Powieść Guzel Jachiny, której debiut literacki „Zulejka otwiera oczy” zdobył nagrody Jasna Polana i Bolszaja Kniga. Po wątku tatarskim autorka podejmuje kolejną, równie fascynującą historię – tragiczne losy, barwny folklor i sposób życia Niemców nadwołżańskich, których świat bezpowrotnie zniknął wraz z masowymi deportacjami w 1941 roku.


Kroniki przesiedlenia niemieckich chłopów do Rosji opowiadały o dniach, kiedy na zaproszenie carycy Katarzyny pierwsi koloniści przybyli na statkach do Kronsztadu. Bach doczytał już do momentu, kiedy monarchini zjawia się osobiście na przystani, żeby powitać odważnych rodaków: „Dzieci moje! — woła gromko z tańczącego pod nią konia do zziębniętych w podróży przesiedleńców. — Nowo pozyskani synowie i córki Rosji! Serdecznie przyjmujemy was pod nasze bezpieczne skrzydła i obiecujemy ochronę i rodzicielską opiekę! W zamian oczekujemy posłuszeństwa i gorliwości, przykładnej pracowitości, niestrudzonej służby nowej ojczyźnie! Kto zaś się z tym nie zgadza, niechaj zabiera się zaraz z powrotem! Czerstwi sercem i o słabych rękach nie są w państwie rosyjskim potrzebni!….
Fragment książki

Ostatnie zdania carycy miały stać się ponurą zapowiedzią dramatu, który rozegra się na tych ziemiach blisko dwa wieki później, gdy sztandar Cesarstwa zastąpi sierp i młot.

Na zawieruchy dziejowe i zagładę kultury oraz tradycji Niemców Nadwołżańskich spojrzymy oczami Jakoba Iwanowicza Bacha, miejscowego nauczyciela, który w wyniku niezwykłych zbiegów okoliczności wiedzie niemal samotnicze życie w chutorze na drugim brzegu Wołgi.

W tej przesiąkniętej realizmem magicznym i ludowymi podaniami opowieści o miłości i stracie, o życiu w cieniu wielkiej Historii, możemy odnaleźć wskazówkę, co jest najważniejsze i co pozwala przetrwać nawet najtrudniejsze chwile.

Jej autorka, Guzel Jachina, z pochodzenia Tatarka, kontynuuje tradycję literatury na pograniczu kultur, pielęgnowania lokalnych tożsamości i mikrohistorii. Wierzy w wartość ludzkiego życia i szczęścia w zderzeniu z imperializmem oraz wojną, przeciwko której nie wahała się zaprotestować.

Guzel Jachina
Dzieci Wołgi
Przekład: Henryk Chłystowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 5 października 2022
 
 


Żona

1

Wo­łga dzie­li­ła świat na dwo­je.
Lewy brzeg był ni­ski i żó­łty, słał się pła­sko i za­mie­niał w step, zza któ­re­go ka­żde­go ran­ka wscho­dzi­ło sło­ńce. Zie­mia mia­ła tu­taj gorz­ki smak, zry­ta była przez su­sły, tra­wy ro­sły na niej gęste i wy­so­kie, nie­licz­ne drze­wa zaś ni­skie. Za ho­ry­zont ucie­ka­ły pola i ogro­dy, pstro­ka­te ni­czym basz­kir­ska ko­łdra. Wzdłuż brze­gu roz­sia­dły się wsie. Ze ste­pu wia­ło czy­mś go­rącym i ko­rzen­nym – turk­me­ńską pu­sty­nią i sło­nym Ka­spi­jem.
Jak wy­gląda­ła zie­mia na dru­gim brze­gu, nie wie­dział nikt. Pra­wa stro­na pi­ętrzy­ła się nad rze­ką po­tężny­mi gó­ra­mi i opa­da­ła ku wo­dzie pio­no­wo jak od­ci­ęta no­żem. Spo­mi­ędzy gła­zów sy­pał się pia­sek, ale góry nie osia­da­ły, tyl­ko sta­wa­ły się z ka­żdym ro­kiem bar­dziej stro­me i nie­wzru­szo­ne – la­tem gra­na­to­wo­zie­lo­ne od po­ra­sta­jące­go je lasu, zimą bia­łe. Za nimi za­cho­dzi­ło sło­ńce. Gdzieś za gó­ra­mi roz­ci­ąga­ły się lasy, rze­śkie li­ścia­ste i nie­prze­by­te igla­ste, duże ro­syj­skie mia­sta z bia­ły­mi ka­mien­ny­mi krem­la­mi, ba­gna i błękit­ne, prze­zro­czy­ste je­zio­ra o lo­do­wa­tej wo­dzie. Z pra­we­go brze­gu wiecz­nie ci­ągnęło chło­dem – zza gór dy­sza­ło od­le­głe Mo­rze Pó­łnoc­ne. Nie­któ­rzy jak za daw­nych cza­sów na­zy­wa­li je Wiel­kim Nie­miec­kim.
Dla schul­me­istra Ja­ko­ba Iwa­no­wi­cza Ba­cha ów nie­wi­dzial­ny po­dział prze­bie­gał do­kład­nie po­środ­ku nur­tu Wo­łgi, gdzie fala po­ły­ski­wa­ła sta­lą i czar­nym sre­brem. Jed­nak ci nie­licz­ni, z któ­ry­mi dzie­lił się swo­imi oso­bli­wy­mi my­śla­mi, dzi­wi­li się, po­nie­waż skłon­ni byli trak­to­wać ro­dzin­ny Gna­den­thal ra­czej jako cen­trum ich ma­lut­kie­go, oto­czo­ne­go za­wo­łża­ński­mi ste­pa­mi wszech­świa­ta niż jako punkt gra­nicz­ny. Bach wo­lał się nie spie­rać – ja­ki­kol­wiek wy­raz nie­zgo­dy spra­wiał mu du­cho­wy ból. Cier­piał, na­wet kie­dy na lek­cji stro­fo­wał nie­dba­łe­go ucznia. Może dla­te­go uwa­ża­no, że jest na­uczy­cie­lem prze­ci­ęt­nym. Głos miał ci­chy, był wątłej bu­do­wy, a jego po­wierz­chow­no­ść tak mało się wy­ró­żnia­ła, że nie dało się o niej cze­go­kol­wiek po­wie­dzieć. Jak zresz­tą o ca­łym jego ży­ciu.
Ka­żde­go ran­ka, kie­dy jesz­cze świe­ci­ły gwiaz­dy, Bach bu­dził się i le­żąc pod pie­rzy­ną wy­pe­łnio­ną ka­czym pu­chem, słu­chał świa­ta. Ci­che bez­ład­ne od­gło­sy to­czące­go się gdzieś wo­kół i nad nim cu­dze­go ży­cia uspo­ka­ja­ły go. Po da­chach prze­ci­ąga­ły wia­try – zimą ci­ężkie, zmie­sza­ne ze śnie­giem i lo­do­wą kru­pą, wio­sną dziar­skie, dy­szące wil­go­cią i elek­trycz­no­ścią, la­tem le­ni­we, su­che, nio­sące pył i lek­kie na­sio­na ost­ni­cy. Szcze­ka­ły psy, wi­ta­jąc go­spo­da­rzy, któ­rzy wy­szli na gan­ki. Ba­so­wo ry­cza­ło by­dło w dro­dze do wo­do­po­ju (dba­ły ko­lo­ni­sta ni­g­dy nie da wołu albo wiel­błądo­wi wczo­raj­szej wody z wia­dra albo ze sta­ja­łe­go śnie­gu, lecz za­wsze za­pro­wa­dzi je, by na­pi­ły się w Wo­łdze – to pierw­sza czyn­no­ść przed śnia­da­niem i przed in­ny­mi za­jęcia­mi). Ko­bie­ty śpie­wa­ły rzew­nie na po­dwó­rzach – może dla roz­ryw­ki w chłod­ny po­ra­nek, a może tyl­ko żeby nie za­snąć. Świat od­dy­chał, skrzy­piał, gwiz­dał, me­czał, stu­kał ko­py­ta­mi, dzwo­nił i śpie­wał roz­ma­ity­mi gło­sa­mi.
Dźwi­ęki wła­sne­go ży­cia były zaś tak skąpe i ubo­gie, że Bach od­wy­kł od ich sły­sze­nia. W po­ry­wach wia­tru po­brzęki­wa­ło je­dy­ne w po­ko­ju okno (już w ze­szłym roku na­le­ża­ło umoc­nić szy­bę w ra­mie i uszczel­nić wiel­błądzią sie­rścią). Coś trzesz­cza­ło w od daw­na nie­czysz­czo­nym ko­mi­nie. Gdzieś za pie­cem po­pi­ski­wa­ła z rzad­ka sza­ra mysz (cho­ciaż mo­żli­we, że to prze­ci­ągi od­zy­wa­ły się w szpa­rach podło­gi, a mysz zde­chła i sta­ła się po­kar­mem dla ro­ba­ków). To, zda­je się, wszyst­ko. Słu­cha­nie „wiel­kie­go” ży­cia było o wie­le cie­kaw­sze. Za­słu­cha­ny, Bach za­po­mi­nał, że na­wet on sam jest częścią tego świa­ta, że mó­głby wy­jść na ga­nek i przy­łączyć się do wie­lo­gło­su: za­śpie­wać coś gło­śno, za­dzie­rzy­ście, na przy­kład pio­sen­kę ko­lo­ni­stów Ach, Wol­ge, Wol­ge!… albo trza­snąć drzwia­mi czy w ko­ńcu zwy­czaj­nie kich­nąć. Wo­lał jed­nak słu­chać.
O szó­stej rano, ubra­ny i ucze­sa­ny, stał już obok szkol­nej dzwon­ni­cy z kie­szon­ko­wym ze­gar­kiem w ręku. Kie­dy oby­dwie wska­zów­ki łączy­ły się w jed­ną li­nię – go­dzi­no­wa na szó­st­ce, mi­nu­to­wa na dwu­na­st­ce – z ca­łej siły ci­ągnął za sznur; dzwon z brązu bił grom­ko. W ci­ągu dłu­gich lat Bach osi­ągnął w tym ta­kie mi­strzo­stwo, że dźwi­ęk roz­le­gał się do­kład­nie w mo­men­cie, kie­dy mi­nu­to­wa wska­zów­ka do­ty­ka­ła cy­fer­bla­to­we­go ze­ni­tu. Chwi­lę pó­źniej – Bach o tym wie­dział – ka­żdy miesz­ka­niec ko­lo­nii od­wra­cał się na bi­cie dzwo­nu, zdej­mo­wał czap­kę i od­ma­wiał krót­ką mo­dli­twę. W Gna­den­tha­lu za­czy­nał się nowy dzień.
Do obo­wi­ąz­ków schul­me­istra na­le­ża­ło bi­cie w dzwon trzy­krot­nie: o szó­stej, w po­łud­nie i o dzie­wi­ątej wie­czo­rem. Bach uwa­żał głos dzwo­nu za swój je­dy­ny li­czący się wkład w dźwi­ęczącą wo­kół sym­fo­nię ży­cia.
Od­cze­kaw­szy, aż ostat­nia naj­cich­sza wi­bra­cja spły­nie z bo­ków dzwo­nu, Bach wra­cał do schul­hau­su. Szko­ła zo­sta­ła wy­bu­do­wa­na z so­lid­nych pó­łnoc­nych bali (ko­lo­ni­ści ku­po­wa­li spła­wia­ne w dół Wo­łgi drew­no z Gór Ży­gu­low­skich albo na­wet z gu­ber­ni ka­za­ńskiej). Fun­da­ment mia­ła ka­mien­ny, po­sma­ro­wa­ny dla trwa­ło­ści gli­ną, dach zaś we­dle no­wej mody bla­sza­ny – bla­cha nie­daw­no za­stąpi­ła ro­ze­schni­ęte de­ski. Ramy okien­ne i drzwi Bach ma­lo­wał ka­żdej wio­sny na ja­skra­wy nie­bie­ski ko­lor.
Bu­dy­nek był dłu­gi, po ka­żdej stro­nie miał sze­ść du­żych okien. Nie­mal całe jego wnętrze zaj­mo­wa­ła kla­sa lek­cyj­na, w któ­rej ko­ńcu od­gro­dzo­no ku­chen­kę i sy­pial­nię dla na­uczy­cie­la. Po tej sa­mej stro­nie znaj­do­wał się ta­kże piec. Do ogrza­nia du­że­go po­miesz­cze­nia jego cie­pła nie star­cza­ło, do ścian więc przy­sta­wio­no jesz­cze trzy że­liw­ne pie­cy­ki, od któ­rych w kla­sie ci­ągle pach­nia­ło że­la­zem – zimą roz­grza­nym, la­tem wil­got­nym. W prze­ciw­le­głym ko­ńcu wzno­si­ła się ka­te­dra schul­me­istra, a przed nią ci­ągnęły się rzędy ła­wek dla uczniów. W pierw­szym, „oślim”, sie­dzie­li naj­młod­si i ci, któ­rych spra­wo­wa­nie i pil­no­ść mar­twi­ły na­uczy­cie­la. Da­lej były miej­sca dla star­szych. W kla­sie znaj­do­wa­ły się po­nad­to: duża ta­bli­ca, sza­fa, wy­pe­łnio­na pa­pie­rem do pi­sa­nia i ma­pa­mi, kil­ka so­lid­nych li­ni­jek (uży­wa­nych zwy­kle nie do mie­rze­nia, lecz w ce­lach wy­cho­waw­czych) i por­tret ro­syj­skie­go ce­sa­rza, za­wie­szo­ny tu­taj na wy­ra­źne po­le­ce­nie szkol­nej in­spek­cji. Na­le­ży do­dać, że por­tret ów przy­no­sił tyl­ko do­dat­ko­we kło­po­ty: po na­by­ciu go wiej­ski sta­ro­sta Pe­ter Die­trich mu­siał za­pre­nu­me­ro­wać ga­ze­tę, żeby – ucho­waj Boże! – nie prze­ga­pić wia­do­mo­ści o zmia­nie ce­sa­rza w od­le­głym Pe­ters­bur­gu i nie na­ra­zić się ko­lej­nej in­spek­cji. Przed­tem no­wi­ny z ro­syj­skiej Ro­sji do­cie­ra­ły do ko­lo­nii z ta­kim opó­źnie­niem, jak­by znaj­do­wa­ła się ona nie w ser­cu Po­wo­łża, tyl­ko na pe­ry­fe­riach ce­sar­stwa. Do kon­fu­zji mo­gło więc do­jść bar­dzo ła­two.
Kie­dyś Bach ma­rzył, żeby ozdo­bić ścia­nę wi­ze­run­kiem wiel­kie­go Go­ethe­go, ale nic z tego przed­si­ęw­zi­ęcia nie wy­szło. Mły­narz Ju­lius Wa­gner, któ­ry często by­wał w in­te­re­sach w Sa­ra­to­wie, obie­cał „zna­le­źć tam po­etę, je­śli po­nie­wie­ra się gdzieś po kra­mach”. Po­nie­waż jed­nak mły­narz nie ży­wił żad­ne­go na­bo­że­ństwa do po­ezji, a wy­gląd ge­nial­ne­go ro­da­ka przed­sta­wiał so­bie nie­zbyt wy­ra­źnie, zo­stał bez­względ­nie oszu­ka­ny przez cwa­ne­go han­dla­rza sta­rzy­zną, któ­ry za­miast Go­ethe­go wci­snął mu kiep­ski por­tret ane­micz­ne­go ary­sto­kra­ty z nie­do­rzecz­nym ko­ron­ko­wym ko­łnie­rzem, wąsa­te­go i z bród­ką w klin. Mógł on od bie­dy ujść za Ce­rvan­te­sa, a i to przy sła­bym świe­tle. Gna­den­thal­ski ar­ty­sta An­ton Fromm, któ­ry sły­nął z ozda­bia­nia ku­frów i pó­łek na na­czy­nia, za­pro­po­no­wał, żeby za­ma­lo­wać wąsy i bro­dę, a na dole por­tre­tu, do­kład­nie pod ko­ron­ko­wym ko­łnie­rzem, du­ży­mi bia­ły­mi li­te­ra­mi na­pi­sać Go­ethe, ale Bach na fa­łszer­stwo się nie zgo­dził. Schul­haus zo­stał bez Go­ethe­go, a pe­cho­wy por­tret na usil­ną pro­śbę ar­ty­sty zo­stał mu od­da­ny „dla in­spi­ra­cji na­tchnie­nia”.
Po spe­łnie­niu obo­wi­ąz­ków dzwon­ni­ka Bach roz­pa­lał w pie­cach, żeby na­grzać kla­sę przed przy­jściem uczniów, po czym uda­wał się do swo­jej klit­ki na śnia­da­nie. Co jadł i pił ran­kiem, nie mó­głby po­wie­dzieć, po­nie­waż nie zwra­cał na to naj­mniej­szej uwa­gi. Jed­no mo­żna było rzec z pew­no­ścią – Bach za­miast kawy pił „rudą lurę przy­po­mi­na­jącą wiel­błądzi mocz”. Tak wła­śnie wy­ra­ził się sta­ro­sta Die­trich, któ­ry pięć albo sze­ść lat temu wstąpił ran­kiem w wa­żnej spra­wie do schul­me­istra i spo­żył z nim po­ran­ny po­si­łek. Od tej pory sta­ro­sta na śnia­da­nie już nie przy­cho­dził (praw­dę po­wie­dziaw­szy, ta­kże nikt inny), ale Bach jego sło­wa za­pa­mi­ętał. Jed­nak wspo­mnie­nie to ani tro­chę go nie pe­szy­ło, bo­wiem do wiel­błądów ży­wił szcze­rą sym­pa­tię.
Dzie­ci przy­cho­dzi­ły do schul­hau­su na ósmą. W jed­nym ręku stop­ka ksi­ążek, w dru­gim wi­ąz­ka drew albo to­reb­ka z ki­zia­kiem (oprócz opła­ty za na­ucza­nie ko­lo­ni­ści do­kła­da­li się do wy­kszta­łce­nia dzie­ci ta­kże pro­duk­tem na­tu­ral­nym – opa­łem do szkol­nych pie­ców). Uczy­ły się czte­ry go­dzi­ny do po­łu­dnio­wej prze­rwy i dwie po niej. Uczęsz­cza­ły do szko­ły su­mien­nie – za ka­żdą nie­obec­no­ść na ka­żdej z części dnia na­uki ro­dzi­na wa­ga­ro­wi­cza pła­ci­ła karę w wy­so­ko­ści trzech ko­pie­jek. Uczo­no się języ­ków nie­miec­kie­go i ro­syj­skie­go, pi­sa­nia, czy­ta­nia, aryt­me­ty­ki; wy­kła­dać ka­te­chizm i hi­sto­rię bi­blij­ną przy­cho­dził gna­den­thal­ski pa­stor Adam Ha­en­del. Po­dzia­łu na kla­sy nie było, ucznio­wie sie­dzie­li ra­zem: w nie­któ­rych la­tach po pi­ęćdzie­si­ęciu, a w nie­któ­rych na­wet po sie­dem­dzie­si­ęciu. Cza­sa­mi schul­me­ister dzie­lił ich na gru­py, z któ­rych ka­żda wy­ko­ny­wa­ła inne za­da­nie, a nie­kie­dy de­kla­mo­wa­li i śpie­wa­li chó­rem. W gna­den­thal­skiej szko­le wspól­na na­uka była pod­sta­wo­wą me­to­dą pe­da­go­gicz­ną – naj­bar­dziej efek­tyw­ną w tak du­żej i psot­nej gru­pie.
W ci­ągu lat na­ucza­nia, z któ­rych ka­żdy rok przy­po­mi­nał po­przed­ni i ni­czym szcze­gól­nym się nie wy­ró­żniał (może tyl­ko mi­nio­ny, kie­dy od­no­wio­no dach i prze­sta­ło ka­pać z su­fi­tu na ka­te­drę), Bach tak przy­wy­kł wy­gła­szać wci­ąż te same sło­wa i od­czy­ty­wać te same za­da­nia z pod­ręcz­ni­ków, że na­uczył się w pe­wien spo­sób roz­dwa­jać. Język po­wta­rzał ko­lej­ną re­gu­łę skła­dnio­wą, ręka le­ni­wie tłu­kła li­nij­ką po kar­ku zbyt ga­da­tli­we­go ucznia, nogi sta­tecz­nie nio­sły cia­ło po kla­sie, a myśl… myśl Ba­cha drze­ma­ła, uko­ły­sa­na jego wła­snym gło­sem i mia­ro­wym ki­wa­niem gło­wą do tak­tu nie­śpiesz­nym kro­kom. Tyl­ko pa­trzeć, a tu w ręku już nie Język ro­syj­ski Wol­ne­ra, tyl­ko zbiór za­dań Gol­den­ber­ga. War­gi mam­ro­czą zaś nie o rze­czow­ni­kach, przy­miot­ni­kach i cza­sow­ni­kach, lecz o re­gu­łach ra­cho­wa­nia. A do ko­ńca lek­cji zo­sta­je nie­wie­le, ja­kiś kwa­drans. Czy może być coś lep­sze­go?…
Je­dy­nym przed­mio­tem, kie­dy myśl na­bie­ra­ła daw­nej świe­żo­ści i ener­gii, był język nie­miec­ki. Mi­tręże­nia z ka­li­gra­fią Bach nie lu­bił, po­pędzał lek­cję ku jej części po­etyc­kiej: No­va­lis, Schil­ler, He­ine – wier­sze spły­wa­ły na mło­de roz­wi­chrzo­ne gło­wy ob­fi­cie jak woda w dzień kąpie­li.
Mi­ło­ść do po­ezji po­ra­zi­ła Ba­cha już w mło­do­ści. Wy­da­wa­ło się wów­czas, że żywi się nie plac­ka­mi kar­to­fla­ny­mi i ar­bu­zo­wym ki­sie­lem, lecz sa­my­mi bal­la­da­mi i hym­na­mi. Wie­rzył, że po­tra­fi na­kar­mić nimi wszyst­kich wo­kół – dla­te­go zo­stał na­uczy­cie­lem. Kie­dy de­kla­mo­wał na lek­cji ulu­bio­ne stro­fy, do tej pory czuł w pier­si, gdzieś pod ser­cem, chłod­ne dresz­cze za­chwy­tu. Kie­dy po raz ty­si­ęcz­ny re­cy­to­wał Noc­ną pie­śń wędrow­ca, spo­glądał przez okno i znaj­do­wał tam wszyst­ko, o czym pi­sał wiel­ki Go­ethe: i po­tężne ciem­ne góry na pra­wym brze­gu Wo­łgi, i roz­le­wa­jący się po ste­pie od­wiecz­ny spo­kój na le­wym. On sam zaś, schul­me­ister Ja­kob Iwa­no­wicz Bach, trzy­dzie­sto­dwu­let­ni, w zno­szo­nym mun­du­rze z za­ce­ro­wa­ny­mi łok­cia­mi i ró­żnej ma­ści gu­zi­ka­mi, z po­cząt­ka­mi ły­si­ny i zmarszcz­ka­mi – ki­mże był, je­śli nie ta­kim wędrow­cem, ca­łko­wi­cie wy­czer­pa­nym i ża­ło­snym w swo­im prze­ra­że­niu wiecz­no­ścią?…
Dzie­ci nie po­dzie­la­ły pa­sji pe­da­go­ga: ich twa­rze, w za­le­żno­ści od tem­pe­ra­men­tu, swa­wol­ne albo sku­pio­ne, od pierw­szych wer­sów przy­bie­ra­ły som­nam­bu­licz­ny wy­raz. Je­naj­ski ro­man­tyzm i szko­ła he­idel­ber­ska dzia­ła­ły na kla­sę le­piej niż śro­dek na­sen­ny; za­pew­ne re­cy­to­wa­nie wier­szy mo­żna było wy­ko­rzy­stać w celu uspo­ko­je­nia au­dy­to­rium za­miast ru­ty­no­wych po­krzy­ki­wań i bi­cia li­nij­ką. Może tyl­ko baj­ki Les­sin­ga, któ­re opi­sy­wa­ły przy­go­dy zna­nych od dzie­ci­ństwa bo­ha­te­rów – świń, li­sów, wil­ków i skow­ron­ków – wy­wo­ły­wa­ły za­in­te­re­so­wa­nie naj­bar­dziej cie­ka­wych. Ale i oni tra­ci­li wkrót­ce wątek nar­ra­cji pro­wa­dzo­nej w trud­nym, gór­no­lot­nym „wy­so­kim nie­miec­kim”.
W po­ło­wie XVIII wie­ku ko­lo­ni­ści przy­wie­źli swo­je języ­ki z da­le­kich hi­sto­rycz­nych oj­czyzn – z West­fa­lii i Sak­so­nii, z Ba­wa­rii, Ty­ro­lu i Wir­tem­ber­gii, z Al­za­cji, Lo­ta­ryn­gii, Ba­de­nii i He­sji. W sa­mych Niem­czech, już daw­no po­łączo­nych i dum­nie na­zy­wa­jących się te­raz ce­sar­stwem, dia­lek­ty wa­rzy­ły się w jed­nym ko­tle jak ja­rzy­ny w ro­so­le. Z nich wy­traw­ni ku­cha­rze – Got­t­sched, Go­ethe, bra­cia Grimm – przy­rządzi­li w ko­ńcu wy­szu­ka­ną po­tra­wę: li­te­rac­ki język nie­miec­ki. W nad­wo­łża­ńskich ko­lo­niach nie miał zaś kto zaj­mo­wać się „wy­kwint­ną kuch­nią”, miej­sco­we dia­lek­ty zmie­sza­ły się więc w je­den język, pro­sty i sier­mi­ężny jak zupa ce­bu­lo­wa ze skór­ka­mi od chle­ba. Język ro­syj­ski przy­cho­dził ko­lo­ni­stom z tru­dem – cały Gna­den­thal znał nie wi­ęcej niż set­kę ro­syj­skich słów, wy­ku­tych jako tako w szko­le. Jed­nak w zu­pe­łno­ści to wy­star­cza­ło, żeby sprze­dać to­war na jar­mar­ku w Po­krow­sku[*].
Po lek­cjach Bach za­my­kał się w swo­jej klit­ce i po­śpiesz­nie prze­ły­kał obiad. Jeść mo­żna było i przy otwar­tych drzwiach, ale spusz­czo­na za­suw­ka ja­koś po­pra­wia­ła smak stra­wy, któ­ra zwy­kle zdąży­ła już osty­gnąć, a praw­dę mó­wi­ąc, była zu­pe­łnie zim­na. Za na­der umiar­ko­wa­ną opła­tę mat­ka jed­ne­go z uczniów przy­no­si­ła Ba­cho­wi to gar­nu­szek ka­szy z bo­bem, to mi­skę ma­ka­ro­nu na mle­ku – reszt­ki wczo­raj­sze­go po­si­łku du­żej ro­dzi­ny. Na­le­ża­ło, rzecz ja­sna, po­roz­ma­wiać z do­brą ko­bie­tą i po­pro­sić ją, żeby przy­no­si­ła je­dze­nie, je­śli nie go­rące, to cho­ciaż cie­płe, ale wci­ąż bra­ko­wa­ło ja­koś cza­su. Pod­grze­wać zaś sa­me­mu stra­wę nie było kie­dy, nad­cho­dzi­ła bo­wiem naj­cie­kaw­sza część dnia: „pora od­wie­dzin”.
Po sta­ran­nym ucze­sa­niu się i po­wtór­nym umy­ciu Bach scho­dził z gan­ku schul­hau­su na głów­ny plac Gna­den­tha­lu u pod­nó­ża wspa­nia­łej kir­chy z sza­re­go ka­mie­nia, z ob­szer­ną nawą mo­dli­tew­ną w wie­ńcu strze­li­stych okien i z dzwon­ni­cą, któ­ra przy­po­mi­na­ła ostro za­tem­pe­ro­wa­ny ołó­wek. Wy­bie­rał kie­ru­nek – w dni pa­rzy­ste w stro­nę Wo­łgi, w nie­pa­rzy­ste w prze­ciw­ną – i po­śpiesz­nym kro­kiem ru­szał głów­ną uli­cą, sze­ro­ką i pro­stą jak roz­wi­ni­ęta bela po­rząd­ne­go suk­na. Mi­jał schlud­ne drew­nia­ne dom­ki z wy­so­ki­mi gan­ka­mi i z ozdob­ny­mi fra­mu­ga­mi okien (co jak co, ale ramy okien­ne za­wsze wy­gląda­ły w Gna­den­tha­lu świe­żo i we­so­ło – były nie­bie­sko­gra­na­to­we, czer­wo­ne jak ja­go­dy i żó­łte jak ku­ku­ry­dza). Mi­jał he­blo­wa­ne ogro­dze­nia z du­ży­mi bra­ma­mi (dla wo­zów i sań) i z ni­ziut­ki­mi furt­ka­mi (dla lu­dzi). Mi­jał łód­ki od­wró­co­ne w ocze­ki­wa­niu na przy­bór wód. Mi­jał ko­bie­ty z ko­ro­my­sła­mi przy stud­ni. Mi­jał przy­wi­ąza­ne przy skle­pi­ku z naf­tą wiel­błądy. Mi­jał plac tar­go­wy z trze­ma po­tężny­mi wi­ąza­mi po­środ­ku. Sze­dł tak szyb­ko, tak gło­śno skrzy­piał wa­lon­ka­mi po śnie­gu albo chlu­po­tał trze­wi­ka­mi po wio­sen­nym bło­cie, że mo­żna było po­my­śleć, iż ma co naj­mniej dzie­si­ęć pil­nych spraw, a ka­żdą z nich ko­niecz­nie trze­ba za­ła­twić dzi­siaj. Bo też tak wła­śnie było.
Naj­pierw wspi­ąć się na Wiel­błądzi Garb i ogar­nąć wzro­kiem pły­nącą po ho­ry­zont Wo­łgę: jaki ko­lor ma dzi­siaj fala i jaka jest jej przej­rzy­sto­ść? Czy nie ma nad wodą mgły? Jak dużo mew nad nią krąży? Czy ryba rzu­ca się na głębi­nie, czy bli­żej brze­gu? To w cie­płej po­rze roku. Je­śli zaś zimą, to jaka jest gru­bo­ść po­kry­wy śnie­żnej na rze­ce i czy gdzieś nie pod­ta­ja­ła, od­sła­nia­jąc błysz­czący w sło­ńcu lód?
Po­tem prze­jść su­cho­do­łem i przez most Kar­to­fla­ny, żeby zna­le­źć się przy nie­za­ma­rza­jącym na­wet w sro­gie mro­zy Stru­mie­niu Żo­łnier­skim i na­pić się z nie­go – czy nie zmie­nił się smak wody? Zaj­rzeć na Świ­ńskie Dziu­ry, gdzie ko­pa­no gli­nę na słyn­ne gna­den­thal­skie ce­gły. (Po­cząt­ko­wo mie­sza­no tę gli­nę z sia­nem. Pew­ne­go razu po­sta­no­wio­no dla za­ba­wy do­dać do mie­szan­ki kro­wi na­wóz i zo­rien­to­wa­no się, że taki skład na­da­je ce­głom praw­dzi­wie ka­mien­ną trwa­ło­ść. To wła­śnie od­kry­cie było źró­dłem naj­bar­dziej zna­ne­go miej­sco­we­go po­rze­ka­dła: „Odro­bi­na gów­na nie za­szko­dzi”). Lu­kre­cjo­wym Brze­żkiem do­trzeć do Jaru Trzech Wo­łów, gdzie znaj­du­je się miej­sce grze­bal­ne dla by­dła. Śpie­szyć da­lej – przez Je­ży­no­wą Jamę i Ko­ma­rzy Pa­rów do Mły­ńskiej Gór­ki i Je­zio­ra Pa­sto­ra z Czar­cią Mo­gi­łką nie­opo­dal…
Je­śli w cza­sie „od­wie­dzin” Bach spo­strze­gł ja­kieś nie­po­rząd­ki – po­ru­szo­ne za­mie­cią tycz­ki na dro­dze dla sań albo prze­krzy­wio­ną pod­pór­kę mo­stu – za­czy­nał cier­pieć. Nie­zwy­kła do­cie­kli­wo­ść czy­ni­ła ży­cie Ba­cha męczącym, bo­wiem gnębi­ła go ka­żda de­for­ma­cja zna­ne­go mu świa­ta. O ile jego du­sza była obo­jęt­na w sto­sun­ku do uczniów, o tyle sta­wa­ła się na­mi­ęt­na i go­rąca wo­bec przed­mio­tów i de­ta­li ota­cza­jącej go w cza­sie spa­ce­rów prze­strze­ni. Nie mó­wił ni­ko­mu o swo­ich ob­ser­wa­cjach, ale co­dzien­nie ocze­ki­wał z nie­po­ko­jem, kie­dy błąd zo­sta­nie na­pra­wio­ny i świat wró­ci do wy­jścio­we­go, pra­wi­dło­we­go sta­nu. Pó­źniej się uspo­ka­jał.
Kie­dy ko­lo­ni­ści zo­ba­czy­li schul­me­istra – z ci­ągle przy­gi­ęty­mi ko­la­na­mi, z ze­sztyw­nia­ły­mi ple­ca­mi i gło­wą wci­śni­ętą mi­ędzy po­chy­łe ra­mio­na – za­cze­pia­li go cza­sa­mi i za­czy­na­li roz­mo­wę o po­stępach w na­uce swo­ich la­to­ro­śli. Jed­nak Bach, zdy­sza­ny od szyb­kie­go mar­szu, za­wsze od­po­wia­dał nie­chęt­nie, krót­ki­mi zda­nia­mi – bra­ko­wa­ło cza­su. Na po­twier­dze­nie wyj­mo­wał z kie­sze­ni ze­ga­rek, rzu­cał nań fra­so­bli­we spoj­rze­nie, kręcił gło­wą, śpiesz­nie ko­ńczył roz­mo­wę i bie­gł da­lej.
Na­le­ży do­dać, że ist­nia­ła jesz­cze jed­na przy­czy­na jego po­śpie­chu: Bach się jąkał. Owa przy­pa­dło­ść ujaw­ni­ła się kil­ka lat temu i da­wa­ła o so­bie znać wy­łącz­nie poza szko­łą. Wy­tre­no­wa­ny język Ba­cha w cza­sie lek­cji pra­co­wał nie­za­wod­nie, wy­ma­wiał bez­błęd­nie wie­lo­czło­no­we sło­wa „wy­so­kie­go nie­miec­kie­go” i z ła­two­ścią bu­do­wał ta­kie okre­sy, że nie­któ­rzy ucznio­wie pod ko­niec za­po­mi­na­li ich po­czątek. Ten sam język na­gle za­wo­dził, kie­dy Bach w roz­mo­wach z miesz­ka­ńca­mi wsi prze­cho­dził na dia­lekt. Re­cy­to­wać na przy­kład z pa­mi­ęci frag­men­ty dru­giej części Fau­sta język po­zwa­lał. Po­wie­dzieć jed­nak wdo­wie Koch: „Pani nic­poń zno­wu dzi­siaj ło­bu­zo­wał!”, w ogó­le nie chciał – po­ty­kał się na ka­żdej sy­la­bie, przy­le­piał do pod­nie­bie­nia jak duża nie­do­go­to­wa­na klu­ska. Ba­cho­wi wy­da­wa­ło się, że z upły­wem lat jąka­nie po­stępu­je, ale spraw­dzić to po­dej­rze­nie było trud­no, bo roz­ma­wiał z lu­dźmi co­raz rza­dziej.
Po „od­wie­dzi­nach” (nie­kie­dy o za­cho­dzie sło­ńca, a cza­sa­mi już w gęst­nie­jących ciem­no­ściach) zmęczo­ny i za­do­wo­lo­ny wló­kł się do domu. Nogi często były mo­kre, po­licz­ki pło­nęły od wia­tru, a ser­ce biło ra­do­śnie, bo za swo­je tru­dy za­słu­żył na co­dzien­ną na­gro­dę – „wie­czor­ne czy­ta­nie”. Spe­łniw­szy ostat­ni dzien­ny obo­wi­ązek (bi­cie w dzwon do­kład­nie o dzie­wi­ątej wie­czo­rem), Bach rzu­cał na piec wil­got­ne ubra­nia, roz­grze­wał sto­py w mied­ni­cy z za­pa­rzo­nym ty­mian­kiem, pił wrzątek, żeby unik­nąć prze­zi­ębie­nia, po czym kła­dł się do łó­żka z ksi­ążką – sta­rym to­mi­kiem z tek­tu­ro­wym grzbie­tem i z na wpół za­tar­tym na­zwi­skiem au­to­ra na okład­ce.
Kro­ni­ki prze­sie­dle­nia nie­miec­kich chło­pów do Ro­sji opo­wia­da­ły o dniach, kie­dy na za­pro­sze­nie ca­ry­cy Ka­ta­rzy­ny pierw­si ko­lo­ni­ści przy­by­li na stat­kach do Kronsz­ta­du[*]. Bach do­czy­tał już do mo­men­tu, kie­dy mo­nar­chi­ni zja­wia się oso­bi­ście na przy­sta­ni, żeby po­wi­tać od­wa­żnych ro­da­ków: „Dzie­ci moje! – woła grom­ko z ta­ńczące­go pod nią ko­nia do zzi­ęb­ni­ętych w pod­ró­ży prze­sie­dle­ńców. – Nowo po­zy­ska­ni sy­no­wie i cór­ki Ro­sji! Ser­decz­nie przyj­mu­je­my was pod na­sze bez­piecz­ne skrzy­dła i obie­cu­je­my ochro­nę i ro­dzi­ciel­ską opie­kę! W za­mian ocze­ku­je­my po­słu­sze­ństwa i gor­li­wo­ści, przy­kład­nej pra­co­wi­to­ści, nie­stru­dzo­nej słu­żby no­wej oj­czy­źnie! Kto zaś się z tym nie zga­dza, nie­chaj za­bie­ra się za­raz z po­wro­tem! Czer­stwi ser­cem i o sła­bych rękach nie są w pa­ństwie ro­syj­skim po­trzeb­ni!…”.
Ba­cho­wi ni­jak jed­nak nie uda­wa­ło się po­su­nąć da­lej niż owa pod­nio­sła sce­na: znu­żo­ne spa­ce­rem cia­ło mi­ękło pod pie­rzy­ną jak ugo­to­wa­ny kar­to­fel, po­la­ny go­rącym tłusz­czem; trzy­ma­jące ksi­ążkę ręce opusz­cza­ły się po­wo­li, po­wie­ki opa­da­ły, bro­da do­ty­ka­ła pier­si. Prze­czy­ta­ne li­nij­ki od­pły­wa­ły gdzieś w żó­łtym świe­tle lam­py naf­to­wej, od­zy­wa­ły się roz­ma­ity­mi gło­sa­mi i wkrót­ce za­ni­ka­ły w głębo­kim śnie. Ksi­ążka wy­śli­zgi­wa­ła się z pal­ców i po­wo­li zje­żdża­ła po pie­rzy­nie, ale stuk spa­da­jące­go na podło­gę przed­mio­tu nie mógł już Ba­cha obu­dzić. Zdzi­wi­łby się nie­zmier­nie, gdy­by się zo­rien­to­wał, że słyn­ne kro­ni­ki czy­ta już trze­ci rok.
W ten spo­sób to­czy­ło się ży­cie – spo­koj­ne, pe­łne ta­nich ra­do­ści i ma­łych nie­po­ko­jów, ca­łko­wi­cie sa­tys­fak­cjo­nu­jące. Do pew­ne­go stop­nia szczęśli­we. Mo­żna by­ło­by na­wet na­zwać je bez­grzesz­nym, gdy­by nie pew­na oko­licz­no­ść. Schul­me­ister Bach miał zgub­ną sła­bo­ść, któ­rej chy­ba nie da­ło­by się już usu­nąć: ko­chał bu­rze. Ko­chał nie jak ma­larz czy po­eta, któ­ry z okna ob­ser­wu­je sza­le­jące ży­wio­ły i znaj­du­je na­tchnie­nie w grom­kich od­gło­sach i ja­skra­wych bar­wach nie­po­go­dy. O, nie! Bach lu­bił bu­rze jak sko­ńczo­ny pi­jak wód­kę na kar­to­fla­nych obie­rzy­nach, a mor­fi­ni­sta nar­ko­tyk.
Za ka­żdym ra­zem – zwy­kle zda­rza­ło się to dwa albo trzy razy w roku, wio­sną i wcze­snym la­tem – kie­dy nie­bo nad Gna­den­tha­lem li­lio­wym ci­ęża­rem na­brzmie­wa­ło, a po­wie­trze było tak prze­sy­co­ne elek­trycz­no­ścią, że wy­da­wa­ło się, iż na­wet za­mkni­ęcie oczu wy­wo­łu­je na rzęsach błękit­ne iskry, Bach od­czu­wał w cie­le dziw­ne, na­ra­sta­jące pod­ra­żnie­nie. Czy była to krew, któ­ra z ra­cji szcze­gól­ne­go skła­du che­micz­ne­go ostro re­ago­wa­ła na zmia­ny pola ma­gne­tycz­ne­go, czy też lek­kie skur­cze mi­ęśni spo­wo­do­wa­ne odu­rze­niem ozo­nem, Bach nie wie­dział. W ka­żdym ra­zie jego cia­ło sta­wa­ło się na­gle obce – ko­ści i mi­ęśnie do­słow­nie nie mie­ści­ły się pod skó­rą, gro­żąc jej ro­ze­rwa­niem, ser­ce pul­so­wa­ło w gar­dle i w ko­niusz­kach pal­ców, w gło­wie coś hu­cza­ło i gdzieś wzy­wa­ło. Zo­sta­wiał otwar­te na oścież drzwi schul­hau­su i podążał na ów zew – gdzieś w ste­po­we tra­wy. Pod­czas gdy ko­lo­ni­ści po­śpiesz­nie za­pędza­li sta­da by­dła do za­gród, a ko­bie­ty, przy­ci­ska­jąc do pier­si nie­mow­lęta i wi­ąz­ki pa­łek, ucie­ka­ły przed bu­rzą do wsi, Bach po­wo­li sze­dł jej na spo­tka­nie. Nie­bo, na­pęcz­nia­łe chmu­ra­mi i nie­mal szo­ru­jące po zie­mi, chry­pia­ło, trza­ska­ło, hu­cza­ło do­no­śnie, po czym na­gle wy­bu­cha­ło bie­lą, stęka­ło ni­sko, gro­źnie i spa­da­ło na step zim­ną la­wi­ną wody – za­czy­na­ła się ule­wa. Bach roz­ry­wał ko­łnierz ko­szu­li, od­sła­nia­jąc cher­la­wą pie­rś, otwie­rał usta i za­dzie­rał do góry gło­wę. Stru­gi wody chło­sta­ły i prze­ni­ka­ły jego cia­ło, nogi przy ka­żdym ko­lej­nym ude­rze­niu gro­mu wy­czu­wa­ły drga­nie zie­mi. Bły­ska­wi­ce – żó­łte, nie­bie­skie, li­lio­we – roz­dzie­ra­ły nie­bo co­raz częściej, wy­bu­cha­ły i nad gło­wą, i we­wnątrz niej. Na­pi­ęcie mi­ęśni osi­ąga­ło naj­wy­ższy stan i ko­lej­ne ude­rze­nie nie­ba roz­szar­py­wa­ło cia­ło Ba­cha na ty­si­ąc drob­nych części, roz­rzu­ca­jąc je po ste­pie.
Do­cho­dził do sie­bie znacz­nie pó­źniej, le­żąc w bło­cie z po­dra­pa­ną twa­rzą i rze­pa­mi we wło­sach. Ple­cy bo­la­ły jak obi­te. Wsta­wał, wló­kł się do domu i zwy­kle od­kry­wał, że wszyst­kie gu­zi­ki przy ko­szu­li zo­sta­ły wy­rwa­ne. W ślad za nim ja­śnia­ła barw­na tęcza, cza­sa­mi na­wet dwie, la­zur nie­ba prze­ni­kał przez roz­stępy mi­ędzy od­pły­wa­jący­mi za Wo­łgę chmu­ra­mi. Du­sza była jed­nak zbyt wy­czer­pa­na, żeby mo­gła za­chwy­cać się tym spo­koj­nym pi­ęk­nem. Za­kry­wa­jąc ręka­mi dziu­ry na ko­la­nach i sta­ra­jąc się uni­kać cu­dzych spoj­rzeń, Bach śpie­szył do schul­hau­su ze wsty­dem i smut­kiem z po­wo­du swo­jej bez­sen­sow­nej na­mi­ęt­no­ści. Jego dzi­wacz­na ma­nia była nie tyl­ko za­wsty­dza­jąca, lecz ta­kże nie­bez­piecz­na: pew­ne­go razu nie­da­le­ko nie­go pio­run za­bił za­błąka­ną kro­wę, a in­nym ra­zem spa­lił sa­mot­ny dąb. Poza tym wszyst­ko to było kosz­tow­ne – jaki wy­da­tek w ci­ągu lata na same gu­zi­ki! Po­wstrzy­mać się jed­nak i cie­szyć bu­rzą z okna albo z gan­ku szko­ły Bach ni­jak nie po­tra­fił. Miesz­ka­ńcy Gna­den­tha­lu wie­dzie­li o wio­sen­nych dzi­wac­twach schul­me­istra, ale od­no­si­li się do nich z po­bła­ża­niem: „Co tam, to człek kszta­łco­ny – cze­go się po nim spo­dzie­wać!…”.

 
Wesprzyj nas