Bestseller „New York Timesa” uhonorowany nagrodą National Geographic Special oraz Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, opisujący przygody Marka i Delii Owensów (autorki światowego fenomenu literackiego „Gdzie śpiewają raki”).


Para młodych amerykańskich zoologów, Delia i Mark Owensowie, w 1974 roku wsiada na pokład samolotu do RPA, mając przy sobie niewiele ponad zmianę ubrania i lornetkę. Kupują land rovera z trzeciej ręki i jadą w głąb pustyni Kalahari.

Tam, na dotąd niepoznanym terenie, gdzie w promieniu setek kilometrów nie ma dróg, ludzi ani wody, Owensowie zaczynają badania zwierząt, które nigdy wcześniej nie widziały człowieka.

Międzynarodowy bestseller „Zew Kalahari”, nagrodzony w 1985 roku Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, jest opowieścią o życiu Owensów wśród lwów, hien brunatnych, szakali, żyraf i wielu innych stworzeń, które stały się im bliskie.

To także przejmująca relacja ich walki z niebezpieczeństwami życia na jednym z ostatnich nieskalanych cywilizacją miejsc na ziemi.

***

Ta książka cię zahipnotyzuje, po czym rzuci cię na kolana.
Los Angeles Times

Delia Owens, Mark Owens
Zew Kalahari
Przekład: Maciejka Mazan
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 7 września 2022
 
 


PRO­LOG

Mark

Lewe ramię i bio­dro roz­bo­lały mnie od leże­nia na twar­dej ziemi. Prze­wró­ci­łem się na prawy bok, wier­cąc się na kępach trawy i kamy­kach, ale nie mogłem zna­leźć wygod­nej pozy­cji.
Sku­lony w śpi­wo­rze, chro­nią­cym mnie przed chło­dem świtu, usi­ło­wa­łem zła­pać jesz­cze parę chwil snu. Poprzed­niego wie­czora prze­je­cha­li­śmy doliną na pół­noc, kie­ru­jąc się rykami stada lwów, ale o trze­ciej nad ranem uci­chły – praw­do­po­dob­nie upo­lo­wały ofiarę. W ciszy nie mogli­śmy ich namie­rzyć, więc poło­ży­li­śmy się na ziemi pod krza­kami na małej tra­wia­stej polance. Teraz nasze pokryte rosą nylo­nowe śpi­wory lśniły w poran­nym słońcu jak dwie wiel­kie dżdżow­nice.
Wra­auuu! Zasko­czony unio­słem powoli głowę i spoj­rza­łem przed sie­bie. Oddech ugrzązł mi w piersi. Lwica była wielka – ważyła ponad sto pięć­dzie­siąt kilo – ale z poziomu ziemi wyda­wała się jesz­cze potęż­niej­sza. Szła ku nam, odda­lona o jakieś pięć metrów, koły­sząc głową na boki. Czarny pędze­lek na końcu jej ogona drgał w sku­pie­niu. Zaci­sną­łem palce na kępie trawy i zamar­łem. Lwica zbli­żała się, wiel­kie łapy uno­siły się i opa­dały w ide­al­nie mia­ro­wym ryt­mie, kro­pelki wil­goci jak klej­noty wisiały na jej gru­bych wibry­sach. Głę­bo­kie bursz­ty­nowe oczy wpa­try­wały się we mnie. Chcia­łem obu­dzić Delię, ale bałem się poru­szyć. Lwica dotarła do stóp naszych śpi­wo­rów, po czym odwró­ciła się lekko.
– Delia! Pssst! Zbudź się! Lwy przy­szły!
Delia powoli unio­sła głowę i sze­roko otwo­rzyła oczy. Wielki kot, mie­rzący bli­sko trzy metry od czubka nosa po pędze­lek na ogo­nie, przede­fi­lo­wał przed naszymi sto­pami i znik­nął w krza­kach trzy metry dalej. Delia chwy­ciła mnie za ramię i bez­gło­śnie wska­zała coś po pra­wej stro­nie. Lekko odwró­ci­łem głowę i cztery metry ode mnie ujrza­łem inną lwicę, sto­jącą po dru­giej stro­nie krza­ków obok nas. A potem drugą… i trze­cią. Ota­czało nas całe Błę­kitne Stado, w sumie dzie­więć sztuk. Więk­szość spała. Spę­dzi­li­śmy noc dosłow­nie wśród dzi­kich lwów z Kala­hari. Błę­kitka leżała na grzbie­cie jak prze­ska­lo­wana domowa kicia, z zamknię­tymi oczami, tyl­nymi łapami ster­czą­cymi w górę nad kosma­tym bia­łym brzu­chem, z przed­nimi łapami zło­żo­nymi na pucha­tej piersi. Obok niej spał Kostek – wielki samiec z kudłatą czarną grzywą i wypu­kłą bli­zną nad kola­nem – pamiątką po pospiesz­nej ope­ra­cji po ciemku parę mie­sięcy temu. Wraz z Dziczką, Psotką, Frygą i innymi pew­nie dołą­czył do reszty przed świ­tem. Mie­li­śmy wiele innych spo­tkań z lwami z Kala­hari, nie zawsze przy­ja­znych, ale Błę­kitne Stado zaak­cep­to­wało nas tak total­nie, że sypiało obok nas, co trak­to­wa­li­śmy jak naj­pięk­niej­szą nagrodę, odkąd roz­po­czę­li­śmy bada­nia na wiel­kiej pustyni Kala­hari w Bot­swa­nie, w sercu połu­dnio­wej Afryki. Nie stało się tak od razu. Jako mło­dzi, ide­ali­stycz­nie nasta­wieni stu­denci poje­cha­li­śmy do Afryki na wła­sną rękę, by roz­po­cząć bada­nia nad miej­scową fauną. Po mie­sią­cach poszu­ki­wań w dzie­wi­czym tere­nie w końcu zna­leź­li­śmy dostęp do „Wiel­kiego Pra­gnie­nia” – ogrom­nej połaci dzi­czy, tak odda­lo­nej od cywi­li­za­cji, że na tere­nie więk­szym od Irlan­dii byli­śmy jedy­nymi ludźmi, nie licząc paru grup Busz­me­nów. Ze względu na upał, brak wody i mate­ria­łów do budowy schro­nie­nia, środ­kowa część Kala­hari pozo­staje nie­mal cał­kiem nie­po­znana i nie­za­miesz­kana. W pobliżu naszego obozu nie było żad­nej wio­ski. Nie było nawet drogi. Musie­li­śmy wozić ze sobą wodę przez setki kilo­me­trów, a bez chaty, prądu, radia, tele­wi­zji, szpi­tala, sklepu spo­żyw­czego czy jakie­go­kol­wiek kon­taktu z ludźmi byli­śmy cza­sem przez wiele mie­sięcy z rzędu odcięci od świata zewnętrz­nego. Więk­szość napo­ty­ka­nych zwie­rząt ni­gdy dotąd nie widziała czło­wieka. Nikt do nich nie strze­lał, nie ści­gał samo­cho­dem, nie łapał w sidła i pułapki. Dla­tego mie­li­śmy wyjąt­kową oka­zję, by poznać je w spo­sób nie­do­stępny dla więk­szo­ści ludzi. W poranki pory desz­czo­wej po prze­bu­dze­niu czę­sto widy­wa­li­śmy trzy tysiące anty­lop, pasą­cych się wokół naszego namiotu. Lwy, lam­party i hieny bru­natne odwie­dzały w nocy nasz obóz. Budziły nas, szar­piąc za linki namio­tów, od czasu do czasu wpa­dały z nie­za­po­wie­dzianą wizytą do kąpie­lo­wej bomy i wypi­jały wodę po zmy­wa­niu naczyń, jeśli zapo­mnie­li­śmy ją wylać. Cza­sem sia­dy­wały z nami w świe­tle księ­życa, a nawet obwą­chi­wały nam twa­rze. Napo­ty­ka­li­śmy nie­bez­pie­czeń­stwa – i to codzien­nie – a cza­sem ocie­ra­li­śmy się o kata­strofy, z któ­rych na szczę­ście wycho­dzi­li­śmy z życiem. Sta­wa­li­śmy oko w oko z ter­ro­ry­stami, koń­czyła nam się woda, szar­pały nami burze i pod­ta­piały nas powo­dzie. Wal­czy­li­śmy z poża­rami, które poże­rały tereny, na któ­rych roz­bi­ja­li­śmy obo­zo­wi­ska – i spo­tka­li­śmy sta­rego miesz­kańca pustyni, który pomógł nam prze­trwać. W naszych począt­kach, z land rove­rem z trze­ciej ręki, ogni­skiem i w doli­nie nazy­wa­nej pod­stępną, nie mogli­śmy prze­wi­dzieć, że dowiemy się nowych, fascy­nu­ją­cych fak­tów o zamiesz­ku­ją­cych Kala­hari lwach i hie­nach bru­nat­nych: o tym, jak potra­fią prze­trwać susze bez wody i pra­wie bez poży­wie­nia, gdzie migrują, ucie­ka­jąc przed złymi warun­kami życia, i jak przed­sta­wi­ciele każ­dego z tych gatun­ków współ­pra­cują ze sobą przy wycho­wy­wa­niu mło­dych. Udo­ku­men­to­wa­li­śmy jedną z naj­więk­szych na świe­cie migra­cji anty­lop i odkry­li­śmy, że ogro­dze­nia odbie­rają Kala­hari życie.

* * *

Naprawdę nie wiem, kiedy posta­no­wi­li­śmy poje­chać do Afryki. Chyba oboje zawsze tego chcie­li­śmy. Odkąd pamię­tamy, szu­ka­li­śmy dzi­kich miejsc, z któ­rych czer­pa­li­śmy siłę, spo­kój i wytchnie­nie i chcie­li­śmy je ochro­nić przed znisz­cze­niem. Na­dal pamię­tam smu­tek i zdzi­wie­nie, któ­rych doświad­czy­łem w dzie­ciń­stwie, gdy z dachu wia­traka patrzy­łem, jak tabun bul­do­że­rów prze­bija się przez lasy na naszej far­mie w Ohio, nisz­cząc je, by na ich miej­scu powstała wie­lo­pa­smówka, i zmie­nia­jąc moje życie. Delia i ja pozna­li­śmy się na zaję­ciach z pro­to­zo­olo­gii na Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­gii i wkrótce prze­ko­na­li­śmy się, że dążymy do tego samego celu. Pod koniec seme­stru wie­dzie­li­śmy już, że gdy poje­dziemy do Afryki, musimy się tam wybrać razem. W tam­tych cza­sach sły­szało się od naukow­ców o zni­ka­ją­cej dzi­ko­ści Afryki: ponad dwie trze­cie jej dzi­kiej fauny już zni­kło bądź zostało wypę­dzone z natu­ral­nych habi­ta­tów przez wiel­kie farmy i roz­ra­sta­jące się mia­sta. W połu­dnio­wych rejo­nach zabi­jano i łapano tysiące dra­pież­ni­ków, by chro­nić trzodę. W niektó­rych afry­kań­skich kra­jach w ogóle nie dbano o przy­rodę. Były to prze­ra­ża­jące wia­do­mo­ści. Zapra­gnę­li­śmy badać afry­kań­skie dra­pież­niki w roz­le­głych, dzie­wi­czych tere­nach i wyko­rzy­stać nasze bada­nia do opra­co­wa­nia pro­gramu ochrony tego eko­sys­temu. Może także po pro­stu chcie­li­śmy zoba­czyć na wła­sne oczy, że takie dzi­kie miej­sca na­dal ist­nieją. Ale musie­li­śmy wyru­szyć natych­miast, żeby w ogóle mieć co badać.
Wyjazd do Afryki w ramach stu­diów pody­plo­mo­wych ozna­czał lata zwłoki, a ponie­waż nie napi­sa­li­śmy dok­to­ra­tów, wie­dzie­li­śmy, że mamy nie­wielką szansę na otrzy­ma­nie grantu z orga­ni­za­cji eko­lo­gicz­nej. Posta­no­wi­li­śmy wziąć cza­sowy – dość długi – urlop i zaro­bić pie­nią­dze potrzebne na sfi­nan­so­wa­nie eks­pe­dy­cji. Sądzi­li­śmy, że gdy wybie­rzemy miej­sce i bada­nia ruszą, ktoś z pew­no­ścią da nam fun­du­sze na dal­sze prace. Po pół roku naucza­nia mie­li­śmy zerowe oszczęd­no­ści. Zmie­ni­łem zawód i prze­kwa­li­fi­ko­wa­łem się na ope­ra­tora kru­szarki w kamie­nio­ło­mach, a Delia pra­co­wała to tu, to tam. Pod koniec dru­giej połowy roku mie­li­śmy zaosz­czę­dzone 4900 dola­rów plus pie­nią­dze na bilety lot­ni­cze do Johan­nes­burga w RPA. Za mało, żeby zacząć pro­gram badaw­czy, ale był koniec roku1973 i Ara­bo­wie wła­śnie zakrę­cili kran z tanią ben­zyną. Ceny wystrze­liły pod niebo. Musie­li­śmy lecieć teraz albo ni­gdy. Roz­pacz­li­wie sta­ra­jąc się wygrze­bać jesz­cze tro­chę pie­nię­dzy, zapa­ko­wa­li­śmy cały doby­tek – ste­reo, radio, tele­wi­zor, wędkę z koło­wrot­kiem, garnki i patel­nie – do naszego małego kombi i poje­cha­li­śmy rano do kamie­nio­łomu, gdy robot­nicy scho­dzili z noc­nej zmiany. Sta­ną­łem na dachu samo­chodu i popro­wa­dzi­łem aukcję, w któ­rej sprze­da­łem wszystko łącz­nie z kombi za 1100 dola­rów. Czwar­tego stycz­nia 1974 roku, rok po naszym ślu­bie, wsie­dli­śmy do samo­lotu z dwoma ple­ca­kami, dwoma śpi­wo­rami, jed­nym małym namio­tem, zesta­wem do goto­wa­nia, apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym, po jed­nej zmia­nie ubrań na osobę i sze­ścioma tysią­cami dola­rów. Tylko tyle potrze­bo­wa­li­śmy, by roz­po­cząć bada­nia.

* * *

Ta książka nie jest szcze­gó­łową kro­niką naszych nauko­wych odkryć – te publi­ku­jemy gdzie indziej. Jest to histo­ria naszego życia wśród lwów, hien bru­nat­nych, sza­kali, pta­ków, ryjó­wek, jasz­czu­rek i wielu innych stwo­rzeń, które tam pozna­li­śmy, i tego, jak prze­trwa­li­śmy i pro­wa­dzi­li­śmy bada­nia w jed­nym z ostat­nich i naj­więk­szych nie­ska­la­nych przez czło­wieka rejo­nów Ziemi. Ta histo­ria pocho­dzi z naszych dzien­ni­ków i wszystko w niej jest prawdą, włącz­nie z imio­nami i dia­lo­gami. Choć każdy roz­dział ma innego nar­ra­tora, nad książką pra­co­wa­li­śmy wspól­nie na wszyst­kich eta­pach jej powsta­wa­nia.

1
DŻAM­BLE

Mark

Sitem pły­nęli, po morzu pły­nęli,
sitem pły­nęli po morzu;
Mimo przy­ja­ciół uwag i rad,
W burz­liwy, wietrzny, nie­bez­pieczny świat
Sitem pły­nęli po morzu.
A gdy odbili od brzegu w swym sicie,
Wszy­scy krzyk­nęli: „Wy się poto­pi­cie!”.
To oni: „Pły­niemy na wia­try i burze,
Co nam, że nasze sito nie jest duże,
my sitem pły­niemy po morzu!”.
Dale­kie są kraje i bli­skie są kraje,
gdzie Dżam­ble pędzą życie;
Zie­lone głowy mają, nie­bie­skie ręce mają
I po morzu pły­wają w sicie.

Edward Lear

Drę­czony bez­sen­no­ścią, opar­łem głowę o podwójną grubą szybę odrzu­towca, wpa­tru­jąc się w czerń nocy nad Atlan­ty­kiem. Poni­żej kula ziem­ska obra­cała się powoli, a samo­lot leciał ku afry­kań­skiemu świ­towi.
Z ostrożną gra­cją gepard prze­cha­dza się po rów­ni­nie. Z wysoko unie­sioną głową, z ogo­nem deli­kat­nie obra­ca­ją­cym się z wia­trem jak kurek na wieży, sunie w stronę idą­cego stada. Zanie­po­ko­jone anty­lopy plą­sają w miej­scu, ale nie ucie­kają. Kot jest głodny; rusza naprzód wiel­kimi sko­kami.
Samo­lot dogo­nił i prze­ści­gnął wschód słońca. Wkrótce stał na asfal­cie, wyrzy­gu­jąc pasa­że­rów w zamglone mia­sto. Cel­nicy w szor­tach i nie­ska­zi­tel­nie bia­łych koszu­lach z rzu­ca­ją­cymi się w oczy czar­nymi pago­nami wykrzy­ki­wali roz­kazy i machali pod­kład­kami pod doku­menty. Wypeł­nia­li­śmy dłu­gie for­mu­la­rze i kwe­stio­na­riu­sze, cze­ka­li­śmy w zatło­czo­nych kory­ta­rzach i spo­glą­da­li­śmy przez ogro­dze­nia z siatki. Mie­li­śmy mnó­stwo czasu, by marzyć.
Gepard przy­spie­sza – ide­alne połą­cze­nie pręd­ko­ści, koor­dy­na­cji, rów­no­wagi i formy – ści­ga­jąc umy­ka­jące anty­lopy, i odłą­cza jedną od stada. Reszta skręca w bok i roz­po­czyna się odwieczny pościg dra­pież­nika za ofiarą.
Mniej­szy samo­lot, krót­szy lot – podróż trwała bez końca. Teraz znowu pociąg i tępe wpa­try­wa­nie się w nasze odbi­cia w szy­bie. Cią­gnące się kilo­me­trami iden­tyczne cier­ni­ste krzewy prze­my­kały obok w ryt­mie stu­kotu kół roz­ko­ły­sa­nego pociągu. „Stuk-stuk, stuk-stuk, nie może­cie wysiąść, nie może­cie wró­cić, stuk-stuk…”.
Gepard wygląda jak roz­ma­zana smuga na tle rów­niny. Osiem­dzie­siąt, sto, sto dzie­sięć kilo­me­trów na godzinę – żywy pocisk pędzący ku swo­jemu celowi. Gdy zbliża się do migo­czą­cego ogonka ofiary, piękno ich star­cia jest powa­la­jące. Każde z nich jest jak rzeź­biarz, który za sprawą czasu i ewo­lu­cji jak młot­kiem i dłu­tem wydo­bywa z tego dru­giego taką postać, taką wital­ność, taką prawdę, jakiej nie da się pod­ro­bić. Ten zwią­zek to naj­lep­sze, co Natura ma do zaofe­ro­wa­nia, ego świata przy­rody. To chwila prawdy dla gazeli. Gepard – na­dal roz­pę­dzony – wyciąga wielką jak maczuga łapę, by wytrą­cić swoją ofiarę z rów­no­wagi. Anty­lopa skręca gwał­tow­nie i to, co sta­no­wiło naj­wyż­szą formę dosko­na­ło­ści, nagle ulega wypa­cze­niu. Siatka ogro­dze­nia prze­cina nos geparda, pędzą­cego z pręd­ko­ścią stu dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, roz­trza­skuje mu szczękę i skręca kark. Zanim siatka zaha­muje jego pęd, ele­gancka szyja zwie­rzę­cia łamie się i defor­muje, kawa­łek bia­łej kości prze­bija skórę przed­niej łapy. Siatka się napręża i odpy­cha zma­sa­kro­wane ciało, rzu­ca­jąc je – krwa­wiące i zra­nione – w piach. Pociąg zatrzy­muje się z sykiem hamul­ców i prze­rywa kosz­mar.
Zarzu­ci­li­śmy nasze ple­caki na ramiona i zeszli­śmy na pia­sek na sta­cji w czarną afry­kań­ską noc. Za naszymi ple­cami wark­nął sil­nik die­sla, szczęk­nęły ście­ra­jące się ze sobą wagony i pociąg ruszył dalej. Sto­jąc samot­nie o dru­giej w nocy przy roz­pa­da­ją­cym się budynku sta­cji, czu­li­śmy się, jak­by­śmy się zna­leźli w dłu­gim, ciem­nym tunelu. W męt­nym żół­tym świe­tle żarówki zoba­czy­li­śmy brudny znak z napi­sem: GABO­RONE BOT­SWANA.
Ta mil­cząca czerń zda­wała się nas poły­kać. Sami w obcym kraju, mając za mało pie­nię­dzy, które trzy­ma­łem w kie­szeni ple­caka, nagle poczu­li­śmy, że to zada­nie ponad nasze siły. Musie­li­śmy zna­leźć auto z napę­dem na cztery koła, rozej­rzeć się w oko­licy i prze­pro­wa­dzić wystar­cza­jąco wia­ry­godne bada­nia, by otrzy­mać grant, zanim skoń­czą się nam pie­nią­dze.
Ale teraz byli­śmy zmę­czeni podróżą i musie­li­śmy się wyspać, zanim zaj­miemy się całą resztą.
Po dru­giej stro­nie piasz­czy­stej drogi, naprze­ciwko sta­cji, kolejna żarówka zwi­sała nad znisz­czo­nymi drzwiami hotelu Gabo­rone – zapad­nię­tego budynku z farbą łusz­czącą się ze ścian i pod­mu­rówką ginącą w wyso­kiej tra­wie. Pokoje były po osiem dola­rów za noc – nie mogli­śmy sobie na tyle pozwo­lić. Gdy się odwró­ci­li­śmy i chcie­li­śmy odejść, stary nocny por­tier wezwał nas z powro­tem. Osła­nia­jąc dło­nią migo­tliwy pło­myk świeczki, zapro­wa­dził nas przez pusty hol na mały dzie­dzi­niec zaro­śnięty chwa­stami i kol­cza­stymi zaro­ślami. Odsła­nia­jąc w sze­ro­kim uśmie­chu zęby jak zardze­wiałe śruby, stary tuby­lec pokle­pał mój ple­cak, a potem zie­mię. Ukło­ni­li­śmy się z wdzięcz­no­ścią, w kilka minut roz­bi­li­śmy nasz mały namiot pod cier­ni­stym krza­kiem i wśli­znę­li­śmy się w śpi­wory.
Pora­nek powi­tał nas gwa­rem tubyl­ców idą­cych, niczym kolumny mró­wek legio­ni­stek, przez pola wyso­kiej trawy i kol­cza­stych zaro­śli w stronę mia­sta. Więk­szość miała na sobie roz­pięte kra­cia­ste koszule, sukienki lub spodnie w jaskra­wych, nie­do­pa­so­wa­nych kolo­rach. Kobiety szły roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem, nio­sąc na gło­wie pakunki – pół­li­trowy kar­ton z mle­kiem, koszyk z owo­cami albo dwu­dzie­sto­pię­cio­ki­lową wiązkę drewna. Jeden męż­czy­zna miał na nogach san­dały z przy­wią­za­nych do stóp kawał­ków gumy z opon, na ramiona zarzu­cił kawał koziej skóry, a głowę przy­ozdo­bił zawa­diacko prze­krzy­wioną skórą cęt­ko­wa­nej żenety ze zwi­sa­ją­cym ogo­nem. Ci ludzie utrzy­my­wali się, sprze­da­jąc rzeźby, laski i inne arty­kuły pasa­że­rom pocią­gów. Miesz­kali w sza­ła­sach i chat­kach z bla­chy fali­stej lub tek­tury, sta­rych desek i cegieł z błota. Jeden z dom­ków był zro­biony z pustych puszek po piwie. Patrząc na nich, Delia ode­zwała się cicho:
– Gdzie my jeste­śmy, do dia­bła?
Poszli­śmy w stronę zapa­chu drzew­nego dymu, który spo­wi­jał całe Gabo­rone, roz­cią­ga­jące się u stóp ska­li­stych gór. To sto­lica Bot­swany, przed zdo­by­ciem nie­pod­le­gło­ści w 1967 roku zna­nej jako Bry­tyj­ski Pro­tek­to­rat Beczu­any. Pod wzglę­dem archi­tek­tury jest to mia­sto kon­tra­stów: jedna aleja z małymi skle­pi­kami i parę dwu­pię­tro­wych biu­row­ców w zachod­nim stylu wyra­stają z gęstwiny kry­tych strze­chą lepia­nek zwa­nych ron­da­ve­lami. Piasz­czy­ste ścieżki były pełne tłu­mów Afry­kań­czy­ków w euro­pej­skich stro­jach i Euro­pej­czy­ków w ubra­niach w afry­kań­skie wzory. To inte­re­su­jący tygiel kul­tur, ale w Gabo­rone nic się nie dzieje szybko i po przy­jeź­dzie utknę­li­śmy tam na dwa mie­siące. Dzień po dniu cho­dzi­li­śmy kilo­me­trami od jed­nego urzędu do dru­giego, usi­łu­jąc wyro­bić pozwo­le­nie na miesz­ka­nie i bada­nia i spo­ty­ka­jąc się z ludźmi, któ­rzy mogliby wie­dzieć, gdzie znaj­duje się odpo­wied­nie miej­sce na roz­bi­cie obozu. Zale­żało nam, żeby zna­leźć taki rejon – daleko od pło­tów i ogro­dzeń – gdzie na zacho­wa­nie dra­pież­ni­ków nie wpły­nęła bli­skość ludz­kich osad. Wszystko wska­zy­wało na to, że miej­sce, o które nam cho­dzi, znaj­duje się w odle­głych rejo­nach na pół­nocy Bot­swany, ale nikt z pra­cow­ni­ków Depar­ta­mentu Dzi­kiej Przy­rody nie był w naj­bar­dziej nie­do­stęp­nych z tych oko­lic. Bez prze­wod­nika eks­pe­dy­cja wyda­wała się jesz­cze trud­niej­sza i bar­dziej ryzy­kowna, niż sądzi­li­śmy. Nawet gdy­by­śmy zdo­łali dotrzeć do tak odle­głej i dzie­wi­czej czę­ści Bot­swany, zor­ga­ni­zo­wa­nie i zaopa­trze­nie obozu badaw­czego ozna­cza­łoby, że musimy prze­wieźć żyw­ność, paliwo i inne arty­kuły przez wiel­kie poła­cie nie­opi­sa­nej na mapach dzi­czy. Poza tym prak­tycz­nie cała pół­noc, jedna trze­cia kraju, znaj­do­wała się pod wodą z powodu desz­czów naj­bar­dziej ulew­nych w histo­rii. Jedyna droga na pół­noc od mie­sięcy była nie­prze­jezdna. Jed­nym z naszych naj­pil­niej­szych zadań było zna­le­zie­nie pojazdu w oko­licy peł­nej znisz­czo­nych, roz­kle­ko­ta­nych tere­nó­wek z napę­dem na cztery koła. Było nas stać tylko na sta­rego land rovera z trze­ciej ręki – z wgnie­cio­nym dachem, podra­pa­nymi przez zaro­śla bokami i brzyd­kim sza­rym lakie­rem. Kupi­li­śmy Szarą Gęś za tysiąc ran­dów (tysiąc pięć­set dola­rów), wyre­mon­to­wa­li­śmy sil­nik, zain­sta­lo­wa­li­śmy rezer­wowy zbior­nik na paliwo i doda­li­śmy z tyłu pła­skie skrzy­nie. Przy­kryte pianką gumową mogły słu­żyć także za łóżko. Gdy wresz­cie skoń­czy­li­śmy wypo­sa­żać Szarą Gęś, zaczął się już marzec 1974 roku; cią­gle nie wyru­szy­li­śmy w teren, a zostało nam tylko 3800 dola­rów, z czego 1500 potrze­bo­wa­li­śmy na powrót do domu, gdy­by­śmy nie dostali grantu. Każde opóź­nie­nie ozna­czało stratę czasu prze­zna­czo­nego na bada­nia. Jeśli chcie­li­śmy prze­ko­nać jakąś orga­ni­za­cję, by wyło­żyła na nas pie­nią­dze, zanim skoń­czą nam się fun­du­sze, musie­li­śmy natych­miast zna­leźć miej­sce badań i zabrać się do roboty. Dla­tego, choć ostrze­gano nas, że nie prze­pra­wimy się przez pół­nocną część kraju, pew­nego dnia wcze­snym ran­kiem wyru­szy­li­śmy na sawannę pełną falu­ją­cych krza­ków. Parę kilo­me­trów za mia­stem zje­cha­li­śmy z dru­zgo­czą­cym kości wstrzą­sem z jedy­nej szosy w Bot­swa­nie. Lawi­ro­wa­łem wśród wykro­tów i dziur, wąską piasz­czy­stą drogą zagłę­bia­jąc się coraz dalej w krza­cza­stą sawannę. Z satys­fak­cją wcią­gną­łem w płuca zapach dzi­kiej Afryki; w końcu mie­li­śmy zre­ali­zo­wać nasz pro­jekt! Poczu­cie wol­no­ści i unie­sie­nia nie­mal ude­rzało do głowy; przy­cią­gną­łem Delię do sie­bie. Uśmiech­nęła się do mnie i ten uśmiech zmył całe napię­cie, które nabu­do­wało się pod­czas dłu­gich, fru­stru­ją­cych tygo­dni przy­go­to­wań. W jej oczach ujrza­łem nie­za­chwianą pew­ność, że pora­dzimy sobie z każ­dym wyzwa­niem – i ta pew­ność także była wyzwa­niem samym w sobie. Nasz cel – wio­ska Maun – znaj­do­wała się na styku wód rzeki Oka­wango z pia­skami Kala­hari, ponad sie­dem­set kilo­me­trów na pół­noc. Przez tery­to­rium nie­da­jące innego schro­nie­nia poza tra­fia­jącą się od czasu do czasu tubyl­czą osadą pro­wa­dziła tylko jedna wąska, żwi­rowa droga. Ze względu na powódź nikt nie jeź­dził tą drogą od wielu tygo­dni. Sunę­li­śmy w śli­ma­czym tem­pie od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu kilo­me­trów na godzinę, sawanna sta­wała się coraz bar­dziej pod­mo­kła, aż w końcu jecha­li­śmy przez głę­bo­kie czarne błoto. W pobliżu Fran­ci­stown, ostat­niej dużej wio­ski we wschod­niej Bot­swa­nie, skrę­ci­li­śmy na pół­nocny zachód ku Maun, na­dal odle­głej o ponad czte­ry­sta osiem­dzie­siąt kilo­me­trów. Powódź zmyła wiel­kie frag­menty drogi. Cza­sami bro­dzi­łem przed samo­cho­dem przez płyt­kie bajorka, mające ponad pół­tora kilo­me­tra sze­ro­ko­ści, wyma­cu­jąc bosymi sto­pami stały grunt, a Delia podą­żała za mną land rove­rem. Wymi­ja­jąc roz­pa­dliny głę­bo­kie na metr lub pół­tora, mija­li­śmy oble­pione bło­tem tere­nówki, leżące kołami do góry w trzę­sa­wi­sku jak ska­mie­liny dino­zau­rów. Trwały tak, porzu­cone, od wielu tygo­dni. Szara Gęś raz po raz zapa­dała się po osie. Wydo­by­wa­li­śmy ją z błota lewar­kiem, wty­ka­jąc pod koła krzaki, kamie­nie i gałę­zie, po czym za parę metrów znów się zapa­dała. W nocy, opę­dza­jąc się przed chma­rami moski­tów, myli­śmy twa­rze, ręce i nogi w błot­ni­stych kału­żach. Potem pada­li­śmy na skrzy­nię z tyłu land rovera, zapar­ko­wa­nego na środku drogi, bo gdy­by­śmy zje­chali na pobo­cze, utknę­li­by­śmy na amen w grzę­za­wi­sku. Przez kilka dni spo­tka­li­śmy tylko dwa lub trzy inne pojazdy, więc wyda­wało się mało praw­do­po­dobne, żeby ktoś musiał nas wymi­nąć nocą. Ran­kami znowu rusza­li­śmy w drogę. Otę­piali ze zmę­cze­nia sunę­li­śmy, grzęź­li­śmy, wydo­by­wa­li­śmy samo­chód i znowu sunę­li­śmy naprzód. W nie­które dni robi­li­śmy naj­wy­żej dwa, trzy kilo­me­try. Ale musie­li­śmy jechać. Choć o tym nie mówi­li­śmy, oboje mie­li­śmy to despe­rac­kie prze­czu­cie, że jeśli nie zdo­łamy nawet dotrzeć do Maun, nasze bada­nia z pew­no­ścią poniosą klę­skę. A na klę­skę po pro­stu nie mogli­śmy sobie pozwo­lić. Zain­we­sto­wa­li­śmy w ten pro­jekt wszyst­kie nasze oszczęd­no­ści, marze­nia i dumę. Nie było powodu, by zawra­cać; zresztą nie mie­li­śmy dokąd wra­cać.
Od czasu do czasu widy­wa­li­śmy kozy, bydło i osły, pijące i wyle­gu­jące się w błot­ni­stych bajor­kach. Były jedy­nymi zwie­rzę­tami w tej pła­skiej mono­to­nii kol­cza­stych chasz­czy. Przy­gnę­biała nas myśl, że prze­by­li­śmy tak daleką drogę, by się prze­ko­nać, że nie ma w tej dzi­czy stad anty­lop. Może jed­nak wybra­li­śmy kraj, w któ­rym nie zostało wiele dzi­kich zwie­rząt? Nawet w tam­tych cza­sach wie­dzie­li­śmy, że spora połać Afryki została wypa­siona przez bydło do gołej ziemi.
Jede­na­stego dnia po wyru­sze­niu z Gabo­rone, ubło­ceni i wycień­czeni, zatrzy­ma­li­śmy się na wąskim moście nad rzeką Tha­ma­la­kane, nad którą znaj­do­wała się Maun – wio­ska pełna osłów, pia­sku i chat z trzciny i słomy. Na szma­rag­do­wych brze­gach rzeki kobiety z ple­mie­nia Herero roz­kła­dały do wyschnię­cia wspa­niałe spód­nice z wielu metrów róż­nych mate­ria­łów – jak wiel­kie motyle w zamieci czer­wieni, żół­cieni, nie­bie­sko­ści, zie­leni i fio­le­tów.
Delia miała zaczer­wie­nione oczy, a twarz i włosy obry­zgane sza­rym bło­tem. Jej ręce były głę­boko pora­nione kamie­niami i cier­ni­stymi krza­kami, które pod­kła­dała pod koła toną­cego w bło­cie samo­chodu. A mimo to uśmiech­nęła się i wrza­snęła jak dzi­ku­ska: Udało się!
Piasz­czy­stymi ścież­kami, bie­gną­cymi mię­dzy ron­da­ve­lami, dotar­li­śmy do Riley’s – dużego kom­pleksu z warsz­ta­tem samo­cho­do­wym, skle­pem, hote­lem i barem, gdzie kupi­li­śmy ben­zynę i nieco żyw­no­ści: sło­ninę, mąkę, kaszę kuku­ry­dzianą i cukier. Arty­kuły łatwo się psu­jące – jak mleko, chleb i ser – nie były dostępne w pół­noc­nej Bot­swa­nie, a w tam­tym okre­sie bra­ko­wało nawet naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych pro­duk­tów, ponie­waż samo­chody dostaw­cze nie mogły tu dotrzeć od wielu tygo­dni. Ludzie z wio­ski byli głodni. Sta­ra­li­śmy się nie widzieć oczu żebrzą­cych dzieci, zawsty­dzeni, że nie możemy im nic dać, choć w porów­na­niu z nimi byli­śmy bogaci.
Urzęd­nicy z Depar­ta­mentu Dzi­kiej Przy­rody w Gabo­rone pora­dzili nam, żeby­śmy spy­tali zawo­do­wych myśli­wych o dobre miej­sce na roz­po­czę­cie badań. Jedno z nazwisk nagry­zmo­lo­nych w naszym dzien­niku brzmiało: „Lio­nel Pal­mer – Maun”. W Riley’s, gdzie spy­taliśmy, jak tra­fić do jego domu, Lio­nel był dobrze znany.
Jecha­li­śmy, wymi­ja­jąc głę­bo­kie wykroty i błot­ni­ste dziury, aż w końcu jakieś sie­dem kilo­me­trów na pół­noc od wio­ski zna­leź­li­śmy domo­stwo Pal­mera. Nad rzeką rosły wyso­kie figowce, z któ­rych koron zwi­sały festony poma­rań­czo­wych, czer­wo­nych i żół­tych bugen­willi. Czer­wo­no­okie bil­bile, szare dzio­bo­rożce, czar­no­dudki więk­sze i tysiące innych pta­ków śmi­gało w ogro­dzie.
Lio­nel Pal­mer – spa­lony na brąz, z ciem­nymi, muśnię­tymi siwi­zną wło­sami, miał na sobie obszerne dżinsy, kow­boj­ską koszulę i ban­danę. Pod­szedł roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem, by nas powi­tać. W ręku trzy­mał szklankę whi­sky. Jako naj­star­szy i naj­bar­dziej doświad­czony zawo­dowy myśliwy w oko­licy cie­szył się w Maun zna­czącą pozy­cją spo­łeczną. Sły­nął z przy­jęć, w trak­cie któ­rych meble z sypialni lądo­wały cza­sem na dachu, a kie­dyś na figowcu zawisł land rover, oraz z moc­nej głowy. Raz po kil­ku­dnio­wym pijań­stwie obu­dził się z prze­szy­wa­ją­cym bólem ucha. Dok­tor z kli­niki usu­nął pię­cio­cen­ty­me­tro­wego skrzy­dla­tego samca mrówki siafu – czer­wo­na­wo­brą­zo­wego, obłego jak kieł­ba­ska – który zagnieź­dził się w uchu znie­czu­lo­nego Lio­nela, odsy­pia­ją­cego na grządce kwia­to­wej alko­ho­lowe sza­leń­stwa. Przez tydzień Lio­nel obno­sił zwłoki mrówki w wyście­lo­nym watą pudełku zapa­łek, pre­zen­tu­jąc je z dumą wszyst­kim napo­tka­nym oso­bom, zna­jo­mym lub nie.
Sie­dząc z nami na patio z wido­kiem na rzekę, zasu­ge­ro­wał nam parę tere­nów w pół­noc­nej czę­ści Bot­swany, gdzie powódź nie poczy­niła wiel­kich znisz­czeń i gdzie na­dal można było zna­leźć dra­pież­niki, które nie zaznały ludz­kiej obec­no­ści. Jedno z tych miejsc – teren po wyschnię­tym szes­na­ście tysięcy lat temu jezio­rze Mak­ga­dik­gadi – jest wspa­niałą dzi­czą odda­loną ponad sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów od Maun.
– Musi­cie prze­je­chać sto pięć­dzie­siąt dzie­więć kilo­me­trów na wschód od Maun drogą Nata, a tam zna­leźć palmę bez czubka. Szu­kaj­cie sta­rych kolein pro­wa­dzą­cych na połu­dnie od drogi. Nie zoba­czy­cie żad­nych zna­ków, ale tam wła­śnie zaczyna się rezer­wat. Nikt tam za bar­dzo nie cho­dzi – kom­pletne zadu­pie, nic tylko kilo­me­try zasra­nej Afryki.
Więk­szość rezer­wa­tów Bot­swany to wiel­kie poła­cie kom­plet­nie nie­za­miesz­ka­nej dzi­czy. Nie ma tam asfal­to­wych dróg, sto­isk z fast foodami, kra­nów, kem­pin­gów, ubi­ka­cji ani żad­nych innych „udo­sko­na­leń”, jakie spo­ty­kamy w par­kach i rezer­wa­tach bar­dziej roz­wi­nię­tych kra­jów.
Dwa dni póź­niej zna­leź­li­śmy koło zła­ma­nej palmy dwa słabo widoczne zagłę­bie­nia po opo­nach, skrę­ci­li­śmy z drogi i zosta­wi­li­śmy resztki cywi­li­za­cji za sobą.
Natych­miast poczu­li­śmy, że jeste­śmy w Afryce – tej praw­dzi­wej, o któ­rej zawsze marzy­li­śmy. Ogromna dzie­wi­cza sawanna, od czasu do czasu usiana poje­dyn­czymi drze­wami, spra­wiała, że czu­li­śmy się nie­ważni, mali, bez­bronni. Było to piękne, doj­mu­jące uczu­cie – i tro­chę prze­ra­ża­jące.
Jakieś czter­dzie­ści kilo­me­trów na połu­dnie od drogi ścieżka dopro­wa­dziła nas do ogrom­nej rów­niny i zni­kła. Delia zano­to­wała wska­za­nia kom­pasu, kilo­me­traż i samotne drzewo, żeby­śmy mogli roz­po­znać póź­niej to miej­sce. Nie mając mapy ani prze­wod­nika, z zale­d­wie pięt­na­stoma galo­nami wody i mini­mal­nym zapa­sem naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych pro­duk­tów ruszy­li­śmy przez Mak­ga­dik­gadi.
Sawanna nie uła­twiała poru­sza­nia się – pora­stały ją wyso­kie, pylące trawy, było gorąco. Do końca dnia jecha­li­śmy naj­wy­żej pięć kilo­me­trów na godzinę. Wresz­cie maska i reflek­tory Sza­rej Gęsi zupeł­nie zni­kły pod gru­bym, rusza­ją­cym się dywa­nem z nasion traw i owa­dów. Co jakieś pół kilo­me­tra musie­li­śmy go zgar­niać i pole­wać wodą gotu­jącą się chłod­nicę.
Koło połu­dnia dru­giego dnia dotar­li­śmy do wiel­kiej sieci okrą­głych sol­nisk prze­ty­ka­nych pół­księ­ży­cami tra­wia­stej sawanny, zagaj­ni­kami i gdzie­nie­gdzie kępami palm. Nie­które sol­niska były pełne sło­na­wej, nie­na­da­ją­cej się do picia wody i kwit­ną­cych mas fio­le­to­wych, zie­lo­nych i czer­wo­nych alg; inne pokry­wała cienka solna sko­rupka. Znaj­do­wa­li­śmy się na skraju obcego świata – bez dróg, ście­żek, ludzi. Migo­czący miraż zbli­żał czubki palm do nieba.
– Bez względu na wszystko nie wjeż­dżaj­cie na te sol­ni­ska, bo zato­nie­cie jak cho­lerny kamień – ostrzegł nas Lio­nel. – Tafla soli wydaje się twarda, ale taka nie będzie, zwłasz­cza po ostat­nich desz­czach. Pod nią jest tylko trzę­sa­wi­sko, Bóg jeden wie, jak głę­bo­kie. W zeszłym roku w jed­nym z nich depar­ta­ment łowiec­twa stra­cił samo­chód. Choć­by­ście mieli poświę­cić wiele czasu, wybierz­cie objazd.
Gdy okrą­ża­łem te ogromne, nie­re­gu­larne zagłę­bie­nia, Delia szki­co­wała naszą trasę, w rów­nych odstę­pach doda­jąc odczyty z kom­pasu i licz­nika, żeby­śmy mogli wró­cić do Samot­nego Drzewa.
Ze skórą swę­dzącą od pył­ków trawy i uką­szeń owa­dów jecha­łem w stronę dużej rów­niny, w któ­rej mogło się znaj­do­wać dość świe­żej desz­czówki do kąpieli. Zjeż­dża­li­śmy ze wznie­sie­nia, gdy nagle samo­chód runął w dół. Pod­wo­zie trza­snęło, jakby ktoś strze­lił ze strzelby, a nas wyrzu­ciło z sie­dzeń i cisnęło z roz­pę­dem o przed­nią szybę. Sil­nik się zakrztu­sił, a przed nami unio­sła się mgiełka pyłu. Gdy się roz­pro­szyła, oka­zało się, że maska land rovera znaj­duje się na pozio­mie ziemi. Wpa­dli­śmy w wielką norę mrów­nika, ukrytą w wyso­kiej tra­wie. Spraw­dzi­łem, czy Delii nic się nie stało, wydźwi­gną­łem samo­chód i zają­łem się sypa­niem ton pia­sku pod koła. Gdy w końcu zdo­ła­li­śmy się wyco­fać, wczoł­ga­łem się pod Gęś, by oce­nić szkody. Zauwa­ży­łem kilka nowych pęk­nięć w pod­wo­ziu, w tym jedno w oko­li­cach sil­nika. Jesz­cze jeden wykrot i sil­nik wypad­nie. Jed­nak i tak mie­li­śmy szczę­ście – gdy­by­śmy wje­chali w jamę tylko jed­nym kołem, na pewno byśmy je stra­cili.
Dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę z tego, że jeśli z jakie­goś powodu stra­cimy Szarą Gęś, nasze szanse opusz­cze­nia Mak­ga­dik­gadi są słabe. Nie ufa­łem swo­jej ogra­ni­czo­nej zna­jo­mo­ści mecha­niki i nie mogli­śmy sobie pozwo­lić na zakup wszyst­kich potrzeb­nych czę­ści zapa­so­wych, które powin­ni­śmy zabrać, wybie­ra­jąc się na taką eks­pe­dy­cję. Co wię­cej, nikt nie znał miej­sca naszego pobytu ani daty powrotu. Lio­nel wie­dział tylko tyle, że wyje­cha­li­śmy z Maun w jedno z kilku miejsc, które wymie­nił.
Nie mówi­li­śmy gło­śno o ryzyku, ale nie zapo­mi­na­li­śmy o nim. Umy­li­śmy się w sło­na­wej wodzie z sol­ni­ska. Gdy wiatr wysu­szył nam skórę na twa­rzy, stała się napięta i czu­li­śmy się jak zbyt mocno nadmu­chane balony.
Przez resztę dnia sze­dłem przed land rove­rem, szu­ka­jąc dziur w wyso­kiej tra­wie, a Delia sie­działa za kie­row­nicą. Parę razy wdep­ną­łem w jamy jakichś gry­zoni i mogłem się tylko modlić, żeby nie były zamiesz­kane przez jakąś jado­witą żmiję. Nie mie­li­śmy ze sobą anti­ve­ninu, ponie­waż należy go prze­cho­wy­wać w lodówce.
Tej dru­giej nocy roz­bi­li­śmy obóz koło małego, naj­wy­żej dwu­me­tro­wego drzewka – jedy­nego w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów. Coś nie­od­par­cie nas do niego przy­cią­gało. Choć spa­li­śmy w samo­cho­dzie, to drzewo dawało nam mgli­ste poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Przed milio­nami lat nasi pier­wotni przod­ko­wie pew­nie z podob­nym zado­wo­le­niem ujrze­liby to cher­lawe drzewko na nie­mal bez­drzew­nej rów­ni­nie, gdy opu­ścili bez­pieczne lasy i ruszyli na pod­bój roz­le­głych sawann.
Póź­nym popo­łu­dniem czwar­tego dnia wje­cha­li­śmy na niskie wznie­sie­nie. Na­dal sze­dłem przed samo­cho­dem, wtem nagle sta­ną­łem.
– Boże! Patrz!
Lekki wie­trzyk przy­no­sił ku nam odgłosy i zapa­chy zwie­rząt, dzie­siąt­ków tysięcy zwie­rząt. Jak okiem się­gnąć, aż po hory­zont cią­gnęły się stada zebr i gnu, spo­koj­nie pasą­cych się w pobliżu dużego wodo­poju. Samce zebr wal­czyły ze sobą, kąsa­jąc się i kopiąc. Spod ich kopyt uno­siły się obłoczki kurzu. Anty­lopy gnu rzu­cały gło­wami, dro­biły kopy­tami i ryczały z zanie­po­ko­je­niem. Wiel­kie stada poru­szyły się, a ja dosta­łem gęsiej skórki. Nawet gdy­bym miał już nie zoba­czyć niczego podob­nego, ten jeden widok tego, jak kie­dyś musiała wyglą­dać cała Afryka, w zupeł­no­ści wyna­gro­dził mi mie­siące pracy w kamie­nio­ło­mach i sprze­daż całego naszego dobytku.
Godzi­nami patrzy­li­śmy, prze­ka­zu­jąc sobie lor­netkę i notu­jąc wszystko, co zauwa­ży­li­śmy – jak stada poru­szają się i mie­szają ze sobą, ile zwie­rząt pije, ile wal­czy ze sobą – jakby to był sym­bol roz­po­czę­cia naszych badań. Roz­bi­li­śmy obóz koło wznie­sie­nia, żeby obser­wo­wać polu­jące na stada gepardy lub lwy. Gdy zro­biło się zbyt ciemno, by coś zoba­czyć, usie­dli­śmy w Sza­rej Gęsi, pod­grze­li­śmy puszkę kieł­ba­sek nad lampą naf­tową i roz­ma­wia­li­śmy o roz­po­czę­ciu badań w Mak­ga­dik­gadi.
Przez cały następny dzień aż do wie­czora obser­wo­wa­li­śmy stada. Potem dotarła do nas rze­czy­wi­stość: koń­czyła nam się woda. Sfru­stro­wani, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej roz­po­cząć bada­nia i nie chcąc zosta­wiać zebr i gnu, ruszy­li­śmy w długą drogę przez rów­ninę. Podą­ża­jąc za zapi­sa­nymi odczy­tami kom­pasu i sche­ma­tem Delii, mogli­śmy wró­cić do Samot­nego Drzewa, zorien­to­wać się w tere­nie i poje­chać ku leżą­cej dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na zachód rzece Boteti, by zro­bić zapasy wody.
Przez dwa dni wra­ca­li­śmy po wła­snych śla­dach, ale gdzieś pomy­li­li­śmy kie­ru­nek. Na dro­dze sta­nęło nam wiel­kie, nie­zna­jome sol­ni­sko, olśnie­wa­jąco biała rów­nina mie­rząca jakieś dwa kilo­me­try sze­ro­ko­ści i cią­gnąca się na wiele kilo­me­trów z pół­nocy na połu­dnie. Sto­jąc na dachu land rovera i patrząc przez lor­netkę, nie mogli­śmy zna­leźć żad­nego objazdu.
Ruszy­li­śmy wzdłuż brzegu na pół­noc, a potem na połu­dnie. Jadąc, usi­ło­wa­łem oce­nić, czy powierzch­nia sol­ni­ska jest twarda. Coraz bar­dziej mar­twiły mnie uby­wa­jące zapasy ben­zyny i wody. Może przy zacho­wa­niu ostroż­no­ści mogli­by­śmy prze­je­chać przez sol­ni­sko, zamiast tra­cić czas na wie­lo­ki­lo­me­trowy objazd. Na próbę wbi­łem szpa­del w powierzch­nię sol­ni­ska. Glina pod solną sko­rupą była zaska­ku­jąco sucha i twarda. Ska­ka­łem po niej, wbi­ja­łem w nią obcasy, ale nie udało mi się zosta­wić w niej śladu. Następ­nie powoli wje­cha­łem na sol­ni­sko przed­nimi kołami Sza­rej Gęsi; sko­rupa nawet nie drgnęła. W końcu sta­nął na niej cały samo­chód. Powierzch­nia była twarda jak beto­nowa ulica. A zatem, nie zwa­ża­jąc na ostrze­że­nie Lio­nela, posta­no­wi­li­śmy się prze­pra­wić na drugą stronę sol­ni­ska.
Ruszy­łem, od razu przy­spie­sza­jąc. Mia­łem nadzieję, że dzięki pręd­ko­ści i napę­dowi na cztery koła prze­mkniemy nad ewen­tu­al­nymi grzą­skimi miej­scami, jakie mogli­śmy napo­tkać.
Pochy­lony nad kie­row­nicą, wpa­try­wa­łem się w białą solną sko­rupę, szu­ka­jąc ciem­nych plam świad­czą­cych o tym, że powierzch­nia nie jest cał­kiem sucha, ale żad­nej nie zauwa­ży­łem. Jecha­li­śmy jak po stole bilar­do­wym i powoli się uspo­ko­iłem. Potem, jakieś osiem­set metrów przed kra­wę­dzią sol­ni­ska, ujrze­li­śmy deski i pale wysta­jące pod dziw­nymi kątami z zagłę­bie­nia w sza­rej, spę­ka­nej powierzchni. Wysie­dli­śmy, by się im przyj­rzeć. Co mogło zro­bić taką dziurę? I skąd się wzięły te deski? Nie zauwa­ży­li­śmy żad­nych śla­dów ani innych wska­zó­wek. Zbity z tropu zaj­rza­łem w głę­boką jamę o poszar­pa­nych kra­wę­dziach, gdzie końce desek spo­ty­kały się i ginęły w błot­ni­stej otchłani. Gar­dło nagle mi się ści­snęło – ktoś usi­ło­wał bez­sku­tecz­nie ura­to­wać swoją tere­nówkę. Rzu­ci­łem okiem na nasz land rover.
– Boże! Samo­chód tonie! Wsia­daj, szybko, musimy stąd spa­dać!
Koła land rovera powoli zapa­dały się w miękką glinę pod solną sko­rupą. Powierzch­nia ustę­po­wała; za parę sekund Szara Gęś mogła ją prze­bić.
Chcia­łem poje­chać do przodu, ale sil­nik zgasł. Koła ugrzę­zły zbyt głę­boko. Gorącz­kowo zre­star­to­wa­łem sil­nik i wolno ruszy­łem z napę­dem na cztery koła. Land rover mozol­nie prze­su­wał się naprzód, bry­zga­jąc bło­tem spod obra­ca­ją­cych się kół, aż w końcu dotarł na twardą powierzch­nię. Szybko wrzu­ci­łem wyż­szy bieg, skrę­ci­łem i popę­dzi­łem ku bez­piecz­nemu tra­wia­stemu obrzeżu sol­ni­ska. Sie­dzie­li­śmy, gapiąc się na sie­bie i krę­cąc gło­wami w ogłu­pia­łej uldze. Byłem wście­kły nie tylko za to, że w ogóle odwa­ży­łem się prze­je­chać przez sol­ni­sko, ale że nara­zi­łem nas jesz­cze bar­dziej, zatrzy­mu­jąc się na środku.
Przyj­rze­li­śmy się naszej naszki­co­wa­nej mapie i ruszy­li­śmy na pół­noc. Obje­cha­nie reszty sol­ni­ska zajęło nam całe popo­łu­dnie. Ran­kiem czwar­tego dnia w końcu dotar­li­śmy do zachod­niej kra­wę­dzi sol­ni­ska Mak­ga­dik­gadi. Zagłę­bi­li­śmy się w chłodny, odświe­ża­jący cień nad­rzecz­nego lasu. Paję­czyny zwi­sały mię­dzy drze­wami jak rybac­kie sieci, a ich wło­chaci czarno-żółci archi­tekci bie­gali po masce land rovera, gdy brnę­li­śmy w głę­bo­kim pia­sku ku rzece. Z głę­bo­kiego cie­nia obser­wo­wały nas anty­lopy kudu.
W końcu sta­nę­li­śmy na wyso­kim brzegu rzeki Boteti. Ciem­no­błę­kitna woda deli­kat­nie pie­ściła lilie, hia­cynty i inne wodne rośliny, sen­nie koły­szące się na leni­wym nur­cie. Na czubku wyso­kiego figowca dwa bie­liki afry­kań­skie odrzu­ciły głowy do tyłu i posłały swój zew w niebo. Zbie­gli­śmy w dół stro­mym zbo­czem i runę­li­śmy w chłodną wodę.
Po kąpieli wyszli­śmy na brzeg i zauwa­ży­li­śmy w tra­wie coś czer­wo­nego. Była to dwu­stu­li­trowa beczka – wspa­niałe zna­le­zi­sko! Szu­ka­li­śmy takiej w Maun, ale w całej pół­noc­nej Bot­swa­nie zdo­by­cie takiego skarbu było pra­wie nie­moż­liwe – wszy­scy ich potrze­bo­wali. Gdy­by­śmy przy­tro­czyli beczkę do dachu land rovera i napeł­nili ją wodą, mogli­by­śmy znacz­nie roz­sze­rzyć zasięg poszu­ki­wań miej­sca naszych przy­szłych badań.
Beczka wyglą­dała na całą. Nie zasta­no­wiło nas, dla­czego ktoś ją porzu­cił.
Póź­nym popo­łu­dniem od strony rzeki dobiegł gło­śny plusk. Po wielu tygo­dniach diety zło­żo­nej z kaszy kuku­ry­dzia­nej, suro­wych płat­ków owsia­nych, mleka w proszku i cza­sem puszki tłu­stych paró­wek – tak bla­dych i wiot­kich, że nazy­wa­li­śmy je pal­cami umar­laka – oboje byli­śmy spra­gnieni kawału soczy­stego mięsa. Świeża ryba byłaby prze­pyszna! Zna­la­złem splą­taną żyłkę węd­kar­ską, którą poprzedni wła­ści­ciel zosta­wił w land rove­rze, zro­bi­łem kom­bi­ner­kami haczyk, a z lśnią­cego wieczka puszki mleka w proszku – błystkę.
Delia przy­glą­dała się scep­tycz­nie, jak kon­stru­uję te wyna­lazki, po czym zaczęła wypie­kać chleb z mąki kuku­ry­dzia­nej w trój­noż­nym żela­znym garnku. W dro­dze nad rzekę zła­pa­łem pasi­ko­nika, nadzia­łem go na haczyk i wrzu­ci­łem do wody. Zapa­dał zmrok i powierzch­nia wody goto­wała się od żeru­ją­cych ryb. W parę sekund, śmie­jąc się i krzy­cząc, wycią­gną­łem pięk­nego lesz­cza, a potem wiel­kiego suma.
Delia obto­czyła filety w kaszce kuku­ry­dzia­nej i mące, po czym je usma­żyła i po chwili sie­dzie­li­śmy przy ogniu, opy­cha­jąc się wiel­kimi kawa­łami paru­ją­cego chleba kuku­ry­dzia­nego i deli­katną rybą. Potem usie­dli­śmy nad spo­kojną rzeką, roz­ma­wia­jąc o naszej przy­go­dzie na Mak­ga­dik­gadi. Afryka powoli przy­zwy­cza­jała nas do sie­bie.
Następ­nego dnia zła­pa­li­śmy i zje­dli­śmy wię­cej ryb. Potem napeł­ni­li­śmy beczkę wodą z rzeki, wno­sząc ją w kani­strach po stro­mym zbo­czu. Napeł­nioną beczkę poło­ży­li­śmy na boku i przy­tro­czy­li­śmy do dachu land rovera. W połu­dnie byli­śmy już w dro­dze powrot­nej do Mak­ga­dik­gadi, by wypa­try­wać dra­pież­ni­ków.
Cztery dni póź­niej, już na Wzgó­rzu Zebr, oka­zało się, że tysiące anty­lop, które tu widzie­li­śmy tydzień temu – zni­kły. Jeź­dzi­li­śmy godzi­nami i nie zoba­czy­li­śmy ani jed­nej. A bez zwie­rzyny łow­nej żadne lwy, gepardy ani inni mię­so­żercy nie pozo­sta­liby w oko­licy. To nas przy­gnę­biło. Poważ­nie zasta­na­wia­li­śmy się nad osie­dle­niem się w Mak­ga­dik­gadi, by pro­wa­dzić tu bada­nia, ale zwa­żyw­szy na wyjąt­kową mobil­ność tych wiel­kich stad i brak jakie­goś punktu, wokół któ­rego się sku­piały, jak mogli­śmy zlo­ka­li­zo­wać badane osob­niki i zacho­wać z nimi kon­takt? Wró­ci­li­śmy do Maun po zapasy i porady.
Przez kolejne tygo­dnie robi­li­śmy wypady na sol­ni­sko Nxai, trzę­sa­wi­ska Savuti i inne tereny na obrze­żach delty Oka­wango. Trzę­sa­wi­ska, sol­ni­ska i lasy kusiły zachę­ca­jącą róż­no­rod­no­ścią anty­lop i dra­pież­ni­ków, ale więk­szość tych tere­nów na­dal była zalana. Woda poważ­nie by ogra­ni­czyła nasze bada­nia. Czę­sto, gdy prze­jeż­dża­li­śmy przez malopo – poro­śnięte trzci­nami, bagienne obszary – z jed­nej kępy palm na drugą, woda wle­wała się nam do land rovera i gasiła sil­nik. Całymi godzi­nami wygrze­by­wa­li­śmy samo­chód z czar­nego bagna.
Znie­chę­ceni wró­ci­li­śmy do Maun. Po każ­dym nie­uda­nym reko­ne­san­sie i powro­cie po zapasy nasze fun­du­sze ope­ra­cyjne się kur­czyły. I znowu myśliwy Lio­nel Pal­mer pod­su­nął nam pomysł, pyta­jąc:
– A może spró­bu­je­cie na Kala­hari? Widzia­łem z powie­trza takie miej­sce, które nazywa się Decep­tion Val­ley, Dolina Złu­dze­nia. Jest tam mnó­stwo zwie­rzyny. Oczy­wi­ście ja tam ni­gdy nie polo­wa­łem, to tereny w głębi rezer­watu.
Na mapie Bot­swany w skali jeden do miliona szybko spraw­dzi­li­śmy, że Cen­tral Kala­hari Game Rese­rve jest jed­nym z naj­więk­szych rezer­wa­tów dzi­kiej zwie­rzyny na świe­cie – ponad pięć­dzie­siąt dwa tysiące kilo­me­trów kwa­dra­to­wych dzie­wi­czych połaci. A dzicz nie zni­kała za jego gra­ni­cami – cią­gnęła się jesz­cze przez jakieś sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów nie­mal we wszyst­kich kie­run­kach, cza­sem tylko uroz­ma­icona poje­dyn­czą zagrodą z bydłem albo małą wio­ską. Lio­nel twier­dził, że nie ma tam ani jed­nej drogi, ani jed­nego budynku, zero wody, zero ludzi, tylko parę grup Busz­me­nów na tere­nie wiel­ko­ści Irlan­dii. Rezer­wat leżał na takim odlu­dziu, że nikt go ni­gdy nie eks­plo­ro­wał, a wła­dze Bot­swany nie udo­stęp­niły go zwie­dza­ją­cym. Co za tym idzie – ni­gdy nie pro­wa­dzono tam badań dzi­kiej fauny. Dokład­nie cze­goś takiego szu­ka­li­śmy – pod warun­kiem, że zdo­ła­li­by­śmy się tam dostać i roz­wią­zać pro­blem prze­trwa­nia w tak odle­głym i trud­nym tere­nie.
Po dłuż­szym zasta­no­wie­niu nad nie­mal pustą mapą, w końcu wyzna­czy­li­śmy trasę i zde­cy­do­wa­li­śmy się tam poje­chać, nie zawia­da­mia­jąc Depar­ta­mentu Dzi­kiej Przy­rody o naszej wypra­wie. Pew­nie nie dosta­li­by­śmy pozwo­le­nia na pracę w tym odosob­nio­nym tere­nie, a urzęd­nicy i tak wkrótce dowie­dzie­liby się o naszej obec­no­ści w rezer­wa­cie.
Szarą Gęsią, wyła­do­waną kani­strami z ben­zyną i innymi dobrami, z czer­woną beczką z wodą przy­tro­czoną do dachu, wyru­szy­li­śmy do Kala­hari w poszu­ki­wa­niu Decep­tion Val­ley. Był już koniec kwiet­nia 1974 roku. Pięt­na­ście kilo­me­trów na wschód od wio­ski natknę­li­śmy się na ślady pro­wa­dzące na połu­dnie do Sama­dupe Drift nad rzeką Boteti. W tym miej­scu woda była płytka, a na dnie uło­żono pnie drzew, two­rząc w ten spo­sób przej­ście, prąż­ko­wane jak sztruks. Woda, burz­li­wie wpa­da­jąca na drewno i kamie­nie, dalej pły­nęła, two­rząc łagodne fale i zawi­ro­wa­nia wśród przy­brzeż­nych trzcin, pod wiel­kim szpa­le­rem gigan­tycz­nych figow­ców. Kor­mo­rany spa­dały z nieba, nur­ku­jąc, a dłu­gosz­pony drep­tały od jed­nego liścia lilii wod­nej do dru­giego. Gęśce i edre­dony prze­la­ty­wały nisko nad wodą ze świ­stem powie­trza w skrzy­dłach.
Zatrzy­ma­li­śmy się przy bro­dzie, by wyką­pać się po raz ostatni. Obcią­łem Delii się­ga­jące ramion włosy – ich mycie na pustyni wyma­ga­łoby zbyt wiele wody. Dłu­gie loki spa­dły do rzeki i odpły­nęły z nur­tem.
Przez chwilę przy­glą­da­łem się odbi­ja­ją­cej się w wodzie roze­śmia­nej twa­rzy Delii – takiej jak wtedy, gdy spo­tka­łem ją po raz pierw­szy. Zawa­ha­łem się i dotkną­łem ręką jej policzka. Potem wró­ci­łem do ści­na­nia wło­sów.
Na dru­gim brzegu rzeki, gdy wje­cha­li­śmy na strome piasz­czy­ste wznie­sie­nie, droga zmie­niła się w dwie kole­iny z kol­cza­stymi krza­kami aka­cji po obu stro­nach. Przez resztę dnia jecha­li­śmy w żarze, kurzu i głę­bo­kim pia­chu, a gęste zaro­śla dra­pały oba boki land rovera z prze­raź­li­wym zgrzy­tem, od któ­rego bolały nas zęby. Póź­nym popo­łu­dniem kole­iny zni­kły. Zna­leź­li­śmy się na małej, pokry­tej pyłem pola­nie, po któ­rej bie­ga­cze ste­powe prze­ta­czały się obok kru­szą­cej się lepianki z bla­sza­nym poidłem dla bydła. Sie­dzie­li­śmy tam i zasta­na­wia­li­śmy się, gdzie popeł­ni­li­śmy błąd.
Z zaro­śli wyło­nił się chudy sta­ru­szek, cały jakby zło­żony z łokci, kolan i kostek pal­ców, idący o lasce rów­nie pokrzy­wio­nej i gruź­la­stej jak on sam. Jego żona i czte­rej rachi­tyczni chłopcy, mający na sobie nie­wiele wię­cej poza skó­rza­nymi opa­skami na bio­drach, pro­wa­dzili do poidła rzą­dek kości­stych krów.
Poma­cha­łem im ręką.
– Hej!
– Hej! – odkrzyk­nął jeden. Wszy­scy par­sk­nęli śmie­chem.
A, mówią po angiel­sku, pomy­śla­łem.
– Może­cie nam pomóc? Zgu­bi­li­śmy się?
Wysia­dłem z samo­chodu i zaczą­łem roz­kła­dać mapę.
– Hej – powtó­rzył chło­piec. Obstą­pili nas ze wszyst­kich stron. – Hej, hej, hej…
Odło­ży­łem mapę i spró­bo­wa­łem innej tak­tyki.
– Ma-kal-a-ma-bedi? – spy­ta­łem, wycią­ga­jąc dło­nie wnę­trzem do góry w nadziei, że zro­zu­mieją nazwę ogro­dze­nia, które dopro­wa­dzi­łoby nas do Kala­hari. Naj­chud­szy i naj­bar­dziej gada­tliwy chło­piec wdra­pał się na maskę samo­chodu i wska­zał na kole­iny; trzej inni zna­leźli się obok niego. Poje­cha­li­śmy z nimi w stronę ścieżki, zano­sząc się śmie­chem. Chłopcy pod­ska­ki­wali na masce, poka­zu­jąc nam drogę trzę­są­cymi się pal­cami.
Po paru chwi­lach wszy­scy zaczęli jed­no­cze­śnie walić w maskę. Zaha­mo­wa­łem. Chłopcy zesko­czyli i wska­zali przez krzaki na wschód. Począt­kowo nie zro­zu­mie­li­śmy. Dopiero gdy sta­nę­li­śmy obok nich, zauwa­ży­li­śmy led­wie widoczną kre­skę, cią­gnącą się przez sawannę – linię po nie­gdyś wycię­tych drze­wach. Pro­wa­dziła na wschód. Była to nasza jedyna opcja. Posta­no­wi­li­śmy nie wra­cać do Maun, dopóki nie znaj­dziemy Decep­tion Val­ley.
Podzię­ko­wa­li­śmy chłop­com, dali­śmy im cukier w papie­ro­wej tor­bie i wyru­szy­li­śmy.
– Hej, hej, hej! – zawo­łali i machali nam, aż zni­kli­śmy w zaro­ślach.
Następ­nego dnia wcze­snym ran­kiem dotar­li­śmy do ogro­dze­nia – zmur­szałe słupy i pięć nitek drutu bie­gną­cych w poprzek drogi jak okiem się­gnąć na pół­noc i połu­dnie. Skrę­ci­li­śmy na połu­dnie i po paru godzi­nach ogro­dze­nie na­dal było obok nas – wielka szrama, cią­gnąca się w poprzek sawanny. Wtedy nas to tylko draż­niło, ale za jakiś czas mie­li­śmy znie­na­wi­dzić ten widok.
Tej nocy spa­li­śmy pod ogro­dze­niem. Następ­nego ranka pod­czas jazdy koła samo­chodu buk­so­wały w pia­sku, a nasze spo­cone plecy kle­iły się do oparć sie­dzeń. Byli­śmy oble­pieni zie­mią i nasio­nami traw. Nagle ogro­dze­nie się skoń­czyło; zostały tylko pia­sek, krzaki, trawa i upał. W tra­wie na­dal widać było dwa ślady kół, coraz mniej wyraźne… mniej wyraźne… aż zni­kły jak dale­kie wspo­mnie­nie. Teraz jecha­li­śmy przez rów­ninną, głów­nie tra­wia­stą sawannę; od czasu do czasu poja­wiały się niskie piasz­czy­ste wznie­sie­nia pokryte buj­nymi zie­lo­nymi krze­wami i kępami drzew. Czy to pusty­nia Kala­hari? Gdzie są wiel­kie, ruchome, piasz­czy­ste wydmy?
Nie mie­li­śmy jak okre­ślić naszej pozy­cji. Spraw­dzi­li­śmy mapę i obli­czy­li­śmy, ile kilo­me­trów musie­li­śmy prze­być z Maun na połu­dnie. Potem skrę­ci­li­śmy na zachód. Prze­je­cha­li­śmy jesz­cze trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Gdy­by­śmy wtedy nie zna­leźli Decep­tion Val­ley, musie­li­by­śmy wra­cać do Maun.
Dwa­dzie­ścia osiem… dwa­dzie­ścia dzie­więć… dwa­dzie­ścia dzie­więć i pół… i aku­rat gdy mie­li­śmy porzu­cić nadzieję, wje­cha­li­śmy na szczyt wiel­kiej wydmy. Poni­żej roz­cią­gały się deli­katne wznie­sie­nia i otwarte rów­niny Decep­tion Val­ley – pra­sta­rego koryta rzecz­nego, wiją­cego się pomię­dzy poro­śnię­tymi lasami piasz­czy­stymi wydmami. Stada skocz­ni­ków, oryk­sów i bawol­ców pasły się spo­koj­nie na tra­wie pokry­wa­ją­cej dawne koryto rzeczne, któ­rym nie­gdyś pły­nęła woda. Po błę­kit­nym nie­bie pły­nęły tabuny bia­łych obłocz­ków. Wszę­dzie pano­wał nie­wia­ry­godny spo­kój i mie­li­śmy nadzieję, że zawsze tak będzie. Był 2 maja 1974 roku, nie­mal pięć mie­sięcy od naszego wyjazdu z USA, a my zna­leź­li­śmy nasz kawa­łek Afryki. Jak się wkrótce oka­zało – nasz dom na sie­dem następ­nych lat.
Łagodne wydmy dopro­wa­dziły nas do doliny. Prze­mie­rzy­li­śmy wyschnięte koryto rzeki. Skocz­niki led­wie raczyły uno­sić głowy, gdy je mija­li­śmy. Na zachod­nim krańcu zna­leź­li­śmy samotną kępę aka­cji zapew­nia­ją­cych schro­nie­nie i pano­ra­miczny widok. Dosko­nałe miej­sce na obóz.
Od mie­sięcy byli­śmy w cią­głym ruchu. Dźwi­ga­li­śmy nasz doby­tek ze sobą wszę­dzie, dokąd jecha­li­śmy, i zaczę­li­śmy się czuć jak żół­wie z meta­lową sko­rupą. Ucie­szy­li­śmy się, że wresz­cie będziemy mogli zapu­ścić korze­nie.
Roz­bi­cie naszego pierw­szego obozu-bazy nie trwało długo. Przy­wią­za­li­śmy worki z kaszą kuku­ry­dzianą i mąką do gałęzi aka­cji, żeby ochro­nić je przed gry­zo­niami, nie­liczne puszki z żyw­no­ścią usta­wi­li­śmy pod drze­wem, a na jego sękach zawie­si­li­śmy garnki i patel­nie. Potem poszli­śmy po drewno na roz­pałkę. Ponie­waż nie mie­li­śmy innej osłony oprócz naszego malut­kiego namio­ciku, do końca roku spa­li­śmy w Sza­rej Gęsi.
Delia roz­pa­liła ogni­sko i zapa­rzyła her­batę, a ja zdją­łem starą czer­woną beczkę i przy­to­czy­łem ją pod aka­cję. Znaj­do­wały się w niej jedyne zapasy wody na obsza­rze tysięcy kilo­me­trów kwa­dra­to­wych.

 
Wesprzyj nas