Charley Sutherland przez całe życie ukrywał niezwykłą umiejętność, nad którą nie w pełni panuje: potrafi sprowadzać postacie z książek do rzeczywistości.


Jego starszy brat, Rob – młody prawnik z normalnym domem, normalną narzeczoną, wiodący zupełnie zwyczajne życie – ma nadzieję, że ów sekret rodzinny zniknie, jeśli Charley przestanie wykorzystywać swą umiejętność, a z barków Roba zostanie zdjęty obowiązek chronienia brata przed światem z powieści.

Jednak postacie literackie zaczynają dokazywać w mieście braci, co grozi zniszczeniem świata. Tym razem jednak nie jest to robota Charleya. Ktoś jeszcze jest obdarzony niezwykłą umiejętnością.

Zadaniem Charleya oraz niechętnego Roba jest powstrzymanie tego kogoś, najlepiej zanim którykolwiek z czytelników doczyta do Końca.

***

Akt ogromnej odwagi… Parry pisze z intuicją Sherlocka Holmesa, szczodrym sercem Dawida Copperfielda i nawiedzoną duszą Doriana Graya.
Jordanna Max Brodsky

Radosna przejażdżka przez wszystkie wasze ukochane opowieści. Zabawna, ujmująca, błyskotliwa i chwytająca za serce.
Tasha Suri

Przezabawna przygoda, wywołująca dreszcze podobnie jak „Nigdziebądź” Neila Gaimana Jedna z najśmieszniejszych książek tego roku.
Mike Chen

H.G. Parry
Nieprawdopodobna ucieczka Uriasza Heepa
Przekład: Paweł Lipszyc
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 7 września 2022
 
 


Dr Char­les Suther­land, dwa­dzie­ścia sześć lat
Notatki do arty­kułu „Forma auto­bio­gra­ficzna w Wiel­kich nadzie­jach i Dawi­dzie Cop­per­fiel­dzie
• Prze­ana­li­zuj cha­rak­ter pamięci, winy, iro­nii, nar­ra­cji reflek­syj­nych.
• Dawid w dzie­ciń­stwie jako ofiara, zaczerp­nięte bez­po­śred­nio ze wspo­mnień Dic­kensa.
• Por. Hod­gins, szcze­gól­nie 267–289.
• Sam nie wiem. Cza­sem myślę, że około sie­dem­na­stego roku życia drzwi mojego mózgu otwo­rzyły się na oścież i zakli­no­wały. Teraz drę­twieją, zara­stają paję­czy­nami, różne rze­czy wsy­pują się do środka, chwilę wirują, potem znów wypa­dają na zewnątrz. Pew­nego dnia drzwi zaczną się powoli zamy­kać i pozo­stanę w ciem­no­ści z kil­koma sze­lesz­czą­cymi okru­chami myśli, które, ile­kroć ich uży­wam, stają się cień­sze i słab­sze. Jak listki her­baty.
• Cza­sem myślę, że mogę zro­bić wszystko.
• Wspa­niale, Char­ley. Przy­pusz­czal­nie to wła­śnie nazy­wają kon­dy­cją ludzką. Powi­nie­neś pew­nie wra­cać do pracy.
• A co z Uria­szem Heepem? Jak on do tego pasuje?

I

O czwar­tej rano obu­dził mnie tele­fon od młod­szego brata. Zady­szany, spa­ni­ko­wany głos grzązł mu w gar­dle, co aż nazbyt dobrze zna­łem.
– Uriasz Heep wydo­stał się na wol­ność na dzie­wią­tym pię­trze – oznaj­mił. – Nie mogę go zła­pać. Mózg spo­wi­jała mi senna wata, więc słowa dotarły do mnie z opóź­nie­niem. – Poważ­nie, Char­ley? – spy­ta­łem, kiedy wresz­cie się ock­ną­łem. – Znowu? – Ni­gdy wcze­śniej nie wyczy­ta­łem Uria­sza Heepa. – To prawda, ale… wiesz, co mam na myśli. – Potar­łem oczy, pró­bu­jąc się sku­pić. W zim­nej sypialni pano­wała cał­ko­wita ciem­ność; jedy­nym nie­ostrym źró­dłem świa­tła był zegar elek­tro­niczny. Tuż obok usły­sza­łem, jak Lydia się poru­sza i odwraca, sze­lesz­cząc pościelą. Poczu­łem się tak, jak­bym zawi­snął mię­dzy dwoma świa­tami: zdro­wym, w któ­rym zasną­łem, oraz świa­tem Char­leya, pró­bu­jącym obu­dzić mnie przez słu­chawkę. Zna­jome uczu­cie. – To Dic­kens, prawda? Wiesz, że ty i Dic­kens nie­zbyt do sie­bie pasu­je­cie, czy co wy tam razem robi­cie. Sądzi­łem, że ostat­nio trzy­masz się poezji. Tych post­mo­der­ni­stycz­nych rze­czy, które czyta się jak słow­nik skrzy­żo­wany z man­trą bud­dyj­ską i które dla nikogo nie mają sensu. – Każdy wiersz na świe­cie coś dla kogoś zna­czy. Nawet w sta­nie pół­uś­pie­nia umia­łem roz­po­znać wymówkę. – Obie­ca­łeś. Obie­ca­łeś, że to się wię­cej nie zda­rzy. – Wiem, mówi­łem serio, prze­pra­szam – szep­tał, przy­pusz­czal­nie nie chcąc alar­mo­wać ochro­nia­rzy łażą­cych po kam­pu­sie uni­wer­sy­tec­kim, a może nie chciał zwra­cać uwagi Uria­sza Heepa. – Pro­szę cię, Rob, pro­szę, wiem, że jest późno i jutro pra­cu­jesz, ale jeśli znajdą go tu rano… – Dobrze już, dobrze, uspo­kój się. – Stłu­mi­łem roz­draż­nie­nie. Nie­kiedy warto było, żeby je usły­szał, cza­sem jed­nak mogło strą­cić go w prze­paść. Teraz wyczu­wa­łem, że znaj­do­wał się nie­bez­piecz­nie bli­sko kra­wę­dzi. – Jesteś u sie­bie w gabi­ne­cie? Idę. Miej go na oku i za dzie­sięć minut zejdź, żeby mnie wpu­ścić do budynku. – Dzię­kuję. – Wes­tchnął. – Boże, naprawdę mi przy­kro, wystar­czyła sekunda… – Dzie­sięć minut – powtó­rzy­łem i roz­łą­czy­łem się. Usły­sza­łem, jak moje wła­sne wes­tchnie­nie ula­tuje w ciem­ność; prze­cze­sa­łem pal­cami włosy. No cóż, trudno powie­dzieć, żebym był zdzi­wiony. – To mój brat – wyja­śni­łem Lydii, która, jak wyczu­wa­łem, przy­glą­dała mi się z sen­nym zatro­ska­niem z dru­giej połowy łóżka. – Prze­żywa kry­zys. – Trzyma się? – Da sobie radę. – Lydia nie wie­działa, jaką postać przyj­mo­wały kry­zysy mojego brata, ale nie dzwo­nił po raz pierw­szy. Nawet nie pierw­szy raz w środku nocy. Nie mia­łem poję­cia, kto mu poma­gał, kiedy miesz­kał w Anglii, ale odkąd poja­wił się w Wel­ling­ton, lata­łem jak kot z pęche­rzem. – Po pro­stu trzeba mu w czymś pomóc. Wiesz, jaki on jest. – Dziś rano masz sprawę – przy­po­mniała mi. – Wiem – odpar­łem. – Dam radę. Zaśnij. – Nie możesz roz­wią­zy­wać za niego wszyst­kich pro­ble­mów. Ma dwa­dzie­ścia sześć lat. – Wiem. – Lydia miała rację; powi­nien nauczyć się samo­dziel­nie radzić sobie z podob­nymi spra­wami. Ale Uriasz Heep. Ni­gdy nie czy­ta­łem Dic­kensa, lecz wyro­bi­łem sobie instynkt w kwe­stii imion, a to nie brzmiało obie­cu­jąco.
Mój brat pra­cuje jako wykła­dowca na Uni­wer­sy­te­cie Księ­cia Alberta w Wel­ling­ton, dokąd, zgod­nie z obiet­nicą, mogę doje­chać z domu w mniej wię­cej dzie­sięć minut, pod warun­kiem, że zatrzy­mam się tylko, żeby wło­żyć buty i nacią­gnąć płaszcz na piżamę. W ciem­no­ści jedzie się trudno; droga okrąża cen­trum i ginie krętą wstęgą wśród pod­gó­rzy Kel­burn. Prze­ga­pi­łem zjazd i wylą­do­wa­łem po nie­wła­ści­wej stro­nie Ogrodu Bota­nicz­nego. Takie wła­śnie jest Wel­ling­ton. Mia­sto przy­cup­nęło mię­dzy zatoką a wzgó­rzami: poje­dziesz za daleko w jedną stronę, i lądu­jesz w oce­anie; za daleko w drugą, i sta­jesz przed ścianą nie­prze­by­tego lasu, wzno­szą­cego się ku chmu­rom. Nie­do­bre miej­sce dla mojego brata, któ­rego sto­su­nek do „za daleko” ni­gdy nie był zdrowy.
W poło­wie wyso­ko­ści wzgórz Kel­burn usa­do­wił się kam­pus, cha­otyczne zbio­ro­wi­sko budyn­ków po obu stro­nach drogi, połą­czo­nych wia­duk­tem. Jak na stan­dardy nowo­ze­landz­kie budynki są stare, ale Char­ley pew­nie ich tak nie postrze­gał. Jesz­cze trzy lata temu stu­dio­wał w Oks­for­dzie, gdzie nazwa­nie budynku sta­rym ozna­cza, że ktoś stu­dio­wał tam tysiąc lat temu. Raz odwie­dzi­łem Char­leya i czu­łem przy­ku­rzone brze­mię stu­leci oraz sta­rych kamieni. Nie mia­łem pew­no­ści, czy mi się tam podo­bało. Miej­sce za bar­dzo wygląda, jakby zeszło z kart książki. Liczący nie­wiele ponad sto lat kam­pus Księ­cia Alberta na­dal nosi ślady pracy ludz­kich rąk. Więk­szość budyn­ków admi­ni­stra­cyj­nych słu­żyła pier­wot­nie za miesz­ka­nia imi­gran­tom, a naj­oka­zal­sze były nawet nie­za­prze­czal­nym dzie­łem wik­to­riań­skich kolo­ni­stów, odtwa­rza­ją­cych Anglię w pod­sta­wo­wych kształ­tach archi­tek­to­nicz­nych. Myśl o Oks­for­dzie przy­wo­łuje spo­kój let­niego powie­trza; tutaj powie­trze ni­gdy nie jest nie­ru­chome i rzadko kiedy spo­kojne. Tam­tej kon­kret­nej nocy sią­pił lekki deszcz, latar­nie uliczne chwy­tały kro­ple w srebrną mgiełkę. Gdy wysia­dłem z samo­chodu, mgiełka przy­lgnęła mi do twa­rzy, kłu­jąc jak lodowe igiełki. Char­ley otwo­rzył drzwi wydziału angli­styki, chyba jesz­cze zanim zdą­ży­łem zapu­kać. W kory­ta­rzu za jego ple­cami paliło się świa­tło, dzięki czemu zoba­czy­łem wiel­kie ujmu­jące oczy, nie­sforną ciemną czu­prynę oraz wor­ko­waty swe­ter, w któ­rym wyda­wał się mniej­szy i młod­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. Char­ley jest w tym bar­dzo dobry. Nie zna­czyło to, że tym razem nie zamie­rza­łem go zabić – bo zamie­rza­łem – jed­nak może nie w chwili, gdy wprost wycho­dził ze skóry ze zde­ner­wo­wa­nia. – Uciekł mi – ode­zwał się natych­miast. Jak zwy­kle w sytu­acji kry­zy­so­wej mówił tak szybko, że pra­wie go nie rozumia­łem. – Sta­ra­łem się przy nim zostać, ale musia­łem do cie­bie zadzwo­nić… a komórkę mia­łem w gabi­ne­cie, więc musia­łem tam pójść, potem pró­bo­wa­łem go zna­leźć, ale… – Hej, wylu­zuj. – W lewym bucie mia­łem dziurę, co zauwa­ży­łem dopiero, gdy bie­głem po kału­żach. Teraz czu­łem roz­cia­paną, mokrą skar­petkę. – Ode­tchnij głę­boko. On musi wciąż być w budynku, prawda? Nie ma karty magne­tycz­nej, żeby wyjść, a drzwi zamy­kają po zmroku? – Zga­dza się – potwier­dził Char­ley. Posłusz­nie wziął głę­boki wdech i wypu­ścił powie­trze. Nie pomo­gło. – Jeśli nie wybije okna albo ktoś nie zosta­wił otwar­tego… – Czy coś na to wska­zuje? – Nie. Zaglą­da­łem do wszyst­kich pomiesz­czeń. Ni­gdzie go nie ma. – Znaj­dziemy go – zapew­ni­łem. – Nie martw się. To tylko przy­kry bez­rzęsy typ z cza­sów wik­to­riań­skich. – W dro­dze na kam­pus spraw­dzi­łem w Google’u, co może tłu­ma­czyć fakt, że pobłą­dzi­łem. Naj­wy­raź­niej cho­dziło o szpet­nego rudzielca, który usi­łuje zruj­no­wać życie głów­nym posta­ciom Dawida Cop­per­fielda. W dodatku ist­niał zespół roc­kowy o tej samej nazwie: nie­zły czad. – Jest ina­czej niż wtedy, gdy w wieku ośmiu lat wywo­ła­łeś z książki Dra­culę. – Wam­piry mają sła­bo­ści – odparł posęp­nie Char­ley. – Sto­ker o to zadbał. Ludzie są znacz­nie mniej prze­wi­dy­walni. Z tym aku­rat nie mogłem dys­ku­to­wać. – Chodź. Zacznijmy od two­jego gabi­netu.
Ni­gdy wcze­śniej nie byłem w gabi­ne­cie Char­leya, ale oka­zał się dokład­nie taki, jak sobie wyobra­ża­łem: zupełny chaos. Biurko zasta­wione kub­kami, które wyzie­rały też z pó­łek na książki, te zaś wyle­wały się ze wszyst­kich zakąt­ków i zaka­mar­ków, pod zaba­zgra­nymi kart­kami stał kom­pu­ter. Jedy­nym meblem wol­nym od rupieci był sfa­ty­go­wany fotel obok łóżka: Char­ley naj­wy­raź­niej tam wła­śnie sia­dał, żeby zasy­py­wać resztę gabi­netu szpar­ga­łami. W całym tym cha­osie ziała dziura w kształ­cie mojego brata: fotel, niczym zakre­ślone przez poli­cję miej­sce zbrodni.
Ani śladu zbie­głego dic­ken­sow­skiego szu­brawca, czu­łem jed­nak słabą woń dymu i mgły, którą nauczy­łem się koja­rzyć z Anglią Dic­kensa. Prócz tej woni w gabi­ne­cie uno­siły się bar­dziej zna­jome zapa­chy ksią­żek i zwie­trza­łej kawy. – A tak w ogóle, co tu robi­łeś o czwar­tej rano? – spy­ta­łem zady­szany. Bra­ko­wało mi tchu, ponie­waż na dzie­wiąte pię­tro wdra­pa­łem się po scho­dach, by nie zdra­dzić Uria­szowi Heepowi naszego przy­by­cia. Zresztą windy w tym budynku sły­nęły z tego, że się psuły. Pamię­ta­łem to z cza­sów stu­diów pierw­szego stop­nia, cho­ciaż zaję­cia mia­łem naj­czę­ściej na kam­pu­sie wydziału prawa w cen­trum. Po raz pierw­szy zna­la­złem się na wydziale angli­styki, który w ciem­no­ści pre­zen­to­wał się dość nie­sa­mo­wi­cie. Recep­cja zamknięta, w labi­ryn­cie kory­ta­rzy zale­gły cie­nie. – Koń­czy­łem pisać arty­kuł – odparł Char­ley. – No, wła­ści­wie zaczy­na­łem. W przy­szłym tygo­dniu ktoś chce go do anto­lo­gii. Sam nie wiem… Zapro­po­no­wa­łem arty­kuł o for­mie auto­bio­gra­ficz­nej w Dawi­dzie Cop­per­fiel­dzie i Wiel­kich nadzie­jach, ale zafa­scy­no­wało mnie, że Uriasz Heep pełni w Dawi­dzie Cop­per­fiel­dzie funk­cję kozła ofiar­nego nie­po­ko­jów klasy śred­niej. Zain­te­re­so­wały mnie środki, za pomocą któ­rych Dic­kens stwo­rzył postać Uria­sza Heepa jako zagro­że­nie dla porządku spo­łecz­nego; czy­ta­łem i roz­my­śla­łem o tym inten­syw­nie… – A on wysko­czył z książki – dokoń­czy­łem ponuro. Już wcze­śniej sły­sza­łem o podob­nych przy­pad­kach. – Nie mogłeś go po pro­stu odsta­wić na miej­sce? – Za szybko się zja­wił. Wie­dział, co chcę zro­bić, i nie zamie­rzał mi na to pozwo­lić. – Nie powi­nie­neś tu prze­by­wać w nocy. – Pokrę­ci­łem głową. – Zasie­dzia­łem się – odpo­wie­dział prze­pra­sza­jąco. – Zresztą, lepiej jest pra­co­wać, kiedy nikogo tu nie ma, na wypa­dek gdyby zda­rzyło się coś podob­nego. – Pew­nie tak, ale wiesz, że praw­do­po­do­bień­stwo cze­goś takiego jest więk­sze, jeśli jesteś zmę­czony. A już na pewno wtedy, gdy zasie­dzisz się w pracy. – Nie zro­bi­łem tego naumyśl­nie. – Mniej­sza z tym. – Się­gną­łem po kartkę papieru z wierzch­niej war­stwy zale­ga­ją­cej na biurku, pokrytą naj­mniej czy­telną wer­sją pisma Char­leya. Zaczą­łem czy­tać. PATRZ str. 467. Mode­lowy klerk – mode­lowy wię­zień – Heep jest swoją wła­sną paro­dią – staje się tym, czego ocze­kują po nim ludzie – komen­tarz na temat hipo­kry­zji XIX w. – lęk przed bazgroł bazgroł – kształt-bazgroł – bazgroł samego Dawida bazgroł – jak Orlick i Pip z WN – Fit­zwil­liam pisze o tym w bazgroł… – Mówi­łeś, że myśla­łeś o nim jako zagro­że­niu porządku spo­łecz­nego? Mój brat mar­kot­nie przy­tak­nął. Postaci przy­zy­wane z ksią­żek przez Char­leya są zawsze zabar­wione jego inter­pre­ta­cjami. Char­ley nazywa to post­mo­der­ni­zmem w dzia­ła­niu. Ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­bo­wa­li­śmy, było zabar­wie­nie ostat­niej postaci zagro­że­niem, choćby teo­re­tycz­nym. – W porządku. – Pró­bo­wa­łem myśleć, co nie przy­cho­dziło mi łatwo, bo jesz­cze dwa­dzie­ścia minut wcze­śniej głę­boko spa­łem. W odróż­nie­niu od mózgu Char­leya mój nie funk­cjo­nuje dobrze przed świ­tem. – Znasz tę postać. Dokąd mógł pójść? – Nie wiem. W książce nie zbliża się do wydziału angli­styki. Chyba musimy go poszu­kać. – Char­ley!… – W porę stłu­mi­łem iry­ta­cję. Wła­ści­wie było to coś wię­cej niż iry­ta­cja. Nie­na­wi­dzi­łem tego. Zawsze tego nie­na­wi­dzi­łem, ale teraz, we wła­snym mie­ście, nie­na­wi­dzi­łem tego jesz­cze bar­dziej. Wyj­rza­łem przez okno gabi­netu. Za kam­pu­sem teren stromo opa­dał i Wel­ling­ton roz­po­ście­rało się jak koc. W oddali migo­tały świa­tła cen­trum, za nimi był długi łuk zatoki i ciemny ocean. Mój brat pra­co­wał w bała­ga­nie, ale wszystko wokół wyda­wało się nie­wia­ry­god­nie czy­ste, młode i jasne. – Sądzisz, że powin­ni­śmy spraw­dzić w biblio­tece? – spy­tał Char­ley. Z tru­dem sku­pi­łem myśli. – Czy on chciałby pójść do biblio­teki? Wła­śnie tam byś go szuka? – Może tak. Nie mam poję­cia, dokąd mógłby się udać. Ści­sną­łem pal­cami nasadę nosa. – Char­ley, za kilka godzin mam dużą sprawę. O dzie­wiątej muszę się sta­wić w sądzie. To moja praca. Ludzie na mnie liczą. Nie mogę pro­wa­dzić noc­nych poszu­ki­wań. – Powie­dzia­łem już, że prze­pra­szam! Wie­działem, że nie powi­nie­nem do cie­bie dzwo­nić. – Nie powinno być takiej potrzeby! – To tyle, jeśli cho­dzi o tłu­mie­nie iry­ta­cji. Ni­gdy nie byłem w tym dobry. – Ile razy to się jesz­cze musi wyda­rzyć? Po pro­stu panuj nad myślami w trak­cie lek­tury książki! To chyba nie takie trudne! – Może powi­nie­neś iść. Sam sobie pora­dzę. To nie jest twój pro­blem. – Ow­szem, to jest mój pro­blem. To zawsze jest mój pro­blem. Stwa­rzasz go, kiedy spro­wa­dzasz te rze­czy do mojego mia­sta i mojego życia. – Nie chcia­łem. – Nie­ważne, czego chcesz. Ważne, co robisz. Ważne, co stale robisz. – Powie­dzia­łem już, że sam się tym zajmę – powie­dział Char­ley, a jego twarz stę­żała. – Nie powi­nie­nem był cię pro­sić, żebyś tu przy­szedł. Wra­caj do domu, Rob. Mówię serio. Nie potrze­buję two­jej pomocy. Mogłem odejść. Nie wydaje mi się, żebym to zro­bił; mam nadzieję, że nie. Ale nie posia­da­łem się z wście­kło­ści, czu­łem, jak gniew popy­cha mnie do mówie­nia i robie­nia rze­czy, któ­rych sta­ra­łem się uni­kać. Gniew mógłby wyrzu­cić mnie za próg. Tylko że w tej chwili zer­k­ną­łem na Char­leya. W prze­krzy­wie­niu głowy, w rysach twa­rzy dostrze­głem coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie zauwa­ży­łem. Pewną zapie­kłość i prze­bie­głość. W oczach bły­snęło mu coś, co mogło nie­mal ucho­dzić za zło­śli­wość. Notatki Char­leya mignęły mi przed oczami i zdjął mnie chłód. Kształt-bazgroł. Gdyby mój brat nie bazgrał jak kura pazu­rem, już wcze­śniej bym się domy­ślił. Jak już wspo­mnia­łem, twory mojego brata są zawsze zabar­wione spo­so­bem, w jaki je postrzega. Cza­sem cho­dzi o dro­biazg, nad któ­rym można zapa­no­wać: lekka odmiana oso­bo­wo­ści lub zama­zany wygląd. Inne zabar­wie­nia są głęb­sze, bar­dziej oso­bliwe, a im dalej Char­ley zapusz­cza się w głąb teo­rii lite­ra­tury, tym dziw­niej­sze są jego twory. Cechy postaci, które w tek­ście są meta­fo­ryczne, stają się absur­dal­nie, nie­bez­piecz­nie dosłowne. Nie­śmiała postać może się stać nie­wi­dzialna. Źle napi­sana postać może wyjść pła­sko. Upio­rowi w Ope­rze towa­rzy­szyła smuga ciem­no­ści, a Char­ley mógł o tym powie­dzieć jedy­nie tyle, że była to nie­do­pie­czona teo­ria doty­cząca żało­snego kłam­stwa, po czym tra­cił kon­cen­tra­cję. O ile mi wia­domo, w książ­kach Dic­kensa nie ma postaci zmie­nia­ją­cych kształty, jed­nak Uriasz Heep Char­leya wydo­stał się z kart książki wła­śnie jako ktoś taki. Od momentu, gdy wsze­dłem do budynku, stał przede mną. – Gdzie jest mój brat? – zapy­ta­łem powoli. Coś, co nie było Char­leyem, wyglą­dało na zdez­o­rien­to­wane. Nie­źle to robił – zmarsz­czył nos aku­rat tak, jak trzeba – lecz to nie miało już zna­cze­nia. Wie­działem. – O czym ty mówisz? – Nie sta­łeś przy drzwiach dla­tego, że na mnie cze­ka­łeś. – Poczu­łem, jak kawałki ukła­danki zaczy­nają paso­wać, jak to bywa w szczę­śliwe dni w sądzie, kiedy wrogo nasta­wiony świa­dek mówi nie­wła­ściwą rzecz dokład­nie w odpo­wied­niej chwili. – Zsze­dłeś na dół, ponie­waż pró­bo­wa­łeś zwiać przed moim przy­jaz­dem. Po tele­fo­nie Char­leya w jakiś spo­sób wyłą­czy­łeś go z gry i ukra­dłeś mu kartę magne­tyczną. Ale zja­wiłem się za wcze­śnie, prawda? Musia­łeś mnie wpu­ścić i ble­fo­wać. To dla­tego mówi­łeś, żebym odszedł, dla­tego usi­ło­wa­łeś spro­wo­ko­wać sprzeczkę. Chcesz, żebym wypadł z budynku, zosta­wia­jąc cię samego, dzięki czemu będziesz mógł uciec. – Rob, chyba nie… – Potrzą­snął głową. – Powi­nie­neś lepiej mnie znać – powie­działem. – Czy raczej Char­ley powi­nien, bo ty znasz mnie chyba z jego wspo­mnień. Nie opu­ścił­bym go w nie­bez­pie­czeń­stwie tylko dla­tego, że gra mi na ner­wach. – Już to zrobi­łeś – stwier­dził Char­ley i ści­snął mi się żołą­dek, bo wie­dzia­łem, że mówi prawdę. – Ow­szem – przy­zna­łem. – I wła­śnie dla­tego ni­gdy wię­cej tego nie zro­bię. Gdzie on jest? Nie chcia­łem, żeby tym razem intruz kła­mał. Prze­ci­sną­łem się obok niego na kory­tarz. – Char­ley! Kory­tarz oświe­tlało jedy­nie świa­tło z gabi­netu Char­leya. Może była to tylko gra wyobraźni, ale wydało mi się, że odpo­wie­dział mi słaby odgłos. – Dosko­nale. – Głos za moimi ple­cami róż­nił się od głosu mojego brata. Szybko się odwró­ci­łem; twarz, jaką ujrza­łem, rów­nież nie nale­żała do brata. Z pamięt­ni­kar­skiego obo­wiązku pra­gnę zauwa­żyć, że Uriasz Heep to istna szka­rada. Ma podobną do czaszki twarz – w Inter­ne­cie padło chyba okre­śle­nie tru­pia – oraz pasu­jące do niej ciało jak szkie­let: wyso­kie, blade, chude, z rudymi wło­sami obcię­tymi kró­cej niż, jak mi zda­wało, było w modzie w cza­sach wik­to­riań­skich; do tego prze­krwione oczy bez brwi i rzęs. Wraz z jego prze­mianą dżinsy i koszulka z krót­kimi ręka­wami zmie­niły się w czarny frak, strój żałob­nika. Koń­czyny dygo­tały i drżały, naj­wy­raź­niej bez jego udziału; z nie­wia­do­mego powodu przy­szło mi na myśl drzewo za naszym domem dzie­ciń­stwa. Bar­dziej inte­re­so­wał mnie nóż w dłoni Uria­sza. Nowo­cze­sny nóż do papieru trzy­mał wymie­rzony w moim kie­runku jak szty­let. – Powi­nie­nem był prze­wi­dzieć, pani­czu Rober­cie, że moja uni­żona osoba nie oszuka tak zna­mie­ni­tego, świet­nie wykształ­co­nego dżen­tel­mena. Wyba­czy mi pan, prawda, pani­czu Rober­cie? To dla­tego, że jestem taki skromny i nie­godny. – Nie wci­skaj mi kitu. – Dosze­dłem do sie­bie i ude­rzy­łem w tward­szy ton. – Ja nawet nie lubię Dic­kensa. Gdzie jest mój brat? – O, nie wolno panu myśleć, że skrzyw­dzi­łem pani­cza Char­lesa – powie­dział Uriasz i zaśmiał się, co zabrzmiało, jakby ktoś piło­wał żelazo. Głos Uria­sza koja­rzył się z mio­dem i zardze­wia­łymi gwoź­dziami. – Nie, nie, ktoś tak uni­żony jak ja… – Boże, kry­tycy lite­raccy muszą po tobie hulać – jęk­ną­łem. Wtedy to ujrza­łem: błysk nie­na­wi­ści na jego twa­rzy. W mgnie­niu oka nóż zna­lazł się przy moim gar­dle, Uriasz przy­parł mnie do prze­ciw­le­głej ściany kory­tarza, zaci­snął kości­stą dłoń na mym ramie­niu. Wszystko stało się tak szybko, że nie zdą­ży­łem się nawet skrzy­wić. Ostrze dotknęło mojej szyi, ukłuło, ale nie prze­cięło skóry. Łomot serca wypeł­niał całe ciało. – Ni­gdy o to nie pro­si­łem – wyszep­tał zja­dli­wie Uriasz. – Ni­gdy nie pro­si­łem, żeby być bied­nym, odra­ża­ją­cym czar­nym cha­rak­te­rem. Ni­gdy nie chcia­łem być słu­żal­czy, nie­szczery, zabój­czy. Ni­gdy nie chcia­łem zako­chi­wać się w kobie­cie, zawsze prze­zna­czo­nej boha­te­rowi powie­ści. – Na pewno nie – zdo­ła­łem wykrztu­sić. To była moja naj­lep­sza próba zawar­cia ugody. Lepiej by było, gdy­bym trzy­mał język za zębami. – Ale to nie twoja wina. – Panicz Char­ley wywo­łał mnie z książki. – Twarz Uria­sza, odda­lona o kilka cen­ty­me­trów od mojej, wypły­nęła z cie­nia. – Teraz chce mnie ode­słać z powro­tem. Na moje miej­sce. Przez całe moje życie wszy­scy tak wła­śnie robili. Cóż, ja nie wra­cam, sły­szysz? Nie mam zamiaru. Tutej­szy świat nie został jesz­cze napi­sany. Z tego, co mi wia­domo, sam mogę go napi­sać. Nie muszę robić tego, co każe mi powieść. Mogę robić to, co mi się żyw­nie podoba. Mimo­wol­nie wybu­chłem śmie­chem. – Chyba sporo musisz się nauczyć o naszym świe­cie, nie sądzisz? Ostrze noża wbiło się głę­biej. Nagle poczu­łem na gar­dle cie­płą kro­plę krwi, jak po zacię­ciu się przy gole­niu. Bez względu na to, co Char­ley zdo­łał zro­bić z Uria­szem Heepem, nie był to już zwy­kły wik­to­riań­ski nik­czem­nik bez rzęs. – Dobra, posłu­chaj. – Sta­ra­łem się mówić spo­koj­nie, bez drże­nia w gło­sie. – Odejdź, jeśli chcesz. Powiedz tylko, gdzie jest mój brat. – A co cię to niby obcho­dzi? Widzia­łem cię w jego wspo­mnie­niach. Wcale go nie lubisz. Wolał­byś, żeby ni­gdy tu nie przy­jeż­dżał. – Nie­prawda – zapro­te­sto­wa­łem. – Ow­szem, prawda. – Uriasz potrzą­snął szka­radną głową. – W obli­czu nad­cho­dzą­cych wyda­rzeń lepiej ci będzie bez niego. Nie mie­szaj się, nie wychy­laj, nie przy­glą­daj się zbyt dokład­nie temu, co się dzieje, taka jest moja pokorna suge­stia, pani­czu Rober­cie. Cie­ka­wość wzięła na chwilę górę nad lękiem. – Co masz na myśli? – spy­ta­łem, marsz­cząc czoło. – To, co powie­działem, pani­czu Rober­cie. Nie mie­szaj się. Ta sprawa cię nie doty­czy. Nie chcesz, żeby cię doty­czyła. – Co mnie nie doty­czy? – Nowy świat – odparł Uriasz. – W nowym świe­cie nie będzie dla cie­bie miej­sca. W głębi kory­tarza drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem. Instynk­tow­nie odwró­ci­łem się w stronę odgłosu, zanim dotarło do mnie, co to było. Moim oczom uka­zał się brat. Tym razem nie­wąt­pli­wie był to on. Miał na sobie takie samo ubra­nie jak pod­szy­wa­jący się pod niego Uriasz Heep; może tylko ten ubiór z naszego świata dzi­wo­ląg znał na tyle dobrze, by go kopio­wać. Włosy były taką samą zmierz­wioną czu­pryną wyma­ga­jącą strzy­że­nia. Mimo to nie myli­łem się. Brat wyglą­dał ina­czej. Twarz miał łagod­niej­szą, mniej pewną sie­bie, oczom bra­ko­wało prze­bie­gło­ści, jaką dostrze­głem u kopii. Przy­pusz­czam, że w powie­ści Dic­kensa zło jest realne i widoczne na pierw­szy rzut oka. Na nasz widok mój brat się zatrzy­mał. Cho­ciaż Uriasz Heep odwró­cił się w tym samym momen­cie, co ja, nóż na­dal doty­kał mego gar­dła. Brat pod­niósł głowę. – Puść go. – W jego gło­sie dał się sły­szeć angiel­ski akcent, który poja­wiał się od czasu do czasu po powro­cie brata z obczy­zny. – Już tu jestem. Koniec. – Z całym sza­cun­kiem, pani­czu Char­leyu – powie­dział Uriasz. – Byłeś tu od samego początku. Zwią­za­łem cię i scho­wa­łem w sza­fie. – Cóż, wró­ci­łem – odparł sła­bym gło­sem. Sko­rzy­sta­łem z oka­zji. Uriasz patrzył w inną stronę; ale nawet gdyby nie patrzył, serce waliło mi tak szybko, że nie ustał­bym spo­koj­nie ani chwili dłu­żej. Chwy­ci­łem Uria­sza za prze­gub i ode­rwa­łem nóż od gar­dła. Uriasz syk­nął i rzu­cił się w przód. Tym razem jed­nak byłem przy­go­to­wany na jego żyla­sty uchwyt; adre­na­lina doda­wała mi sił. Mocno ści­ska­łem jego prze­gub, odsu­wa­jąc go od sie­bie; jed­no­cze­śnie chwy­ci­łem drugą rękę Uria­sza i dzier­ży­łem, jakby od tego zale­żało moje życie. Mia­łem wra­że­nie, że trzy­mam wijący się szkie­let. Kości Uria­sza prze­bi­jały przez ubra­nie, z ust doby­wał się nie­ziem­ski sko­wyt zjawy. Nóż stuk­nął o pod­łogę. – Teraz! – wark­ną­łem. – Ode­ślij go! – Nie! – zawo­łał Uriasz. W jego gło­sie sły­szało się zapie­kłą nie­na­wiść, ale i roz­pacz. Mimo­wol­nie zro­biło mi się przy­kro. – Nie macie poję­cia, jak jest w tej książce. Oni zawsze wygry­wają. Wszy­scy mnie nie­na­wi­dzą, ja ich nie­na­wi­dzę, a oni zawsze wygry­wają! – Wiem – powie­dział Char­ley, naj­wy­raź­niej rów­nież nie­szczę­śliwy. – Naprawdę mi przy­kro. Z wyra­zem sku­pie­nia na twa­rzy, Char­ley wycią­gnął rękę i dotknął ramie­nia Uria­sza. Nagle uzmy­sło­wi­łem sobie, że moje dło­nie ści­skają powie­trze. Bły­snęło świa­tło, mię­dzy jed­nym ude­rze­niem serca a następ­nym Uriasz Heep znikł. Jego krzyki utrzy­my­wały się dłu­żej, podob­nie jak woń wik­to­riań­skiego dymu i mgły. Lydia miała rację. Naprawdę powi­nie­nem pozwo­lić Char­leyowi zała­twiać te sprawy samo­dziel­nie.

II

Kiedy mój brat się uro­dził, mia­łem cztery i pół roku. Zanim po raz pierw­szy zaczerp­nął powie­trza, o mały włos nie umarł. Wszy­scy długo sądzili, że fak­tycz­nie umarł; lekarz mówił coś o kom­pli­ka­cjach poro­do­wych. Ponie­chali prób reani­ma­cji, owi­nęli go w kocyk i zamie­rzali prze­ka­zać do kre­ma­cji, czy co tam robią z mar­twymi nowo­rod­kami. Moja matka trzy­mała go na ręku, kiedy zaczął pła­kać. Wszy­scy uznali, że wyda­rzył się cud, a więk­szość ludzi podej­rze­wała, że brat doznał dłu­go­trwa­łego uszko­dze­nia mózgu. W retro­spek­cji to bar­dzo zabawne.
Nie byłem świad­kiem cudu, cho­ciaż mia­łem być. Brat uro­dził się w naszym sta­rym domisz­czu na wsi, gdzie mia­łem prze­by­wać, cho­dzić z ojcem po salo­nie, pod­czas gdy matka wyda­wała brata na świat. Z jakie­goś powodu rodzice uznali, że to będzie dla mnie dobre. Jed­nak brat uro­dził się przed ter­mi­nem, zresztą na długo przed nim – usta­la­jąc wzo­rzec całego swo­jego roz­woju, z wyłą­cze­niem punk­tu­al­no­ści – a mnie wysłano wcze­śniej na week­end do babci Suther­land. Pamię­tam, że przy­wie­ziono mnie naza­jutrz, żebym zoba­czył bra­ciszka otu­lo­nego w kocyki w łóżeczku, w pokoju, który pomo­głem dla niego poma­lo­wać. Podobno zanim się uro­dził, nie mówi­łem o niczym innym, tylko o tym, że będę miał młod­szego brata; naj­wy­raź­niej byłem tym ogrom­nie pod­nie­cony. Zara­zem chyba nie rozumia­łem, co to ozna­cza, bo pamię­tam, że na jego widok zdzi­wie­nie i bojaź­liwy podziw ode­brały mi mowę: był taki rze­czy­wi­sty, nama­calny, a przy tym maleńki i kru­chy; jego wiel­kie ciemne oczy patrzyły w moje i szar­pały mnie za serce. Spo­dzie­wa­łem się, że nowo­ro­dek będzie miał nie­bie­skie oczy, jak ja. Pamię­tam, że mama i tata wyszli po coś z pokoju, może po moje rze­czy z samo­chodu, a brat zaczął lękli­wie popła­ki­wać, bo został sam. W tam­tej chwili poją­łem, że zro­bię wszystko – w razie potrzeby zabiję cały świat – byle tylko się nie bał ani nie stała mu się krzywda. – Nie bój się – powie­dzia­łem. – Jestem przy tobie. Zaopie­kuję się tobą. Nie pamię­tam, czy brat uci­szył się na dźwięk mojego głosu, pew­nie nie. Ni­gdy nie było mię­dzy nami takich chwil. Pamię­tam jed­nak, że posta­no­wi­łem zostać naj­lep­szym star­szym bra­tem, jakiego widział świat. Nie nale­ża­łem do dzieci zazdro­snych o nowo­rodka w domu. Posta­no­wi­łem nauczyć brata wszyst­kiego, co umia­łem. W wieku ośmiu mie­sięcy zaczął mówić. Naprawdę mówić. Jeżeli kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wał nie­mow­lę­cego gawo­rze­nia, obmy­ślał je samo­dziel­nie w swo­jej gło­wie, bez naszej pomocy. Jego pierw­sze słowa były popraw­nymi zda­niami, które z każ­dym dniem sta­wały się coraz popraw­niej­sze; brat strasz­li­wie się fru­stro­wał, kiedy nie wie­dział, jak coś się nazywa, albo gdy skład­nia była nie­wła­ściwa. Mniej wię­cej w tym okre­sie nauczy­łem go wszyst­kich kolo­rów w jego pokoju; prze­wa­żał żółty. Wtedy chyba po raz ostatni cze­go­kol­wiek go nauczy­łem. W wieku dwóch lat czy­tał moje książki. Kiedy skoń­czył trzy lata, prze­czy­tał więk­szość ksią­żek naszych rodzi­ców. Ludzie zaczęli nazy­wać go genial­nym dziec­kiem, inni, ostroż­niejsi, posłu­gi­wali się okre­śle­niem „bar­dzo uta­len­to­wany”. W wieku czte­rech lat zaczął spro­wa­dzać z ksią­żek ludzi i przed­mioty. Zaczęło się od dro­bia­zgów. Po jego lek­tu­rze w powie­trzu uno­siły się zapa­chy: pie­czo­nego cia­sta, świe­żej trawy na wsi, roz­pry­sku­ją­cych się fal oce­anu. Pew­nego dnia matka zastała go bawią­cego się przy­ci­skiem do papieru o zabaw­nym wyglą­dzie. Kiedy spy­tała go, skąd się wziął, odparł: – Rok 1984. Innym razem weszła do pokoju, by oznaj­mić, że obiad jest gotowy, i zastała mojego brata bawią­cego się Kotem Pro­tem. Myślę, że więk­szość ludzi byłaby uspra­wie­dli­wiona tra­cąc głowę, kiedy ich czte­ro­let­nia pocie­cha wycza­ro­wa­łaby postać z książki Dr Seussa. Podziwu godne, że matka głowy nie stra­ciła. Sta­now­czo naka­zała Char­ley­owi ode­słać kota tam, skąd przy­był. Wąt­pię, żeby mój brat wie­rzył, że potrafi to uczy­nić, mimo to spró­bo­wał i oka­zało się, że potrafi. Następ­nie matka ujęła go za ramię i zabro­niła kie­dy­kol­wiek cokol­wiek spro­wa­dzać. Pod żad­nym pozo­rem. Należy oddać Char­ley­owi, że naprawdę się sta­rał, lecz naj­wy­raź­niej pew­nych rze­czy nawet on nie umie. Nie byłem świad­kiem poja­wie­nia się Kota Prota. Prze­ga­pi­łem chyba wszyst­kie wyda­rze­nia, sta­no­wiące treść rodzin­nych opo­wie­ści. W tym cza­sie prze­by­wa­łem w domu przy­ja­ciela w mie­ście. Gdy wró­ci­łem, matka uprze­dziła mnie, że tę sprawę należy zacho­wać w tajem­nicy. Jeśli powiem komu­kol­wiek, odbiorą nam Char­leya. Wszy­scy musie­li­śmy zapew­nić mu bez­pie­czeń­stwo. Póź­niej zda­rzało się, że nie miał­bym nic prze­ciwko temu, gdyby ode­brano nam Char­leya, pod warun­kiem, że nie tra­fiłby w jakieś okropne miej­sce. Dora­sta­jąc, nie rozumia­łem, dla­czego wszystko przy­cho­dzi mu z taką łatwo­ścią, nawet rze­czy fizycz­nie nie­moż­liwe. Byłem zdez­o­rien­to­wany, potem ogar­niała mnie iry­ta­cja, wresz­cie prze­peł­niała gorycz. Ochronny uścisk, w jakim brat trzy­mał moje serce, stop­niowo się roz­luź­nił, a może nauczy­łem się go igno­ro­wać. Chcia­łem poka­zy­wać mu różne rze­czy, ale działo się na odwrót. Nie tego ocze­ki­wa­łem po młod­szym bra­cie.
Gdy skoń­czył trzy­na­ście lat, wyje­chał na stu­dia do Oks­fordu, na drugi koniec świata. W tym samym roku roz­po­czą­łem stu­dia praw­ni­cze w Wel­ling­ton, odda­lo­nym o godzinę drogi samo­cho­dem. Z coraz więk­szą roz­ko­szą zanu­rza­łem się w świat sal sądo­wych, kawiarni i miej­skich ulic; Char­leya pochło­nęły książki, język i sta­ro­dawne sale wykła­dowe. Oprócz świąt Bożego Naro­dze­nia i uro­dzin pra­wie się nie poro­zu­mie­wa­li­śmy. Kiedy trzy lata temu zadzwo­nił do mnie w nocy z Anglii, z tru­dem roz­po­zna­łem jego głos.
– Cześć, Rob – powie­dział. – To ja. Hm, nie wiem, czy mama i tata ci powie­dzieli, ale wła­śnie zapro­po­no­wano mi posadę w Wel­ling­ton. Przy­jeż­dżam w przy­szłym mie­siącu. Nie masz nic prze­ciwko temu? – Czemu miał­bym mieć coś prze­ciwko temu? – spy­ta­łem, poj­mu­jąc, że życie, które uwi­łem sobie z taką pie­czo­ło­wi­to­ścią, wła­śnie dobie­gło końca. Char­ley nic nie mógł na to pora­dzić; nawet w chwi­lach naj­sil­niej­szej gory­czy wie­dzia­łem, że to prawda. Nie cho­dziło o to, co robił, w każ­dym razie nie o to, co robił celowo. Wszystko spro­wa­dzało się do tego, jaki był. Przy­szedł na świat, cią­gnąc za sobą sny, opo­wie­ści i nie­praw­do­po­do­bień­stwa, a ja wie­dzia­łem, że przy­je­dzie do mojego mia­sta i zacznie robić to samo.

III

– Dopadł mnie zaraz po moim tele­fo­nie do cie­bie – tłu­ma­czył Char­ley, gdy jecha­li­śmy przed świ­tem. Pod nami Wel­ling­ton dopiero budziło się do życia; w oknach zapa­lały się poje­dyn­cze świa­tła, a poma­rań­czo­wo­szary poblask na nie­bie zapo­wia­dał desz­czowy ranek. – Miał nóż, pew­nie zna­lazł w maga­zy­nie. Przy­wią­zał mnie do kalo­ry­fera jed­nym z tych pla­sti­ko­wych ustrojstw, które zaci­skają się tylko w jedną stronę. Zawsze ich nie­na­wi­dzi­łem. Przy­po­mi­nają nam, że cza­sem życie nie daje dru­giej szansy.
– Czy to jest zgodne z cha­rak­te­rem postaci? – Pokrę­ci­łem głową. – Zwią­zy­wać ludzi pla­sti­ko­wymi paskami? – W grun­cie rze­czy myślę, że to po tro­sze moja wina – wyznał Char­ley, co mnie nie zdzi­wiło. Raczej nie mogło być ina­czej, prawda? – W mojej gło­wie rodziła się myśl o tym, że Uriasz Heep i Orlick z Wiel­kich nadziei są cie­niami głów­nych boha­te­rów. Część Orlicka pomie­szała się chyba z Uria­szem. Taki już wpływ na ludzi ma Orlick. Nie mia­łem poję­cia, kim jest Orlick, ani mnie to nie obcho­dziło. Serce na­dal waliło mi mło­tem. – Po pro­stu… późną nocą trzy­maj się z dala od wik­to­riań­skich melo­dra­ma­tów. Jeśli już musisz pra­co­wać nad prozą, zaj­mij się Jane Austen. Naj­gor­sze, co może się u niej zda­rzyć, to jedno czy dwa zła­mane serca. – To jest uprosz­cze­nie Austen – zauwa­żył Char­ley roz­tar­gnio­nym tonem. Roz­cie­rał prze­guby, w które wbi­jały się pla­sti­kowe paski. – Wobec tego zostaw uprosz­cze­nia w spo­koju! Na litość boską. Zro­bi­łeś z Uria­sza Heepa postać zmie­nia­jącą kształty? – Mia­łem jedy­nie na myśli, że kształ­to­wał się tak, by nagiąć się do ocze­ki­wań spo­łe­czeń­stwa, robił to jed­nak w spo­sób paro­dy­styczny, wzno­sząc się ponad te ocze­ki­wa­nia. To była meta­fora. – W takim razie trzy­maj się też z dala od meta­for – pora­dzi­łem. – Przy­naj­mniej poza godzi­nami pracy. Mówię poważ­nie. To nie było tylko iry­tu­jące, ale nie­bez­pieczne. – Prze­pra­szam – powie­dział Char­ley. – Jesteś pewien, że cię nie skrzyw­dził? – Jasne, że jestem pewien, kre­ty­nie. – Brat pytał mnie już o to pięć czy sześć razy, mię­dzy prze­pro­si­nami. Jeśli idzie o skru­chę, Char­ley czę­sto popada w prze­sadę. Trudno przez to gnie­wać się na niego, za to bar­dzo łatwo iry­to­wać. – Tylko mnie musnął. Za to ty wyglą­dasz, jak­byś jesz­cze nie doszedł do sie­bie. – Jest już znacz­nie lepiej. – Zawsze po ode­sła­niu kogoś z powro­tem do książki Char­ley spra­wia wra­że­nie zmę­czo­nego, jakby krę­ciło mu się w gło­wie. – Naprawdę nie musia­łeś mnie odwo­zić. Mogłem sam poje­chać. – Chyba zda­jesz sobie sprawę, że w minio­nym tygo­dniu wiatr wzmógł się do stu kilo­me­trów na godzinę, prawda? Masz na myśli jazdę pod górę, w głąb buszu? – Dał­bym radę. – Char­ley wzru­szył ramio­nami. – To nie jest rower, ale moto­ro­wer. – To jest śmier­telna pułapka. Już wiele lat temu nale­żało go oddać na złom. Hamulce albo nie pra­cują, albo jesz­cze ich nie opa­no­wa­łeś. Poza tym sam przy­zna­łeś, że nie śpisz już dwie noce z rzędu. Pozwo­le­nie ci na jazdę na moto­ro­werze byłoby zbrod­ni­czym zanie­dba­niem. – O czwar­tej rano wycią­gną­łem cię z łóżka, żebyś uga­niał się za dic­ken­sow­skim szu­braw­cem po kam­pu­sie w Kel­burn. Coś mi mówi, że mógł­byś mnie zamor­do­wać, a żadna ława przy­się­głych w kraju nie wyda­łaby wyroku ska­zu­ją­cego. Mimo­wol­nie prych­ną­łem. – Nie myśl, że nie odczu­wam pokusy. Masz wiel­kie szczę­ście, że wyrzu­ci­łem to z sie­bie, kiedy Uriasz Heep się pod cie­bie pod­szy­wał. Teraz nie chce mi się do tego wra­cać. Jak udało cię się wydo­stać z szafy? – A… – Char­ley ziew­nął. Teraz, gdy pod­nie­ce­nie opa­dło, mój brat zani­kał w szyb­kim tem­pie. – W sza­fie leżały egzem­pla­rze Le Morte Dar­thur. Ponie­waż mia­łem zwią­zane ręce, dotar­łem do nich dopiero po pew­nym cza­sie. W końcu musia­łem kop­nąć półkę. Wtedy zdo­ła­łem wyczy­tać z książki Exca­li­bur i bez trudu prze­cią­łem więzy. – Wyczy­ta­łeś Exca­li­bur? – Wle­pi­łem wzrok w brata. – Zaraz będzie zakręt – przy­po­mniał mi, więc szybko prze­nio­słem wzrok z powro­tem na krętą drogę pro­wa­dzącą na poro­śnięte buszem wzgó­rza. W dole stał Par­la­ment, a także gmach sądu okrę­go­wego, gdzie ocze­ki­wano mnie już za kilka godzin. – To nie było trudne – dodał Char­ley. – Exca­li­bur jest waż­nym przed­mio­tem. Nie­trudno o mocną lek­turę, która go ożywi. Znacz­nie trud­niej było uwol­nić się za pomocą mie­cza. Chyba o mały włos nie prze­cią­łem sobie prze­gu­bów. Nagle usły­sza­łem, jak wołasz mnie po imie­niu. Zrozumia­łem, że domy­śli­łeś się, z kim tak naprawdę roz­ma­wiasz, a to ozna­czało, że grozi ci nie­bez­pie­czeń­stwo. Zawi­ni­łem. Musia­łem coś zro­bić. Nie byłem pewien, co na to rzec. Niby chcia­łem mu podzię­ko­wać, ale czu­łem, że przez to mój gniew stałby się mniej prze­ko­nu­jący. Osta­tecz­nie zado­wo­li­łem się pyta­niem: – Czy to czyni cię pra­wo­wi­tym kró­lem Anglii albo kimś w tym rodzaju? – Nie ten miecz. Exca­li­bur poda­ro­wała Pani Jeziora. Miecz ozna­cza chyba tylko tyle, że jutro rano muszę posprzą­tać w sza­fie. Dzi­siaj. – Brat znowu ziew­nął. – Więc jaką masz sprawę? Zasko­czył mnie. – Co takiego? – Powie­dzia­łeś Uria­szowi, że wcze­śnie rano masz sprawę w sądzie. Co to takiego? Siłą rze­czy zaczą­łem się zasta­na­wiać, co jesz­cze pod­słu­chał z mojej roz­mowy z Uria­szem, zanim zda­łem sobie sprawę, kim jest. Pew­nie nic, czego nie powie­działbym mu pro­sto w twarz, ale byłem zły. – Nie chcesz słu­chać o moich spra­wach. – Czemu nie. Mógł­bym pomóc. – One doty­czą praw­dzi­wego świata. Fak­tów i liczb. W ciągu całego życia żyłeś naj­wy­żej w poło­wie w rze­czywistości. Poza tym… – Urwa­łem. – Co? – Nic. To zna­czy, ty wła­ści­wie śpisz. Jeśli zacznę opo­wia­dać ci o pracy, w ciągu pię­ciu minut odpły­niesz. To była prawda, ale już mia­łem powie­dzieć, że nie potrze­buję jego pomocy. Coś takiego mógł­bym powie­dzieć jako roz­draż­niony nasto­la­tek i co, w głębi serca, na­dal mówi­łem, ile­kroć Char­ley infor­mo­wał mnie o czymś, o czym nie wie­dzia­łem, albo kiedy jego umysł bły­ska­wicz­nie wycią­gał wnio­sek, zanim mój zdą­żył choćby drgnąć. Wła­śnie to mia­łem na końcu języka w gabi­ne­cie Char­leya. Nie chcia­łem, żeby mi poma­gał. Char­ley wszystko znisz­czy. – Nie zro­bię tego – powie­dział Char­ley. Chyba umknęły mu słowa, któ­rych nie wypowie­działem, ale z nim ni­gdy nie było wia­domo. – Spró­buj. – Zapo­mnij. – Zawa­ha­łem się. – Char­ley? – Tak? Pra­wie udało mi się utrzy­mać język za zębami, ale sprawa za bar­dzo mnie drę­czyła. – Zanim się poja­wi­łeś, Uriasz Heep powie­dział, że coś nad­cho­dzi. Użył chyba słów „nowy świat”. Powie­dział, że znaj­dziesz się w jego cen­trum. Co miał na myśli? – Nie mam poję­cia – odparł Char­ley. – Musia­łem to prze­oczyć, kiedy pró­bo­wa­łem wydo­stać się z szafy. Na pewno tak powie­dział? – Jestem pra­wie pewien. Przy­ty­kał mi nóż do gar­dła, więc dość pil­nie uwa­ża­łem. Ale on nie wie nic, czego ty sam nie wiesz, prawda? Nie ma takiej moż­li­wo­ści. Nie­które inte­li­gentne posta­cie z ksią­żek posia­dają wię­cej wspo­mnień Char­leya niż inne. Kiedy mój brat miał sie­dem lat, w pokoju gościn­nym zamiesz­kał na kilka dni Sher­lock Hol­mes, który na tyle znał się na współ­cze­snym świe­cie, że mógł ucho­dzić za przy­ja­ciela rodziny i pobić wszyst­kie nasze rekordy w Pac-Mana. Mimo to wszyst­kie posta­cie pocho­dzą z głowy Char­leya. Nie mogą powie­dzieć mu nic, czego sam już nie wie. – Ostat­nio fak­tycz­nie zano­siło się na coś dziw­nego – powie­dział z waha­niem Char­ley. – Zauwa­ży­łeś? Może w zeszłym roku, ale przede wszyst­kim w ostat­nich tygo­dniach. Kątem oka widuję rze­czy, z któ­rymi jest coś nie tak. – Na uni­wer­sy­te­cie? – Nie… cóż, tak, raz czy dwa. Jakiś czas temu sta­łem mię­dzy pół­kami w biblio­tece i obok mnie prze­bie­gło bar­dzo szybko coś się­ga­ją­cego mi do kolan. – Pew­nie małe dziecko. One ist­nieją, wiesz? – Co robi­łoby dziecko w biblio­tece uni­wer­sy­tec­kiej? Szu­kało trze­ciego tomu Zmierz­chu Cesar­stwa Rzym­skiego? Poza tym, kiedy posze­dłem za tym czymś, drzwi zatrza­snęły mi się przed nosem. To masywne drzwi. Małe dziecko nie mogłoby ich otwo­rzyć i zatrza­snąć tuż przede mną. Zresztą te rze­czy nie działy się wyłącz­nie na uni­wer­sy­te­cie. W zeszłym tygo­dniu byłem na ulicy Cuba i… to zabrzmi dziw­nie, ale mogę przy­siąc, że widzia­łem, jak Art­ful Dodger kupuje muf­finki. – Fak­tycz­nie dziwne. Jak rów­nież nie­moż­liwe. To chyba wyja­śnia, skąd Uriasz Heep zaczerp­nął pomysł. – Ale nie w kwe­stii nowego świata. Ni­gdy wcze­śniej o tym nie sły­sza­łem. I… – Co? – spy­ta­łem, kiedy prze­rwa zanadto się wydłu­żała. – Nic. Niczego nie zauwa­żyłeś? – Zauwa­żam wiele rze­czy. Naprawdę dziwne rze­czy, jakie widy­wa­łem w tym mie­ście, to te, które tu spro­wa­dzasz. – Sam mówi­łeś, że Uriasz Heep powie­dział ci… – Wiem, i żałuję, że o tym wspo­mnia­łem. To tylko taki zwrot. Na pewno nic nie zna­czy. – Wszystko coś zna­czy. – Zamilkł na chwilę. – To nie wypa­dło dobrze. Chcę powie­dzieć, że sfor­mu­ło­wa­nia są ważne. Wła­śnie tego pró­buję teraz uczyć stu­den­tów na zaję­ciach z poezji. Słowa dobiera się bar­dzo sta­ran­nie. Opo­wie­ści są zbu­do­wane ze słów. – To nie jest opo­wieść, ale rze­czywistość. Rze­czy­wi­stość jest zbu­do­wana z fak­tów. – Nie ma nic bar­dziej zwod­ni­czego niż oczy­wi­sty fakt – stwier­dził Char­ley, co zabrzmiało jak cytat. Zanim zdą­żyłem odpowie­dzieć zbyt gwał­tow­nie, potrzą­snął głową. – Prze­pra­szam. Masz rację. Ja wła­ści­wie już śpię. Może on po pro­stu się z tobą dro­czył. W końcu to Uriasz Heep. Taki już jest. – Otóż to – odpar­łem. Ponie­waż dokład­nie to chcia­łem usły­szeć, nie drą­ży­łem dalej. Wie­dzia­łem jed­nak, że Uriasz Heep z całą pew­no­ścią się nie dro­czył.
Kiedy odwio­złem Char­leya i wró­ci­łem do domu, Lydia wła­śnie się ubie­rała. Pra­cuje jako mene­dżerka w restau­ra­cji City Limits na Cour­te­nay Place i jej dzień zaczyna się albo bar­dzo wcze­śnie, albo bar­dzo późno, nie­kiedy jedno i dru­gie. Tym razem dzień zaczął się nieco za wcze­śnie dla nas obojga.
– Z twoim bra­tem wszystko w porządku? – spy­tała, kiedy się goli­łem, a Lydia zakła­dała kol­czyki przed maleń­kim luster­kiem łazien­ko­wym. (Cią­gle cze­kał nas remont łazienki). – Mniej wię­cej za godzinę znowu zacznie znowu łazić po ścia­nach. – Co ozna­czało, że przed połu­dniem powi­nie­nem do niego zadzwo­nić i przy­po­mnieć, żeby nie postę­po­wał idio­tycz­nie. Po przy­pad­ko­wym wyczy­ta­niu postaci z książki Char­ley był zazwy­czaj tak zafa­scy­no­wany efek­tem, że gdy tylko mijały zawroty głowy i zmę­cze­nie, przy­pad­kiem/celowo robił to ponow­nie. – Czy zamie­rzasz mi powie­dzieć, na czym pole­gał pier­wotny pro­blem? – Czy to ma zna­cze­nie? – Oczy­wi­ście, że to ma cho­lerne zna­cze­nie! – Umie­ściw­szy kol­czyk na miej­scu, Lydia odwró­ciła się do mnie. Natych­miast zaczą­łem szy­ko­wać obronę. – Chcę wie­dzieć, co się dzieje. Trosz­czę się o two­jego brata. Lubię go. I za nic nie potra­fię sobie wyobra­zić, w co takiego mógł się zamie­szać, że musi wycią­gać cię z łóżka w środku nocy. Dla­czego musisz mu poma­gać? Char­ley nie jest takim typem. Lydia nie pytała o to po raz pierw­szy, wie­dzia­łem też, że nie po raz ostatni. Nie potra­fi­łem wymy­ślić żad­nej odpo­wie­dzi. Nie cho­dziło jedy­nie o to, że jesz­cze ni­gdy nikomu nie zdra­dzi­łem sekretu Char­leya, ani o to, że pra­gną­łem uchro­nić Lydię przed koniecz­no­ścią strze­że­nia sekretu – cho­ciaż oby­dwa powody były nie­ustan­nie obecne w moich myślach, cza­sem tak bli­sko sie­bie, że nie potra­fi­łem ich roz­róż­nić. Wie­dzia­łem tylko, że kiedy jej powiem, nasze życie zmieni się nie­odwo­łal­nie. Nie byłem na to gotowy. Zbyt ciężko wal­czy­łem o nasze życie w obec­nej postaci. – Znasz go – powie­dzia­łem, moż­li­wie jak naj­bar­dziej bez­tro­skim tonem. – Char­ley jest bez­na­dziejny. – Nie­prawda – zaopo­no­wała Lydia. – Ow­szem, czę­sto nie wie, jaki jest dzień tygo­dnia, ale nie obro­nił pracy dok­tor­skiej w wieku dzie­więt­na­stu lat na dru­gim krańcu świata dzięki byciu bez­na­dziejnym. Minio­nej nocy wyda­rzyło się coś bar­dzo nie­do­brego. W prze­ciw­nym razie mógł­byś mi powie­dzieć, co się stało. – Minio­nej nocy było źle – przy­zna­łem. – Teraz jest dobrze. – Takie to pro­ste? Pro­blem naj­zwy­czaj­niej w świe­cie się roz­wiał? – Dokład­nie to się stało – odpar­łem. – I ty roz­wiałeś pro­blem? – Nie­zu­peł­nie. Zro­bił to Char­ley, ale przy mojej pomocy. – Jestem pewna, że pomo­głeś. – Lydia mówiła szcze­rze; jej twarz zła­god­niała. Ponie­waż ludzki cha­rak­ter jest, jaki jest, zasta­na­wia­łem się, czy moje słowa zabrzmiały nieco żało­śnie. – Wiesz, nie mam nic prze­ciwko temu, że chcesz się nim opie­ko­wać. Dosko­nale to rozu­miem. Char­ley to twój brat. Mam czte­rech wła­snych. Wiem, jak to jest. Nie poj­muję tylko, dla­czego to musi być taka tajem­nica. Nie ukry­wam, zda­rza mi się myśleć, że może lepiej byłoby dla was obu, gdy­byś cza­sem pozwo­lił mu roz­wią­zy­wać pro­blemy samo­dziel­nie. Zda­łem sobie sprawę, że pod­czas mojej nie­obec­no­ści Lydia nie spała i roz­my­ślała o tym wszyst­kim, zarówno dla wła­snego, jak i mojego dobra. Jeste­śmy razem od czte­rech lat, ale nie prze­staje mnie zdu­mie­wać, jak długo potrafi ana­li­zo­wać wła­sne uczu­cia, cier­pli­wie je sor­to­wać, roz­plą­ty­wać dopóty, dopóki może wyra­zić je w sło­wach. Ja, według Lydii, uży­wam słów, aby celowo dez­orien­to­wać sie­bie i innych. Jestem praw­ni­kiem, więc Lydia przy­pusz­czal­nie ma rację. – Przy­pusz­czal­nie masz rację – powie­dzia­łem. – Jed­nak raczej nie mogę go zbyć, kiedy dzwoni w środku nocy ogar­nięty paniką. – Nie – przy­znała Lydia. – Nie to mia­łam na myśli. Wiesz, powi­nie­neś był mi pozwo­lić ze sobą poje­chać. W zeszłym mie­siącu pomo­głeś prze­pro­wa­dzić moich rodzi­ców do nowego domu. – Spro­wa­dzało się to do nosze­nia pudeł. I jedze­nia pysz­no­ści przy­go­to­wa­nych przez two­jego ojca. Całą oka­zję można nazwać spo­tka­niem rodzin­nym. Lydia ma hopla na punk­cie spo­tkań rodzin­nych. Jedna część jej rodziny to Maorysi, druga to Grecy; w dowol­nym momen­cie w jej życiu nie bra­kuje entu­zja­stycz­nych krew­nych. Jeśli zacho­dzi koniecz­ność, Lydia zazwy­czaj zga­dza się na taką defi­ni­cję. Tym razem posłała mi ostre spoj­rze­nie, lecz na szczę­ście nie drą­żyła tematu. – Cóż, jeśli pla­nu­jemy zatrzy­mać się w mie­ście na śnia­da­nie, powin­ni­śmy ruszać – powie­działa. – Jeśli nie, jedno z nas musi nauczyć się goto­wać w ciągu trzech minut, ponie­waż czwartki wyma­gają cze­goś wię­cej niż grzanki wrzu­co­nej do tostera w ostat­niej chwili oraz prze­ter­mi­no­wa­nego jogurtu. Wiesz, że to prawda. Poca­ło­wa­łem Lydię, po czę­ści dla­tego, że mia­łem ochotę, po czę­ści w podzięce za to, że pró­bo­wała oka­zać zro­zu­mie­nie wobec zja­wi­ska, któ­rego tak naprawdę nie dało się zro­zu­mieć.
Kiedy przy­je­cha­łem do Wel­ling­ton stu­dio­wać prawo, przy­by­łem do sto­licy kul­tu­ral­nej kraju. Wła­śnie tu sta­no­wiono prawa, tu powsta­wała sztuka. Rządy for­mo­wano i rządy upa­dały w gma­chu Par­la­mentu zwa­nym Ulem. W Wel­ling­ton stu­denci pili do wcze­snych godzin ran­nych przy świa­tłach stro­bo­sko­po­wych. Wcze­śniej odwie­dzi­łem mia­sto tylko raz czy dwa ze szkolną wycieczką. Wie­dzia­łem, że miesz­kańcy stale uty­skują na pogodę i wzgó­rza: Wel­ling­ton sły­nie z wia­trów sma­ga­ją­cych mia­sto z pręd­ko­ścią dwu­stu pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę; z desz­czu, który darł wybrzeże na strzępy; z poro­śnię­tych pra­daw­nym buszem stro­mych zbo­czy, gdzie drew­niane domy kolo­nialne przy­cup­nęły niczym gołę­bie grzy­wa­cze. Wszystko to nie wzbu­dzało we mnie żad­nych uczuć. Byłem ambit­nym osiem­na­sto­lat­kiem, chcia­łem zbu­do­wać sobie życie w tym mie­ście. Nie potrze­bo­wa­łem, ani nie spo­dzie­wa­łem się w nim zako­chać.
Oczy­wi­ście zako­cha­łem się w Wel­ling­ton, z powodu wszyst­kich rze­czy nie­bu­dzą­cych we mnie uczuć oraz kilku innych. Teraz wiem, że nie­mal każdy, kto mieszka w Wel­ling­ton, jest w nim zako­chany; wielu ludzi żar­li­wie, namięt­nie, zazdro­śnie. Zwy­czaj naka­zuje wyra­żać tę miłość narze­ka­niem na pogodę i wzgó­rza. Tego dnia rado­wał mnie wiatr szar­piący mnie za płaszcz; rado­wał mnie też nowo­cze­sny biu­ro­wiec, tęt­niący ludźmi i pomy­słami. Wszystko to pomo­gło mi osta­tecz­nie wyrwać się ze świata Char­leya. W zgiełku zwy­kłego dnia groźba czy ostrze­że­nie Uria­sza Heepa wyda­wało się komiczne. Gdyby nie drobne dra­śnię­cie, ocie­ra­jące się o koł­nie­rzyk koszuli, całe zda­rze­nie mógł­bym uznać za sen. Wzią­łem akta na ten dzień, wyja­śni­łem ostat­nie szcze­góły z asy­sten­tami, po czym prze­sze­dłem przez ulicę do sądu okrę­go­wego. Gdy w końcu przed­sta­wi­łem argu­menty w spra­wie, nad którą pra­co­wa­łem od wielu mie­sięcy, zmę­cze­nie spo­wo­do­wane wcze­sną pobudką zostało wypa­lone przez oso­bliwą mie­szankę adre­na­liny oraz pew­no­ści, jaka poja­wia się zawsze mniej wię­cej pięć minut po roz­po­czę­ciu pro­cesu. Nie posia­dam daru języ­ko­wego ani inte­lektu jak mój brat. W razie koniecz­no­ści potra­fię się wysła­wiać, jestem też na tyle bystry, że daję sobie radę, jeśli poprze­dzę to solidną pracą. Uwiel­biam poczu­cie, jakie mnie ogar­nia, kiedy wszyst­kie tryby sprawy się zazę­biają. W danej chwili sprawa staje się rze­czywista. Jak to czę­sto bywa, w unie­sie­niu poczu­łem, że mam kon­takt z pul­sem mia­sta. W porze lun­chu, wciąż sur­fu­jąc na fali pod­nie­ce­nia, wysze­dłem z gma­chu sądu i na pobo­czu ujrza­łem dziecko. Drob­nego, niskiego chłopca w wieku może jede­na­stu lat. Pomy­ślał­bym, że na kogoś czeka, ale nikt w tłu­mie prze­chod­niów nie poświę­cał mu uwagi. Może postą­pił­bym tak samo, gdyby nie przy­pusz­cze­nie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że chło­piec na mnie patrzył. Na gło­wie miał starą czapkę base­bal­lową, na nosie za duże oku­lary prze­ciw­sło­neczne, dla­tego nie widzia­łem jego oczu. Ale je czu­łem. Pod wpły­wem impulsu ruszy­łem w stronę chłopca. Nie mogłem go tak po pro­stu zosta­wić. Prze­cież był śro­dek dnia szkol­nego, w środku mia­sta. Coś tu nie paso­wało. On nie paso­wał. Znaj­do­wa­li­śmy się na Lam­bron Quay, w samym cen­trum Wel­ling­ton. Po dru­giej stro­nie ulicy stał Par­la­ment, naprze­ciwko oka­zały dwo­rzec kole­jowy z czer­wo­nej cegły. Czy­sta, sza­cowna oko­lica. Chło­piec wyglą­dał tu jak duch. – Wszystko w porządku? – zapy­ta­łem. – Czego szu­kasz? Zanim zro­bi­łem trzy kroki, chło­piec znikł. Nie uciekł, ale szybko spu­ścił głowę i odszedł, jak przy­ła­pany na przy­glą­da­niu się cze­muś zaka­za­nemu. Na ple­cach poczu­łem dreszcz, któ­rego nie potra­fi­łem nazwać. Chło­piec miał w sobie coś bar­dzo zna­jo­mego. Ostroż­nie wsze­dłem do biu­rowca, lecz nie miało to naj­mniej­szego związku z chłop­cem. Wspo­mnie­nie o tam­tym incy­den­cie zdo­ła­łem zgu­bić po dro­dze, jak zwy­kle pod­nie­siony na duchu przez wiatr i tłumy. Skru­pu­lat­nie uni­ka­łem Evy Rusch, part­nerki wio­dą­cej w fir­mie praw­ni­czej. Wie­dzia­łem, że w budynku znaj­dują się nowi sta­ży­ści i była moja kolej, aby jed­nego z nich przy­jąć na tydzień i przy­go­to­wać na lato. Wie­dzia­łem, że ktoś powi­nien ich wziąć pod swoje skrzy­dła; powi­nienem uczy­nić to z rado­ścią. Minio­nej nocy Lydia powie­działa mi mniej wię­cej tyle i miała rację. Zazwy­czaj fak­tycz­nie zare­ago­wał­bym rado­śnie: opieka nad mło­dymi sta­ży­stami, nie­za­leż­nie od tego, jak bły­sko­tli­wymi czy bez­na­dziej­nymi, była bułką z masłem w porów­na­niu z moim młod­szym bra­tem. Jed­nak mia­łem za sobą długi trudny pora­nek i nie byłem w nastroju skłon­nym do ule­gło­ści. Bez­pie­czeń­stwo było tuż-tuż, otwie­ra­łem drzwi gabi­netu, gdy usły­sza­łem zna­czący stu­kot szpi­lek na pod­ło­dze kory­ta­rza. – O, Rob – powie­działa Eva, chwy­ta­jąc mnie za rękę z uśmie­chem, który mówił, że wie­działa, co robię. Uśmiech ostrze­gał, że jeśli się nie zatrzy­mam, sze­fowa wypruje mi flaki. – Tu jesteś. Chodź, poznasz sta­ży­stów na lato. Ludzie, oto Rob Suther­land, jeden z naszych naj­lep­szych adwo­ka­tów. Rob, to są Car­men, Fran­ces i Eric. Wes­tchną­łem w duchu, odwró­ci­łem, żeby się przy­wi­tać, i sta­ną­łem twa­rzą w twarz z dwiema sym­pa­tycz­nymi mło­dymi kobie­tami i Uria­szem Heepem.

Dr Char­les Suther­land, dzie­więt­na­ście lat
Wyimki z notesu (zie­lo­nego, opraw­nego w skórę)

Zdaję sobie sprawę, że to sekret. Ale pew­nego dnia może wyjść na jaw. Pew­nego dnia ludzie zechcą może dowie­dzieć się, na czym to polega, ale nie będą mieli skąd zaczerp­nąć wie­dzy. Powie­dział­bym im, lecz ten dzień może przyjść dopiero po mojej śmierci. Dla­tego, na wszelki wypa­dek, pra­gnę spi­sać to, co wiem – a w każ­dym razie to, co myślę – o tym, jak to działa.
Myślę, że to działa w nastę­pu­jący spo­sób:
Powiedzmy, że czy­tam. Pew­nie, że tak. Jeżeli znam coś wystar­cza­jąco dogłęb­nie – wiersz, kon­kretny frag­ment tek­stu, coś krót­kiego – wystar­czy cza­sem, że o tym pomy­ślę. Zazwy­czaj jed­nak potrze­buję widoku słów na papie­rze. To musi być papier. Cho­dzi chyba o mnie, nie o magię, zdol­ność czy jaki tam przyj­mie się ter­min. Słowa na ekra­nie wyglą­dają dla mnie ina­czej. Ow­szem, widzę je, ale nie umiem nawią­zać z nimi kon­taktu. Są zbyt twarde, za jasne; uno­szę się nad nimi jak liść na sta­wie. Słowa na papie­rze są ciche i poro­wate. Jeśli jestem w odpo­wied­nim nastroju, tonę w odstę­pach mię­dzy lite­rami, które zamy­kają się nad moją głową.
Słowa i papier. To łatwa część.
Tak więc dry­fuję pośród słów, wchła­nia­jąc je, a wchło­nięte słowa zaczy­nają krą­żyć w moim krwio­biegu. Każdy nerw, każdy neu­ron iskrzy, zaj­muje się ogniem, serce przy­spie­sza, żeby szyb­ciej przez to przejść, oczy galo­pują do przodu, by poły­kać coraz wię­cej.
To jesz­cze nie jest magia, czy jakiego tam słowa się używa. (Zawsze mnie iry­tuje, że nie potra­fię zna­leźć odpo­wied­niego słowa). To tylko lek­tura książki.
Kiedy czy­tam, wchła­niane przeze mnie nowe słowa łączą się z tymi, które wchło­ną­łem już wcze­śniej. Ta wzmianka o kolo­rze nie­bie­skim jest już trze­cią w tym roz­dziale i zawsze towa­rzy­szy jej bogac­two. Ta fraza pocho­dzi z wcze­śniejszego wier­sza. Głę­biej. Tutaj autor odwo­łuje się do mitu o Orfe­uszu. Tu zesta­wiono dwa słowa, które zazwy­czaj nie wystę­pują razem. Sze­rzej. To sym­bol czę­sto uży­wany przez Dic­kensa. To cha­rak­te­ry­zuje pisar­stwo Saida na temat orien­ta­li­zmu. Świetlne punkty. Two­rzą mapę, wzór lub kon­ste­la­cję. Bez­kształtną, skom­pli­ko­waną, nie­skoń­cze­nie zło­żoną i cudowną.
I nagle słowa się łączą. Spo­ty­kają się i eks­plo­dują. Oczy­wi­ście. Wła­śnie w tym rzecz. Tak działa utwór prozą: zda­nia, meta­fory, odnie­sie­nia współ­grają ze sobą, aby ujaw­nić coś istot­nego. Nic nie ude­rza do głowy moc­niej niż ten wybuch odkry­cia, zro­zu­mie­nia. Emo­cjo­nal­nego, inte­lek­tu­al­nego, este­tycz­nego. Przez chwilę, dosko­nałą chwilę, mały frag­ment świata nabiera ide­al­nego sensu. To jest piękne. Chwila czy­stej rado­ści, przy­no­szą­cej przy­jem­ność jak ból.
To rów­nież nie jest jesz­cze magia. (Czy jakiego tam słowa się używa). Na­dal jest to tylko czy­ta­nie. A może ana­liza lite­racka? Czy są to dwie różne rze­czy? To tylko czy­ta­nie na głęb­szym pozio­mie.
Cza­sami – czę­sto – na tym eta­pie eks­plo­zji poja­wia się ktoś lub coś. Jest tak, jak­bym widział ich wła­ści­wie i tak wyraź­nie, że się ujaw­niają. Pamię­tam, jak w wieku czte­rech lat zro­bi­łem to po raz pierw­szy, zanim zda­rze­nie z Kotem Pro­tem zwró­ciło uwagę rodzi­ców. Czy­ta­łem wła­śnie Rok 1984. Na­dal nic nie rozu­mia­łem z tej książki – w prze­ciw­nym razie nale­ża­łoby powia­do­mić wydział opieki spo­łecz­nej zaj­mu­jący się ochroną dzieci – rozu­mia­łem jed­nak przy­cisk do papieru. Główny boha­ter, Win­ston, kupuje w skle­pie z anty­kami przy­cisk do papieru: szklaną kulę z zato­pio­nym kora­lem. Win­ston i jego kochanka Julia prze­cho­wują przy­cisk na stry­chu, gdzie kryją się przed wścib­stwem nik­czem­nego rządu. Przy­cisk stał się tym poko­jem, a koral życiem jego i Julii, zawie­szo­nym jakby na wiecz­ność w sercu szkla­nej bryłki, pisze Orwell1. Kiedy kochan­ko­wie zostają zde­ma­sko­wani, przy­cisk się roz­bija. Już pod­czas lek­tury poją­łem, że wystę­pu­jący w książce kawa­łek koralu może być ser­cami dwojga ludzi, nato­miast szklany przy­cisk do papieru może być świa­tem, jaki sobie stwo­rzyli: bez­piecz­nym, chro­nio­nym, lecz nie­skoń­cze­nie kru­chym. W życiu przy­cisk do papieru był przy­ciskiem do papieru. W książce, kiedy się roz­bił, mógł zosta­wić cię bez­bron­nego na pod­ło­dze. Pamię­tam, że kiedy o tym czy­ta­łem, wstrzy­ma­łem oddech z zachwytu, a po chwili poczu­łem w dłoni chłodną, gładką powierzch­nię przy­cisku do papieru. W środku, zamiast koralu, znaj­do­wał się minia­tu­rowy strych oraz Win­ston i Julia sple­ceni w uści­sku, bez­pieczni.
Ta część jest magią, w tym sen­sie, że posu­wamy się o krok dalej, niż się­gają lek­tury czy ana­lizy więk­szo­ści ludzi. Dla mnie to jedno i to samo, ale wła­śnie w tym miej­scu opusz­czamy dzie­dzinę rze­czy akcep­to­wa­nych i wkra­czamy w nad­zwy­czaj­ność. (Podoba mi się słowo „nad­zwy­czajny”. Extra­or­di­na­rius. Wykra­cza­jący poza zwy­kły porzą­dek. Wię­cej niż zwy­czajny. Zwy­czajny z dodat­kiem. Na pozór wydaje się to „nad­zwy­czajne”, lecz w isto­cie jest czymś dokład­nie prze­ciw­nym). Gdy­bym mógł uczy­nić z tego słowa rze­czow­nik, podob­nie jak w przy­padku „magii”, byłby dobrym okre­śle­niem tego, o czym mówię.
Rob uważa, że nie potra­fię temu zapo­biec. Czę­sto jest to prawda. Jeśli coś ude­rzy mnie szcze­gól­nie mocno i w porę się nie opa­mię­tam, to coś prze­nika do naszego świata i jest za późno. We wcze­snym dzie­ciń­stwie odkry­łem też, że mogę to robić celowo. Wystar­czy, że bar­dzo mocno skon­cen­truję się na postaci czy przed­mio­cie, na roli, jaką grają w książce, ich sen­sie lub miej­scu zaj­mo­wa­nym w tek­ście, a mogą się wydo­stać. Szcze­rze mówiąc, robię to czę­ściej, niż powi­nie­nem. Mówi­łem wam już, jakie to uczu­cie. Kiedy robi się to celowo, czuje się zale­d­wie cień praw­dzi­wego dozna­nia, ale mimo wszystko. Nawet jeśli tech­nicz­nie mogę to powstrzy­mać, jak mogę temu zara­dzić? I czemu miał­bym to robić? Nikomu nie dzieje się krzywda.
Odsy­ła­nie ich z powro­tem cza­sem spra­wia ból. Nie zawsze. Jeśli wra­cają dobro­wol­nie, po pro­stu wśli­zgują się na powrót w tek­stu­al­ność. Odczu­wam chwi­lowe zawroty głowy, jakby fala ude­rzyła o brzeg i się cof­nęła. Cza­sem jed­nak, zwłasz­cza gdy poja­wią się przy­pad­kiem, sta­wiają opór. Wtedy odsy­ła­nie ich przy­po­mina dobro­wolne przy­ję­cie ude­rze­nia młot­kiem w głowę. Trud­ność spo­wo­do­wana jest też tym, że trzeba postę­po­wać sprzecz­nie z intu­icją. Aby wycią­gnąć posta­cie z tek­stu, musisz myśleć o nich lub o pew­nym ich aspek­cie naj­bar­dziej uważ­nie, naj­głę­biej, jak potra­fisz. W celu ode­sła­nia postaci z powro­tem musisz myśleć o miej­scu, jakie zaj­muje w opo­wie­ści. Przy­po­mina to tro­chę zmianę ostro­ści z peł­nej głębi na sze­roki plan. W tym celu musisz znać całą książkę, nie tylko oży­wiony przez cie­bie frag­ment. Musisz także, w chwili gdy znasz postać naj­le­piej i nad nią zapa­no­wa­łeś, wyma­zać ją ze swo­ich myśli, pozwo­lić, by roz­wiała się przed twymi oczami, musisz zgu­bić ją w opo­wie­ści. Kiedy w twoim mózgu rodzi się pomysł, trudno jest go zmu­sić, by pozwo­lił jej odejść. Jestem do tego przy­zwy­cza­jony, więc nie mar­twię się tym w sen­sie prak­tycz­nym. Mar­twię się jed­nak tym, że nie wiem, dla­czego nie­które posta­cie sta­wiają opór; nie wiem, przed czym, w ich wła­snym prze­ko­na­niu, się opie­rają. Przez chwilę jest to uczu­cie podobne do śmierci. Cie­kawe, co one czują.
Tak to, moim zda­niem, działa. Rzecz polega na inter­pre­ta­cji, zro­zu­mie­niu, wizu­ali­za­cji, łącze­niu. W sen­sie pod­sta­wo­wym na­dal mówimy o lek­tu­rze książki.
Ni­gdy nie ode­sła­łem przy­ci­sku do papieru, który w wieku czte­rech lat wyczy­ta­łem z Roku 1984. Na­dal leży na wyso­kiej półce, gdzie nikt nie może się o niego potknąć. Cza­sami zdej­muję go i oglą­dam kochan­ków w ich bez­piecz­nym, kru­chym, ide­al­nym świe­cie, który w powie­ści zostaje zmiaż­dżony, ale nie jako idea.
(Jakiż jest maleńki, pomy­ślał Win­ston, jakiż maleńki był zawsze!).

 
Wesprzyj nas