Trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony thriller psychologiczny Emmy Ångström pokazuje, jak łatwo można dać się zwieść iluzji, a także jak bolesna bywa konfrontacja z niewygodną prawdą.


Pewnego dnia Julii rozpada się cały świat. Ułożone małżeństwo, troje dzieci, harmonijny dom – wszystko zostaje przekreślone nagłym zniknięciem jej męża, Henrika.

Julia pozostaje bez żadnego wytłumaczenia, wskazówek ani przypuszczeń. Podobnie zaangażowana w śledztwo policja, która pozbawiona wszelkich poszlak utyka w martwym punkcie dochodzenia…

Niebawem wychodzi na jaw, że perfekcyjne życie Julii było zbudowane na bardzo niestabilnych fundamentach, a jej zaginiony mąż mógł być kimś innym, niż przez wszystkie lata zakładała.

Co więcej, kobieta zaczyna podejrzewać, że życiu jej i jej dzieci może grozić bardzo poważne niebezpieczeństwo…

 
Emma Ångström
Wspaniała śmierć
Przekład: Maciej Liguziński
Wydawnictwo Letra/Arkady
Premiera: 28 września 2022
 
 

VAL­TER

Coś gni­je. Wi­dzę to po nich. Te ich małe, wod­ni­ste oczka, spierzch­ni­ęte po­licz­ki, kle­iste rącz­ki. Wszędzie zo­sta­wia­ją za sobą śla­dy, przy­po­mi­na­ją mi o tym, że ist­nie­ją, gdzie­kol­wiek bym się ru­szył.
Gni­ją ich du­sze. Nie ma dla nich już ra­tun­ku, już daw­no to do mnie do­ta­rło. Ale wci­ąż się ro­dzi­ły nowe, jed­no po dru­gim, mimo że ona nie po­win­na być już płod­na.
Ona, moja żona. Ta jej wstręt­na, śmier­dząca rybą bu­zia plu­jąca żó­łcią na wszyst­ko wo­kół. Te jej wło­sy, któ­re zo­sta­wia na fo­te­lu, któ­re blo­ku­ją od­pływ prysz­ni­ca, któ­re znaj­du­ję w zu­pie mi­ęsnej. Brzy­dzę się nią.
No­ca­mi, gdy nie mogę za­snąć, leżę i fan­ta­zju­ję o tym, że ich za­bi­jam. Wbi­jam nóż w ich cia­ła, pod­rzy­nam gar­dła. Pa­trzę, jak bul­go­cze ich krew, jak się nią du­szą.
Jesz­cze nie czas na to. Przyj­dzie mo­ment, gdy wy­mie­rzę im karę.

JU­LIA

Za­trzy­mu­ję się z dło­nią na klam­ce. Sły­szę, jak bu­szu­ją tam w środ­ku, ocza­mi wy­obra­źni wi­dzę, co ro­bią. Til­de w swo­im wóz­ku maże ogór­kiem po sto­li­ku, Vin­cent stoi na ta­bo­re­cie obok ku­chen­ki, Ru­ben z iPa­dem sie­dzi za­nu­rzo­ny w ka­na­pie. Prze­ci­ągam tę chwi­lę, ale w ko­ńcu otwie­ram drzwi i wcho­dzę wprost w chmu­rę opa­rów sma­że­nia, któ­re wy­pe­łnia­ją całą kuch­nię i ja­dal­nię.
– Cze­ść, ko­cha­nie – mó­wię.
Hen­rik prze­wra­ca sma­żące się na pa­tel­ni kie­łba­ski, a ja zdej­mu­ję Vin­cen­ta ze sto­łka i daję mu ca­łu­sa w czo­ło. Mały chwy­ta się mo­ich nóg, a ja piesz­czę Til­de po szyi i czo­chram po wło­sach Ru­be­na, któ­ry le­d­wo pod­no­si wzrok znad ta­ble­tu. Til­de pisz­czy z za­chwy­tu, roz­gnia­ta­jąc ka­wa­łek man­da­ryn­ki, aż sok spły­wa jej pod rękaw.
Hen­rik ma na so­bie far­tuch, któ­ry dzie­ci zro­bi­ły dla nie­go w przed­szko­lu i dały w pre­zen­cie świ­ątecz­nym. Po­ma­lo­wa­ły go ra­zem, ma­te­riał jest więc pe­łen kre­sek we wszyst­kich ko­lo­rach tęczy, a w jed­nym miej­scu Ru­ben na­ry­so­wał na­szą ro­dzi­nę, któ­rą oto­czył sło­ńcem. Jest prze­ra­źli­wie brzyd­ki, ale Hen­rik nosi go za­wsze, kie­dy go­tu­je. To jed­na z tych rze­czy, któ­re bar­dzo u nie­go lu­bię. Hen­rik wra­ca do pa­tel­ni i pod­kręca wy­wietrz­nik w oka­pie. Jak w ka­żdy po­nie­dzia­łek jemy kie­łba­ski. Usta­la­my to na ze­bra­niach ro­dzin­nych, któ­re or­ga­ni­zu­je­my raz w mie­si­ącu. Dzie­ci mogą wy­brać swo­je ulu­bio­ne da­nia, a ja i Hen­rik do­pi­su­je­my kil­ka po­traw, któ­rych, jak uwa­ża­my, po­win­ny spró­bo­wać – na przy­kład su­shi, oliw­ki czy ostre sery. Oka­za­ło się, że Til­de uwiel­bia brie, a Hen­rik nie­na­wi­dzi kim­chi, ale i tak je zja­da, bo nie chce, żeby dzie­ci się ogra­ni­cza­ły.
Sta­ję za mężem i obej­mu­ję go wo­kół pasa. Czu­ję, że jest go­rący od ku­chen­ki, kie­dy wkła­dam zim­ne dło­nie pod jego ko­szu­lę. Pod­ska­ku­je, ale po­tem ocie­ra się o moją skó­rę, aby po­móc mi się roz­grzać.
Jak ten czas leci, już je­sień. Pó­źne lato pry­sło, za­nim w ogó­le zdąży­li­śmy po­my­śleć o scho­wa­niu me­bli ogro­do­wych. Noce są już zim­ne, a rano traw­nik i po­most nad je­zio­rem po­kry­wa cien­ka war­stwa szro­nu. Za oknem już zmierz­cha. Je­zio­ro mi­go­cze mi­ędzy brzo­za­mi, któ­rych li­ście w ostat­nich dniach zro­bi­ły się zło­ci­sto­żó­łte. Ci­ągnąca się do pla­ży tra­wa bar­dzo uro­sła i zro­bi­ła się gąb­cza­sta od je­sien­nych desz­czy. „Po­win­ni­śmy zro­bić po­rządek w ogro­dzie przed zimą. Może w week­end, je­śli Hen­rik tro­chę wy­zdro­wie­je. Jego prze­zi­ębie­nie nie może się sko­ńczyć. To pew­nie przez za­raz­ki z przed­szko­la” – mó­wię so­bie w gło­wie.
– Mo­gła­byś na­kryć do sto­łu? – pyta Hen­rik.
Otwie­ram szaf­ki, po czym wyj­mu­ję ta­le­rze, szklan­ki i sztu­ćce. Po­mi­mo po­cząt­ko­wej nie­chęci Ru­ben jed­nak po­ma­ga mi po­za­gi­nać ser­wet­ki. W kuch­ni pach­nie do­mo­wo i przy­jem­nie, aro­mat je­dze­nia mie­sza się z cie­płym za­pa­chem drze­wa trza­ska­jące­go w ko­min­ku, a cza­sa­mi do­cie­ra­jąca do nas znad je­zio­ra mgła przy­no­si woń si­to­wia i pia­sku.
Nie­dłu­go miną trzy lata, od­kąd miesz­ka­my w tym domu. Zo­ba­czy­li­śmy ogło­sze­nie w ga­ze­cie i od razu zde­cy­do­wa­li­śmy, że chce­my się tu wpro­wa­dzić, mimo że to kil­ka­dzie­si­ąt ki­lo­me­trów za mia­stem. Dzie­ci mogą ba­wić się w ogro­dzie bez obaw o sa­mo­cho­dy, Hen­rik – maj­ster­ko­wać w warsz­ta­cie znaj­du­jącym się w od­dziel­nym bu­dyn­ku na dzia­łce, a ja – grze­bać w ra­bat­kach i dbać o ogród, o ja­kim za­wsze ma­rzy­łam. Nie uda­ło mi się jesz­cze na­go­spo­da­rzyć tyle, ile za­mie­rza­łam, ale ze­bra­łam już plon z kil­ku grządek. Ho­du­je­my też krze­wy z ma­li­na­mi i czar­ny­mi po­rzecz­ka­mi, któ­re go­tu­ję i ro­bię ga­la­ret­ki, a w ze­szłym roku przez całe lato je­dli­śmy na­szą wła­sną sa­ła­tę i po­mi­do­ry. Te wszyst­kie małe rze­czy dają mi sa­tys­fak­cję, ja­kiej wcze­śniej w ogó­le so­bie nie wy­obra­ża­łam. Oto­cze­nie domu jest wprost nie­sa­mo­wi­te. Za­wsze chcia­łam miesz­kać nad je­zio­rem, ale od­kąd po­ja­wi­ły się dzie­ci, zro­bi­łam się bar­dziej nie­spo­koj­na. Na po­cząt­ku mia­łam kosz­ma­ry, że mo­gły­by tam ze­jść we śnie i się uto­pić.
Za­sia­da­my przy sto­le. Hen­rik sta­wia na środ­ku pa­tel­nię i garn­ki, po czym dzie­ci rzu­ca­ją się na je­dze­nie i za­czy­na­ją łap­czy­wie jeść. Po­ło­wa przy­go­to­wa­nych rze­czy lądu­je na sto­le i podło­dze, a na do­da­tek wszyst­kie mó­wią z je­dze­niem w buzi. Robi się okrop­ny roz­gar­diasz, na co Hen­rik i ja spo­gląda­my na sie­bie roz­ba­wie­ni. Cały czas go ko­cham. Nie mam co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Ko­cham go od sied­miu lat i wiem, że on od­wza­jem­nia moje uczu­cie. Sprze­cza­li­śmy się, mie­li­śmy kry­zy­sy, ale roz­sta­nie ni­g­dy nie było opcją, mimo że kie­dy się po­zna­li­śmy, by­li­śmy jesz­cze bar­dzo mło­dzi.
Spo­tka­li­śmy się na uni­wer­sy­te­cie, na któ­rym ra­zem stu­dio­wa­li­śmy. On był na me­dy­cy­nie, a ja za­pi­sa­łam się na kil­ka przy­pad­ko­wych przed­mio­tów, by ja­koś wy­pe­łnić czas przed po­cząt­kiem stu­diów dzien­ni­kar­skich. Za­pro­sił mnie na piwo do pubu. Po­szło tak ła­two. Roz­ma­wia­li­śmy cały wie­czór, nocą spa­ce­ro­wa­li­śmy wzdłuż rze­ki, a gdy sło­ńce wsta­wa­ło, je­dli­śmy śnia­da­nie w ka­wiar­ni nie­da­le­ko mo­je­go aka­de­mi­ka. Od tam­tej chwi­li wi­dzie­li­śmy się ka­żde­go dnia, przez ty­go­dnie, mie­si­ące, lata.
Ide­al­ne ży­cie. Do­kład­nie tak je so­bie wy­obra­ża­łam, gdy by­łam na­sto­lat­ką snu­jącą pla­ny na przy­szło­ść. Mia­łam za­miesz­kać w domu ta­kim jak ten – sta­rym, z wi­do­kiem na je­zio­ro, na wsi, ale nie­da­le­ko mia­sta. Naj­lep­sza mo­żli­wa kom­bi­na­cja. A mój mąż miał być wła­śnie taki jak Hen­rik: miły, opie­ku­ńczy, przy­stoj­ny, in­te­li­gent­ny, za­baw­ny i tro­skli­wy jako oj­ciec. Do­cze­ka­li­śmy się trój­ki dzie­ci. Od za­wsze wie­dzia­łam, że chcę mieć przy­naj­mniej dwój­kę. Je­stem je­dy­nacz­ką i ni­g­dy nie lu­bi­łam, kie­dy jako je­dy­ne dziec­ko mu­sia­łam słu­chać po­wa­żnych roz­mów do­ro­słych przy sto­le. Lu­bię, gdy wo­kół mnie jest wie­le osób, i bar­dzo źle się czu­ję, gdy robi się ci­cho, a te­ma­ty do roz­mów się wy­czer­pu­ją.
Wie­dzia­łam też, że chcę zo­stać dzien­ni­kar­ką. Zde­cy­do­wa­łam się, gdy tyl­ko zro­zu­mia­łam, na czym po­le­ga ten za­wód. Chcia­łam pi­sać, a przy oka­zji mieć po­wód, by pu­kać do drzwi lu­dzi, któ­rych nie znam, i py­tać ich, o co tyl­ko chcę. Z na­tu­ry je­stem cie­kaw­ska, nie­śmia­ło­ść to coś zu­pe­łnie mi ob­ce­go, a do tego in­te­re­su­je mnie wie­le rze­czy: po­li­ty­ka, zmia­ny kli­ma­tu, sy­tu­acja ucho­dźców, imi­gran­tów i ich in­te­gra­cja w Szwe­cji. Ten za­wód do mnie pa­su­je i ni­g­dy nie ża­ło­wa­łam swo­je­go wy­bo­ru.
– Jak po­szło spo­tka­nie? – pyta Hen­rik.
– Prze­nie­śli je na pó­źniej – od­po­wia­dam. – Wy­da­je się, że w re­dak­cji dzie­je się coś po­wa­żne­go. Lu­dzie coś ga­da­ją, ale nikt nic nie wie. Pew­nie do­wie­my się, gdy już będą ja­kieś de­cy­zje.
Til­de wy­ci­ągnęła rącz­kę po szklan­kę, ale źle oce­ni­ła od­le­gło­ść i mle­ko roz­la­ło się po po­wierzch­ni sto­łu. Hen­rik szyb­ko zja­wia się z ręcz­ni­kiem pa­pie­ro­wym, przy oka­zji po­ma­ga­jąc Vin­cen­to­wi wy­smar­kać nos.
– Jak ci się wy­da­je: co jest gra­ne? – ci­ągnie da­lej Hen­rik.
– Pew­nie szy­ku­je się re­duk­cja eta­tów – mó­wię.
– Nie mu­sisz się ra­czej nie­po­ko­ić. Po­trze­bu­ją cię prze­cież, bo je­steś naj­lep­sza – mówi prze­ko­nu­jąco.
Wy­ci­ąga się w stro­nę mo­jej dło­ni i przy­ci­ska ją do sie­bie. Jego cie­pło zo­sta­je jesz­cze na mo­jej skó­rze, gdy on już sprząta ze sto­łu.
Wie­czór roz­pły­wa się w zgie­łku co­dzien­nych obo­wi­ąz­ków: ła­do­wa­nie brud­nych na­czyń do zmy­war­ki, pra­nie i pla­no­wa­nie za­jęć dzie­ci. Ru­ben za­czął nie­daw­no ćwi­czyć ka­ra­te, a Vin­cent chce już grać w pi­łkę no­żną, mimo że jest na to za mały. Gdy wy­bi­ja siód­ma, wcho­dzę do po­ko­ju Til­de, za­ko­pu­ję się obok niej w łó­żku i czy­tam jej ksi­ążecz­kę, któ­rą po­le­co­no mi w bi­blio­te­ce. Til­de od razu ła­pie za moje ucho, z roz­tar­gnie­niem po­cie­ra­jąc ma­łżo­wi­nę. Do­pie­ro co sko­ńczy­ła ssać smo­czek, ale za­stąpi­ła go przy­tu­lan­ką i kie­dy otwie­ram ksi­ążkę i znaj­du­ję miej­sce, gdzie czy­ta­ły­śmy ostat­nio, przy­su­wa się bli­żej mnie. Jej cia­ło jest cie­płe, czu­ję, jak pod pi­żam­ką bije jej ser­ce. Wska­zu­je w ksi­ążecz­ce pal­cem na ró­żne rze­czy, o któ­re ją py­tam, mimo że jesz­cze nie po­tra­fi do­brze mó­wić. Je­stem z niej dum­na, cho­ciaż wiem, że nie po­win­nam chwa­lić ka­żdej ma­łej rze­czy, jaką ro­bią dzie­ci. Chcę, by swo­ją war­to­ść po­czu­ły na inne spo­so­by.
Ksi­ążecz­kę od­kła­dam na podło­gę, ga­szę lam­pę i ra­zem le­ży­my bli­sko sie­bie. Sły­szę, jak po dru­giej stro­nie ścia­ny Ru­ben i Vin­cent roz­ra­bia­ją i jak Hen­rik mówi do nich spo­koj­nym gło­sem, by po­ło­ży­li się do łó­żek. Gdy od­dech Til­de sta­je się ci­ęższy, leżę przy niej jesz­cze tro­chę i pa­trzę na lamp­kę noc­ną, któ­ra kręci się w jed­nym z okien. Roz­rzu­ca wo­kół sie­bie wzo­ry serc, a jej ró­żo­wy blask ko­lo­ru­je ścia­ny. Gło­sy w sąsied­nim po­ko­ju z cza­sem cich­ną. Dom ogar­nia spo­kój. Roz­le­ni­wiam się, czu­ję ci­ężar w cie­le, gdy głasz­czę Til­de po czo­le. W ko­ńcu jej od­dech sta­je się rów­ny, a rącz­ka opa­da na po­dusz­kę. Pa­trzę na jej drżące rzęsy i czu­ję ogar­nia­jącą mnie falę cie­pła. Wy­da­je się, jak­by do­pie­ro kil­ka ty­go­dni temu Ru­ben był taki ma­lut­ki. Cza­sa­mi mam wra­że­nie, że upływ cza­su jest złow­ro­gi.
Czu­ję zmęcze­nie. Gdy­by tak móc so­bie za­snąć, po­le­żeć tu­taj go­dzi­nę, aż Hen­rik przyj­dzie i szturch­nie mnie w ra­mię. Pod­no­szę się jed­nak ostro­żnie i prze­cie­ram oczy, by tro­chę się roz­bu­dzić. Nie­wie­le to po­ma­ga.
Gdy wcho­dzę do du­że­go po­ko­ju, Hen­rik sie­dzi już na ka­na­pie. Kła­dę się z gło­wą na jego ko­la­nach, a on gła­dzi mnie po wło­sach, ogląda­jąc wia­do­mo­ści w te­le­wi­zji.
– Zmęczo­na je­steś, skar­bie? – pyta.
– Mhm. Ale chy­ba pój­dę na tre­ning na dzie­wi­ątą – od­po­wia­dam.
– Będziesz ćwi­czy­ła o tej po­rze?
– Mu­szę. Nie mogę so­bie od­pusz­czać te­raz, kie­dy wła­śnie wy­ro­bi­łam so­bie do­bre na­wy­ki.
Sia­dam na ka­na­pie i tulę twarz do jego szyi. Blond wło­sy Hen­ri­ka ła­sko­czą mnie w czo­ło. Wdy­cham jego za­pach i ca­łu­ję go na chwi­lę przed tym, za­nim się pod­nio­sę. On pró­bu­je mnie za­trzy­mać, ci­ągnie z po­wro­tem na mi­ęk­kie po­dusz­ki sofy.
– No zo­stań. Otwo­rzy­my bu­tel­kę wina – mówi pro­szącym gło­sem.
– W po­nie­dzia­łek? To do cie­bie nie­po­dob­ne… – od­po­wia­dam i ude­rzam go lek­ko w ra­mię.
– Nie? No niech ci będzie. Wspie­ram cię. Do­brze, że o sie­bie dbasz.
Uśmie­cham się i zdej­mu­ję ubra­nia tre­nin­go­we z su­szar­ki na pra­nie.
– A kto dzi­siaj pro­wa­dzi ten tre­ning? – do­py­tu­je.
Za­sta­na­wiam się, ale nic nie przy­cho­dzi mi do gło­wy.
– Nie ta bab­ka, co ska­cze zu­pe­łnie bez tak­tu? – ci­ągnie.
– Tak, do­kład­nie – od­po­wia­dam, skła­da­jąc ręcz­nik na pół.
– Dużo lu­dzi przy­cho­dzi o tej go­dzi­nie? – pyta Hen­rik.
– Ró­żnie – od­po­wia­dam. – Nie cze­kaj, aż wró­cę. Prysz­nic we­zmę już na si­łow­ni.
Obie­ma dło­ńmi chwy­ta moją twarz i daje mi bu­zia­ka. Wi­dzę błysk w jego oczach. O czy­mś mi to przy­po­mi­na, o czy­mś bez­kszta­łt­nym i ulot­nym, co jesz­cze do mnie nie do­ta­rło.
– Ko­cham cię – mówi Hen­rik.
Wsia­dam do sa­mo­cho­du i pod­kręcam ogrze­wa­nie, by z przed­niej szy­by znik­nęła wil­goć. Po­wo­li, naj­bli­żej wy­lo­tu dmu­chaw po­wi­ęk­sza­ją się pla­my przej­rzy­ste­go szkła. Przez okno wi­dzę, jak z mgły wy­ła­nia się dom. To dość dziw­ny bu­dy­nek, wie­le w nim kątów i za­ka­mar­ków, ale mimo to jest pi­ęk­ny. Pa­ne­le fa­sa­dy są z sza­ra­we­go drew­na, a ta­ras wy­ra­źnie wy­sta­je przed przed­nią część. Wo­kół domu po­przed­ni wła­ści­ciel zbu­do­wał ba­lu­stra­dę ozdo­bio­ną ja­ki­miś dziw­ny­mi zna­ka­mi. Wy­gląda­ją jak coś ma­gicz­ne­go, może ja­kieś za­klęcia: gwiaz­dy i pó­łk­si­ęży­ce pod­trzy­mu­ją po­przecz­kę, a sym­bo­le są prze­pla­ta­ne czy­mś w ro­dza­ju zna­ków ru­nicz­nych. Kie­dy ku­pi­li­śmy dom, za­py­ta­li­śmy sąsia­dów i agen­ta nie­ru­cho­mo­ści, co to wszyst­ko ozna­cza, ale nikt nie po­tra­fił nam po­wie­dzieć. W ogó­le nie wie­my tak na­praw­dę zbyt wie­le o hi­sto­rii domu ani o jego po­przed­nich wła­ści­cie­lach. Agent wie­dział je­dy­nie, że zo­stał on wy­bu­do­wa­ny na po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku i że wcze­śniej miesz­ka­ła tu ja­kaś ro­dzi­na. Po­tem stał pu­sty, za­nim zo­stał znów wy­sta­wio­ny na sprze­daż. Gdy tyl­ko zo­ba­czy­łam jego zdjęcia w ogło­sze­niu, wie­dzia­łam, że mu­si­my go ku­pić – to wła­śnie my mie­li­śmy tu za­miesz­kać. Od­no­wi­li­śmy ła­zien­ki i kuch­nię, ale sta­ra­li­śmy się za­cho­wać ory­gi­nal­ną at­mos­fe­rę domu. Uwa­żam, że się uda­ło.
Szy­ba sa­mo­cho­du już cała od­ta­ja­ła, co­fam więc sa­mo­chód, wy­mi­ja­jąc ra­bat­ki, na któ­rych ho­du­ję chry­zan­te­my. Hen­rik po­cząt­ko­wo za­sta­na­wiał się, czy chcę za­opa­try­wać całe mia­sto w kwia­ty na gro­by, ale te­raz przy­zna­je, że są prze­pi­ęk­ne. Wy­mie­sza­łam je z bia­ły­mi mie­czy­ka­mi, in­ny­mi ro­śli­na­mi okry­wo­wy­mi i sto­krot­ka­mi. O tej po­rze roku wszyst­ko jed­nak jest już su­che i brązo­we.
Wy­je­żdżam na dro­gę szu­tro­wą. Na pierw­szym od­cin­ku prze­dzie­ram się przez gęsty las, gdzie ko­ro­ny drzew za­sła­nia­ją nie­bo, a po­tem wje­żdżam na głów­ną szo­sę pro­wa­dzącą pro­sto do mia­sta. Jezd­nię po­kry­wa cien­ka war­stwa szro­nu, a w świe­tle bi­jącym z la­tar­ni błysz­czą się krysz­ta­łki. Wi­dok wpra­wia mnie w stan ocza­ro­wa­nia, aż pra­wie za­po­mi­nam, że sie­dzę za kie­row­ni­cą, więc gdy przez dro­gę prze­bie­ga sar­na, nie mam już cza­su, by za­ha­mo­wać. Uda­je mi się ją ide­al­nie wy­mi­nąć, a ona zni­ka w le­sie. Sie­dzę na­dal za kie­row­ni­cą i mru­gam ocza­mi. Mu­szę się sku­pić, prze­stać bu­jać w obło­kach. To nie­bez­piecz­ne, wiem o tym.
Na miej­sce do­cie­ram po kwa­dran­sie. Par­ku­ję sa­mo­chód w pew­nej od­le­gło­ści, po­zo­sta­łe kil­ka­set me­trów po­ko­nu­ję pie­szo. Świa­tła w bu­dyn­ku są w wi­ęk­szo­ści zga­szo­ne, po­nad po­dwór­kiem uno­si się nie­bie­ska po­świa­ta. W mie­ście nie robi się tak ciem­no, jak do tego je­stem przy­zwy­cza­jo­na na wsi: nad na­szym do­mem mo­żna zo­ba­czyć gwiaz­dy, a tu­taj nie­bo jest za­nie­czysz­czo­ne świa­tłem z cen­trum. Wcho­dzę po­wo­li po scho­dach i de­li­kat­nie pu­kam w drzwi. Otwie­ra­ją się po za­le­d­wie kil­ku chwi­lach. Wiem, że cze­kał na mnie, sie­dział w kuch­ni i od­li­czał se­kun­dy, za­nim znów mnie zo­ba­czy. Czu­ję, że mo­ty­le w brzu­chu ło­po­czą jesz­cze bar­dziej. Coś jak mdło­ści. To wła­śnie to uczu­cie spra­wi­ło, że w ostat­nich mie­si­ącach stra­ci­łam wie­le ki­lo­gra­mów. Nie mogę jeść, gdy je­stem za­ko­cha­na.
On spo­gląda przez chwi­lę, za­nim wci­ąga mnie do holu, za­my­ka­jąc gwa­łtow­nie drzwi. Robi to wszyst­ko jed­nym ru­chem: jego ra­mię na mo­jej ta­lii, dłoń pod moją ko­szul­ką, trza­ska­jące drzwi i jego mi­ęk­kie usta, któ­re przy­ci­ska­ją się do mo­ich.

 
Wesprzyj nas