Robert Silverberg to jeden z najbardziej rozpoznawalnych, popularnych i nagradzanych (trzyma w domu chyba cały worek pełen Nebuli, Hugo i Locusów) współczesnych pisarzy tworzących science fiction, “Pan Ciemności” nie ma jednak z fantastyką nic wspólnego. Wbrew mrocznemu tytułowi, nie jest też powieścią grozy. Jest powieścią historyczną, w ścisłym tego słowa znaczeniu.


Akcja powieści dzieje się u schyłku XVI wieku, a oparta jest o prawdziwą historię, a konkretnie o zawiłe losy Andrew Battella. Ten angielski marynarz zostawił po sobie pamiętnik, wydany drukiem jeszcze w 1625 roku. Silverberg obudował lakoniczne, aczkolwiek wstrząsające wspomnienia Battella, o całe tło społeczno-historyczno-obyczajowe, nadał tej postaci głębi i uzupełni luki w jego biografii, tworząc epicką powieść o początkach kolonizacji.

„Pan Ciemności” opowiada historię żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku angielskiego korsarza Andrew Battella, który decyduje się na wzięcie udziału w wyprawie korsarskiej – dodajmy od razu – niezbyt udanej wyprawie. Wskutek indolencji swego dowódcy zostaje pojmany przez Portugalczyków i trafia do niewoli. Początkowo więziony jest w Brazylii, ale szybko trafia do dynamicznie rozwijającej się kolonii w zachodniej Afryce. I tu zaczyna się jego trwająca dwadzieścia lat gehenna.

Wiedziony nadzieją powrotu do ojczyzny stara się odzyskać wolność na wszelkie możliwe sposoby: jako pilot morski, żołnierz, negocjator i tłumacz. Walczący o odzyskanie wolności bohater mierzy się nieustannie z przeciwnościami losu. Dzień po dniu i rok po roku przesiąka rzeczywistością jakże odmienną od cywilizacji, w której się wychował. Kiepsko odżywiony, narażony na choroby, ataki dzikich zwierząt i barbarzyńskich plemion co rusz staje w obliczu śmierci. W dodatku nie chce porzucić wiary protestanckiej i przejść na katolicyzm, co pozwoliłoby mu na zyskanie licznych przywilejów.

Na szczęście dzięki swojej zaradności, wiedzy i doświadczeniu, a także urokowi osobistemu , udaje mu się zostać pilotem okrętu kursującego wzdłuż wybrzeża i głównych rzek Angoli. Życie w kolonii nie jest jednak łatwe: spiski, zdrady, intrygi polityczne, zawiść, zazdrość i … miłość. Zmieniający się zarządcy kolonii, dowódcy garnizonu. Battell musi lawirować między lojalnością, a własnym interesem to popadając w łaskę kolejnych gubernatorów, to z niej wypadając.

Oszukiwany, mamiony obietnicami wolności, wykorzystywany, w końcu trafia między tubylców. Dołącza do krwiożerczego plemiona ludożerców Jaqqa, stając się faworytem ich wodza Imbe Calandoli. Tam odkrywa, że życie w z pozoru barbarzyńskiej społeczności, niewiele różni się od cywilizowanych standardów epoki elżbietańskiej.

Właśnie w tej konfrontacji, doświadczeń i obserwacji Battella z filozofią Jaqqa tkwi największa siła tej powieści. Brutalne, prostolinijne, pierwotne wierzenia tubylców, ich postrzeganie dobra i zła okazują się dla niego zaskakująco bliskie i zrozumiałe.

“Pan Ciemności” to wspaniała powieść przygodowa, wierny obraz początków epoki kolonializmu sportretowany tak oczami kolonizatorów jak i tubylców, a zarazem ciekawa polemika z “Jądrem ciemności” Josepha Conrada.

Robert Silverberg
Pan Ciemności
Przekład: Krzysztof Sokołowski
Wydawnictwo Vesper
Premiera: 24 sierpnia 2022
 
 


Księga pierwsza
WĘDROWIEC

Jeden


Wszechmogący Boże, dzięki Ci za wybawienie od czarnego lądu Afryki. A jednak jestem Ci także wdzięczny za to wszystko, czym zechciałeś mnie tam obdarzyć, nawet za ból, którego doświadczyłem z Twej łaski, bym lepiej Cię pojął. Dziękuję Ci także za ocalenie od gniewu Portugalczyków, którzy uczynili mnie swym niewolnikiem, i od innych wrogów o czarnej skórze i jeszcze czarniejszej duszy, którym stawiałem czoło. Dziękuję Ci także i za to, że dałeś mi posmakować przedziwnych miłości w przedziwnych krainach, tak że u kresu życia, oglądając się za siebie, mogę z lubością wspominać rozkosze, jakie poznali tylko nieliczni Anglicy. Ale wdzięczność szczególną żywię wobec Ciebie, Panie, za to, że pokazałeś mi oblicze zła, a potem poprowadziłeś dobrą drogą tak, że pozostałem sobą, stały i radosny w mej miłości do Ciebie.
Jestem Andrew Battell z Leigh w Essex, miejscowości nie całkiem nieznanej. Moim ojcem był kapitan marynarki Thomas James Battell, służący wiernie pod wielkimi Drakiem i Hawkinsem, matką zaś Mary Martha Battell, której nie dane mi było poznać, ponieważ zmarła, wydając mnie na ten świat. Było to jesienią roku 1558, w tym samym miesiącu, w którym na tron wstąpiła Jej Protestancka Wysokość Elżbieta. Wychowywała mnie druga żona ojca, Cecily z Southend. Dzięki niej nauczyłem się czytać i pisać, a także wielu innych rzeczy: że mam kochać Boga i Królową Elżbietę nade wszystko, co na tym świecie, że mam żyć z honorem, traktować wszystkich mężczyzn tak, jak sam chciałbym być traktowany, i że wysłano nas na ten świat, byśmy cierpieli, jak Jezus Chrystus cierpiał, bo to z cierpienia płynie nauka. Pozostałem wierny słowom macochy, jak sądzę, zwłaszcza tym o cierpieniu, bo uczciwie powiedzieć mogę, że poznałem, czym ono jest, wystarczająco dobrze, by uczyć go doktorów z Oksfordu i Cambridge. Lecz nie żalę się na krzywdy, jakie mnie spotkały.
Ojciec przeznaczył mnie do zawodu urzędnika. Moi bracia: Thomas, Henry i John poszli w jego ślady na morze, a także Edward, który zatonął na wysokości Antwerpii w tygodniu moich narodzin, a miał zaledwie czternaście lat. Sądzę, że ta wieść złamała matce serce i tak ją osłabiła, że zmarła przy porodzie. Ojciec w tej podwójnej żałobie zdecydował, że dość już synów wysłał do marynarki. Posiadłem więc wiedzę z książek, nawet trochę łaciny i greki, co miało mi dać możliwość wstąpienia w szeregi urzędników Jej Królewskiej Mości.
Moje nozdrza jednak wypełniał słony wiatr. Najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa mam takie: ja i macocha stoimy tam, gdzie Tamiza wlewa się do morza. Grożę pięścią mewie latającej zygzakami tuż nad moją głową. Leigh jest, trzeba to dobrze zrozumieć, miasteczkiem produkującym marynarzy, nie urzędników. Od bardzo dawna mamy tu cech pilotów, to nasi ludzie prowadzą statki przypływające, a ludzie z Deptford Strond w Kencie prowadzą statki wypływające. Kentyjski cech i nasz błogosławionej pamięci król Henryk VIII zjednoczył w Bractwo Cudownej i Niepodzielnej Trójcy Świętej oraz Świętego Klemensa, skąd wzięła się nazwa Trinity House, Dom Trójcy. To bracia z Trinity House strzegą brytyjskich statków przed wejściem na rafy. Mój ojciec Thomas miał licencję cechu, którą nagrodzono wiele lat jego starań, jego syn Thomas także, nieżyjący już jak wszyscy członkowie mego rodu. Przyszedł czas, kiedy i ja zacząłem bawić się kwadrantami, astrolabiami, a także portolanami na nieznanych wodach, choć sztukę pilotażu taką, jaka była mi dostępna, wchłaniałem z każdym oddechem i nosiłem we krwi, nie uczyłem się jej w żadnej szkole. Bóg uczynił mnie pilotem, Bóg i Portugalczycy, lecz nie Trinity House.
Jeszcze jedno pamiętam z dzieciństwa. Pamiętam gościa ojca, barczystego mężczyznę o szorstkiej skórze, zimnych niebieskich oczach i rozwichrzonej ryżej brodzie, od którego zawsze czuć było dorszem, i nie był to wcale nieprzyjemny zapach. Złapał mnie, a miałem wówczas może siedem, osiem lat, podrzucił wysoko, a potem chwycił, krzycząc:
– Co my tu mamy? Kolejnego marynarza, prawda, Thomasie?
– Och, chyba jednak nie – odpowiadał ojciec.
Wtedy ten człowiek, Francis Willoughby, kuzyn sir Hugh, który zaginął w Laponii, poszukując północno-wschodniego przejścia do Chin, potrząsnął głową i powiedział do ojca:
– Nie, Thomasie, musimy przeć! Przed siebie! Wszyscy! Bo to jest czas naszej ojczyzny. My, Anglicy, jesteśmy jak nasiona, które wiatr rozsieje na cały świat. Czy też, lepiej powiedziawszy, jesteśmy jak monety rozrzucone ręką giganta. Och, Thomasie, tak, tak! Błyszczące, brzęczące monety, każda z najszlachetniejszego metalu.
Pamiętam te słowa doskonale i pamiętam, jak oczyma wyobraźni widziałem giganta depczącego stopami ziemię i oceany, mocarnymi ramionami rozrzucającego Anglików. Myślałem wtedy także, że to przerażające być ciśniętym przez giganta, ale też cudownie jest opaść na ziemię gdzieś tak daleko, że słońce ma tam inną barwę, a drzewa rosną korzeniami w górze, a koroną pod nimi.
Ojciec skinął głową.
– Ano tak, no tak – przytaknął. – Każda rasa ma swoje przeznaczenie. Przeznaczeniem naszej jest morze, jak rzymskiej była budowa imperium, a podboje – normańskiej. I myślę też, że nasz lud wypłynie w świat, zasiedli go z wielkim tryumfem, tak że cały znajdzie się w objęciach tej wyspy, marynarze królowej poznają najdalsze, egzotyczne miejsca, a ich losem będą najprzedziwniejsze przygody. Ale nie mój Andy. Nie, raczej nie. Zatrzymam go przy sobie, by został mi podporą na starość. Wolno mi zatrzymać przy boku jednego syna, prawda, Francisie? Wolno?
Uważałem wówczas za niesprawiedliwe, że my, Anglicy, rozrzuceni przez giganta, mamy radośnie opanować dalekie lądy, a mnie pozbawia się tej rozkoszy. Podczas gdy ojciec z Francisem Willoughbym żartowali, śmiali się i pili piwo, ja powiedziałem sobie, że przyjdzie mój czas, że kiedyś zobaczę obce lądy, przeżyję niezwykłe przygody. Pamiętam to dobrze do dziś, ale pamiętam i to, że kiedy gość nas opuścił, kiedy ustąpił urok chwili, pozwoliłem, by moje marzenia rozwiały się… na pewien czas.
Jak powiedziałem, moim przeznaczeniem było zostać urzędnikiem. Uczyłem się, lecz podczas nauki patrzyłem na statki wchodzące na rzekę i wychodzące w morze, i rodziło się we mnie inne pożądanie. Na morze pociągnął mnie w szczególności przykład brata, Henry’ego, pierwszego kapra w naszej rodzinie. Henry był drugim synem, dumnym i niecierpliwym. Mówiono mi, że spierał się z ojcem często i gwałtownie (działo się to, kiedy byłem mały, bo braci miałem o wiele od siebie starszych). „Możesz sobie pływać z towarem z Leigh do Antwerpii i z Antwerpii do Leigh, jeśli taka jest twoja wola” – twierdził dumnie – „ale ja pożądam szerszych wód”. Z tymi słowy opuścił dom i długo nie był w nim widziany. Aż wrócił pewnego dnia, wyższy od ojca, spalony niemal na czarno słońcem tropików, z blizną od cięcia szablą na policzku. Zadzwonił złotem w sakiewce, a potem rzucił ją na stół.
– Macie – wykrzyknął. – To dla was, za mieszkanie pod tym dachem.
Pływał z Johnem Hawkinsem z Plymouth. Napadali na Portugalczyków w Zachodniej Afryce, zagarniali czarnych niewolników i sprzedawali ich Hiszpanom na plantacje w Nowym Świecie. Wrócił do domu bogaty, ale co więcej, wrócił do domu mężczyzną ten, który nas opuścił chłopcem. W następnym roku John Hawkins znów popłynął do Afryki w pięć statków, Henry znów był z nim i był z nim także mój brat John, a kiedy wrócili osmagani słońcem, szorstcy i dumni z siebie, przywieźli sakiewki pełne pereł i inne skarby. A ja nadal byłem tylko dzieckiem. Henry wziął mnie na spacer, nad morze, żeby opowiedzieć o latających rybach i drzewach, z których płynie krew, dostałem też od niego perłę jak niebieska łza zawieszoną na srebrnym łańcuszku. Założył mi ją na szyję.
– Może pewnego dnia kupisz sobie za nią księżniczkę? – powiedział.
A potem Henry i John znów wypłynęli z Plymouth, zdobyli niewolników w Gwinei, transportowali ich na Hispaniolę, ale tym razem to Hiszpanie okazali się chytrzy, a angielski kapitan, John Lovell, głupi. Wrócili bez złota i pereł, tylko ze słońcem na skórze jako zapłatą za trudy.
– Nie szkodzi – powiedział Henry do ojca. – Ten rejs nie był całkiem stracony, bo na pokładzie mieliśmy człowieka noszącego się jak król, mającego wielkie plany, wiedzącego, jak je zrealizować. Dokona cudów, a ja pójdę za nim, dokądkolwiek mnie poprowadzi.
Człowiek, o którym mówił, był oficerem płatnikiem na statku Lovella. Nazywał się Francis Drake. Leżałem potem w łóżku na piętrze, słuchając, jak Henry i John opowiadają o nim ojcu: jak się nosi, jak się śmieje, jak przeklina i jak ma zamiar zubożyć króla Filipa dla własnego bogactwa. Wyobrażałem sobie, jak u boku braci zapisuję się na służbę Francisa Drake’a.
To były tylko marzenia, przecież nie miałem jeszcze dziesięciu lat. A potem Drake i John Hawkins wyszli w morze i na „Judith” Drake’a byli Henry i John, a wraz z nimi trzeci mój brat, najstarszy, Thomas. Och, jakże gniewał się na to nasz ojciec! Przecież Thomas po latach nauki dostał licencję Trinity House! Pilotował statki dowożące towary do portów Kanału! A teraz i jego poraziła gorączka korsarstwa!
– Kto je będzie prowadził – rozpaczał ojciec – teraz, kiedy wszyscy marynarze pływają do Indii?
Ale jego słowa były tylko szumem na wietrze. Thomas widział perły, Thomas widział złote łańcuchy i lśniące dublony, ale ja sądzę, że zazdrościł braciom bardziej blizn i szorstkiej skóry, pociemniałej od tropikalnych słońc.
Wszyscy znają losy tej podróży. Sztormy zmusiły Hawkinsa i Drake’a do poszukania schronienia w San Juan de Ulloa na wybrzeżu Meksyku, a tam Hiszpanie zdradzili ich niecnie, tak że ledwie zdołali uciec, tracąc wielu ludzi. Mój brat Thomas był jednym z tych, którzy zginęli. Można by sądzić, że potwierdzenie najgorszych przeczuć sprawiło ojcu satysfakcję w rozpaczy, jak bywa z ludźmi, których ostrzeżenia wszyscy lekceważą, ale on nie był takim człowiekiem. Odprawił żałobę po pierworodnym, jak należało, a potem odszukał Francisa Drake’a i zwrócił się do niego tymi słowami:
– Oddałem trzech synów na twe wyprawy, jednego z nich zabili Hiszpanie, więc pytam, czy do następnej potrzebujesz pilota wprawnego, lecz już niemłodego?
Co mówicie? Że mój ojciec oszalał z żalu? Nie, żal go tylko odmienił. Zdobywanie skarbów na dalekich morzach nie kusiło go, wolał być pilotem na Kanale i Morzu Północnym, ale kłamliwy, tchórzliwy napad na niczego niepodejrzewających Anglików oraz śmierć tylu dobrych ludzi zmieniły jego nastawienie. Niczego nie pragnął bardziej niż wspomóc Drake’a w jego dziele odbierania Hiszpanom wszystkiego, co da się im odebrać, choć było to nędzne zadośćuczynienie za śmierć syna.
– Bogu i królowej służyć można na wiele sposobów – powiedział do mnie. – Nie trzeba koniecznie wprowadzać statków na Tamizę.
Tak więc w 1570 roku był z Drakiem na „Swanie”, szarpiącym okręty wielkiej hiszpańskiej floty, i w 1571, a rok później należał do załogi „Pashy”, który splądrował królewski skarbiec w Nombre de Dios nad Przesmykiem Panamskim. Cierpienia tej podróży, choroby i nieszczęścia były jak próba, której poddał go Bóg. Ale ojciec wydawał się radować przeciwnościami i kwitnąć pod ich ciężarem, bo kiedy powrócił po roku i pół, wyglądał jak cudem odmłodzony, bratem był raczej Henry’emu i Johnowi niż ojcem, chudzi wszyscy trzej, muskularnej budowy i czarni jak Maurowie. Udałem się do Plymouth, by powitać zawijający do portu statek. Miałem wtedy piętnaście lat, bardzo wyrosłem i jak sądzę, me serce już opanowała korsarska choroba. Powitałem ojca i braci, a oni przytulili mnie, potem zaś popchnęli w stronę tęgiego niskiego mężczyzny o jasnej brodzie, wystrojonego jak fircyk. Wziąłem go za jakiegoś dumnego lorda i rzeczywiście, okazał się człowiekiem dumnym.
– Widzisz, Francis? – powiedział ojciec. – Jednego syna pozostawiłem w rezerwie.
Drake poklepał mnie lekko po ramieniu, a potem przesunął dłonią pod włos po brodzie, która dopiero zaczęła mi rosnąć.
– Dobrej jesteś krwi, chłopcze – powiedział. – Ach, rozpoznaję ten błysk w twoim oku! Znam go doskonale i to mogę ci powiedzieć, że pożeglujesz dalej niż bracia.
W tym miał rację, bo dotarłem aż do królestwa ciemności tak przedziwnej i strasznej, jakiej nikt w Essex nie potrafił sobie nawet wyobrazić.
Przez następne kilka lat niewiele było korsarstwa. Jej Wysokość nie miała ochoty na wojnę z Hiszpanią. Zawarła pokój z królem Filipem, rozejm, którego nie śmiał naruszyć nawet Drake. Ojciec wrócił do zawodu pilota, Henry popłynął z Frobisherem na poszukiwanie Przejścia Północno-Wschodniego, a co się stało z Johnem – nie wiem. Jak sądzę, udał się do Irlandii i tam dziesięć lat później zginął w jakiejś rodowej waśni. A ja? Ja poznałem wreszcie smak morskiej wody. Miałem szesnaście lat, kiedy wynająłem się na pokład „George’a Crossa”, czterystutonowej handlowej karaki, wożącej claret z Bordeaux. Była powolna, była niezdarna, ta stara krypa, trzymasztowa, z ożaglowaniem rejowym na fokmaszcie i grotmaszcie, a łacińskim na bezanmaszcie. Nie przypominała w niczym pirackiej brygantyny ni karaweli, używanych do wypraw badawczych. A jednak, choć niezdarna i powolna, dla każdego, kto po raz pierwszy wstąpił na pokład, była cudem, zwłaszcza gdy ląd znikał za horyzontem, a w kadłub uderzyły morskie fale.
Wiedząc, że ojciec przeznaczył mnie od narodzin do bezpiecznego życia na lądzie, obawiałem się, co będzie, gdy poproszę go o pozwolenie, ale on tylko długo patrzył mi w oczy, a potem zapytał:
– Henry zasiał ci diabła w duszy, prawda? A może Drake?
– Ale… ojcze…?
– Gdy dobiliśmy w Plymouth, gdy zobaczyliśmy, jak urosłeś, Henry powiedział do mnie: „Panicz Andrew za krzepki jest na szczura lądowego”. Zapewne tobie też powiedział coś takiego. No i Drake, prorokujący dalekie podróże… rozpłomienił ci duszę, czyż nie?
– Owszem, ojcze, czułem ten płomień.
– Powiedz mi, że morze cię wzywa. Powiedz mi, że przyciąga cię z siłą, której nie możesz się oprzeć.
Przestąpiłem z nogi na nogę. Nie byłem pewien, czy nie stałem się ofiarą kpin.
– To nie wygląda w ten sposób… – powiedziałem niepewnie.
– Ale?
– Chcę pożeglować.
– A więc żegluj – ojciec życzliwie udzielił mi pozwolenia. – Na Kanale będziesz bezpieczny i z pewnością czegoś się nauczysz. Będziesz mył pokład? Jak sądzisz?
– Zdobyłem pewną wiedzę, ojcze. Będę prowadził rejestry, przygotowywał listy przewozowe.
Ojciec pokręcił głową.
– Wolałbym, żebyś zmywał pokład. I pomyśleć, że tak dbałem o twą wiedzę. Popełniłem błąd. To morze, synu, jest twoim przeznaczeniem. Sądzę jednak, że nie stało się nic prawdziwie złego. Masz ciało marynarza, a głowę urzędnika… dobrze, że nie odwrotnie.
Nie było to prawdziwe błogosławieństwo na drogę, ale i tak się zamustrowałem.
Spoglądam teraz lat czterdzieści wstecz, na chłopca, którym wówczas byłem, i muszę przyznać, że podoba mi się to, co widzę. Jest jeszcze zielony, ten chłopiec, owszem, niemądry, lekkomyślny, ale jaki ma być w tym wieku? Lecz jest też spokojny, chętny do nauki, potrafi ciężko pracować, a przynajmniej tak ciężko, jak zdarzało mi się pracować w tamtych czasach. Byłem uparty, miałem silną wolę, potrafiłem oddać się cały zadaniu postawionemu do wykonania, nie brakowało mi też inteligencji i wytrwałości. Po ojcu odziedziczyłem coś jeszcze: mądrość podpowiadającą, że przychodzi czas, kiedy trzeba zmienić kurs. Są tacy, co żeglują na ślepo, i tacy, co halsują i wykonują zwroty, kiedy trzeba halsować i wykonywać zwroty. Należę do tych drugich, co, jak sądzę, nieraz ratowało mi życie.
Na „George’u Crossie” służyłem przez jedenaście miesięcy. Wiedziałem co nieco o marynarskim rzemiośle z podsłuchanych w domu rozmów i z tego, co widziałem w dokach Tamizy. To znaczy wiedziałem, że nie sika się pod wiatr, po której stronie jest bakburta, a po której sterburta, czym różni się rufa od forkasztelu, ale niewiele więcej. Nie oczekiwałem, bym dowiedział się wiele z kursów z Dover do Calais, ale jak się okazało, ta stara karaka zapuszczała się dalej, do Boulogne i do Hawru, a raz nawet do Cherbourga, więc widziałem raz i drugi coś, co mogło uchodzić za sztorm, i jak operuje się żaglami, z czego wyciągnąłem własne wnioski. Uznałem, że nawet to na coś mi się przyda, choć nie miałem pojęcia, na co. Mieliśmy na pokładzie pewnego Portugalczyka, cieślę, Manoela da Silvę, zręcznie obracającego językiem i pięściami. Dawno temu poślubił Angielkę i nawrócił się z papizmu. Wzbudziłem jego sympatię, często odwiedzał mnie w kajucie, w której mozoliłem się nad rachunkami, a podczas tych wizyt zwracał się do mnie pół po angielsku, a pół po portugalsku, więc z czasem nauczyłem się jego ojczystej mowy, um, dois, três, quatro i tak dalej. Okazało się, że mam ucho do języków. Pewnego dnia to też miało mi się przydać.
W tamtym czasie nabrałem zamiłowania do dobrego czerwonego wina, przestałem przewracać się na pokładzie, stoczyłem pierwszą poważną walkę, z której wyszedłem w lepszym stanie niż przeciwnik, i wreszcie, późno, bardzo późno, pozostawiłem dokuczliwe dziewictwo w brzuchu pewnej czarnowłosej francuskiej dziwki. Wiele dni martwiłem się, że zachoruję, ale niepotrzebnie, jak się okazało. Odkryłem za to, że śpię wygodnie na twardych deskach pokładu i że nie przeszkadza mi przesiąkająca przez ubranie zimna słona woda. Moje ciało stwardniało, wydłużyły się nogi, mogłem powiedzieć o sobie, że stałem się mężczyzną, a to słowo dumnie dźwięczało w mych uszach. Nocami marzyłem, że jestem tysiące mil stąd, że żegluję do Japonii, na Hispaniolę albo Terra Australis i że tych podróży nikt nigdy nie zapomni. A przecież żeglowałem balią wożącą wino z Francji do Anglii.
Nawet wtedy wcale nie myślałem o tym, żeby uczynić żeglarstwo zawodem. Miałem wielką ochotę posiąść świat cały, zobaczyć obce lądy i ich niewyobrażalne cuda, oraz oczywiście nabrać hiszpańskiego złota, ale tak naprawdę chciałem tylko wzbogacić się, kupić tytuł własności ziemskiej, ożenić, żyć długo i szczęśliwie, ciężko pracując dla dobra rodziny, czytać książki dla przyjemności, a od czasu do czasu jeździć do Londynu, do teatru, jak wypada dżentelmenowi.
Po roku wyszło na jaw, że zarobiłem mniej, niż oczekiwałem, dwa funty bez dwóch szylingów, ale nawet tyle było dla siedemnastolatka jak fortuna. Na lądzie nie mógłbym liczyć na takie zarobki, bo w owym czasie wykwalifikowany rzemieślnik, na przykład strzecharz, nie mógł mieć nadziei na więcej niż siedem szylingów i sześć pensów tygodniowo, z czego musiał zapłacić wynajem, jedzenie i ubranie, i w ogóle pokrywać wszystkie swe rachunki, a młody urzędnik nie miał nadziei nawet na tyle. Więc po dwóch dniach w domu zamustrowałem się znowu.
Tym razem czekała mnie dalsza podróż, do Flandrii i Norwegii, a potem aż do Rosji. Statek należał do Muscovy Company. Okrutnie przemarzłem podczas tych rejsów, lecz to one uczyniły mnie prawdziwym żeglarzem, bo za każdym kolejnym mniej miałem do czynienia z rachunkami, a więcej z zajęciami marynarskimi. Nauczyłem się czytać i kreślić mapy, wyznaczać kursy i sondować głębokość, i nie dlatego, że tego ode mnie wymagano, lecz dlatego, że bardzo chciałem dowiedzieć się z doświadczenia, jakim rzemiosłem trudnili się ojciec mój i jego syn Thomas.
Tak mijały mi wczesne lata męskie.
Tymczasem Hiszpanie coraz śmielej łamali rozejm między ich krajem i naszym, więc królowa wysłała Drake’a, by pokarał ich utratą złota i srebra. Było to w roku 1577, przeznaczenie kazało wyprawie opłynąć świat dookoła, choć Drake nie snuł takich planów. Mój brat Henry był z nim na „Pelikanie”, którego w trakcie podróży Drake przechrzcił na „The Golden Hind”. Ojciec zgłosił się na kapitana pinasy „Christopher”, ale jego prośbie odmówiono, choć z podziękowaniami, uznano go bowiem za zbyt wiekowego. Ja też bym popłynął, lecz ojciec zaprotestował tymi słowami:
– Thomas nie żyje, John uciekł do Irlandii, Henry jest z Drakiem, chcę mieć w Anglii choć jednego syna.
Mogłem okazać nieposłuszeństwo, ale nie miałem po temu serca. Ojciec postarzał się nagle, nie zabraniał stanowczo, lecz raczej prosił, jak miałbym go nie usłuchać?
Tak więc Henry Battell popłynął z Drakiem przez Cieśninę Magellana do Valparaíso, a potem rabować złoto u wybrzeży Peru i na nieznaną północ strasznych mgieł i chłodów, a stamtąd na Morza Południowe, Wyspy Korzenne, Jawę i Afrykę, by wrócić do domu po latach trzech, bez lewej ręki, odjętej mu wskutek zakażenia od zatrutej strzały tubylca z jakiejś tropikalnej wysepki. Tymczasem Andrew Battell żeglował czterokrotnie do Antwerpii, trzykrotnie do Szwecji i raz do Genui. Można by powiedzieć, że nie były to byle jakie rejsy, ale nie mogły się przecież mierzyć z wyprawami na Wyspy Korzenne i Jawę, więc często z żalem wspominałem proroctwa Drake’a o czekających mnie dalekich podróżach. Któż bowiem mógłby pożeglować dalej od Henry’ego, który opłynął świat dookoła? Ale istnieją podróże w dal i istnieją podróże w głąb, czego miałem się jeszcze nauczyć, a moje dwadzieścia lat podróży w głąb, aż do dna afrykańskiego mrocznego szataństwa, zaprowadziło mnie dalej, niż był w stanie dotrzeć sam Drake, o czym wkrótce opowiem.
Ale wtedy, nim Drake i jego ludzie wrócili do domu, ja byłem pewien, że moje dni na morzu dobiegły kresu. Miałem dwadzieścia dwa lata, dzięki ciężkiej pracy i zapobiegliwości zyskałem tytuł własności, miałem ziemię i miałem żonę. Nazywała się Rose Ullward. Pochodziła z Plymouth, była drobna, miała ciemne włosy i oczy, w których igrały wesołe iskierki. Jej ojciec prowadził pub w dokach, pracowała dla niego jako barmanka. Rumienię się, przyznając, że to prawie wszystko, co o niej pamiętam. Żyliśmy jak mąż i żona przez rok i kilka miesięcy, pojechaliśmy razem do Deptford wiosną 1581 roku, kiedy Królowa nadawała Drake’owi tytuł szlachecki, a że mój brat służył na „The Golden Hind”, mogliśmy wejść na pokład. Stałem tak blisko królowej, że widziałem dzioby na jej policzku. Miała szlachetną postawę, była wysoka, całkiem przystojna, omal nie uroniłem łez radości, że znalazłem się tak blisko niej. Okazja zgromadziła tłum ludzi, aż most ustawiony od brzegu na pokład załamał się pod ich ciężarem i przeszło dwieście osób wpadło do Tamizy, nikt jednak nie utonął, nie było nawet rannych. Wskoczyłem do rzeki, żeby ratować kogo się dało, i Henry też, a choć miał tylko jedną rękę, dzielnie sobie radził. Potem, kiedy stałem na pokładzie, drżąc z zimna, sir Francis objął mnie i powiedział: „Ja cię znam, przyjacielu”. Zdumiałem się niewymownie, bo przecież widział mnie tylko raz i było to przed wielu laty. Ale mężczyźni z mojej rodziny wszyscy byli jak jeden mąż, z pewnością dostrzegł więc we mnie podobieństwo do Henry’ego. Była to bardzo szczęśliwa chwila.
Bardzo prędko mojej Rose wyrósł brzuch, czym ucieszyłem się, lecz i przeraziłem, pamiętałem bowiem, że matka zmarła, wydając mnie na świat. Jakże źle ulokowałem swe obawy! Zamartwianie się wyobrażonymi nieszczęściami często kryje przed nami rzeczywiste, właśnie się ku nam skradające. Trzy miesiące przed spodziewanym rozwiązaniem Rose zaraziła się ospą i wkrótce zmarła, a nienarodzone dziecko wraz z nią. To był dla nas mroczny czas, bo zmarł także mój ojciec, na apopleksję. Miał sześćdziesiąt trzy lata.
Nigdy nie zaznałem takiej pustki. Ten jeden jedyny raz w całym moim życiu opuściły mnie nadzieja, wiara i siła. Chodziłem po świecie jak w malignie, bezżenny, bezdzietny, samotny. Pogrążony w smutku głupiec. Zacząłem odwiedzać tawerny, zaniedbałem farmę, przepiłem oszczędności, a także odziedziczone po ojcu sześć funtów, a to duża suma do przepicia. Przepiłem wszystko, aż przyszli komornicy, by oznajmić, że straciłem ziemię. Wziąłem pracę urzędnika w komorze celnej w Leigh. Miałem zaledwie dwadzieścia cztery lata, a myślałem, że życie się dla mnie skończyło, chociaż dopiero się przecież zaczęło.
Fala odwraca się przy najniższej wodzie. W roku 1586, po długim czasie przeżytym niczym w koszmarze, jednak się z niego przebudziłem, rozejrzałem dookoła, zobaczyłem, że świat nadal jest piękny. Tak zaczął się mój powrót do życia. Zakochałem się, zamierzyłem wstąpić w święty związek, począłem zbierać pieniądze na nowy tytuł do ziemi, krótko mówiąc, poczucie klęski i czarną rozpacz pozostawiłem już za sobą.
Nowe nadzieje i nowe ambicje powoli, krok po kroku, skłaniały mnie do powrotu na tak dawno zapomniane morze, bo jakże inaczej mogłem szybko zgromadzić fortunę, której potrzebowałem? Tak właśnie, nic o tym nie wiedząc, postępowałem ścieżką mającą zawieść mnie tak daleko od domu, na tak wiele lat, do Afryki, do nieludzkich tortur ze strony Portugalczyków, na królewskie dwory Konga i Angoli, do dżungli coccodrillów i elephantów, do ogromnych równin usianych zevvrami i gazelami; rozpocząłem podróż do dworu diabelskiego kanibala Jaqqa, Imbe Calandoli, wcielenia Pana Ciemności, którego przybocznym zostałem i którego potworna mądrość rozbrzmiewa mi w duszy do dziś jak straszna, zgrzytliwa muzyka.

 
Wesprzyj nas