Każdy ma jakąś historię do opowiedzenia. Czy Janice znajdzie odwagę, by podzielić się swoją? „Powierniczka opowieści” to najpiękniejsza i najbardziej podnosząca na duchu powieść, jaką przeczytasz w tym roku.


Życie Janice, sumiennej sprzątaczki w sennym Cambridge, jest z pozoru nudne i zwyczajne. I choć niektórzy pracodawcy zdają się jej nie zauważać, coś sprawia, że część z nich decyduje się powierzyć jej swoją historię.

Janice ma bowiem rzadką umiejętność – potrafi słuchać. Dzień po dniu powiększa kolekcję opowieści, do których często wraca, kiedy jej samej nie wiedzie się najlepiej.

Gdy pojawia się w domu ekscentrycznej starszej pani B., okazuje się, że tym razem ktoś chce wysłuchać jej własnej historii. Janice jednak stawia sprawę jasno: jest tylko powierniczką opowieści, o sobie nie ma nic ciekawego do powiedzenia.

Pani B. wie jednak dobrze, że pozory mylą. I że Janice – jak każdy z nas – ma swoją opowieść…

***

Zabawna, mądra, wzruszająca i pełna cudownych chwil.
Hazel Prior

Ta książka to skarb.
Phaedra Patrick

Uwielbiam tę książkę! Jest taka inna, mądra, zabawna i urocza.
Katie Fforde

Sally Page
Powierniczka opowieści
Przekład: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
Wydawnictwo Insignis
Premiera: 28 września 2022
 
 

Prolog

Każdy ma jakąś historię do opowiedzenia.
A co, gdy nie masz historii? Co wtedy?
Jeśli jesteś jak Janice, zaczynasz zbierać opowieści innych ludzi.

Kiedyś oglądała przemówienie podczas gali rozdawania Oscarów – przemawiała znana angielska aktorka, prawdziwy skarb narodowy. Opisywała wcześniejszy etap swojego życia, kiedy to pracowała jako sprzątaczka. Będąc młodą optymistką, stawała przed lustrami w łazienkach innych ludzi, trzymając w ręce środek do czyszczenia WC, jakby to była statuetka Oscara. Janice się zastanawia, co by się stało, gdyby Skarbowi Narodowemu nie powiodło się jako aktorce. Czy wciąż byłaby sprzątaczką, tak jak ona? Są mniej więcej w tym samym wieku, koło pięćdziesiątki, i Janice uważa, że są nawet do siebie trochę podobne. Cóż (musi się uśmiechnąć), może nie aż tak bardzo podobne, ale obie są niskie i mają ten typ budowy, który świadczy o skłonnościach do tycia. Janice się zastanawia, czy Skarb Narodowy też skończyłby jako zbieraczka opowieści innych ludzi.
Nie potrafi sobie przypomnieć, co zapoczątkowało jej zbiór. Może był to urywek opowieści o czyimś życiu wychwycony, gdy jechała autobusem do pracy przez wiejskie okolice Cambridge? Albo fragment rozmowy podsłuchany, gdy myła zlew? Jakiś czas potem (gdy ścierała kurze w salonie albo odmrażała jakąś lodówkę) zauważyła, że ludzie opowiadają jej swoje historie. Być może zawsze to robili, ale teraz jest inaczej, teraz te opowieści same do niej przychodzą, a ona je zbiera. Wie, że z łatwością je chłonie. Kiedy słucha tych opowieści, nieznacznym skinieniem głowy potwierdza to, co jest dla niej prawdą: że dla wielu ludzi jest prostym, bezpretensjonalnym naczyniem, w które mogą przelać swoje zwierzenia.
Często te opowieści przychodzą niespodziewanie; czasem są zabawne i wciągające. Zdarza się, że są przesycone żalem albo że afirmują życie. Janice myśli, że być może ludzie rozmawiają z nią, bo wierzy w ich opowieści. Uwielbia to, co w nich niespodziewane, i przełknie każdą przesadę. Wieczorem, w domu, z mężem, który zamęcza ją nie opowieściami, lecz przemowami, myśli o swoich ulubionych historiach i delektuje się każdą z nich po kolei.

ROZDZIAŁ 1

Początek opowieści

Poniedziałki mają bardzo szczególny porządek: zaczynają się śmiechem, a kończą smutkiem. Właśnie te rzeczy nadają ramy jej poniedziałkom, niczym niedobrane podpórki do książek. Ułożyła to sobie w taki sposób umyślnie, ponieważ perspektywa śmiechu pomaga jej wstać z łóżka i dodaje sił przed tym, co nastąpi później.
Janice odkryła, że dobra sprzątaczka może właściwie dyktować, w jakich dniach i godzinach będzie pracować – i co ważne dla równowagi jej poniedziałków, kolejność, w jakiej będzie sprzątać konkretnego dnia. Wszyscy wiedzą, że rzetelną sprzątaczkę trudno znaleźć, i wygląda na to, że zaskakująco duża liczba ludzi w Cambridge odkryła, że Janice jest wyjątkową sprzątaczką. Nie jest pewna co do określenia „wyjątkowa” (podsłuchała to, gdy jedna z jej pracodawczyń rozmawiała z przyjaciółką przy kawie). Wie, że nie jest wyjątkową kobietą. Ale czy jest dobrą sprzątaczką? Tak, tak jej się wydaje. Na pewno ma wystarczająco dużo praktyki. Żywi tylko nadzieję, że to nie będzie podsumowaniem jej życia: „dobrze sprzątała”. Wysiada z autobusu i kiwa kierowcy głową, by oderwać się od tej coraz częściej powracającej myśli. On też odpowiada jej skinieniem i Janice przez chwilę odnosi wrażenie, że chce coś powiedzieć, ale potem drzwi autobusu wzdychają, jakby wypuszczały powietrze, i z drżeniem się zamykają.
Gdy autobus odjeżdża, Janice spogląda przez ulicę na długą cienistą alejkę z domkami jednorodzinnymi. Okna niektórych domów lśnią światłem, inne są ciemne i pogrążone w mroku. Wyobraża sobie, że za tymi oknami kryje się wiele opowieści, ale dziś rano interesuje ją tylko jedna. To opowieść mężczyzny, który mieszka w pełnym zakamarków edwardiańskim domu na rogu – Geordiego Bowmana. Wątpi, by inni jej klienci kiedykolwiek poznali Geordiego, i wie, że raczej nie poznają go dzięki niej (nie tak według Janice powinno to działać w jej świecie). Ale oczywiście słyszeli o Geordiem Bowmanie. Każdy słyszał o Geordiem Bowmanie.
Geordie od ponad czterdziestu lat mieszka w tym samym domu. Najpierw wynajął sobie pokój – czynsze w Cambridge były znacznie niższe niż w Londynie, gdzie pracował. Później, gdy się ożenił, kupił ten dom od właścicielki. On i jego żona nie mogli znieść myśli, że mieliby wyrzucić pozostałych lokatorów, więc jego powiększająca się rodzina mieszkała razem z mieszaniną malarzy, pracowników akademickich i studentów, póki jeden po drugim nie wyprowadzili się z własnej woli. To wtedy zaczęła się wojna o nowo zwolniony pokój.
– John był najsprytniejszy – wspomina często z dumą Geordie. – Po prostu wstawił tam swoje rzeczy, zanim poprzedni lokatorzy skończyli się pakować.
John to najstarszy syn Geordiego. Mieszka teraz w Yorkshire i ma własną rodzinę. Reszta stadka Geordiego rozjechała się po całym świecie, ale odwiedzają go, kiedy tylko mogą. Jego ukochana żona Annie zmarła kilka lat temu, ale od tego czasu w domu nic się nie zmieniło. Co tydzień Janice podlewa jej rośliny – niektóre tak urosły, że wyglądają teraz jak małe krzewy – i ściera kurze z jej zbioru powieści amerykańskich pisarzy. Geordie zachęca Janice, by pożyczała sobie te książki, więc od czasu do czasu bierze do domu Harper Lee albo Marka Twaina, by cieszyć się lekturą.
Geordie otwiera drzwi, nim Janice ma czas sięgnąć po klucz.
– Mówi się, że wyczucie czasu jest najważniejsze – wita ją tubalnym głosem. Geordie wspaniale się prezentuje i taki też jest jego głos. – Wejdź, zaczniemy od kawy.
To jest dla niej sygnał, by zrobić im obojgu mocną kawę z mnóstwem gorącego mleka, tak jak lubi Geordie – i dokładnie tak, jak przyrządzała ją Annie. Janice nie ma nic przeciwko temu. Przez większość czasu Geordie musi radzić sobie sam (gdy nie jest akurat w Londynie, za granicą albo w pubie) i Janice czuje, że Annie doceniłaby to, że go niekiedy rozpieszcza.
Opowieść Geordiego należy do jej ulubionych. Przypomina jej o tym, że ludzie potrafią mieć hart ducha. Z pewnością jest też w niej wiele o wykorzystywaniu swoich zdolności, ale Janice nie lubi zbyt długo się nad tym zastanawiać. To zbyt bliskie biblijnym opowieściom z jej dzieciństwa i przypomina jej o tym, że sama w niczym nie jest utalentowana. Odpycha więc od siebie te myśli i skupia się na harcie ducha chłopca, który miał wyrosnąć na Geordiego Bowmana.
Geordie (jak można się było spodziewać) dorastał w Newcastle. Janice przypuszcza, że tak naprawdę ma na imię John albo Jimmy; nie jest już tego pewna, bo z czasem stał się po prostu Geordiem. Wychowywał się na ulicach przy dokach, gdzie pracował jego ojciec. Mieli psa, którego jego ojciec uwielbiał (bardziej niż własnego syna), i barek w kształcie gondoli, który był dumą i chlubą rodziny (do czasu, gdy pojawiły się telewizory plazmowe). Pewnego dnia wczesnym wieczorem czternastoletni Geordie szedł ulicami Newcastle. Ich pies ugryzł sąsiada i jego ojciec był na tego sąsiada wściekły. Ponieważ nie było tu miejsca na jakąkolwiek logikę i zdrowy rozsądek, Geordie wymknął się tylnymi drzwiami. To był mroźny wieczór, na ziemi leżał śnieg, a Geordie miał na sobie tylko cienką kurtkę. Mimo to nie miał ochoty wracać do domu, więc zamiast skręcić w prawo, w stronę doków, skręcił w lewo w uliczkę i bocznym wejściem wkradł się do ratusza w Newcastle.
W sali koncertowej Geordie wspiął się na samą górę, gdzie było ciepło i gdzie raczej nikt nie powinien go zauważyć. I tam właśnie siedział, ukryty za reflektorem (żeby było mu jeszcze cieplej), i jadł czekoladę zwędzoną z kiosku, gdy usłyszał śpiew. Pierwsze szybujące ku górze tony wbiły się w serce Geordiego jak oszczep i przykuły do miejsca. Nigdy dotąd nie słyszał o operze, nie wspominając o słuchaniu jej, a mimo to ta muzyka bezpośrednio do niego przemawiała. Później w wywiadach telewizyjnych Geordie zwykł mawiać, że kiedy umrze i go pokroją, znajdą partyturę La Bohème owiniętą wokół jego serca.
Wrócił do domu na kilka dni, a może na kilka tygodni – ledwie zwracał uwagę, jak długo to trwało. W tym czasie wymyślił plan. Na północnym wschodzie Anglii nigdy nie słyszał o operze, więc założył, że powinien znaleźć się gdzieś indziej. To musiał być Londyn. To tam z pewnością opera miała swój dom. Tak jak wszystko, co wytworne. Musiał się dostać do Londynu. Ale bez pieniędzy pociąg czy autobus nie wchodziły w rachubę. A to oznaczało, że będzie musiał wybrać się w drogę pieszo. I tak właśnie zrobił. Spakował do plecaka tyle jedzenia, ile był w stanie unieść, oraz butelkę ukradzioną z barku w kształcie gondoli i wyruszył na południe. W trasie poznał włóczęgę, który do niego dołączył i przeszedł z nim większość drogi. W tym czasie włóczęga nauczył go rzeczy, które mogły mu się przydać w wielkim mieście, i pokazał, w jaki sposób w drodze można mieć czyste ubranie. Polegało to na zdejmowaniu czystych ubrań ze sznura do suszenia i wieszaniu zamiast nich brudnych, które nosili do tej pory. Powtórzyli to przy kolejnym sznurze z praniem, a potem jeszcze kolejnym i tak dalej.
Kiedy Geordie dotarł do Londynu, obszedł różne sale koncertowe (włóczęga podał mu listę miejsc, w których powinien spróbować) i koniec końców załatwił sobie pracę jako pomocnik rekwizytora. A reszta to już powszechnie znana historia.
Mąż Janice, Mike, nigdy nie poznał Geordiego. Nie przeszkadza mu to opowiadać o nim w pubie, jakby był jego starym przyjacielem. Janice publicznie temu nie zaprzecza – nie dlatego, że Mike byłby za to wdzięczny; we własnej głowie wiele razy rozmawiał z Geordiem. I gdy opowiada o tym słynnym na cały świat tenorze („Był ulubieńcem królowej, wiesz?”), ona trzyma się myśli, że do tego spotkania nigdy, ale to nigdy nie dojdzie. Czasem, gdy Mike wymyka się do kibelka i zostawia ją, żeby zapłaciła rachunek (znowu), Janice myśli o Geordiem śpiewającym jedną z jej ulubionych arii, gdy ona czyści mu piekarnik. Ostatnio Geordie śpiewa głośniej niż kiedykolwiek dotąd i zaczyna ją to martwić, bo zauważyła także, że czasem musi krzyczeć, by zwrócić jego uwagę, i że nie dociera do niego część tego, co do niego mówi.
Po kawie Geordie nie potrafi się oprzeć chodzeniu za Janice po całym domu. Stoi w drzwiach, gdy ona czyści opalany drewnem piecyk i dokłada do niego rozpałkę i polana. Janice odnosi wrażenie, że Geordie potrzebuje zachęty. Jak na tak wielkiego mężczyznę potrafi być zaskakująco wstydliwy.
– Wyjeżdżałeś gdzieś? – pyta w nadziei, że może w ten sposób skłoni go, by powiedział jej to, co najwyraźniej chce powiedzieć.
Udaje jej się za pierwszym razem. Geordie posyła jej promienne spojrzenie.
– Tylko na trochę do Londynu. Pajaców tam nie brakuje, złociutka.
– Domyślam się. – Janice ma nadzieję, że to wystarczy na zachętę.
I wystarcza.
– Jechałem metrem i zjawił się tam ten skończony dureń. Było tłoczno, ale nie aż tak strasznie. No wiesz, wszyscy staraliśmy się jakoś sobie radzić. Ten elegancki kretyn wepchnął się w ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi i zaczął kłapać jadaczką…
W tym momencie Geordie całkiem nieźle naśladuje tego eleganckiego głupka i Janice uśmiecha się szeroko. Miała rację. Wiedziała, że dom Geordiego to właściwe miejsce, by zacząć dzień, cały tydzień.
Elegancki głupek Geordiego dopiero się rozkręca.
– No ludzie, dajcie spokój! Przesuńcie się trochę. Na pewno znajdzie się mnóstwo miejsca, jeśli tyko wszyscy trochę się przesuną. Jest tu mnóstwo miejsca. Naprawdę! No dalej, przejdźcie trochę w głąb pociągu. – Geordie przerywa, by się upewnić, że Janice uważnie go słucha. – To wtedy usłyszałem głos gdzieś z wagonu. Na moje ucho to też był londyńczyk. W każdym razie woła: „Otwórz trochę szerzej gębę, kolego. Tam na pewno zmieści się parę osób”.
Janice wybucha głośnym śmiechem.
– To go uciszyło. – Geordie jest zachwycony jej reakcją.
Janice nie daje się nabrać. Wie, że to Geordie był tym, który zawołał w metrze. To on zgasił tego durnia. Jest zbyt skromny, by to powiedzieć, ale ona to wie. Niemal słyszy jego tubalny głos grzmiący w wagonie i pełen wdzięczności śmiech ludzi wokół niego.
Zadowolony z jej reakcji Geordie zostawia ją, by pracowała dalej. Janice sięga po ścierkę do kurzu. Może przebywanie z ludźmi takimi jak Geordie powinno jej wystarczyć? Wiele osób, dla których sprząta, wnosi coś szczególnego do jej życia i Janice ma nadzieję, że – choć w niewielkim stopniu – ona odwdzięcza się im tym samym. Zamiera ze ścierką w połowie odkurzania regału. Prawda jest taka, że wcale nie jest tego pewna, i to ją niepokoi. To historie innych ludzi. Jeśli ma w nich jakąś rolę do odegrania, to jest to niewielka rola – jakby była statystką. Znów myśli o Skarbie Narodowym i próbuje wyobrazić sobie tę aktorkę w pokoju muzycznym Geordiego ze ścierką do kurzu uniesioną nad jego półką z partyturami. Czy to by jej wystarczyło? Czyby się tym zadowoliła? Janice dalej ściera kurze, zażenowana, że w ogóle spytała.
Wychodzi na wczesny lunch i wtedy następny raz widzi Geordiego. Później ma sprzątać już u kogoś innego. Na zewnątrz jest szaro i czuje przenikliwie zimne lutowe powietrze wpadające przez szparę w drzwiach. Geordie pomaga jej włożyć płaszcz.
– Dziękuję, przyda mi się. Robi się chłodno, za zimno dla mnie.
– Jeśli się przeziębiłaś, powinnaś zadbać o siebie – sugeruje Geordie.
– Ale nic mi nie jest – próbuje jeszcze raz Janice, tym razem na cały głos. – Mówię tylko, że jest chłodno.
Geordie podaje jej szalik.
– Cóż, do zobaczenia za tydzień. Kuruj się z tego przeziębienia.
Janice daje sobie spokój.
– Już czuję się lepiej – zapewnia go i to jest całkowita prawda.
Zamykając za sobą drzwi, zastanawia się, czy życie jest tragiczną komedią, czy komiczną tragedią.

ROZDZIAŁ 2

Historie rodzinne

– To jasne, że we wszystkich bibliotekach są duchy. Przecież każdy wie, że duchy lubią czytać. – Młody mężczyzna schodzący po stopniach biblioteki mówi poważnie do swojej towarzyszki, dziewczyny w wieku około dwudziestu pięciu lat.
Janice żałuje, że nie ma czasu za nimi pójść, by usłyszeć trochę więcej z ich rozmowy i dowiedzieć się czegoś jeszcze o duchach. Mężczyzna wydaje się o tym całkowicie przekonany, jakby opowiadał przyjaciółce, że w powietrzu latają ptaki, a na niebie są chmury. Janice jest zafascynowana myślą o duchach w bibliotece i zastanawia się, czy dziś jakiegoś spotka. Często zagląda do biblioteki w porze lunchu, by wypożyczyć książkę, i ukradkiem zjada kanapkę przy stoliku schowanym na tyłach między regałami.
Dziś nie ma duchów, są tylko siostry, bo te dwie bibliotekarki na pewno muszą być siostrami. Mają ten sam szczególny odcień kasztanowych włosów, jasnorudy z lekkim miedzianym akcentem. Jedna z sióstr nosi włosy do ramion, z zakręconymi końcówkami, druga ma długi warkocz ściągnięty lekko w jedną stronę. Janice kojarzy się to z małą dziewczynką, choć ta kobieta musi zbliżać się do pięćdziesiątki. Janice uważa, że jej z tym do twarzy i podoba jej się to, jak wplotła w warkocz różnokolorowe nitki. O bibliotekarkach wie niewiele, z wyjątkiem tego, że rzeczywiście są siostrami i że w sumie sióstr jest czwórka. Młodsza (ta z rozpuszczonymi włosami) powiedziała jej kiedyś: „Mama miała nas czwórkę. Tata nie doczekał się swojego chłopca”. Jej starsza siostra dodała z naciskiem w głosie: „Czwórkę, wyobrażasz to sobie? Biedaczek! Dom pełen kobiet”. Młodsza wyjaśniła, że wszystkie siostry były sobie bardzo bliskie i niezwykle do siebie podobne. „Oczywiście – podkreśliła starsza – wszystkie jesteśmy bardzo różne”. Młodsza kiwnęła głową. „Tak, nazwałyśmy się Mądrala, Ślicznotka, Szefowa i Bobas”. Obie wybuchnęły śmiechem. „Taki rodzinny dowcip” – wyjaśniła starsza. „Tak, rodzinny dowcip” – powtórzyła ta młodsza, uśmiechając się do siostry.
Janice pomyślała o własnej siostrze i spróbowała sobie wyobrazić, jak pracują we dwie, układając książki w bibliotece w Cambridge. Wie, że to tylko fantazjowanie – dzielą je tysiące mil i tysiące niewypowiedzianych wspomnień – ale czasem powraca do tej myśli, tak samo jak do swoich ulubionych historii. Siostry nie mają pojęcia, że ona też ma siostrę, ale wiedzą, że uwielbia książki, i rozmawiają z nią o jej ulubionych pozycjach. Nie są osobami, które uważają, że w bibliotece powinno się zachowywać cicho. „To chyba oczywiste, że ludzie, którzy kochają książki, będą chcieli o nich rozmawiać” – powiedziała kiedyś młodsza z sióstr.
Janice próbowała rozgryźć, która z sióstr jest którą, ale nie chciała pytać z obawy, że może to zostać źle odebrane. Sama uważa, że ta młodsza musi być Ślicznotką, a starsza Mądralą albo może Szefową. Widziała, jak w niecałe dwie minuty przegoniła wszystkich z biblioteki, gdy zbliżała się godzina zamknięcia.
Dziś obie witają ją jednym głosem:
– Janice, jest już twoja książka.
Obecnie Janice czyta ponownie swoje ulubione tytuły i zamówiła egzemplarz książki Cold Comfort Farm Stelli Gibbons. Odbiera książkę, dziękuje i zastanawia się, czy nie spytać: „Czy nie wydawało się wam kiedyś, że w bibliotece może być duch?”. Gdy wypowiada to na głos, czuje się głupio i dziwi się, jak tamten młody mężczyzna mógł o tym mówić z takim całkowitym przekonaniem.
Starsza z sióstr pochyla się mocniej nad ladą.
– Zabawne, że o to pytasz. Jesteś dzisiaj już drugą osobą, która wspomina, że biblioteka może być nawiedzona.
Ach, tamten młody mężczyzna.
– A jest? To znaczy nawiedzona?
Wydają się poważnie nad tym zastanawiać. Starsza siostra odpowiada:
– No cóż, tego nie wiem. Czasem wydaje mi się, że książki żyją własnym życiem. Ale myślę, że to może być stary pan Banks, który nigdy nie odkłada rzeczy na miejsce.
Młodsza siostra przez chwilę przygląda się starszej.
– Ale oczywiście wszyscy wiedzą, że duchy lubią czytać. Więc może…
Zanim Janice ma czas zadać kolejne pytanie: „Skąd wiesz?”, albo może: „Jak to możliwe, że wszyscy oprócz mnie wydają się o tym wiedzieć?”, albo: „Czy nie usłyszałaś tego po prostu od tamtego młodego mężczyzny?”, przerywa im stadko młodych matek z pociechami, które pochłania uwagę sióstr.
Janice zabiera swoje myśli, egzemplarz Cold Comfort Farm i kanapkę z serem do ukrytego na tyłach stolika. Przez jakiś czas siedzi, nie otwierając książki, i zadaje sobie pytanie: czy historie ludzi definiuje to, jak są postrzegani w rodzinie? Ale jeśli tak, to co to dla niej oznacza? Nie ma ochoty podążać za tą myślą, więc zamiast tego wyobraża sobie ducha, który po zamknięciu biblioteki przegląda książki na półkach. Taka wizja raczej ją uspokaja, niż niepokoi, bo przecież duch, który lubi książki, nie może być aż taki zły. I ten spokój przynosi jej ulgę. Bo prawda jest taka, że Janice ma tendencję do zamartwiania się na zapas. A lista rzeczy, o które się martwi, wydaje się z dnia na dzień wydłużać. Martwi ją stan oceanów, plastikowe torby, zmiany klimatu, uchodźcy, niepokoje polityczne, skrajna prawica, skrajna lewica, ludzie, którzy muszą korzystać z banków żywności, żeby wyżywić dzieci, samochody z silnikiem Diesla i to, czy mogłaby poddawać więcej rzeczy recyclingowi? Czy powinna jeść mniej mięsa? Martwi się o stan publicznej służby zdrowia, umowy śmieciowe i o to, dlaczego w dzisiejszych czasach wiele osób, które zna, nie dostaje chorobowego i nie ma płatnych urlopów. Bardzo martwią ją wszyscy ci ludzie, którzy wynajmują mieszkania na kiepskich warunkach albo do czterdziestki mieszkają z rodzicami. I martwi ją to, czemu ktokolwiek miałby hejtować inną osobę albo krzyczeć na kogoś na ulicy tylko z powodu koloru jego skóry.
Kiedyś czytała prasę i lubiła rozwiązywać krzyżówki. Teraz co rano sprawdza tylko szybko na tablecie, czy nie było gdzieś trzęsienia ziemi albo czy nie zmarła jakaś ważna osoba z rodziny królewskiej. Ale nie jest w stanie czytać dalej. Każda nowa wiadomość wydłuża jej listę zmartwień. I to zamartwianie się przenika do całego jej życia. Zamiast podjąć wyzwanie i wypożyczyć z biblioteki jakieś nowe, ekscytujące książki, pociesza się starymi klasykami i ulubionymi autorami: Austen, Hardym, Trollope’em, Thackerayem i Fitzgeraldem.
Otwiera Cold Comfort Farm, gotowa pogrążyć się w dowcipnej, znajomej opowieści. A poza tym jest tu bohaterka, z którą naprawdę czuje jakiś związek: Flora Poste to, podobnie jak Janice, kobieta, która lubi porządek.

Pół godziny później Janice wychodzi z biblioteki i rusza tą samą drogą co młody mężczyzna wierzący w duchy. Idzie do swojej kolejnej pracy – u doktor Huang – a potem do ostatniej osoby, u której sprząta tego dnia. Jest w połowie schodów, gdy widzi znajomą postać po drugiej stronie ulicy, wysokiego mężczyznę o charakterystycznym kołyszącym się chodzie. Kołysze się, gdy przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Zawsze dziwi ją to, że jej mąż Mike tak kiepsko tańczy, skoro chodzi tak, jakby robił to w takt jakiejś melodii. Ale co on tutaj robi? Janice zerka na zegarek. Od kilku godzin powinien być w pracy. Gdy znika z pola widzenia, Janice nie znajduje ulgi w myśli, że nie musi dodawać do swojej listy zmartwień myśli o mężu. Jest już przecież na samym jej szczycie.

ROZDZIAŁ 3

Opowieści z pokoju na poddaszu

Dochodzi czwarta po południu, gdy Janice dociera do ostatniego miejsca, gdzie sprząta w poniedziałki: do smutku. Śmiech rozpoczyna jej dzień, smutek go kończy. Bliźniak z czerwonej cegły stoi trochę dalej od ulicy, jest szeroki i przysadzisty, jakby kiedyś tu przycupnął i postanowił, że nawet nie drgnie. Skromny front może być mylący, podobnie jak pozostałe domy na tej ulicy, ten również został rozbudowany na tyłach o długą, widną kuchnio-jadalnię z wyjściem do ogrodu. Z kolei na poddaszach przy całej ulicy znajdują się gabinety, pokoje zabaw, pokoje dla gości, a w tym konkretnym przypadku ulubiony pokój Janice, który według niej może być centrum opowieści. Opowieści Fiony.
Gdy Janice otwiera drzwi, natychmiast wie, że Fiona i jej syn Adam gdzieś wyszli. Pusty dom wydaje charakterystyczne odgłosy. Wrażenie jest nie tylko takie, jakby jego mieszkańcy sobie poszli, ale jakby sam dom w jakiś sposób zamknął się w sobie i wycofał. Cisza jest tak absolutna, że Janice ją słyszy. Zauważyła to też przy innych okazjach, w innych domach. Rano w dniu Bożego Narodzenia w domu może być cicho, jednak nie do końca. Najwyraźniej dom nie śpi (w przeciwieństwie do jego mieszkańców), ale oddycha bardzo cicho, a od ścian niemal słychać prośbę: „jeszcze tylko pięć minut”, zanim zacznie się najazd. Rano w dniu pogrzebu w domu słychać szczególne odgłosy – a może to tylko wrażenie, nie jest tego do końca pewna – pełne napięcia, wyczekujące, smutne. Dwa lata temu czuła to tutaj. To był dzień, gdy Fiona pochowała swojego męża, a Adam po raz ostatni pożegnał się z tatą.
Na stoliku w przedpokoju leży karteczka od Fiony.

Zabrałam Adama do ortodonty
(znów problemy z aparatem!).
Pieniądze zostawiłam na stole w kuchni.

Janice wypuszcza powietrze z poczuciem ogromnej ulgi, a potem natychmiast czuje się winna. Lubi Fionę i czeka na to, by napić się z nią kawy w jej gabinecie, ale prawda jest taka, że czasem ma nadzieję, że jej nie będzie. Po chwili zastanowienia dochodzi do wniosku, że pewnie są ku temu trzy powody. Po pierwsze wie, że bez niej może szybciej posprzątać. Po drugie – i to stąd wynika jej poczucie winy – chce uniknąć smutku, jaki widzi w tej miłej kobiecie w średnim wieku, która siedzi naprzeciw niej i popija kawę dopiero co nalaną z jaskrawoczerwonej kawiarki. Prawda jest taka, że czasem martwi się o Fionę (kolejna do wpisania na jej listę). Ale oczywiście życie Fiony nie ma nic wspólnego z jej życiem. Janice tylko u niej sprząta, jak ciągle przypomina jej mąż.

Przed ukończeniem głównych porządków Janice przyznaje się przed sobą do trzeciego powodu, dla którego cieszy się, że Fiona wyszła z domu. Dzięki temu może spędzić więcej czasu w swoim ulubionym pokoju – długim, niskim pokoju na poddaszu. Wtedy oczywiście wciąż będzie sprzątać (jeśli o to chodzi, Janice ma bardzo jasne zasady), ale będzie też myśleć o historii Fiony.
Na poddaszu na szerokim stoliku, na którym kiedyś stała kolejka – na zielonym filcu wciąż widać ślady po torach – znajduje się domek dla lalek. To duży trzypoziomowy dom w stylu regencji, który – podobnie jak dom Fiony – ma dodatkowe pokoje na poddaszu. Ale na parterze zamiast jadalni, kuchni i spiżarni mieści się firma. Pomieszczenia mieszkalne na górze, siedziba firmy na dole. Fiona namalowała złotą farbą elegancki miniaturowy szyld tej firmy: „Jebediah Jury. Przedsiębiorca pogrzebowy”. Janice nie ma pojęcia, skąd wzięła się ta nazwa, ale musi przyznać, że brzmi nieźle.
Siada i otwiera front domku. Większość pokoi jest urządzona i doskonała w swojej miniaturowej formie. Sypialnie, salon, pokój dziecięcy i ulubione pomieszczenie Janice, piękna kuchnia w rustykalnym stylu z rozwałkowanym ciastem na stole i miseczką śliwek wielkości łebków od szpilki. W porównaniu z ostatnim tygodniem pojawiło się coś nowego, Fiona skończyła jedną z łazienek. Według niej błękitno-kremowa wzorzysta tapeta prezentuje się doskonale w połączeniu z mahoniowym wyposażeniem i wanną na nóżkach. Janice wyciąga rękę i rozprostowuje maleńką granatową matę wiszącą na miniaturowym wieszaku na ręczniki. Dostrzega też jeszcze jedną zmianę. Widzi, że na parterze w pracowni na tyłach domu Fiona dodała kolejną trumnę – z drewna z włoskiego orzecha z maleńkimi mosiężnymi uchwytami. Janice przypuszcza, że czegoś takiego nie da się kupić w żadnym sklepie z domkami dla lalek. Większość ludzi szuka przecież miniaturowych toaletek, fortepianu albo nawet kosza dla psa. Nie, Janice wie, że Fiona zrobiła to sama. Siedzi ze zmarszczonym czołem, wpatrując się w trumnę, i nie bardzo wie, co o tym myśleć.
Gdy zmarł jej mąż, Fiona pracowała jako księgowa w kancelarii prawnej. Po dwóch miesiącach od jego śmierci rzuciła tę pracę i przekwalifikowała się na przedsiębiorcę pogrzebowego. Wyjaśniła Janice przy kawie, że to było coś, co zawsze ją interesowało, ale nigdy nie wypowiedziała tego na głos, bo myślała, że ludzie uznają to za dziwactwo.
Janice wcale nie wydało się to dziwne. Kiedy ludzie biorą ślub, mogą znaleźć pomoc w czasopismach i poradnikach internetowych. Każdy chce im doradzać, aż trudno się opędzić. Ale kiedy ktoś umiera, człowiek może znaleźć się sam w świecie pełnym krępującej ciszy. Janice pomagała czasem przyjaciółce, która prowadziła firmę cateringową, i z biegiem lat zorientowała się, że zgłasza się do pomocy przy stypach, a unika wesel. Podczas pogrzebu ludzie często czuli się zagubieni – nie tylko byli pogrążeni w żałobie, ale też sparaliżowani przez strach, że powiedzą lub zrobią coś niewłaściwego, jak to Anglicy. Łagodna, uprzejma podpowiedź kogoś z „obsługi”, a nie jakiegoś innego żałobnika, była często mile widziana. A więc tak, potrafiła zrozumieć, dlaczego Fiona chciała być przedsiębiorcą pogrzebowym.
Fiona pracowała na pół etatu, a potem na pełen etat w przedsiębiorstwie pogrzebowym i ukończyła wymagane szkolenie, by móc założyć własną firmę. Janice nie ma żadnego powodu, by sądzić, że kiedykolwiek żałowała tej decyzji. Ale kolejna trumna? Czy na tyłach nie stało ich aż za wiele? Od tego czasu Fiona wzięła udział w kilku kursach stacjonarnych i zarzuciła pomysł otwarcia własnego biznesu. Wyspecjalizowała się jako świecki celebrant pogrzebowy, skupiając się na pogrzebach bez ceremonii religijnych. Janice również to potrafi zrozumieć – tę potrzebę, by zaprowadzać porządek i dawać poczucie bezpieczeństwa, kiedy ludzie nie mają ściśle określonych rytuałów religijnych. Znała ludzi – ateistów – którzy mieli religijne pogrzeby tylko dlatego, że ich rodziny nie wiedziały, co jest dla nich dostępne, i zdecydowały się na powszechny obrządek.
Janice wyciąga z kieszeni fartucha długą cienką rurkę i wysuwa z niej drucik, do którego przytwierdzone są maleńkie zielone piórka. Nie tylko Fiona potrafi tworzyć takie rzeczy. Odkurza kolejno wszystkie pokoje, zachwycając się szczegółowością każdego z nich. Czy budowanie tej miniatury świata pozwala Fionie nadać sens własnemu światu? Janice wcale nie jest tego taka pewna.
Uważa, że nowa praca jej pomogła, i wie, że Fiona potrafi z życzliwością pomóc pogrążonym w głębokim smutku ludziom przejść przez te ciężkie przeżycia i szok, który wiąże się ze śmiercią kogoś bliskiego. I to w związku z jej pracą Janice usłyszała, jak Fiona śmieje się pierwszy raz od śmierci męża.
Piły razem kawę w gabinecie Fiony, która ubrana w tweedową spódnicę siedziała z podwiniętymi nogami na niskim skórzanym fotelu. Miała na sobie bladozielony sweter i w odczuciu Janice brakowało jej tylko koloratki, by wyglądała jak typowy wiejski pastor. Może to dlatego przynosiła taką pociechę ludziom, którzy stracili kogoś bliskiego? Fiona przesunęła okulary na krótko przycięte popielatoblond włosy i odłożyła na bok notatki, które wcześniej trzymała na kolanach. Wyjaśniła, że to liczne próby napisania mowy pogrzebowej dla pewnego mężczyzny, którego najwyraźniej nikt nie lubił.
– Zdziwiłabyś się – powiedziała, spoglądając na Janice – ile rodzin pozostawia mnie mowę pogrzebową.
– Może boją się przemawiać publicznie – podsunęła niepewnie Janice. Zdaje sobie sprawę, że nie tylko ma tendencję do martwienia się na zapas, ale jest też szarą myszką.
– To im jakoś nie przeszkadza publicznie wrzeszczeć i kłócić się – odparła z uśmiechem Fiona.
Janice kiwnęła głową. Ona też widziała to na stypach. Jak na szarą myszkę była zaskakująco skuteczna w zażegnywaniu sporów.
– A może coś takiego? – spytała Fiona, sięgając po notatkę leżącą na samym wierzchu. – Był człowiekiem swojego pokolenia.
– Hmm, no nie wiem.
– Był bardzo wyrazistą postacią? – zaproponowała z powątpiewaniem Fiona.
Janice zastanawiała się nad tym przez chwilę.
– A może… – Przerwała na moment i zapatrzyła się w widok za oknem. – Był człowiekiem, którego ci, którzy znali go najlepiej, nigdy nie zapomną.
Janice odwróciła się szybko, słysząc śmiech Fiony. Minęło wiele miesięcy, odkąd ostatnim razem słyszała jej śmiech. Poczuła, że chce jej się płakać.
– Cholera, idealne – powiedziała Fiona, szeroko się uśmiechając.
Kończy ścieranie kurzów we wspaniałym domku dla lalek i zamyka drzwiczki. Chce, żeby w tym pięknym meblu zawarta była opowieść Fiony. Żeby stanowił alegorię nowego, niespodziewanego kierunku, który leczy i koi ból. To opowieść, którą chciałaby mieć w swojej kolekcji. Ale jest coraz mniej przekonana, że opowieść Fiony ma szczęśliwe zakończenie. W tej historii kryje się mrok – jakiś ogromny, niewypowiedziany problem, który według niej jest ignorowany. Coś się w niej czai. Na tę myśl Janice czuje się nieswojo, bo przypomina jej się własne dzieciństwo i jeśli jest jakieś miejsce, w którym nie chce się znaleźć, to właśnie tam.

ROZDZIAŁ 4

Każdy ma jakąś piosenkę do zaśpiewania
(I POWÓD, BY ZATAŃCZYĆ)

Czekając na przystanku autobusowym, Janice zastanawia się, czy będzie ją wiózł ten sam kierowca co dziś rano. Nie potrafi pozbyć się wrażenia, że w tamtym ułamku sekundy, tuż przed tym, jak drzwi westchnęły i zamknęły się z drżeniem, coś pozostało niewypowiedziane. Zaczyna sobie wyobrażać, że kierowca wzdycha razem z drzwiami. Co chciał jej powiedzieć? Gdy nadjeżdża autobus i Janice do niego wsiada, niemal wybucha śmiechem. Ten kierowca nie mógłby się bardziej różnić od tego z dzisiejszego ranka. Zastanawia się, czy ktoś na górze (cokolwiek by to miało znaczyć) sobie z niej kpi. Kierowca prowadzący autobus dziś wieczorem to mężczyzna po trzydziestce, który jest po prostu ogromny – Janice podejrzewa, że to raczej za sprawą mięśni, a nie tłuszczu. Jest łysy, ma wielką brodę i tatuaże na karku. Wygląda, jakby był z Hell’s Angels. Ten, który prowadził autobus dziś rano, przypominał nauczyciela geografii.
Dopiero gdy siada, dociera do niej, jak bardzo jest zmęczona, i przez chwilę zastanawia się, czy nie zsunąć butów z opuchniętych stóp. Problem polega na tym, że czasem tak trudno wsunąć je z powrotem. Zamiast tego całym ciężarem opada na siedzenie i rozluźnia się, tak by całe ciało mogło kołysać się w rytm jadącego autobusu. Stara się nie myśleć o niczym i dostraja się leniwie do rozmów wokół niej. Nie uważa tego za podsłuchiwanie. Po prostu pozwala, by słowa przez nią przepływały. I od czasu do czasu jej umysł jest w stanie wychwycić jakiś wątek. Czasem te luźne wątki prowadzą donikąd, ale jeśli będzie miała szczęście, może za którymś z nich podąży i na chwilę dotknie jakiejś frapującej historii. Przejazd z centrum Cambridge do miejscowości, w której mieszka, trwa tylko pół godziny, więc zazwyczaj uzupełnia luki w takich historiach, używając wyobraźni. Chętnie to robi, no i ma zajęcie, gdy idzie z przystanku autobusowego do domu. Ma jednak bardzo ścisłe zasady co do tego, gdzie przechowuje takie opowieści: w jej umyśle znajdują się gdzieś między tym, co rzeczywiste, a tym, co zmyślone.
Dziś wieczorem nie ma zbyt wielkich nadziei. Autobus jest wypełniony tylko w połowie i w tej chwili ledwie dociera do niej cichy gwar rozmów. Nigdy nie ośmieliłaby się stwierdzić, że wykształciła w sobie jakieś poczucie tego, gdzie znajdzie opowieść: na tym właśnie polega radość ich zbierania, właściwie wszędzie można znaleźć coś niespodziewanego. Przypomina sobie kruchą starszą panią w pralni samoobsługowej (Janice poszła tam uprać kołdrę klientki), która, jak się okazało, była stewardesą podczas pierwszego komercyjnego lotu odrzutowcem z Londynu do Nowego Jorku. Starannie składając swoje obszyte atłasem koce (jej mąż nie znosił kołder), kobieta opowiedziała Janice o chwili lądowania. „Widzi pani, linie Pan Am rozpowszechniły reklamy, w których twierdziły, że jako pierwsze pobiją rekord, ale jakiś tydzień wcześniej mój szef z BOAC wziął mnie na stronę, kazał mi podpisać dokument o obowiązku zachowania poufności i powiedział, że zamierzają ich uprzedzić. Spytał, czy chcę być członkiem załogi. Może pani sobie wyobrazić, jak brzmiała moja odpowiedź” – Janice przypomina sobie, jak w tym miejscu starsza pani przerwała, by poprawić swój nijaki pikowany anorak. Na ułamek sekundy jej ręka powędrowała ku głowie, jakby szukała czapki. Zamiast tego wsunęła za ucho kosmyk siwych włosów i ciągnęła opowieść: „Cóż, my dziewczyny zawsze byłyśmy naprawdę eleganckie, choć stroje bardziej przypominały mundury niż w dzisiejszych czasach. Ale tamtego dnia naprawdę się postarałyśmy. Wciąż pamiętam, jak się nazywał odcień czerwonej szminki, którą się wtedy umalowałam: Dashing Delight. Uznałam, że to dość stosowne. Cóż, udało nam się. A gdy już wylądowaliśmy i oddalaliśmy się od samolotu, cały personel Pan Am wysiadł i na nas buczał. Ale nas to nie obchodziło. Przeszłam po tym pasie startowym wyprostowana jak struna”. Kobieta uśmiechnęła się do niej i Janice spróbowała sobie wyobrazić młodszą twarz z tym samym triumfalnym uśmiechem. Pomogła tej starszej pani zanieść koce do samochodu i nigdy potem już jej nie zobaczyła. Ale wciąż ma jej opowieść. Sięga do niej w dni, gdy sama nie jest w stanie przywołać na twarz uśmiechu. Uśmiech tamtej kobiety był tak promienny, że mógłby rozjaśnić o wiele większą przestrzeń niż jakaś pralnia samoobsługowa w bocznej uliczce w Cambridge. Rozjaśniłby coś tak wielkiego jak… cóż, tak wielkiego jak samolot. I Janice myśli, że pewnie tak się stało. Dostrzega swoje odbicie w mokrej od deszczu szybie autobusu. Widzi cień uśmiechu na swojej twarzy. Tak, dobra historia. I kolejne przypomnienie – Janice nie sądzi, by go potrzebowała, ale nie zaszkodzi powtórzyć – żeby nigdy nie lekceważyć starszych ludzi.
Nagle dociera do niej urywek rozmowy. Właściwie trudno było tego nie usłyszeć, mężczyzna mówi tak głośno. Jakaś młoda para. Raczej przyjaciele niż kochankowie, myśli Janice.
On:
– Słyszałaś o bananowym jacku danielsie?
Ona:
– Brzmi obrzydliwie!
On:
– I taki jest. Nie mogę przestać go pić.
I to by było na tyle. Wygląda na to, że to koniec, i Janice nie ma ochoty za tym podążyć.
Słyszy dwie kobiety rozmawiające za jej plecami. Zniżone głosy, klasa średnia. Wyobraża sobie, że to miłe kobiety. Przyjaciółki.
– Szłam przez parking przy teatrze i tam był.
– Kto?
– No wiesz… Tamten aktor. On jest wszędzie.
– Hugh Bonneville?
Całkiem dobry strzał przy tak skąpych informacjach, myśli Janice.
– Nie, nie on. Był w „Observerze”. Na pewno to widziałaś.
Czemu miałaby to widzieć?
– Bill Nighy?
– Nie, nie on. On jest czarny.
– Bill Nighy nie jest czarny! Och, chodzi ci o tego faceta na parkingu. Idris Elba?
Janice też pomyślałaby o nim jako pierwszym.
– Nie, starszy. Grał w tym filmie z…
I w tym momencie kobieta wspomina Skarb Narodowy, a przez ułamek sekundy Janice się wydaje, że wiedzą o tym, że ich słucha. Wierci się niespokojnie na swoim miejscu.
– Och, naprawdę ją lubię…
I zaczynają rozmawiać o Skarbie Narodowym. Janice nie ma im tego za złe, to naprawdę świetna aktorka. Ale nie tam chce się udać, więc powraca do przyglądania się kroplom deszczu na szybie. I wtedy ją widzi.
Najpierw to jest jej odbicie. Janice powoli odwraca głowę, by móc ją obserwować kątem oka. Zauważyła ją już wcześniej, bo kobieta stoi, choć jest mnóstwo wolnych miejsc. Jest młoda, pewnie przed trzydziestką, wysoka i smukła. Ma na sobie wełnianą sukienkę w prążki i pasujący do niej długi rozpinany sweter w kolorach głębokiej zieleni i złota. Czarne rajstopy są o ton ciemniejsze niż skóra na jej dłoniach, ale w takim samym kolorze jak jej włosy. Wydaje się stać nieruchomo, z na wpół przymkniętymi oczami. Nieruchomo – ale nie do końca. Jedną nogę wysunęła trochę przed drugą i Janice widzi, że mięśnie lekko się napinają. Jej głowa też nieznacznie się porusza. To ledwie dostrzegalne ruchy w przód i w tył. Wtedy Janice dostrzega słuchawki, niemal całkowicie schowane w jej przypominających sprężynki lokach. Nagle, jak w jakimś spazmie, wykonuje ręką falujący ruch. Jest elegancki i pełen radości i Janice się zastanawia, czy ta młoda kobieta jest tancerką. Ręka opada wzdłuż jej ciała, ale kobieta dalej wykonuje inne, ledwie dostrzegalne ruchy.
Janice się zastanawia, czego ta młoda kobieta słucha. Wiele by dała, by usłyszeć muzykę, która sprawiła, że czyjaś ręka uniosła się jakby z własnej woli i zatańczyła. Kiedyś Janice uwielbiała tańczyć. Nie była zbudowana jak tancerka, tak jak ta kobieta, ale gdy słyszała pewne piosenki, jej ciało śpiewało razem z nimi. Jej mięśnie się napinały, palce u nóg same się poruszały i wiedziała, że bez względu na to, jak to wygląda dla innych, całkowicie stapia się z muzyką. W tych bezcennych, wspaniałych chwilach, gdy rytmicznie kołysała biodrami, a jej ręce same odrywały się od boków ciała, naprawdę jej nie obchodziło, co myślą o niej inni ludzie w tym miejscu ani nawet na całym świecie. Kiedy tańczy, jest jak lwica.
Gdy zbliża się przystanek, na którym wysiada, niechętnie wstaje. Wcale nie ma ochoty zostawiać młodej kobiety, ale w tej chwili, w tym życiu za bardzo czuje się szarą myszką, by wyrwać ją z zadumy i zapytać, czego słucha. Wychodząc na chodnik, słyszy, jak drzwi autobusu wzdychają za jej plecami, i w tej krótkiej chwili między ich ostatnim westchnieniem a tym, jak z drżeniem się zamykają, słyszy głos. Odwraca się z nadzieją.
– Dobranoc, skarbie – rzuca za nią radośnie młody kierowca autobusu.
Odchodząc, Janice zaczyna myśleć, że może bogowie naprawdę sobie z niej drwią.

 
Wesprzyj nas