“Hiroszima 1945” to trzymająca w napięciu prawdziwa historia burzliwych dni, tygodni i miesięcy prowadzących do 6 sierpnia 1945 roku, kiedy prezydent Truman wydał rozkaz zrzucenia bomby na Hiroszimę.


W swojej książce Chris Wallace przedstawia czytelnikom różne motywacje najsłynniejszych postaci, które wniosły wkład w historię bomby – wśród nich są legendarny Albert Einstein, który miał później nazwać swoje publiczne poparcie dla broni atomowej jedynym wielkim błędem, jaki popełnił w życiu, kierujący badaniami J. Robert „Oppie” Oppenheimer oraz potajemnie infiltrujący jego zespół sowieccy szpiedzy, zacięcie rywalizujący ze sobą piloci samolotu wybranego do zrzucenia bomby i wielu innych.

“Hiroszima 1945” to jednak przede wszystkim historia niesprawdzonego nowego prezydenta, który musi zmierzyć się z decyzją mającą na zawsze zmienić świat, i zdaje sobie sprawę z jej wagi.

W ciągu tych 116 dni Truman przebywa dramatyczną drogę: od szoku, gdy dowiaduje się o istnieniu bomby, przez sprzeczne rady otrzymywane od generałów, takich jak Dwight D. Eisenhower i George Marshall, po rozterki dotyczące potwornej masakry, która nastąpi, jeżeli wyda rozkaz użycia pierwszej amerykańskiej broni masowego rażenia.

Opowiedziana z werwą i inteligencją, a zarazem wrażliwością “Hiroszima 1945” jest niesamowitą relacją z jednego z najważniejszych momentów w historii.

Chris Wallace, Mitch Weiss
Hiroszima 1945
Przekład: Bartłomiej Pietrzyk
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 24 listopada 2021
 
 


ODLICZANIE: 116 DNI

12 kwietnia 1945 roku
Waszyngton

Harry Truman miał ochotę się napić. Był wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych od osiemdziesięciu dwóch dni i popołudnie spędzał jak zwykle w sali obrad Senatu. Tego dnia debata dotyczyła traktatu z Meksykiem w sprawie zasobów wodnych. Słuchając jednym uchem nudnych wystąpień senatorów, myślami przeniósł się na starą rodzinną farmę w Grandview w stanie Missouri, gdzie nadal mieszkały jego matka i siostra. Nie zważając na to, że zasiada na podwyższeniu nad senacką mównicą, wziął do ręki kartkę i pióro.
„Droga Mamo i Mary! – zaczął. – Nadęty senator z Wisconsin gada bez końca na temat, o którym nie ma żadnego pojęcia”1. Prowadzenie takich posiedzeń należało do obowiązków Trumana jako przewodniczącego Senatu, lecz nie mógł się doczekać końca. Chciał już być gdzie indziej. Nawet nie podejrzewał, że za moment jego życie nieodwracalnie się zmieni.
Tuż przed piątą ku uldze wiceprezydenta obrady odroczono do następnego dnia. Truman ruszył przez budynek Kapitolu samotnie, bez ochrony Secret Service. Przeszedł przez skrzydło senackie, po czym minął rotundę i salę z rzeźbami przedstawiającymi znamienitych Amerykanów, dochodząc wreszcie do skrzydła Izby Reprezentantów. Jak zwykle elegancki w dwurzędowym szarym garniturze z białą poszetką i ciemną muszką w kropki, Truman nieustannie gdzieś się spieszył, w związku z czym chodził szybkim krokiem.
Z głównego holu zbiegł schodami na parter do stanowiącego prywatną kryjówkę spikera Izby Reprezentantów Sama Rayburna pokoju numer 9, oficjalnie zwanego siedzibą Rady do spraw Edukacji2. Do tego najbardziej ekskluzywnego pomieszczenia w całym Kapitolu wstęp dawało tylko osobiste zaproszenie od Rayburna. Członkowie Kongresu spotykali się tu zazwyczaj po godzinach, żeby omówić strategię działania, wymienić się plotkami i „wznieść toast za wolność”, czyli wypić drinka albo dwa. Truman był stałym bywalcem pokoju numer 9, a jego ulubionym napojem był burbon z wodą.
Siedziba Rady do spraw Edukacji wyglądała jak typowe miejsce wypoczynku wybrańców narodu – w długim na jakieś sześć metrów pomieszczeniu stały duże skórzane fotele, kanapa i szerokie mahoniowe biurko, które skrywało barek z alkoholem. Jedynym niepasującym elementem wystroju było ozdobne sklepienie pokryte wizerunkami ptaków, zwierząt i roślin. Rayburn zlecił domalowanie na jednym z jego krańców samotnej gwiazdy, czyli symbolu Teksasu.
Zaraz po jego wejściu Rayburn, na którego mówiono „pan Sam”, poinformował Trumana, że był do niego telefon z Białego Domu:
– Steve Early prosił, żebyś natychmiast do niego oddzwonił. – Mówił o wieloletnim sekretarzu prezydenta Roosevelta.
Truman nalał sobie drinka, po czym usiadł i wykręcił numer centrali Białego Domu: National 1414.
– Z tej strony wiceprezydent – przedstawił się.
Gdy go połączono, w głosie Early’ego usłyszał napięcie. Sekretarz miał do przekazania krótki, bezpośredni komunikat. Powiedział mu, że ma przybyć do Białego Domu „tak szybko i po cichu”, jak to możliwe, i wejść głównym wejściem od Pennsylvania Avenue. Rayburn przyglądał się uważnie Trumanowi – zawsze wydawał mu się blady, a teraz „zbladł jeszcze bardziej”3.
– Na Chrystusa i generała Jacksona! – wykrzyknął Truman, odłożywszy słuchawkę. Był zbyt zszokowany, by to ukryć. Usiłował jednak zachować spokój.
Obecnym w pokoju powiedział, że dostał nagłe wezwanie do Białego Domu. Potem od razu wstał i podszedł do drzwi. Kładąc dłoń na klamce, zatrzymał się jeszcze i odwrócił.
– Chłopcy, niech to nie wyjdzie poza ten pokój. Musiało się coś wydarzyć – rzekł.
Zamknął za sobą starannie drzwi, po czym ruszył biegiem – tym razem przez prawie pusty już Kapitol. Jego kroki niosły się echem po marmurowych korytarzach, kiedy mijał posągi generałów i polityków, a potem senacki salon fryzjerski. Wbiegając po schodach prowadzących do jego gabinetu, był już zdyszany. Chwycił kapelusz, pracownikom swojego biura mówiąc tylko, że jedzie do Białego Domu. Nie miał czasu na wyjaśnienia, a poza tym sam tak naprawdę wiedział niewiele więcej.
Padał deszcz. Wiceprezydent wsiadł do służbowego czarnego mercury’ego i wydał polecenia swemu szoferowi Tomowi Harty’emu. Ponownie nie wziął ze sobą ochrony. Ze względu na pogodę i ruch uliczny droga do Białego Domu zajęła im ponad dziesięć minut. Przez cały ten czas Truman zastanawiał się, co się stało.
Prezydent Roosevelt miał przecież nadal przebywać w Warm Springs w stanie Georgia, gdzie spędził ostatnie dwa tygodnie, odpoczywając po wyczerpującej konferencji wojennej w Jałcie z udziałem brytyjskiego premiera Winstona Churchilla i sowieckiego przywódcy Józefa Stalina.
Może jednak Roosevelt wrócił już do Waszyngtonu. Przed południem w stolicy chowano jego starego przyjaciela Juliusa Atwooda, emerytowanego biskupa Kościoła episkopalnego. Być może prezydent uczestniczył w pogrzebie i teraz chciał zobaczyć się z Trumanem. Jednakże w ciągu niemal trzech miesięcy od objęcia przez niego urzędu wiceprezydenta prywatnie spotkali się tylko dwa razy. Dlaczego właśnie teraz?
O 17.25 samochód Trumana skręcił w Pennsylvania Avenue, wjechał przez północno-zachodnią bramę Białego Domu i zatrzymał się przed północnym wejściem. Przy drzwiach frontowych wiceprezydenta powitali woźni, którzy zabrali jego kapelusz i zaprowadzili go do niewielkiej, wyłożonej dębową boazerią windy prezydenckiej.
Pierwsza Dama Eleanor Roosevelt czekała na niego w swoim gabinecie na piętrze wraz z córką Anną i zięciem – podpułkownikiem Johnem Boettigerem. Był tam też Steve Early. Obie kobiety były ubrane na czarno.
Pierwsza Dama podeszła do Trumana, położyła dłoń na jego ramieniu i powiedziała:
– Harry, prezydent nie żyje.
Truman był zbyt oszołomiony, by odpowiedzieć. Przed momentem spieszył się do Białego Domu, by zobaczyć się z prezydentem, a nagle się dowiaduje, że to on nim został.
Potrzebował chwili, by dojść do siebie. Jego pierwsze pytanie do pani Roosevelt brzmiało:
– Czy mogę coś dla was zrobić?
– Zapytaj raczej: czy my możemy coś zrobić dla ciebie? – odrzekła. – Bo to ty znalazłeś się teraz w tarapatach.
Kilka minut później, o 17.47, depesza agencyjna obiegła cały kraj i świat. Franklin Delano Roosevelt – człowiek, który przewodził narodowi przez ostatnich dwanaście lat, przeprowadził go przez Wielki Kryzys i Pearl Harbor, by stanąć wraz z nim u progu zwycięstwa w II wojnie światowej w Europie – zmarł wskutek wylewu krwi do mózgu w wieku sześćdziesięciu trzech lat.
Biały Dom – pod nieobecność Roosevelta niemal opustoszały – nagle obudził się do życia. Na 18.15 zwołano posiedzenie gabinetu. Truman polecił, aby zaproszono na nie przywódców Kongresu. Do Białego Domu wezwano też prezesa Sądu Najwyższego Harlana Stone’a, który miał odebrać przysięgę prezydencką. Truman musiał teraz zrobić jeszcze jedną rzecz.
O 18.00 zadzwonił do swojego skromnego trzypokojowego mieszkania przy Connecticut Avenue, żeby porozmawiać z żoną Bess. Telefon odebrała ich córka, Margaret, która o niczym jeszcze nie wiedziała, i jak zwykle zaczęła z nim żartować. Przerwał jej szybko i polecił, aby poprosiła do telefonu matkę.
Truman zazwyczaj dzielił się z Bess wszystkim, ale teraz nie było na to czasu. Powiedział jej tylko, że prezydent Roosevelt nie żyje, a on wysyła samochód po nią, Margaret i teściową Madge Wallace, która mieszkała z Trumanami. Chciał, by były przy nim, gdy będzie składać przysięgę.
Potem odłożył słuchawkę. Wiedział, że ta rozmowa wstrząsnęła jego żoną. Odkąd poprzedniego lata przyjął nominację na wiceprezydenta, najbardziej bała się właśnie tego – śmierci Roosevelta przed końcem jego czwartej kadencji. A teraz on i cała rodzina stanęli w obliczu dokładnie tej sytuacji.
Truman przybył do Sali Gabinetowej jako pierwszy i zasiadł przy wielkim stole4. Pomieszczenie wkrótce się wypełniło. Jeden ze współpracowników Roosevelta mówił potem, że wiceprezydent wyglądał jak „mały człowieczek, który czeka, siedząc w wielkim skórzanym fotelu”5. Kiedy jednak na miejsce dotarli wszyscy członkowie gabinetu, którzy byli w Waszyngtonie, Truman wstał.
– Chcę, aby każdy z was pozostał na stanowisku i kontynuował swoją pracę – powiedział im. – I chcę zrobić wszystko tak, jak sobie tego życzył prezydent Roosevelt.
Uroczystość opóźniała się, gdyż czekali na przybycie prezesa Sądu Najwyższego, a rodzina Trumana musiała przebić się przez tłum, który zebrał się pod ich domem. Był też problem z Biblią; w końcu w biurku głównego woźnego Białego Domu udało się znaleźć egzemplarz wydany przez gedeonitów.
O 19.09 Truman i sędzia Stone stanęli przed kominkiem na końcu Sali Gabinetowej, a rodzina wiceprezydenta oraz najwyżsi urzędnicy utworzyli wokół nich półokrąg. Sędzia rozpoczął ceremonię zaprzysiężenia.
– Ja, Harry Shipp Truman… – zaczął, sądząc, że inicjał „S” po imieniu Trumana pochodzi od nazwiska jego ojca, podczas gdy w rzeczywistości nic on nie znaczył.
– Ja, Harry S. Truman… – odpowiedział wiceprezydent, poprawiając Stone’a.
Nie była to zresztą jedyna wpadka. Gdy Truman złożył już przysięgę, sędzia zwrócił mu uwagę, że trzymał Biblię w lewej dłoni, ale zamiast unieść prawą rękę, położył ją na księdze. Musieli więc powtórzyć całe zaprzysiężenie – tym razem nowy prezydent prawidłowo uniósł prawą rękę. Kiedy ceremonia wreszcie się skończyła, Truman ucałował Biblię, a następnie odwrócił się, by pocałować żonę i córkę.

Po złożeniu przysięgi prezydent krótko rozmawiał z członkami gabinetu. Powtórzył, że ma zamiar dalej realizować program Roosevelta. Powiedział, że z radością przyjmie ich rady w każdej sprawie, ale dał też jasno do zrozumienia, że ostateczne decyzje będą należeć do niego, a po ich podjęciu będzie oczekiwać pełnego wsparcia ze strony gabinetu.
Gdy spotkanie się zakończyło, a urzędnicy rozeszli się do domów, na miejscu pozostał jeden człowiek: sekretarz wojny Henry Stimson. Poprosił Trumana o rozmowę sam na sam „w niezwykle pilnej sprawie”.
Siedemdziesięciosiedmioletni Stimson był legendą – służył pięciu prezydentom, a Truman miał być szóstym. Usiadł obok nowego prezydenta i powiedział, że omówi kwestię pokrótce, gdyż jest ona skomplikowana, więcej szczegółów poda mu później, ale chce, by już teraz Truman dowiedział się o „trwającym ogromnym przedsięwzięciu” mającym na celu stworzenie „nowego materiału wybuchowego o niewiarygodnej wręcz sile niszczącej”. Przedsięwzięcie to było tak tajne – i potencjalnie tak niebezpieczne – że wiedziała o nim tylko garstka ludzi. Stimson dodał, że o wszystkim poinformuje prezydenta za kilka dni, gdy zdąży się on trochę zadomowić w nowym miejscu6.
To było wszystko. Truman był zdumiony zdawkowymi i tajemniczymi informacjami, jakie uzyskał od Stimsona. Miał teraz tak wiele na głowie: śmierć Roosevelta, reakcję narodu oraz znienacka spadającą na niego odpowiedzialność za prowadzenie działań wojennych zarówno w Europie, jak i na Pacyfiku. „Przedsięwzięcie” Stimsona było kolejną kwestią, którą musiał się zająć. Nie miał przy tym pojęcia, o co tak naprawdę chodzi. Jak powiedział później: „to był dzień, gdy na głowę zwalił mi się cały świat”7.
„Zdecydowałem, że najlepiej będzie wrócić do domu i na tyle, na ile to możliwe, odpocząć, zanim będę się musiał z tym wszystkim zmierzyć” – napisał w dzienniku8.

Przypisy
1 Harry Truman Library (Biblioteka im. Harry’ego Trumana), list Trumana z 15 kwietnia 1945 roku.
2 U.S. Capitol Historical Society (Towarzystwo Historyczne Kapitolu Stanów Zjednoczonych).
3 A.J. Baime, The Accidental President: Harry S. Truman and the Four Months That Changed the World, Boston 2017, s. 25.
4 Harry Truman Library (Biblioteka im. Harry’ego Trumana), list Trumana z 16 kwietnia 1945 roku.
5 A.J. Baime, dz. cyt., s. 30.
6 H.S. Truman, Memoirs by Harry S Truman, t. 1, Doubleday, New York 1955, s. 10.
7 Harry Truman Library (Biblioteka im. Harry’ego Trumana), list Trumana do May Wallace z 12 kwietnia 1945 roku.
8 Wpis w dzienniku Trumana z 12 kwietnia 1945 roku.

ODLICZANIE: 113 DNI

15 kwietnia 1945 roku
Los Alamos w stanie Nowy Meksyk

Teoretycznie była wiosna, ale gdy J. Robert Oppenheimer przechodził przez znajdujący się na płaskowyżu w stanie Nowy Meksyk tajny ośrodek wojskowy, pod jego stopami skrzypiał świeży śnieg. Zostawiając na nim ślady, zmierzał w stronę prowizorycznego kina.
Oppenheimer był dyrektorem naukowym projektu Manhattan – wielkiego, owianego tajemnicą amerykańskiego przedsięwzięcia mającego na celu skonstruowanie bomby atomowej. W zwykły poranek zajmowałby się tysiącami spraw w swoim biurze: czytał raporty z postępów prac, pisał notatki bądź odpowiadał na pilne telefony z Waszyngtonu. Podczas gdy kraj walczył na frontach II wojny światowej, wewnątrz ogrodzonego ośrodka Oppenheimer oraz jego naukowcy skupili całą swoją energię i wiedzę na opracowaniu urządzenia, które nazywali „gadżetem” – przerażającej nowej broni masowego rażenia.
Ten niedzielny poranek był jednak inny. Oppenheimer zebrał na ceremonii żałobnej po śmierci prezydenta Roosevelta pogrążonych w żalu naukowców, wojskowych, personel pomocniczy i ich rodziny mieszkające w tajnym mieście Los Alamos. Po raz pierwszy w życiu miał wygłosić mowę na czyjąś cześć.
Jako wybitny fizyk teoretyk Oppenheimer nie miał trudności z wyjaśnianiem innym naukowcom oraz doktorantom z najlepszych uczelni w kraju skomplikowanych teorii naukowych opisujących działanie wszechświata. Biegle władał sześcioma językami i był oczytany zarówno w literaturze klasycznej, jak i filozofii Wschodu. Nauczył się sanskrytu tylko po to, by czytać w oryginale Bhagawadgitę, jedną ze świętych ksiąg hinduizmu.
Od śmierci Roosevelta w uzdrowisku w Georgii minęły trzy dni. Większość tego czasu Oppenheimer spędził, starając się znaleźć odpowiednie słowa, by upamiętnić prezydenta.
Jego stratę odczuwał w sposób głęboko osobisty. Roosevelt przeprowadził Stany Zjednoczone przez jedną z najmroczniejszych epok w ich dziejach. W Białym Domu zasiadał od 1933 roku, co oznaczało, że urząd objął na samym dnie Wielkiego Kryzysu. Bardzo starał się przywrócić wiarę Amerykanów w swój kraj i ich pewność siebie dzięki ambitnym programom, które miały pobudzić gospodarkę.
Naród ponownie zwrócił się do niego o pomoc, kiedy 7 grudnia 1941 roku japońskie lotnictwo zbombardowało bazę marynarki wojennej USA w Pearl Harbor na Hawajach. Większość mieszkańców USA dowiedziała się o ataku po tym, jak niedzielne popołudniowe audycje radiowe przerwano biuletynem informacyjnym. „Japonia?” – ludzie potrząsali głowami z niedowierzaniem i regulowali odbiorniki. Czy to mogła być prawda? Czy coś takiego było w ogóle możliwe? Następnego dnia Roosevelt wygłosił do Kongresu i narodu transmitowane przez radio przemówienie, które miało zostać zapamiętane na długie lata. Atak określił jako „niesprowokowany” i „nikczemny”. 7 grudnia 1941 stał się „dniem okrytym na wieki niesławą”9.
Prezydent złożył zarazem rodakom obietnicę. „Niezależnie od tego, ile czasu zajmie nam odparcie tej dokonanej z premedytacją inwazji – grzmiał – sprawiedliwa potęga narodu amerykańskiego przeważy, prowadząc go do pełnego zwycięstwa”.
Kongres wypowiedział wojnę Japonii. Cztery dni później Niemcy wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym. Nastąpiła mobilizacja narodu. Dla wielu Amerykanów Roosevelt był jedynym głównodowodzącym, jakiego znali w swoim życiu. Został wybrany na urząd prezydenta czterokrotnie, a teraz – niemal trzy i pół roku po przystąpieniu Ameryki do II wojny światowej, gdy alianci zbliżali się do zwycięstwa w Europie, a konflikt na Pacyfiku osiągał krwawą kulminację – nagle zmarł.
Projektem Manhattan znienacka szarpnął podmuch niepewności. Kilka lat wcześniej to właśnie prezydent zatwierdził prace badawczo-rozwojowe nad bombą atomową, gromadząc najwybitniejszych naukowców wokół przedsięwzięcia, które, jak miał nadzieję, pewnego dnia zakończy wojnę. Roosevelt odegrał zasadniczą rolę w skłonieniu wielkich korporacji – DuPont, Standard Oil, Monsanto i Union Carbide – do zaprojektowania, wytworzenia i eksploatacji rewolucyjnych nowych urządzeń oraz instalacji, które miały pomóc w budowie tej broni. Laboratoria uczelniane i przemysłowe zgłaszały do udziału swoich najlepszych, najbardziej kreatywnych badaczy. Wszystko to było kosztowne, ryzykowne i okryte ścisłą tajemnicą.
Nikt nie miał pewności, czy i w jaki sposób Harry Truman zechce dalej poprowadzić całe przedsięwzięcie. Jak wspominał fizyk Philip Morrison: „Teraz nie znaliśmy już nikogo na górze”10.
Ekipa z Los Alamos oczekiwała odpowiedzi na te pytania od Oppenheimera. Był geniuszem fizyki teoretycznej, ale jego talent nie ograniczał się do sfery naukowej. Dzięki bystremu umysłowi docierał do sedna każdego problemu i znajdował przejrzyste, zwięzłe rozwiązania. Współpracownicy wspominali go jako najszybciej myślącego człowieka, jakiego spotkali. W tym momencie jasność jego umysłu była potrzebna bardziej niż kiedykolwiek.
Mierzący metr siedemdziesiąt osiem Oppenheimer ważył niewiele ponad sześćdziesiąt kilogramów – był tak chudy, że brano go za wycieńczonego. Mimo to ubierał się niczym dandys – nosił stylowo skrojony stalowoszary garnitur, niebieską koszulę i krawat, wyczyszczone do połysku buty, a do tego kapelusz z szerokim rondem. Z papierosem w ustach i przeszywającym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu przyciągał kobiety i onieśmielał mężczyzn. „Oppie” był pewnym siebie zawadiaką, który czuł się tak samo dobrze na wieczornym przyjęciu jak w sali wykładowej.
Jako syn imigranta z Niemiec, który zrobił fortunę na imporcie tkanin do Nowym Jorku, Oppenheimer też miał odnieść sukces i nie zawiódł rodziców. Studia na Uniwersytecie Harvarda ukończył z wyróżnieniem w ciągu zaledwie trzech lat. Jako dwudziestodwulatek obronił doktorat z fizyki na uniwersytecie w niemieckiej Getyndze, gdzie studiował pod kierunkiem uznanego fizyka Maxa Borna. Już po paru latach Oppenheimer pracował jako nauczyciel akademicki na prestiżowych uczelniach – Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley i California Institute of Technology w Pasadenie. Dzielił swój czas między te instytucje, spędzając jeden semestr w Berkeley, a kolejny w Pasadenie. W przeciwieństwie do większości ówczesnych wykładowców był ekstrawagancki i miał artystyczne zacięcie. Wykładał swój przedmiot z zaraźliwym entuzjazmem niczym aktor grający metodą Stanisławskiego. Nie posiłkował się notatkami, a abstrakcyjne pojęcia matematyczne przeplatał cytatami z poezji i prozy. Jasno dawał słuchaczom do zrozumienia, że najważniejsze zagadnienia naukowe pozostają nierozwiązane, stawiając przed nimi wyzwanie: zgłębienie tych tajemnic. Jak wspominał jeden z jego kolegów, Oppenheimer reprezentował „nieznany wcześniej w Stanach Zjednoczonych poziom zaawansowania w fizyce”.
Fascynował i inspirował studentów, którzy podążali za swoim mistrzem z Berkeley do Pasadeny i z powrotem, urzeczeni jego dziwactwami oraz afirmacją życia: apetytem na krwiste steki, mocne martini, pikantne potrawy i papierosy. Doskonale jeździł konno, żeglował i najwyraźniej wszędzie miał przyjaciół.
Oppenheimer skrywał jednak też ciemną stronę. Jego błyskotliwość przyćmiewały czasem melancholia i drażliwość. Nie interesowały go towarzyskie pogawędki. Zdarzało się, że przerywał przyjaciołom w pół zdania, zwłaszcza jeżeli uważał, że temat nie jest dość zajmujący. Studentów, którzy pytali o trywialne kwestie, publicznie upokarzał. Długoletni współpracownik opisywał go jako „niemiłego, niemal niegrzecznego”.
W 1942 roku, kiedy Oppenheimera mianowano szefem projektu Manhattan, niektórzy koledzy kwestionowali tę decyzję ze względu na jego temperament i brak doświadczenia kierowniczego; twierdzili, że nie poradziłby sobie „z zarządzaniem budką z hamburgerami”. Jako kierownik miał zasypać przepaść między innowacyjnym i niezależnym środowiskiem akademickim a sztywną hierarchią wojskową.
Oppenheimer z zapałem zabrał się do pracy, którą uznał za najskuteczniejszy sposób zakończenia wojny. Przekonał światowej sławy naukowców do przeprowadzki wraz z rodzinami do tajnego laboratorium prowadzącego badania nad bronią atomową w Los Alamos – odległym zakątku pośród przepastnych kanionów i wyniosłych szczytów na południowym krańcu łańcucha Gór Skalistych. Umiał też współpracować z dowódcami wojskowymi, w tym ze swoim odpowiednikiem z ramienia armii generałem Lesliem R. Grovesem.
Przyjaciele i współpracownicy dostrzegli, że z czasem zmienił się w niesłychanie sprawnego i charyzmatycznego organizatora. W Los Alamos zebrała się śmietanka światowej fizyki, w tym sześciu laureatów Nagrody Nobla. Każdy z nich miał kolosalne ego, ale Oppie zdołał jakoś sprawić, aby to wszystko działało. Jeden z jego współpracowników uznał, że Oppenheimer jest właściwie niezastąpiony.
W kwietniu 1945 roku, w wieku zaledwie czterdziestu lat, był już dyrektorem naukowym z krwi i kości całego przedsięwzięcia. Mieszkał wraz z żoną Kitty oraz dwójką małych dzieci w niewielkim domku w ustronnej części Los Alamos. Ekscentryczny niegdyś profesor urządzał tam teraz proszone kolacje dla wizytujących ośrodek naukowców i współpracowników. Impreza zaczynała się od wytrawnego martini, po czym wylewała się na zewnątrz po zachodzie słońca.
Los Alamos rozrosło się z paruset mieszkańców do ośmiu tysięcy badaczy i wojskowych oraz ich rodzin. Zwany „wzgórzem” teren o powierzchni dwustu dwudziestu kilometrów kwadratowych otaczało zwieńczone drutem kolczastym trzymetrowe ogrodzenie. Kolejny płot wewnątrz niego strzegł rejonu technicznego, do którego mogli wchodzić tylko posiadacze najwyższego poświadczenia bezpieczeństwa. Znajdowały się tam biuro Oppenheimera, jak też ogromne laboratoria, gdzie prowadzono badania nad bombą. Oppenheimer wczuł się w rolę burmistrza – często machał do mieszkańców i witał się z nimi, przechadzając się pozbawionymi drzew ulicami Los Alamos. Zawsze opanowany i uprzejmy, z każdym umiał zamienić parę słów.
Otrzymana 12 kwietnia wiadomość o śmierci prezydenta była jednak strasznym szokiem. Według Thomasa O. Jonesa Oppenheimer był tego dnia przygaszony – wyglądał jak ktoś, kto zmaga się z dotkliwą stratą.
Jako oficer wywiadu Jones miał biuro w budynku połączonym pasażem z tym, w którym pracował Oppenheimer. Właśnie przygotowywał się do wyjścia, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszał, że Roosevelt nie żyje. Jones początkowo nie uwierzył.
– Czy to pewne? – zapytał.
Rozmówca powtórzył komunikat. Jones czuł się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Wiedział, że musi powiedzieć o tym innym, gdyż baza była odcięta od świata. Nie odbierano zewnętrznych stacji radiowych i nie docierały tam gazety. Najbliższym miastem było odległe o mniej więcej pięćdziesiąt pięć kilometrów Santa Fe. Los Alamos w ogóle nie figurowało na mapach. Większość mieszkańców miała więc usłyszeć złe wieści przez radiowęzeł w rejonie technicznym.
Jones postanowił osobiście przekazać je Oppenheimerowi. Wybiegł z biura, kierując się ku łącznikowi między budynkami. W połowie drogi zauważył nadchodzącą z naprzeciwka znajomą postać.
Oppenheimer już wiedział, ale nie mógł w to uwierzyć.
– Czy to prawda? – spytał.
– Tak, Oppie – odpowiedział cicho Jones, potwierdzając tylko to, co fizyk spodziewał się usłyszeć.
Pracownicy z rejonu technicznego dowiedzieli się o śmierci prezydenta wszyscy w tym samym czasie. Praca stanęła. Naukowcy spoglądali na siebie. „Słyszałeś?” – pytali się wzajemnie. Niektórym odebrało głos. Inni płakali. Ludzie wychodzili z laboratoriów na korytarze i klatki schodowe. Nikt nie chciał być sam.
Stojąc w pasażu, Jones widział, że Oppenheimer jest wstrząśnięty – pobladł, a jego twarz przybrała ponury wyraz. Zaczęli rozmawiać o prezydencie i o tym, jak ocalił cały naród. Oppenheimer chwalił osiągnięcia Roosevelta, jego inteligencję oraz „zniewalający urok”11.
W rzeczywistości on i prezydent rzadko ze sobą rozmawiali. Zachowywali wobec siebie pełen szacunku dystans, komunikując się głównie przez pośredników. Roosevelt przy każdej okazji chwalił Oppiego za nadzór nad „bardzo ważnymi” pracami w Laboratorium Badawczo-Projektowym Broni w Los Alamos.
W napisanym 29 czerwca 1943 roku liście do Oppenheimera Roosevelt próbował załagodzić antagonizm narastający między naukowcami a bardzo wymagającym szefem wojskowym przedsięwzięcia – generałem Grovesem. Dowiedział się bowiem, że niektórzy badacze nie wytrzymują presji terminów, których dotrzymanie uważali za niemożliwe. Nie podobało im się też życie w ściśle chronionym ośrodku. Niektórzy wątpili, czy bombę w ogóle da się zbudować, i uznawali pracę z tak niebezpiecznymi materiałami za nierozsądną.
W swoim liście prezydent wskazał, że wie, iż Oppenheimer kieruje elitarną grupą naukowców działających pod ścisłym nadzorem i że nałożono na nich „bardzo szczególne ograniczenia”. Zaapelował do niego, aby przekonał swój zespół, że te ograniczenia są konieczne. Poprosił go, by przekazał podwładnym wyrazy uznania dla ich ciężkiej pracy i „osobistego poświęcenia”.
„Jestem pewien, że możemy polegać na ich dalszym pełnym zaangażowaniu i bezinteresownym wysiłku. Niezależnie od tego, co planuje wróg, amerykańska nauka sprosta temu wyzwaniu” – napisał Roosevelt12.
Teraz, przygotowując się do ceremonii żałobnej, Oppenheimer wiedział, że niektórzy spośród naukowców wciąż żywią wątpliwości co do tego, czy należy budować bombę atomową. Wpływowi fizycy, tacy jak Leó Szilárd, sygnalizowali niedawno swój moralny sprzeciw wobec użycia jej podczas działań wojennych. Szilárd sporządził stosowną petycję i rozpoczął zbieranie podpisów wśród innych badaczy, którzy podzielali jego zdanie.
Dziś Oppenheimer pragnął jednak odsunąć takie sprawy na bok. Poprzedniego dnia siedział do późna w nocy, pisząc mowę ku czci prezydenta. Rano zobaczył zaś w ogrodzie, na ulicach – w całym mieście – śnieg. Fizyk Morrison zapamiętał tę biel jako „wyraz pocieszenia”13.
Ruchliwe normalnie drogi były ciche. Jak większość Ameryki Los Alamos było pogrążone w żałobie. Ze spowitego bielą krajobrazu wyróżniał się pozbawiony śniegu chodnik przed kinem, po którym zdążyły przejść setki czekających już w środku ludzi. Jones powitał Oppiego przy drzwiach i wprowadził go do środka. Tym razem szef nie miał na głowie charakterystycznego kapelusza z szerokim rondem.
Oppenheimer powoli wszedł na scenę, a stłoczeni w rzędach drewnianych ławek ludzie zamilkli. W oczach tych, którzy znali Oppiego od lat, wyglądał teraz nieco starzej niż arogancki młody fizyk, którego gwiazda błyszczała tak jasno w Kalifornii. Wielu zebranych, jak Jones i Morrison, zastanawiało się, czy śmierć Roosevelta oznacza koniec całego przedsięwzięcia.
Oppenheimer stanął na tle opuszczonej do połowy masztu amerykańskiej flagi i chwilę odczekał. Następnie niemal szeptem rozpoczął wygłaszanie mowy, która miała uspokoić tysiące pracujących w Los Alamos.
– Kiedy trzy dni temu świat usłyszał o śmierci prezydenta Roosevelta, zapłakało wielu nieprzyzwyczajonych do łez, a rzesze nienawykłych wcale do modlitwy kobiet i mężczyzn modliły się do Boga. Wielu z nas spoglądało z głęboką troską w przyszłość; wielu straciło pewność, że nasze dzieło doczeka się pomyślnego zakończenia; wszystkim nam przypomniano, jak cenną rzeczą jest ludzka wielkość. Okres, w którym żyjemy, to czas wielkiego zła i wielkiego strachu. Roosevelt był naszym prezydentem, naszym głównodowodzącym oraz w dawnym, niesplamionym znaczeniu tego słowa, naszym przywódcą. Ludzie na całym świecie oczekiwali od niego, że wskaże im drogę, i widzieli w nim symbol nadziei, że zło naszych czasów nie powróci; że straszliwe ofiary, które poczyniliśmy, i te, które dopiero mamy poczynić, przeprowadzą nas do świata bardziej nadającego się do zamieszkania przez ludzi. To właśnie w takich złych czasach ludzie pojmują, jak bardzo są bezradni i zależą od innych. Przypomina mi się epoka średniowiecza, kiedy to śmierć dobrego, mądrego i sprawiedliwego króla pogrążała jego kraj w rozpaczy i żałobie14.
Następnie Oppenheimer odwołał się do dzieła, które od lat przynosiło mu wiele pociechy.
– W hinduskiej świętej księdze Bhagawadgicie napisano: „Istotą człowieka jest wiara. Jest on tym, w co wierzy”. Wiarę Roosevelta dzieliły miliony mężczyzn i kobiet we wszystkich krajach świata. Dlatego wciąż możliwa jest nadzieja i dlatego powinniśmy dołożyć starań, aby dobro, jakie czynił, nie zakończyło się wraz z jego śmiercią.
Naukowcy i ich rodziny stali w milczeniu z pochylonymi głowami, wszyscy zbyt zasmuceni, by mówić.
Chociaż nie było jasne, co Truman zrobi z projektem Manhattan, Oppenheimer starał się zachować optymizm. Po uroczystości zwrócił się do swojego przyjaciela, fizyka Davida Hawkinsa.
– Roosevelt był wielkim architektem – powiedział. – Być może Truman okaże się dobrym cieślą15.
Nie miał jednak co do tego pewności. Wiedział tylko, że od naukowców z Los Alamos, którzy przez lata prowadzili intensywne badania i wydali na nie miliardy dolarów z podatków obywateli, oczekiwano już wkrótce wyników.

Przypisy
9 F.D. Roosevelt, Public Papers, 7 grudnia 1941 roku.
10 R. Oppenheimer, A.K. Smith, C. Weiner, Robert Oppenheimer: Letters and Recollections, Cambridge 1980, s. 287.
11 Voices of the Manhattan Project (Głosy projektu Manhattan), wywiad z T.O. Jonesem, 9 sierpnia 2002 roku.
12 List Franklina D. Roosevelta z 29 czerwca 1943 roku.
13 R. Oppenheimer, A.K. Smith, C. Weiner, dz. cyt., s. 287.
14 Tamże, s. 288.
15 M. Palevsky, Atomic Fragments: A Daughter’s Questions, Berkeley 2000, s. 116.

 
Wesprzyj nas