środkowej, na których panuje bezprawie.

Ze względu na trudność w dostaniu się bezpośrednio do Stanów Zjednoczonych i Kanady znaczna część migrantów odbywa najpierw lot do Ameryki Środkowej, a dopiero stamtąd drogą lądową zmierza ku granicy USA. Oznacza to, że po drodze ludzie ci muszą pokonać zygzak łączący oba kontynenty, czyli Panamę.
Od czasu, gdy kilka milionów lat temu wyłonił się z oceanu, ten przesmyk w kształcie litery S stał się szlakiem migracyjnym dla wszelkiego stworzenia, pierwszym pomostem lądowym między istotami od dawna rozdzielonymi przez fale. Paleobiolodzy mówią wręcz o wielkiej trzeciorzędowej wymianie faun między Amerykami. Żyjące w Ameryce Północnej jelenie, wielbłądy, króliki i szopy pracze powędrowały na południe celem eksploracji i osiedlenia się w cieplejszym klimacie, po drodze mijając się z małpami, pancernikami i oposami, które wędrowały na północ. Ci pierwsi migranci odmienili ekosystemy21 po obu stronach dotychczasowej granicy, rzeźbiąc unikatowe krajobrazy, jakie znamy dzisiaj.
Współcześnie Kanał Panamski przecina ten przesmyk w samym środku, pozwalając okrętom przepływać z Atlantyku na Pacyfik na odcinku liczącym zaledwie kilkadziesiąt kilometrów zamiast okrążania całej Ameryki Południowej, równającego się podróży na dystansie prawie trzynastu tysięcy kilometrów. Do tego większość Panamy pokrywa sieć dróg i autostrad. Jest nawet trasa, która prowadzi prosto z efektownej stolicy do zapuszczonego miasta Colón leżącego od strony Morza Karaibskiego. Przejechałam ją swoim małym białym samochodem z wypożyczalni w mniej więcej godzinę. Gdybym chciała, mogłabym w podobny sposób udać się z jednego niemal dowolnego punktu kraju do drugiego. Jedna z tras biegnie ze wschodu na zachód aż do granicy z Kostaryką.
Z tym że na najdalej wysuniętym na wschód krańcu Panamy, niedaleko granicy z Kolumbią, drogi nagle się kończą. Znajduje się tam szeroki pas nietkniętego ręką człowieka, porośniętego gęstą roślinnością lasu deszczowego, gór i bagien, wśród których czają się jadowite węże i polujące jaguary. Nie brak tam też labiryntu nieoznakowanych, nękanych plagą moskitów szlaków. Ta wilgotna tropikalna dzicz rozszerza się na całą szerokość przesmyku i wlewa do Kolumbii. Ponieważ jest to jedyna przerwa w mierzącej ponad 30 500 kilometrów Drodze Panamerykańskiej, która zaczyna się w Prudhoe Bay na Alasce, a kończy w Ushuaia w Argentynie, na najbardziej wysuniętym na południe krańcu Ameryki Południowej, nosi ona nazwę przesmyku Darién.
Poruszanie się tu samochodem jest praktycznie niemożliwe. Różni śmiałkowie tego próbowali. Podczas jednej z pierwszych prób, podjętej w 1959 roku22, ekspedycja liczyła ośmiu wspinaczy, czterech załogantów i dwa wyprodukowane na zamówienie land rovery. Po 180-krotnym przekroczeniu koryt rzek, budowie 125 mostów z bali, trzech wywrotkach i licznych atakach malarii dzielni członkowie ekspedycji Trans-Darién w końcu przejechali na drugą stronę przesmyku. Pokonanie niecałych 110 kilometrów zabrało im cztery i pół miesiąca.
Można to zrobić szybciej pieszo oraz łodzią, co też wykorzystują współcześni migranci z całego świata, poczynając od Erytrei, Pakistanu i Kuby. Poznałam kilkoro przybyłych z Haiti, którzy w drodze do Stanów Zjednoczonych kolejno zaliczyli Brazylię, Wenezuelę i inne kraje południowoamerykańskie.
Jednym z Haitańczyków był przysadzisty Jean-Pierre, który niskim, warkliwym rozgoryczonym głosem rzucał swoje cięte krytyczne obserwacje na temat ludzi i ich zachowania po francusku, hiszpańsku i kreolsku. Uczył się na księgowego w Wenezueli, ale przede wszystkim czuł się socjalistą i pisarzem i na dowód tego nosił klasyczną kozią bródkę. U wrót przesmyku Darién pojawił się kilka lat temu z żoną i siedmioletnim synem, dołączając w kolumbijskim mieście portowym Turbo do około setki innych migrantów. Tam za opłatą miejscowy właściciel łodzi pakował ich na swoje jednostki towarowe, by trzy godziny później wysadzić ich na skraju lasu deszczowego. Zdaniem pewnego reportera, który był świadkiem załadunku migrantów na łodzie w Turbo, bardzo nieliczni z nich przygotowali się dobrze na czekającą ich wyprawę w dzicz. Armator mający choć odrobinę przyzwoitości wymagałby od swoich pasażerów posiadania choćby apteczki, urządzenia służącego do komunikacji w sytuacji awaryjnej, filtrów do wody, odzieży potraktowanej środkiem owadobójczym, solidnych butów oraz pałatek przeciwdeszczowych. Migranci oczekujący na zaokrętowanie w Turbo nosili na nogach klapki. Wielu z nich, tak jak Jean-Pierre, trzymało na ręku małe dzieci.
Zanim Jean-Pierre z żoną i synem opuścił pokład, setka ludzi stopniała do znacząco mniejszej liczby. Kilka łodzi, przeciążonych i nieprzystosowanych do przewozu osób, wywróciło się do góry dnem. Podczas gdy pechowcy młócili ramionami mętne wody, ci, którym się udało, znikali w lesie deszczowym. „Ścieżka była bardzo wąska” – wspominał Mackenson, młody mężczyzna także z Haiti, który podążał tym samym szlakiem co Jean-Pierre. – „Nie dałoby się nią nawet poprowadzić konia. Ludzie łamali sobie nogi po drodze i trzeba ich było zostawiać, chyba na pewną śmierć”. Szli wiele dni. Niektórzy członkowie grupy Jeana-Pierre’a spadali z urwistych klifów prosto w burzliwe rzeki przesmyku, których nurt ich bezzwłocznie porywał. Inni, zwłaszcza ci, co nie nadążali za resztą, padali ofiarą przemytników narkotyków i bandytów wykorzystujących dzikie ostępy jako kryjówkę. Nocami Jean-Pierre i jego bliscy zapadali w niespokojny sen, broniąc się przed wężami i nasłuchując niewidocznych drapieżników czających się w pobliżu. Wielu migrantów zaczęło pić wodę prosto z rzeki, ale Jean-Pierre nigdy by tak nie zaryzykował. Na pewnym etapie podróży wszyscy troje pili własny mocz.
Szóstego dnia wyłonili się z lasu deszczowego na przecinkę nieopodal drogi. Z setki osób, które wyruszyły z Kolumbii, ostała się ich niecała dwudziestka. Jean-Pierre zrobił wtedy zdjęcie. Większą część fotografii zajmuje jego żona odwrócona do obiektywu plecami. Garbi się, z dłońmi na biodrach, w uniwersalnej pozie znużenia. Zielononiebieska bluzka z białymi rękawami zwisa z jej ciała w kilkucentymetrowych strzępach, odsłaniając zakurzony czarny biustonosz, który kobieta ma pod spodem. Ciemne dżinsy pokrywa gruba warstwa zaschniętego błota. Z krótko obciętych włosów sterczą gałązki. „To było straszne, moja droga” – powiedział mi Jean-Pierre, przywołując wspomnienia z przesmyku Darién. – „Ilekroć mój syn o tym myśli23, płacze”.
W Panamie jego rodzina przez kilka dni chroniła się w namiotach, odpoczywając i czyniąc przygotowania do następnego etapu podróży. Ich szlak nie kończył się w Panamie. Wił się przez niemal dziesięć kolejnych państw i tysiącami kilometrów, które pokonali autobusami, pociągami i pieszo, zmierzając do ostatniej granicy: tej dzielącej Meksyk od Stanów Zjednoczonych, najczęściej przekraczanej ze wszystkich międzynarodowych granic na świecie.

Stojąc wśród górskich łąk pasma San Miguel i obserwując roztrzepotane przeplatki u swoich stóp, mam tylko kilkanaście kilometrów do granicy meksykańsko-amerykańskiej, która niewidzialną linią przecina dolinę położoną między wzgórzami.
Wsiadam w samochód i jadę w jej stronę, początkowo napotykając tylko pojedyncze outlety, restauracje sieciowe i parkingi. Z każdą chwilą jednak pojawia się ich więcej. W końcu, kilkaset metrów od granicy, wyrasta przede mną plątanina ramp i jezdni oraz identycznych betonowych budynków, które w połączeniu z systemem bram i ogrodzeń tworzą skomplikowany labirynt. Drogi schodzą się i wiją, a stojące przy nich znaki wieszczą złowróżbnie: ZAKAZ POSIADANIA BRONI W MEKSYKU I NIE MA POWROTU DO USA.
Jeden z lepidopterologów, których poznałam, tu właśnie się wychował. Wspomina on, że ludzie przekraczali granicę równie łatwo jak motyle, swobodnie krążąc tam i z powrotem, by wybrać się na ryby czy połów homarów na obiad. Zwierzęta takie, jak jaguary, owce kanadyjskie, oceloty, rysie, wilki i niedźwiedzie, regularnie mijały pogranicze w poszukiwaniu nowych terenów do zasiedlenia na południu bądź w ucieczce na północ przed tropikalnym gorącem. Ptaki i motyle przesłaniały niebo podczas swoich dorocznych wędrówek. Dzisiaj przekroczenie oficjalnego przejścia granicznego zabiera godziny, czego powód widać jak na dłoni: rzeka samochodów ciągnie się kilometrami.
Zamiast do niej dołączyć, postanawiam zaparkować auto i pokonać granicę pieszo. Ale nawet to stanowi wyzwanie. Muszę się zagłębić w przypominający labirynt betonowy kompleks, na który składają się liczne bramy i skomplikowany system ramp. Całość przypomina ogromny, wielopoziomowy kryty parking, jakich staram się unikać, ponieważ zwykle kończę na nich, jeżdżąc w kółko. Tutaj także nie jest łatwo zlokalizować wejście i wyjście, jednak udaje mi się znaleźć bramę, za którą czekają na mnie długie pasaże, ciągi schodów i niezliczone drzwi, prowadzące mnie ostatecznie do przestronnego pomieszczenia. Tu powinna się odbyć kontrola dokumentów i bagażu. Widzę rząd budek dla funkcjonariuszy straży granicznej oraz zaopatrzone w przenośniki taśmowe stanowiska operatorów kontroli bezpieczeństwa.
Nigdzie nie ma żywej duszy. Zastanawiam się, czy powinnam zawołać czy może gdzieś wisi podkładka z wymiętą kartką, na której wpisuje się swoje dane. Sprawy nie ułatwia kompletny brak znaków, które by wyjaśniały procedurę. Wreszcie zbieram się w sobie i czując lekki dyskomfort, samowolnie przekraczam granicę międzynarodową. Kilka chwil później patrzę na mieszaninę ruder i wieżowców pstrzących wzgórza Tijuany.
Oczywiście napływ ludzi z południa jest ściśle kontrolowany. Wzdłuż liczącej 3326 kilometrów granicy między Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem znajduje się 48 oficjalnych przejść granicznych, w tym 9 w Kalifornii, 12 w Arizonie i 29 w Teksasie. Co roku obsługują one 350 milionów osób. Z kolei w pasie ciągnącym się wiele kilometrów za nimi rozmieszczono ponad 150 posterunków24, które niczym sieć rybacka wychwytują nielegalnych migrantów.
Mijam jeden z takich posterunków w południowym Teksasie. Na widok tablic informujących o psach patrolowych i agentach FBI podnosi mi się nieco ciśnienie, choć przecież mam swój granatowy amerykański paszport bezpiecznie schowany w plecaku obok. Mogę sobie tylko wyobrażać, co czuli ludzie tacy jak Jean-Pierre i jego bliscy, kiedy – dopiero co wyłoniwszy się z lasu deszczowego przesmyku Darién – stanęli oko w oko z funkcjonariuszami, których musieli przekonać, że są warci wpuszczenia do Stanów Zjednoczonych.
Nic dziwnego, że wielu migrantów, obawiając się kontroli dokumentów, wybiera inne trasy.
Południe Teksasu przecinają z rzadka jednojezdniowe drogi, a poza nimi wszędzie rozciągają się rancza i farmy spieczone przez słońce. Udający się na północ migranci, którzy chcą uniknąć posterunków, muszą przejść pieszo przez ten onieśmielający krajobraz. Poza ogrodzeniami z drutu kolczastego, które strzegą gospodarstw, widać tylko skąpą roślinność walczącą o przeżycie w spiekocie. Jadąc, dostrzegam białe od soli plamy płytkich jezior skurczonych do kałuż, przy których poją się nieliczne zwierzęta: stadko koni, garstka krów. Tkwią w bezruchu na suchej ziemi, która otacza płaskie dyski stojącej wody. Na skraju drogi dziki, czarne i tłuste, wpychają pyski w łamliwą odbarwioną trawę, a kilka sępów dziobie na poboczu zwłoki zwierzęcia, które zginęło pod kołami.
Trzeba dni, aby pokonać ten wyludniony, suchy jak pieprz obszar. Młody i silny Cesar Cuevas powiedział mi25, że maszerował przez pustynię cztery dni, zanim znalazł się w Stanach Zjednoczonych. Wcześniej dobrze się przygotował i miał ze sobą 15 litrów wody, suszone mięso i tortille. Poradził sobie tak dobrze, że miejscowi przemytnicy ludzi zwani „kojotami” (ang. coyotes) chcieli go zatrudnić na przewodnika. Dla większości osób już samo niesienie wody jest problemem. Niezbędna jej ilość – prawie cztery litry na osobę na dzień – może ważyć nawet 13 kilogramów. Ci, którzy nie zabiorą ze sobą wystarczająco dużo wody, są skazani na brudne zbiorniki wystawiane przez ranczerów z myślą o bydle, chyba że natrafią na niebieskie pojemniki napełniane czasem przez członków organizacji obrońców praw człowieka i zaopatrzone we współrzędne GPS na wewnętrznej stronie pokryw. Gdy ktoś wybierze zły szlak albo nie spotka po drodze zbiornika z wodą czy też ma jej ze sobą zbyt mało, względnie zostanie z tyłu lub co najgorsze, zgubi się, pustynne słońce doprowadzi go do odwodnienia w ciągu paru godzin. Śmierć nastąpi kilka dni później.
Don White, tyczkowaty mężczyzna z krzaczastym siwym wąsem, który przed przejściem na emeryturę pracował w Motoroli jako spec od elektroniki, na ochotnika bierze udział w akcjach poszukiwawczo-ratunkowych. Na pustyni dzielącej Teksas od Meksyku nie ma żadnej zorganizowanej pomocy dla migrantów w opałach, dlatego White działa jako wolontariusz przy biurze szeryfa. Co kilka miesięcy napełnia wodą specjalny bukłak do noszenia w plecaku, wkłada kamizelkę khaki z wieloma kieszeniami i wyprawia się na kilka dni w pustynię. Zaczyna od odszukania śladów stóp w piasku odciśniętych przez migrantów kierujących się na północ. Zostawiają oni za sobą upiorne szlaczki, które widziałam z bezpiecznego zacisza własnego domu, powiększając zdjęcia udostępniane przez Google Maps. White decyduje, za którymi podążyć, pod wpływem intuicji mówiącej mu, czy wędrowcy cierpią z powodu wychłodzenia, odwodnienia czy czegoś innego, do czego doprowadziło ich wielodniowe błądzenie po pustyni. Człowiek odwodniony stawia inaczej kroki. White potrafi to dostrzec we wzorze stóp na piasku.
Gdy już postanowi, za którymi śladami podążyć, musi się śpieszyć. Pustynia jest bezlitosna dla opieszałych. Pewnego dnia do biura szeryfa zadzwoniła Gwatemalka z informacją, że jej siostrzeniec został porzucony przez przemytników nieopodal granicy z Teksasem, gdzieś w pobliżu słonego jeziora. Dziesięć dni później White rozbił obóz nad tym właśnie jeziorem, tyle że – jak się okazało – przybył za późno. Kiedy wiatr się zmienił, doleciała go woń rozkładających się zwłok. W ten sposób znalazł ciało młodego Gwatemalczyka, który za życia nosił przy sobie Biblię w tylnej kieszeni spodni.

Kilka lat temu pewien wykładowca robotyki stworzył mapę świata26 ukazującą ruchy migrantów na przestrzeni 15 lat. Animację można odtworzyć w normalnym tempie w ciągu kilku minut bądź – gdy ktoś jest tak niecierpliwy jak ja – w ciągu zaledwie kilku sekund. Każda czerwona kropka na mapie odzwierciedla grupę kilkunastu uchodźców. Z początku kropki są rozsiane na mapie nierównomiernie. Gdy włączyć animację, kropki zaczynają się poruszać. Wkrótce się łączą, tworząc czerwone kreski, które smyrgają z miejsca w miejsce. W miarę jak coraz więcej osób zasila przemieszczające się grupy, cienkie dotąd kreski grubieją, rozdzielają się i rozgałęziają, plotąc misterną koronkę, która pokrywa kontynenty i oceany.
Ostatnimi czasy27 biolodzy z Towarzystwa Maxa Plancka (Max Planck Gesellschaft zur Förderung der Wissenschaften, MPG) stworzyli podobne wideo z wykorzystaniem danych, które pochodziły od ośmiu tysięcy osobników zwierząt wyposażonych w lokalizatory GPS. Efekt wizualny jest hipnotyzujący. Szlaki migracyjne przecinają pustynie, biegną wzdłuż wybrzeży kontynentów, wokół wysp pacyficznych, na wskroś oceanów, sięgając nawet Arktyki. W końcu oplatają cały glob delikatną pajęczą siecią krzyżujących się nici. Są wszędzie.
A jednak my, ukryci w czterech ścianach budynków wzniesionych na betonowych fundamentach, postrzegamy otaczający nas krajobraz jako stały. Dzień po dniu widzę w sklepie te same twarze i macham tym samym ludziom podrzucającym swoje dzieci na przystanek szkolnego autobusu. Ta sama nastroszona wiewiórka przebiega górą płotu wzdłuż mojego podjazdu i te same chwasty wystrzeliwują spomiędzy popękanych płyt chodnika pod moim domem. Łatwo dać się zwieść poczuciu wszechogarniającej osiadłości, w obliczu której przybysz, migrant, intruz jest wyjątkiem.
Tymczasem wszystko, co żyje, przemieszcza się – teraz tak samo jak kiedyś. Przez stulecia negowaliśmy istnienie instynktu migracji, widząc w nim zwiastun terroru i demonizując go. Wymyśliliśmy nawet „prawdę” o naszej przeszłości, naszych ciałach i całym świecie przyrody, w którym migracja stanowi anomalię. A to tylko iluzja. Gdy opadnie, wszystko wygląda inaczej.

 
Wesprzyj nas