Odkryjcie otchłań oceanu i wyobraźni w nowej książce Philipa Reeve’a, autora bestsellerowych „Zabójczych maszyn”. W „Meluzynie Noctis i Mrocznej Głębi” znajdziecie przygodę, tajemnicę i pierwotną magię, a także silną bohaterkę, która zmienia się i dojrzewa w trakcie lektury.


Mieszkańcy Burzomorza żyli w ciągłym strachu przed wielką wodą i czającą się w niej tajemniczą, legendarną Gorm. Ich jedyną ochroną był czuwający w Strażnicy Zachodzącego Słońca potomek rodziny Noctis, który codziennie wypatrywał na zachodzie dziwnych zjawisk.

Pojawiały się w godzinie zmierzchu, kiedy ściany między światami stają się coraz cieńsze, a przez powstałe w nich szczeliny może prześlizgnąć się zło.

Meluzyna była inna, śniła o oceanie. To wielka woda przywiodła ją na Jesienne Wyspy, które stały się domem dziewczynki. Kiedy była niemowlęciem na brzegu odnalazł ją i przygarnął Strażnik Burzomorza, Andrewe Noctis. Spokojny świat jedenastoletniej Meluzyny zachwiał się jednak w posadach, gdy jej opiekun utonął, trzymając straż. Teraz to ona musi pilnować brzegów wyspy i zachodnich rubieży.

Z jaką tajemną siłą czyhającą w Mrocznej Głębi przyjdzie się zmierzyć dziewczynce? Czy odkryje od dawna skrywany sekret i ocali Burzomorze?

Philip Reeve – brytyjski pisarz i ilustrator. Nagrodzony: Carnegie Medal, Guardian Children’s Fiction Prize oraz Los Angeles Times Book Award. Autor bestsellerowych powieści fantasy i science fiction dla dorosłych, młodzieży i dzieci, w tym najsłynniejszego, wydanego również w języku polskim cyklu Żywe maszyny, którego pierwszy tom doczekał się hollywoodzkiej ekranizacji. Jednym ze scenarzystów zrealizowanego w 2018 roku filmu był Peter Jackson.

Philip Reeve
Meluzyna Noctis i Mroczna Głębia
Przekład: Maria Jaszczurowska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 7 września 2022
 
 


1.
STRA­ŻNI­CA ZA­CHO­DZĄCE­GO SŁO­ŃCA

Melu­zy­na Noc­tis śni­ła o mo­rzu. W tym śnie mknęła nad nim, nie­sio­na noc­nym wia­trem ni­czym mewa, prze­śli­zgu­jąc się po kra­wędzi urwi­ska i da­lej, nad roz­bi­ja­jący­mi się o we­jście do za­tocz­ki fa­la­mi, pro­sto nad roz­ci­ąga­jącą się na za­cho­dzie toń mor­ską, gdzie cały świat skła­dał się z wody. Tam, na otwar­tej prze­strze­ni, fale prze­ta­cza­ły się swo­bod­nie, nie na­po­ty­ka­jąc żad­nych prze­szkód przez ty­si­ące mil. Na ich grzbie­tach ta­ńczył de­li­kat­ny blask ksi­ęży­ca. Do­oko­ła pa­no­wa­ła ci­sza, co ja­kiś czas sły­chać było tyl­ko szum, gdy któ­ryś z ba­łwa­nów wznió­sł się zbyt wy­so­ko, two­rząc grze­bień z bia­łej pia­ny.
– Me­lu­zy­no – szep­ta­ły fale. – Me­lu­zy­no…
Kątem oka dziew­czyn­ka do­strze­gła coś bia­łe­go, ja­kąś ska­łę lub rafę znaj­du­jącą się tuż pod po­wierzch­nią wody. Mo­rze ro­bi­ło się nie­spo­koj­ne. Ła­god­ne szep­ty ustąpi­ły miej­sca gro­źne­mu po­mru­ko­wi:
– Me­lu­zy­no! Me­lu­zy­no Noc­tis!
W górę wy­strze­li­ła fon­tan­na kro­pe­lek. Fale ude­rza­ły w prze­szko­dę, a na­stęp­nie co­fa­ły się, jak­by osu­wa­jąc po mar­mu­ro­wej pły­cie, któ­ra po­wo­li wy­nu­rza­ła się z głębin…
Me­lu­zy­na obu­dzi­ła się pe­łna nie­po­ko­ju. Wspo­mnie­nie nie­daw­ne­go snu roz­wie­wa­ło się po­wo­li, dziew­czyn­ka wci­ąż jesz­cze sły­sza­ła ryk mor­skich ba­łwa­nów ude­rza­jących w ścia­ny ja­ski­ni. Wsta­ła z łó­żka i po omac­ku prze­szła obok mied­ni­cy w stro­nę okna. Kie­dy otwo­rzy­ła okien­ni­ce, oka­za­ło się, że na ze­wnątrz jest jesz­cze ciem­no. Nad ko­ro­ną men­hi­rów – pio­no­wo usta­wio­nych gła­zów na przy­ląd­ku – tli­ła się garst­ka ostat­nich gwiazd. Mimo wcze­snej pory sły­chać było ja­kieś gło­sy. Mu­sia­ło się wy­da­rzyć coś, co za­kłó­ci­ło nie­zmien­ny rytm tego do­mo­stwa, i Me­lu­zy­na podświa­do­mie wy­czu­wa­ła, że trze­ba się mieć na bacz­no­ści. Być może to wła­śnie pró­bo­wa­ło jej po­wie­dzieć mo­rze…
Ubra­ła się szyb­ko, da­ru­jąc so­bie my­cie. Po­ma­sze­ro­wa­ła boso tam, skąd do­cho­dzi­ły gło­sy. Pan i pani Skra­eve­ling sie­dzie­li w kuch­ni i roz­ma­wia­li z ja­ki­miś przy­by­sza­mi z Ma­ra­zei. Go­ście naj­wy­ra­źniej nie­często od­wie­dza­li ma­je­sta­tycz­ne, sta­re po­sia­dło­ści, do ja­kich bez wąt­pie­nia na­le­ża­ła Stra­żni­ca Za­cho­dzące­go Sło­ńca. Skrępo­wa­ni ści­ska­li w szorst­kich, za­czer­wie­nio­nych dło­niach bez­kszta­łt­ne ka­pe­lu­sze i mó­wi­li coś przy­ci­szo­ny­mi gło­sa­mi. Kie­dy Me­lu­zy­na we­szła, mężczy­źni umil­kli i zmie­rzy­li ją bacz­nym spoj­rze­niem, jak szy­ku­jące się do uciecz­ki je­le­nie.
Pani Skra­eve­ling na­tych­miast po­de­szła do dziew­czyn­ki i moc­no ją przy­tu­li­ła. To miał być gest wspar­cia, ale Me­lu­zy­na jesz­cze nie wie­dzia­ła, z ja­kie­go po­wo­du ktoś mia­łby ją po­cie­szać.
– Cho­dź ze mną, ko­tecz­ku – po­wie­dzia­ła pani Skra­eve­ling i wy­pro­wa­dzi­ła Me­lu­zy­nę z kuch­ni do sa­lo­nu.
Do­pie­ro tam prze­ka­za­ła jej wie­ści, któ­re przy­wie­źli przy­by­sze z Ma­ra­zei. Pan An­dre­we Noc­tis, Stra­żnik Bu­rzo­mo­rza, uto­nął.

Me­lu­zy­na nie była pew­na, co po­win­na czuć w tej sy­tu­acji. Pan Noc­tis był życz­li­wym czło­wie­kiem, któ­ry zna­la­zł ją i przy­gar­nął, kie­dy była nie­mow­lęciem, a mo­rze wy­rzu­ci­ło ją na brzeg. Nie mo­gła uczci­wie po­wie­dzieć, że go ko­cha­ła, bo był to czło­wiek ra­czej sztyw­ny, po­nu­ry i nie­sko­ry do oka­zy­wa­nia uczuć. Czu­ło­ść oka­zy­wa­li jej pa­ństwo Skra­eve­ling, któ­rzy z ko­lei zu­pe­łnie się z tym nie kry­li, po­nie­waż z praw­dzi­wą ra­do­ścią po­wi­ta­li nowe dziec­ko, sko­ro ich wła­sne zdąży­ły już daw­no do­ro­snąć i się wy­pro­wa­dzić.
Ale pan Noc­tis za­wsze był gdzieś obok – jak je­den z trzech sta­bil­nych fi­la­rów, na któ­rych opie­ra­ło się do­tąd ży­cie Me­lu­zy­ny. Ka­żde­go ran­ka sia­dał przy sto­le w ja­dal­ni na­prze­ciw­ko dziew­czyn­ki, od­ci­nał czu­bek jaj­ka na mi­ęk­ko i mó­wił: „Dzień do­bry, Me­lu­zy­no. Do­brze ci się spa­ło?”.
Ka­żde­go wie­czo­ru ci­ężkim kro­kiem wcho­dził na Wie­żę, skąd ob­ser­wo­wał oko­li­cę, by po go­dzi­nie ze­jść z po­wro­tem na dół i za­to­pić się w lek­tu­rze ksi­ąg w swo­im ga­bi­ne­cie. W zi­mie Me­lu­zy­na za­gląda­ła do nie­go przed snem, by ży­czyć mu do­brej nocy. W le­cie, kie­dy War­ta roz­po­czy­na­ła się pó­źniej, to on za­glądał do niej w dro­dze na Wie­żę. Me­lu­zy­na le­ża­ła wte­dy w łó­żku i my­śla­ła o tym, jak pan Noc­tis sie­dzi w War­tow­ni. Cie­ka­wi­ło ją, co też wi­dzi przez oku­lar te­le­sko­pu…
Ni­g­dy ja­koś szcze­gól­nie tego wszyst­kie­go nie lu­bi­ła, ale też nie mia­ła nic prze­ciw­ko temu. W ogó­le nie zaj­mo­wa­ła się ele­men­ta­mi co­dzien­no­ści – tak po pro­stu wy­gląda­ło spo­koj­ne, upo­rząd­ko­wa­ne ży­cie w Stra­żni­cy Za­cho­dzące­go Sło­ńca. A te­raz się zmie­ni: nie będzie śnia­dań z jaj­kiem na mi­ęk­ko, kro­ków pana Noc­ti­sa na scho­dach do Wie­ży ani jego zdaw­ko­we­go „do­bra­noc”. To na­le­ża­ło już do prze­szło­ści. Przy­szło­ść na­to­miast wy­da­wa­ła się nie­pew­na.

W Ma­ra­zei ko­śció­łek za wy­dma­mi pękał w szwach zu­pe­łnie jak w Boże Na­ro­dze­nie. Na po­grzeb przy­szły tłu­my lu­dzi, a wszy­scy mie­li na so­bie naj­lep­sze nie­dziel­ne ubra­nia. Pani Skra­eve­ling spe­cjal­nie na tę oka­zję ozdo­bi­ła ka­pe­lusz czar­ną wo­al­ką. Ża­łob­ni­cy przy­by­li na­wet z tak od­le­głych miejsc jak Stack czy Trol­l­brid­ge. Chcia­no god­nie po­że­gnać Stra­żni­ka, bo nie ka­żde­go dnia zda­rza się, że je­den z nich umie­ra, a już na pew­no od bar­dzo daw­na ża­den nie uto­nął. Pod­czas ka­za­nia wy­gło­szo­ne­go przez wie­leb­ne­go De­ar­lo­ve’a ko­bie­ty sie­dzące w ław­ce za Me­lu­zy­ną roz­ma­wia­ły te­atral­nym szep­tem o oko­licz­no­ściach śmier­ci pana Noc­ti­sa.
– Mó­wią, że spa­ce­ro­wał po pla­ży. To się ni­g­dy do­brze nie ko­ńczy. Gorm go za­uwa­żył i po­sta­no­wił po­rwać. Po­dob­no mo­rze go po­chło­nęło.
– Ale prze­cież często prze­cze­sy­wał pla­żę. Po­wi­nien był wie­dzieć, że trze­ba za­cho­wać ostro­żno­ść. W ko­ńcu był Stra­żni­kiem. Jego cia­ło zna­le­zio­no na brze­gu, a to ozna­cza, że Gorm go nie chciał. Je­śli Gorm so­bie ko­goś upa­trzy, wci­ąga go w głębi­ny i pró­żno szu­kać zwłok. Wte­dy nie ma po­grze­bu, tyl­ko na­bo­że­ństwo ża­łob­ne, dość krót­kie zresz­tą, bo i nikt nie ma zbyt wie­le do po­wie­dze­nia.
Pó­źniej pierw­sza z ko­biet zni­ży­ła głos i mó­wi­ła da­lej szep­tem, więc Me­lu­zy­na mu­sia­ła się moc­no wsłu­chi­wać, żeby nadążyć za roz­mo­wą.
– Po­wia­da­ją, że w kie­sze­niach płasz­cza miał pe­łno ka­mie­ni…
Dziew­czyn­ka nie bar­dzo wie­dzia­ła, co to ma do rze­czy. Pan Noc­tis często no­sił w kie­sze­niach ka­my­ki, mu­szel­ki i mnó­stwo in­nych dro­bia­zgów, ja­kie znaj­do­wał na brze­gu. Przy­po­mnia­ła so­bie, że jak była mała, cza­sa­mi za­bie­rał ją ze sobą, kie­dy sze­dł spraw­dzać pla­żę. Ma­sze­ro­wa­li wzdłuż li­nii brze­gu, Me­lu­zy­na za­gląda­ła do skal­nych za­to­czek, w któ­rych ukwia­ły wy­ma­chi­wa­ły ró­żo­wy­mi mac­ka­mi, a zza fa­lu­jących wo­do­ro­stów przy­po­mi­na­jących sy­re­nie wło­sy wy­pe­łza­ły ma­lut­kie kra­by, pi­jaw­ki albo prze­zro­czy­ste kre­wet­ki tak drob­ne, że na­wet ona swo­im so­ko­lim wzro­kiem le­d­wo je za­uwa­ża­ła. Za­chwy­cał ją ten pod­wod­ny świat. Któ­re­goś razu do tego stop­nia się weń za­pa­trzy­ła, że zu­pe­łnie nie­świa­do­mie za­nu­rzy­ła twarz w wo­dzie i przez dłu­ższą chwi­lę od­dy­cha­ła jak sy­re­na.
Szko­da, że nie zdąży­ła na­uczyć pana Noc­ti­sa tej sztucz­ki, bo wte­dy by nie uto­nął. Ale kie­dy mu o tym opo­wia­da­ła, nie wie­rzył jej. Te­raz zaś le­żał w drew­nia­nej trum­nie z mo­si­ężny­mi oku­cia­mi. Me­lu­zy­na po­ło­ży­ła na wie­ku trum­ny bu­kie­cik za­wci­ągów. Nie wie­dzia­ła, czy pan Noc­tis lu­bił te kwia­ty, ale kli­fy wo­kół Stra­żni­cy były nimi po­ro­śni­ęte.
Dziew­czyn­ka przez całe na­bo­że­ństwo nie od­ry­wa­ła wzro­ku od trum­ny. Chcia­ła wie­rzyć, że w środ­ku fak­tycz­nie leży pan Noc­tis, lecz z ja­kie­goś po­wo­du drew­nia­na skrzy­nia wy­da­wa­ła jej się za mała. Po ostat­nim hym­nie, kie­dy pan Skra­eve­ling i kil­ku in­nych miesz­ka­ńców wio­ski unio­sło trum­nę, Me­lu­zy­na zda­ła so­bie spra­wę, że to jed­nak praw­da – pan Noc­tis uma­rł i za­raz go po­cho­wa­ją.
Po nie­bie mknęły chmu­ry gna­ne wia­trem wie­jącym znad mo­rza. Miej­sce wiecz­ne­go spo­czyn­ku po­grąża­ło się w cie­niu za ka­żdym ra­zem, kie­dy sło­ńce za­sła­niał prze­pły­wa­jący obłok. Źdźbła tra­wy mi­ędzy na­grob­ka­mi chy­li­ły się do zie­mi wraz z po­dmu­chem mor­skiej bry­zy, po­dob­nie jak ró­żo­we i bia­łe sto­krot­ki ro­snące w szcze­li­nach spęka­nych mu­rów cmen­ta­rza i wie­ńczące je wy­so­kie, złow­ro­gie na­parst­ni­ce. Dłu­gie czar­ne wło­sy Me­lu­zy­ny roz­wia­ły się na boki. Bia­łe wstążki pod ko­lo­rat­ką wie­leb­ne­go De­ar­lo­ve’a rów­nież trze­po­ta­ły na wie­trze, gdy pa­stor od­ma­wiał mo­dli­twę nad gro­bem. Pani Skra­eve­ling przy­trzy­my­wa­ła so­bie ka­pe­lusz dło­nią i ukrad­kiem wy­cie­ra­ła oczy chu­s­tecz­ką. Po­zo­sta­li ża­łob­ni­cy co rusz spo­gląda­li z uko­sa na wy­dmy, jak gdy­by się oba­wia­li, że lada mo­ment nad piasz­czy­sty­mi pa­gór­ka­mi po­ja­wi się wy­so­ka fala i grób wy­pe­łni się wodą, jesz­cze za­nim gra­barz zdąży go za­ko­pać.

Wszy­scy, któ­rych Me­lu­zy­na zna­ła, bali się mo­rza. Dla­te­go na za­chod­nim wy­brze­żu Bu­rzo­mo­rza nie było żad­nej przy­sta­ni, do Pasz­czy Gor­ma ani do Za­to­ki Bel­friars nie wpły­wa­ły ku­try ry­bac­kie i nikt nie za­rzu­cał sie­ci na kra­by i ho­ma­ry, od któ­rych aż ro­iło się nie­da­le­ko wy­brze­ża. Lu­dzie ści­sza­li głos, mó­wi­ąc o mo­rzu, a dom­ki w Ma­ra­zei nie mia­ły okien od stro­ny akwe­nu. Rzad­ko też wi­dy­wa­ło się, by kto­kol­wiek spa­ce­ro­wał po pla­ży. Wi­ęk­szo­ść sta­ra­ła się na­wet nie pa­trzeć w tam­tym kie­run­ku, a je­śli już, to rzu­ca­li tyl­ko prze­stra­szo­ne spoj­rze­nia, jak gdy­by cza­iła się tam wiel­ka, krwio­żer­cza be­stia, go­to­wa w ka­żdej chwi­li za­ata­ko­wać.
I mie­li ra­cję, po­my­śla­ła Me­lu­zy­na. Mo­rze było wiel­ką, krwio­żer­czą be­stią – ale czy wiel­kie, krwio­żer­cze be­stie nie mogą jed­no­cze­śnie być pi­ęk­ne? Dziew­czyn­ka ko­cha­ła śle­dzić ruch fal, któ­re pul­so­wa­ły ni­czym mi­ęśnie pod mie­ni­ącą się po­wierzch­nią mo­rza. Lu­bi­ła pa­trzeć, jak pro­mie­nie sło­necz­ne we­so­ło od­bi­ja­ją się od wody w po­god­ny dzień albo jak fale kłębią się pod­czas zi­mo­we­go sztor­mu. Nie­kie­dy wy­da­wa­ło się jej, że pa­mi­ęta, jak mo­rze de­li­kat­nie ko­ły­sa­ło ją w łó­decz­ce, w któ­rej zna­la­zł ją na brze­gu pan Noc­tis. In­nym ra­zem my­śla­ła, że mo­rze też to pa­mi­ęta, bo czu­ła, że ją ob­ser­wu­je. By­wa­ło, że bu­dzi­ła się w nocy, le­ża­ła nie­ru­cho­mo w łó­żku i wsłu­chi­wa­ła się w szum fal, któ­re ci­chut­ko szu­mi­ąc, ude­rza­ły o brzeg. Pró­bo­wa­ła wczuć się w ten rytm i po­zwa­la­ła, by ta spo­koj­na pie­śń ko­ły­sa­ła ją do snu.
Ża­ło­wa­ła, że nie umie tego wy­ja­śnić do­ro­słym. Było jej przy­kro, że tak bar­dzo boją się be­stii. Kto te­raz przej­mie obo­wi­ąz­ki pana Noc­ti­sa? Ktoś będzie mu­siał go za­stąpić i zo­stać ko­lej­nym Stra­żni­kiem Bu­rzo­mo­rza.

2.
STRA­ŻNIK BU­RZO­MO­RZA

Na po­grze­bie Me­lu­zy­na zdąży­ła uści­snąć set­ki dło­ni, ukło­nić się grzecz­nie ka­żde­mu z ża­łob­ni­ków, a na­wet za ko­ścio­łem za­grać w ber­ka z dzie­ćmi pa­sto­ra De­ar­lo­ve’a. Prze­szko­dzi­ła im w tej za­ba­wie pani De­ar­lo­ve, mó­wi­ąc, że to brak sza­cun­ku. Do­pie­ro po ce­re­mo­nii dziew­czyn­ka od­wa­ży­ła się po­ru­szyć z pa­ństwem Skra­eve­ling te­mat no­we­go Stra­żni­ka. Cała trój­ka wra­ca­ła stro­mą ście­żką do Stra­żni­cy. To­wa­rzy­szył im za­chod­ni wiatr, któ­ry nió­sł ze sobą drob­ne kro­pel­ki wody. Wia­ło tak moc­no, że po­wy­kręca­ne drze­wa chy­li­ły się ku zie­mi, jak gdy­by i one pró­bo­wa­ły uciec jak naj­da­lej od mo­rza.
– I co te­raz? – za­py­ta­ła Me­lu­zy­na. – Kto będzie trzy­mał Straż, sko­ro pan Noc­tis nie żyje?
Pan Skra­eve­ling spoj­rzał na pa­nią Skra­eve­ling, a pani Skra­eve­ling od­po­wie­dzia­ła mu tym sa­mym. Byli ma­łże­ństwem od tak daw­na, że upodob­ni­li się do sie­bie na­wet z wy­glądu. Ta przy­sa­dzi­sta para przy­po­mi­na­ła te­raz pie­prz­nicz­kę i sol­nicz­kę z jed­ne­go kom­ple­tu albo fi­gur­ki ze sta­re­go ze­ga­ra, któ­re o pe­łnej go­dzi­nie wy­cho­dzą z ukry­cia, by ude­rzyć mło­tecz­kiem w srebr­ny dzwo­nek. Opie­ko­wa­li się Stra­żni­cą Za­cho­dzące­go Sło­ńca wła­ści­wie od za­wsze, jesz­cze za­nim pan Noc­tis przy­sze­dł na świat, dla­te­go wła­śnie Me­lu­zy­na do­szła do wnio­sku, że na pew­no będą wie­dzie­li, kto po­wi­nien ob­jąć sta­no­wi­sko Stra­żni­ka. Wy­gląda­ło jed­nak, że na ra­zie nie zna­le­źli od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.
– Może pan Skra­eve­ling mó­głby się tym za­jąć? – za­pro­po­no­wa­ła.
– O nie, ko­tecz­ku, w żad­nym wy­pad­ku! – za­pro­te­sto­wał pan Skra­eve­ling. Zdjął ka­pe­lusz i po­dra­pał się w okrągłą, łysą gło­wę. Ten po­my­sł naj­wy­ra­źniej wpra­wił go w nie lada za­kło­po­ta­nie. – To nie by­ło­by w po­rząd­ku – od­pa­rł po chwi­li. – Poza tym nie mam ta­kie­go wy­kszta­łce­nia, żeby ka­żdej nocy za­pi­sy­wać ob­ser­wa­cje w dzien­ni­ku.
– Skra­eve­ling po­tra­fi bar­dzo sta­ran­nie się pod­pi­sać – do­da­ła lo­jal­nie pani Skra­eve­ling. – Ale praw­dą jest, że wie­le wi­ęcej nie na­pi­sze.
– Tak czy owak – ci­ągnął pan Skra­eve­ling – Stra­żni­kiem Bu­rzo­mo­rza może zo­stać wy­łącz­nie ktoś z ro­dzi­ny Noc­ti­sów. Za­wsze tak było i tak po­zo­sta­nie. Nie, tu nie ma in­ne­go wy­jścia. Pa­stor De­ar­lo­ve musi za­wia­do­mić two­je­go wuj­ka Wil­lia­ma. To młod­szy brat na­sze­go pana Noc­ti­sa.
– Ten, któ­ry wy­je­chał? – za­py­ta­ła Me­lu­zy­na.
– Ten sam, ko­tecz­ku – po­twier­dzi­ła pani Skra­eve­ling. – Pa­nicz Will udał się do szkół w An­glii wio­sną rok przed tym, za­nim się u nas po­ja­wi­łaś. Był wte­dy nie­wie­le star­szy niż ty te­raz. Ostat­nie wie­ści od nie­go po­cho­dzą z Lon­dy­nu.
Me­lu­zy­na wie­dzia­ła, że to sto­li­ca An­glii, a sko­ro król An­glii spra­wo­wał rów­nież wła­dzę nad Je­sien­ny­mi Wy­spa­mi, szyb­ko uzna­ła, że Lon­dyn musi być rów­nież sto­li­cą Bu­rzo­mo­rza. Na jed­nym z pi­ęter Stra­żni­cy wi­siał ko­lo­ro­wy ob­ra­zek przed­sta­wia­jący to mia­sto – Me­lu­zy­na często mu się przy­gląda­ła i za­sta­na­wia­ła, jak to jest miesz­kać w miej­scu, gdzie stoi tyle do­mów i żyje tyle lu­dzi. Mu­sia­ło im być nie­zmier­nie cia­sno.
– A co wu­jek Wil­liam tam robi? – za­py­ta­ła.
– Wła­ści­wie to sama nie wiem – od­pa­rła pani Skra­eve­ling. – Od daw­na się nie od­zy­wa. Pa­nicz Will ni­g­dy nie prze­pa­dał za Bu­rzo­mo­rzem ani za Stra­żni­cą Za­cho­dzące­go Sło­ńca. Nie chciał pod­trzy­mać ro­dzin­nej tra­dy­cji i pe­łnić funk­cji Stra­żni­ka. Ale te­raz będzie mu­siał tu wró­cić i prze­jąć obo­wi­ąz­ki, czy mu się to po­do­ba, czy nie. Bu­rzo­mo­rze nie może zo­stać bez Stra­żni­ka.
– Ale za­nim list do­trze do Lon­dy­nu, upły­nie do­bre kil­ka ty­go­dni, a po­tem trze­ba będzie jesz­cze cze­kać, by pa­nicz Will do­ta­rł na Bu­rzo­mo­rze – za­uwa­żył pan Skra­eve­ling, kręcąc gło­wą. – Wy­gląda na to, że do je­sie­ni będzie­my mu­sie­li so­bie ra­dzić bez Stra­żni­ka. Ni­g­dy do­tąd nie zda­rzy­ło się, żeby Stra­żni­ca tak dłu­go po­zo­sta­wa­ła bez opie­ki.
– W ta­kim ra­zie ja się tym zaj­mę – oznaj­mi­ła Me­lu­zy­na.
– Ty, ko­cha­nie?! – wy­krzyk­nęli jed­no­cze­śnie pa­ństwo Skra­eve­ling, po czym pani Skra­eve­ling stwier­dzi­ła: – To nie jest za­da­nie dla dziec­ka, Me­lu­zy­no.
– Nie je­stem już taka mała – spo­koj­nie przy­po­mnia­ła im Me­lu­zy­na. – Mam już je­de­na­ście lat i po­tra­fię świet­nie czy­tać i pi­sać. A poza tym po­cho­dzę z ro­dzi­ny Noc­ti­sów.
– To praw­da – przy­znał pan Skra­eve­ling i spoj­rzał na żonę. – Zga­dza się, Car­rie. Nie­odża­ło­wa­ny pan An­dre­we ka­zał praw­ni­ko­wi z Hoyt spo­rządzić od­po­wied­nie do­ku­men­ty. „Pa­nien­ka Me­lu­zy­na Noc­tis, pod­opiecz­na pana An­dre­we Noc­ti­sa ze Stra­żni­cy Za­cho­dzące­go Sło­ńca na Wy­spie Bu­rzo­mo­rze”. Jako świa­dek sam zło­ży­łem pod­pis pod tymi sło­wa­mi – do­dał z dumą. – Czer­wo­nym atra­men­tem.
– Prze­cież Stra­żni­kiem po­wi­nien być mężczy­zna – ode­zwa­ła się z po­wąt­pie­wa­niem pani Skra­eve­ling.
– Nie zo­sta­nę Stra­żni­kiem – wy­ja­śni­ła Me­lu­zy­na. – Po pro­stu będę trzy­mać Straż, do­pó­ki nie do­trze wu­jek Wil­liam. I za­ło­żę się, że będę w tym świet­na.
Pan Skra­eve­ling był go­tów przy­znać dziew­czyn­ce ra­cję. Pani Skra­eve­ling wci­ąż mia­ła wąt­pli­wo­ści, ale nic już nie po­wie­dzia­ła, bo wła­śnie do­tar­li na szczyt wzgó­rza. Wzdłuż gra­ni kli­fu roz­ci­ąga­ły się sze­ro­ka fosa i wy­so­ki sza­ry mur, a za nim wzno­si­ły się da­chy i ko­mi­ny Stra­żni­cy Za­cho­dzące­go Sło­ńca. Z dala wi­dać było wie­życz­kę, na któ­rej szczy­cie wiatr tar­gał drew­nia­ny­mi ra­mio­na­mi sta­re­go se­ma­fo­ra.
Fosa i mur mia­ły chro­nić Przy­lądek Świ­ęte­go Chia­na przed ata­ka­mi mor­skich wie­dźm, któ­re mo­gły­by roz­pa­lić ogień mi­ędzy ska­ła­mi. Praw­dę mó­wi­ąc, z mor­skich wie­dźm na Bu­rzo­mo­rzu zo­sta­ła już tyl­ko jed­na, a i ona była zbyt sta­ra, by za­nad­to od­da­lać się od swo­jej kry­jów­ki. Mimo to bra­mę w mu­rze za­wsze za­my­ka­no na klucz. Me­lu­zy­na chcia­ła po­pro­sić pana Skra­eve­lin­ga o klucz, by po­biec przo­dem i ją otwo­rzyć, ale w tej sa­mej chwi­li znad mo­rza nad­ci­ągnął wy­jąt­ko­wo moc­ny po­dmuch wia­tru, któ­ry ze­rwał ka­pe­lusz z gło­wy pani Skra­eve­ling.
– A niech to gęś kop­nie! – wy­krzyk­nęła po­iry­to­wa­na ko­bie­ta, pa­trząc, jak jej na­kry­cie gło­wy od­fru­wa, po­wie­wa­jąc wstążka­mi z czar­nej ta­fty ni­czym złow­ro­gie pta­szy­sko.
Me­lu­zy­na ru­szy­ła za nim w po­goń. Skręci­ła ze ście­żki i po­pędzi­ła na roz­po­ście­ra­jące się za nią pa­stwi­sko. Nie­ste­ty ka­pe­lusz le­ciał za wy­so­ko i za szyb­ko, by mo­gła go zła­pać. W pew­nej chwi­li jed­nak ktoś, kto do tej pory cza­ił się bez ru­chu i w ab­so­lut­nym mil­cze­niu w si­ęga­jącej do ko­lan tra­wie, na­gle się pod­nió­sł, wy­ra­sta­jąc tuż przed dziew­czyn­ką. I to wła­śnie on spraw­nie schwy­tał od­la­tu­jący ka­pe­lusz.
Me­lu­zy­na krzyk­nęła i sta­nęła jak wry­ta, pa­trząc na wy­ci­ągni­ętą w jej stro­nę rękę ze zgu­bą. Była zbyt zde­ner­wo­wa­na, by po­de­jść i ją ode­brać. Ko­bie­ta, któ­ra wy­ło­ni­ła się spo­śród traw, była wy­so­ka i po­staw­na. Mia­ła na so­bie dłu­gi płaszcz, któ­re­go poły gło­śno trze­po­ta­ły na wie­trze, i ciem­no­ru­dą, zmierz­wio­ną czu­pry­nę. Naj­dziw­niej­sze jed­nak było to, że z gęstwi­ny lo­ków wy­sta­wa­ło roz­ło­ży­ste pi­ęcio­ra­mien­ne po­ro­że.

5.
UKRY­TA KRA­INA

Widzia­no je za­wsze o za­cho­dzie sło­ńca, w go­dzi­nie zmro­ku, kie­dy gra­ni­ce mi­ędzy świa­ta­mi za­ni­ka­ją, a w szcze­li­nach mi­ędzy nimi po­ja­wia­ją się dziw­ne rze­czy. We­dług miej­sco­wych po­dań na opu­sto­sza­łym oce­anie na za­chód od Bu­rzo­mo­rza mo­żna wte­dy zo­ba­czyć za­cza­ro­wa­ne wy­spy. Nikt nie wie­dział, czym wła­ści­wie są. Ża­den ze stat­ków, któ­re wy­ru­sza­ły na po­szu­ki­wa­nie tego miej­sca, ni­g­dy nie wró­cił. Ale daw­no temu pew­na wie­dźma mor­ska roz­pa­li­ła ogni­sko mi­ędzy men­hi­ra­mi na Przy­ląd­ku Świ­ęte­go Chia­na i tam­tej nocy do Bu­rzo­mo­rza do­ta­rło coś, co za­miesz­ki­wa­ło Ukry­te Wy­spy: był to Gorm – po­twór tak okrop­ny, że miesz­ka­ńcy wy­spy uzna­li, że od tam­tej pory Bu­rzo­mo­rza po­wi­nien przez cały czas strzec Stra­żnik.
To tyl­ko le­gen­da. A przy­naj­mniej tak uwa­ża­no w An­glii i na nie­co bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­nych wy­spach, ta­kich jak Fin­ne­ry czy La­mon­ta­ne. Ale to było sma­ga­ne wia­trem Bu­rzo­mo­rze, na za­chod­nim kra­ńcu świa­ta, gdzie w la­sach Bła­ze­na­dy miesz­ka­ją trol­le, a na Pod­kli­fiu swo­je za­klęcia rzu­ca praw­dzi­wa wie­dźma mor­ska. Tu­taj mo­żna było uwie­rzyć nie­mal we wszyst­ko.
Dla­te­go też Me­lu­zy­na ka­żde­go wie­czo­ru, do­pó­ki nie za­pa­dły ca­łko­wi­te ciem­no­ści, spędza­ła go­dzi­nę przy te­le­sko­pie, bacz­nie ob­ser­wu­jąc ho­ry­zont na za­cho­dzie. Nie do­strze­gła żad­nych wysp, ale nie mo­gła się po­zbyć dziw­ne­go prze­czu­cia, że ukry­ta kra­ina jed­nak gdzieś tam jest. Co rusz prze­gląda­ła za­pi­ski pana Noc­ti­sa w Dzien­ni­ku i za­sta­na­wia­ła się, co mógł mieć na my­śli. Je­śli rze­czy­wi­ście uj­rzał Ukry­te Wy­spy, to dla­cze­go i ona nie mia­ła­by ich zo­ba­czyć?
W głębi du­szy wręcz chcia­ła, żeby jej się uka­za­ły, ale nie była pew­na, co by zro­bi­ła, gdy­by rze­czy­wi­ście tak się sta­ło. A je­śli po­ja­wie­nie się wysp zwia­stu­je po­wrót Gor­ma?
W ja­dal­ni wi­siał ob­raz przed­sta­wia­jący po­two­ra, któ­ry na­wie­dzał Me­lu­zy­nę od dzie­ci­ństwa w naj­gor­szych kosz­ma­rach: wiel­ka, po­kry­ta łu­ską, ry­cząca be­stia wy­ła­nia­jąca się z mor­skiej pia­ny. Obok ob­ra­zu za­wie­szo­no sta­ry miecz, któ­rym pierw­szy ze Stra­żni­ków wy­pędził Gor­ma z po­wro­tem do mo­rza. Ostrze mie­cza było dłu­ższe niż całe cia­ło Me­lu­zy­ny, a w do­dat­ku broń wy­gląda­ła na nie­zwy­kle ci­ężką. Dziew­czyn­ka nie sądzi­ła, by była w sta­nie ją unie­ść, a co do­pie­ro użyć do obro­ny Bu­rzo­mo­rza przed ewen­tu­al­nym ata­kiem po­two­ra.
Bar­dzo chcia­ła po­roz­ma­wiać z kimś o tym, co wy­czy­ta­ła w Dzien­ni­ku, cho­ćby z pa­ństwem Skra­eve­ling, ale nie mo­gła, po­nie­waż wów­czas po­my­śle­li­by, że pra­ca Stra­żni­ka jest dla niej zbyt ci­ężka i stre­su­jąca. Mo­gła­by pó­jść z tym do Aish, ale tro­chę bała się trol­li­cy, a poza tym do Bła­ze­na­dy było stąd bar­dzo da­le­ko (pan Skra­eve­ling mó­wił, że pół dnia pie­szo, a to ozna­cza­ło, że na wy­pra­wę tam i z po­wro­tem po­trze­ba było ca­łe­go dnia). Me­lu­zy­na nie mo­gła po pro­stu znik­nąć na tak dłu­go, nie mó­wi­ąc opie­ku­nom, do­kąd się wy­bie­ra. Za­częli­by za­da­wać py­ta­nia i wszyst­ko wy­szło­by na jaw, a tego wła­śnie chcia­ła unik­nąć.
Z osób, do któ­rych mo­gła­by się zwró­cić, zo­sta­li tyl­ko pa­stor De­ar­lo­ve i jego ro­dzi­na – dziew­czyn­ka za­wsze była z nimi bli­sko. Ale za ka­żdym ra­zem, kie­dy już mia­ła pó­jść na ple­ba­nię i zwie­rzyć się przy­ja­cio­łom z tego, co ją tra­pi­ło, przy­po­mi­na­ła so­bie, że pan Noc­tis miał w kie­sze­niach płasz­cza ka­mie­nie… Je­śli po­wi­ąże się to z jego ta­jem­ni­czy­mi za­pi­ska­mi w Dzien­ni­ku, wie­leb­ny De­ar­lo­ve mó­głby za­cząć po­dej­rze­wać, że ogar­ni­ęty me­lan­cho­lią Stra­żnik po­stra­dał zmy­sły i ce­lo­wo rzu­cił się w mor­skie fale. A wte­dy mu­sia­łby wy­ko­pać zwło­ki pana Noc­ti­sa ze świe­żo usy­pa­ne­go gro­bu, na któ­rym za­czy­na­ły już ro­snąć sto­krot­ki, i po­cho­wać nie­szczęśni­ka poza te­re­nem cmen­ta­rza, na skraw­ku zie­mi prze­zna­czo­nym dla mor­der­ców i sa­mo­bój­ców.
Bied­ny pan Noc­tis! Me­lu­zy­na wo­la­ła nie mieć cze­goś ta­kie­go na su­mie­niu. A je­śli jego duch po­wró­ci i nie da jej spo­ko­ju? Przy­le­ci jak mgła wędru­jąca po ście­żce pro­sto do Stra­żni­cy, grze­cho­cząc scho­wa­ny­mi w kie­sze­niach ka­mie­nia­mi… Nie, tego nikt by nie chciał. Uzna­ła, że w tej sy­tu­acji jest zda­na na sie­bie. Będzie mu­sia­ła sama po­szu­kać od­po­wie­dzi. Pro­blem w tym, że na ra­zie po­ja­wia­ły się tyl­ko ko­lej­ne py­ta­nia.

Me­lu­zy­na ni­g­dy nie prze­by­wa­ła zbyt dłu­go na pi­ętrze Stra­żni­cy. Wi­ęk­szo­ść cza­su spędza­ła na par­te­rze, gdzie mie­ści­ły się jej sy­pial­nia, kuch­nia, spi­żar­nia, ko­mór­ka, ja­dal­nia, ba­wial­nia i przy­tul­ne miesz­kan­ko pa­ństwa Skra­eve­ling.
Na gó­rze znaj­do­wa­ło się kró­le­stwo pana Noc­ti­sa, a na ko­ńcu ko­ry­ta­rza, obok drzwi pro­wa­dzących na Wie­żę, jego ga­bi­net. Był to dłu­gi, wąski po­kój, w któ­rym dwie za­sta­wio­ne re­ga­ła­mi ścia­ny pro­wa­dzi­ły do okna wy­ku­szo­we­go, gdzie stał sta­ry, obi­ty skó­rą fo­tel.
Te­raz, jak przy­pusz­cza­ła dziew­czyn­ka, te po­miesz­cze­nia na­le­ża­ły do niej, sko­ro pod­jęła się pe­łnić funk­cję Stra­żni­ka. Me­lu­zy­na za­trzy­ma­ła się w drzwiach. Na pó­łkach pod lewą ścia­ną zo­ba­czy­ła, usta­wio­ne w rząd­ki ni­czym od­dzia­ły bry­tyj­skich gre­na­die­rów, sta­re tomy Dzien­ni­ka opraw­ne w czer­wo­ną skó­rę. Całe stro­ny za­pe­łnio­ne fan­ta­zyj­ny­mi za­wi­ja­sa­mi pana Noc­ti­sa i jego przod­ków na nic się jed­nak nie przy­da­ły. W naj­star­szych ksi­ęgach tekst był tak sta­ro­świec­ki, że Me­lu­zy­na nie była w sta­nie go od­czy­tać, a w now­szych, je­śli do­brze się przy­ło­ży­ła, mo­gła roz­szy­fro­wać tyl­ko ha­sła o tre­ści: „Nic nie wi­dać”. Oprócz nich na­tknęła się nie­spo­dzie­wa­nie na kil­ka za­pi­sków za­zna­czo­nych na czer­wo­no – tyl­ko co mo­gły ozna­czać? Mi­ra­że? Po­my­łki? Sza­le­ństwo?
A może Ukry­te Wy­spy na­praw­dę co ja­kiś czas po­ja­wia­ły się na za­cho­dzie? (Za ka­żdym ra­zem, kie­dy stu­dio­wa­ła te no­tat­ki, od­ru­cho­wo zer­ka­ła przez okno, upew­nia­jąc się, czy na pew­no na ho­ry­zon­cie ni­cze­go nie uj­rzy).
Na pó­łkach pod pra­wą ścia­ną dziew­czyn­ka też nie zna­la­zła nic, co przy­bli­ży­ło­by ją do od­po­wie­dzi na dręczące ją py­ta­nia, ale za­war­to­ść tego re­ga­łu była przy­naj­mniej o wie­le cie­kaw­sza – pan Noc­tis uło­żył tu wszyst­kie przed­mio­ty, ja­kie zna­la­zł na pla­żach Bu­rzo­mo­rza. Skar­by te umie­ścił w szkla­nych ga­blot­kach albo pod ma­ły­mi krysz­ta­ło­wy­mi klo­sza­mi, żeby się nie ku­rzy­ły. Me­lu­zy­na z za­cie­ka­wie­niem ogląda­ła ka­mie­nie, roz­ma­itej wiel­ko­ści musz­le, ska­mie­li­ny, ko­ra­low­ce, dro­bi­ny bursz­ty­nu, mar­twe pta­ki, wy­schni­ęte ryby i oszli­fo­wa­ne przez mor­ską wodę ka­wa­łki drew­na: od spo­rych drzazg po ga­łąz­ki. Na jed­nej z pó­łek sta­ła bu­tel­ka wy­ko­na­na z cze­goś, co przy­po­mi­na­ło por­ce­la­nę. Na jej ścian­ce wid­niał ma­le­ńki, sta­ran­nie wy­ko­na­ny na­pis w nie­zna­nym języ­ku. Zna­la­zła też pu­de­łko, w któ­rym na zie­lo­nym suk­nie le­ża­ły po­ukła­da­ne pa­ra­mi szkla­ne kul­ki w ko­lo­rze zie­lo­nym, brązo­wym i bia­łym – gład­kie i po­kry­te solą, więc Me­lu­zy­na do­my­śli­ła się, że mu­sia­ły przez dłu­gi czas le­żeć na dnie mo­rza.
Wśród eks­po­na­tów na­tknęła się na skrzy­necz­kę pe­łną podłu­żnych czar­nych kie­szo­nek przy­po­mi­na­jących w do­ty­ku skó­rę. Miesz­ka­ńcy Bu­rzo­mo­rza na­zy­wa­li je sy­re­ni­mi to­reb­ka­mi, ale ona wie­dzia­ła, że to po­chew­ki ja­jo­we re­ki­no­wa­tych – twar­de, ro­go­we osłon­ki, w któ­rych doj­rze­wa na­ry­bek. Naj­mniej­sza kie­szon­ka była ni­czym pa­zno­kieć na kciu­ku Me­lu­zy­ny. Naj­wi­ęk­sza, wiel­ko­ści spo­rej po­dusz­ki, le­ża­ła opar­ta o skrzyn­kę – nie zmie­ści­ła się do środ­ka. Dziew­czyn­ka wzi­ęła ją do ręki i oka­za­ło się, że po­chew­ka jest za­ska­ku­jąco lek­ka. Na­stęp­nie przy­ło­ży­ła twarz do twar­dej, gład­kiej po­wierzch­ni. Po­czu­ła de­li­kat­ny za­pach mo­rza. Jaki po­twór mógł wy­kluć się z tak du­żej osłon­ki?
W jed­nym z to­mów Dzien­ni­ka, w któ­rym aż ro­iło się od czer­wo­nych li­ter i znacz­ków, przo­dek pana Noc­ti­sa na­pi­sał: Kie­dy Ukry­ta Kra­ina się Wzno­si, nad­cho­dzą z tam­tej stro­ny prze­dziw­ne Przy­pły­wy, przy­no­sząc nie­spo­ty­ka­ne Ryby. Wte­dy oce­an wy­rzu­ca na wy­brze­że Bu­rzo­mo­rza Prze­ró­żne Be­stie, któ­rych miej­sce nie jest na tym świe­cie.

W du­żej sy­pial­ni, na­le­żącej nie­gdyś do Stra­żni­ka, pan Skra­eve­ling po­le­ro­wał i ma­lo­wał fra­mu­gi okien i okien­ni­ce. Szy­ko­wał po­kój dla Wil­lia­ma, wuj­ka Me­lu­zy­ny. Przy­kry­te po­krow­ca­mi me­ble – sto­lik i umy­wal­nia – wy­gląda­ły te­raz jak po­czci­we i ca­łkiem nie­strasz­ne du­chy.
Me­lu­zy­na przy­sia­dła na łó­żku i spoj­rza­ła na trzy wi­szące na ścia­nie ob­ra­zy. Był wśród nich por­tret ojca pana Noc­ti­sa – wy­glądał jak wszy­scy inni star­si mężczy­źni, któ­rych przed­sta­wio­no na ma­lo­wi­dłach wi­szących w in­nych po­ko­jach: miał po­ci­ągłą, po­nu­rą twarz, a na gło­wie bia­łą pe­ru­kę. (Me­lu­zy­na za­sta­na­wia­ła się, jak pan Noc­tis zdo­ła roz­po­znać wła­sne­go ojca, kie­dy tra­fi do nie­ba i oka­że się, że jest tam tłum iden­tycz­nych dżen­tel­me­nów. Ale może w nie­bie nie nosi się pe­ruk? Będzie mu­sia­ła za­py­tać o to wie­leb­ne­go De­ar­lo­ve’a pod­czas naj­bli­ższej wi­zy­ty na ple­ba­nii).
Obok por­tre­tu ojca wi­sia­ła po­do­bi­zna mat­ki Stra­żni­ka – pi­ęk­nej ko­bie­ty o wiel­kich, bla­do­sza­rych oczach. Ko­lor oczu oraz kasz­ta­no­wa­te wło­sy odzie­dzi­czy­li po niej dwaj chłop­cy uwiecz­nie­ni na trze­cim ob­ra­zie. Star­szym z nich był sam pan Noc­tis – nie­zdar­ny mło­dzie­niec u pro­gu we­jścia w do­ro­sło­ść. Dru­gi był jesz­cze mały – mógł mieć pięć albo sze­ść lat. I to był wła­śnie Wil­liam, wu­jek Me­lu­zy­ny. Dziew­czyn­ka przy­gląda­ła mu się przez dłu­ższą chwi­lę, za­sta­na­wia­jąc się, na kogo wy­ró­sł ten ma­lec z por­tre­tu i jaki te­raz jest.
Wy­obra­ża­ła so­bie, że wita go w Wie­ży i po­ka­zu­je mu za­pi­ski, ja­kie spo­rządzi­ła, kie­dy go za­stępo­wa­ła. Na pew­no będzie pod wra­że­niem jej wni­kli­wych ob­ser­wa­cji i sta­ran­ne­go pi­sma. Na pew­no jest tak mądry jak pan Noc­tis, ale przy odro­bi­nie szczęścia tro­chę mniej po­nu­ry i po­wści­ągli­wy. Me­lu­zy­na li­czy­ła na to, że będzie mo­gła z nim przej­rzeć ta­jem­ni­cze no­tat­ki w Dzien­ni­ku jego bra­ta i szcze­rze po­roz­ma­wiać, jak Stra­żnik ze Stra­żni­kiem. Być może wspól­nie zdo­ła­ją do­jść do tego, co to wszyst­ko zna­czy.

 
Wesprzyj nas