Ann Patchett tworzy hipnotyzującą historię o sile i kruchości, a także o odnajdywaniu miłości tam, gdzie nikt by się jej nie spodziewał. Mistrzowska i pełna liryzmu powieść autorki “Domu Holendrów”.


Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Kiedy na koniec koncertu gaśnie światło, akompaniator całuje śpiewaczkę. Kto wie, co by się między nimi wydarzyło, gdyby w tym momencie do willi nie wdarła się grupa uzbrojonych mężczyzn, a wszyscy obecni nie zostali zakładnikami.

W miarę upływu kolejnych tygodni, w dusznej, tropikalnej atmosferze południowoamerykańskiej rezydencji między uwięzionymi a napastnikami tworzą się zaskakujące więzi. Czy po kilku miesiącach ktoś jeszcze będzie chciał odzyskać wolność?

Powieść nagrodzona m.in. Orange Prize i PEN/Faulkner Award for Fiction teraz w nowym przekładzie Anny Gralak.

***

„Urzekająca mieszanka thrillera, komedii romantycznej i nowatorskich pomysłów. Świetnie napisana, nienagannie poprowadzona i często bardzo zabawna; należy do tych rzadkich powieści, których nie sposób odłożyć.”
„The Times”

Najbardziej romantyczna powieść ostatnich lat. Intrygująca, magiczna, doskonała.
„San Francisco Chronicle”

„Belcanto z elegancją meandruje w swoim tempie; zarówno porywacze, jak i porwani odnajdują najbardziej nieuchwytną formę wolności: do bycia tym, kim się chce”.
„New York Daily News”

„Belcanto łączy w sobie wszystkie cechy, jakich można oczekiwać od klasycznej powieści Ann Patchett: wdzięk, piękno, elegancję i magię”.
Madison Smartt Bell

Ann Patchett – wielokrotnie nagradzana amerykańska pisarka, autorka m. in. Stanu zdumienia i Dziedzictwa. Powieścią Belcanto szturmem zdobyła literackie salony. Jej książki przetłumaczone zostały na 30 języków, a w samych Stanach Zjednoczonych sprzedano ich ponad milion egzemplarzy.

Ann Patchett
Belcanto
Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 7 września 2022
 
 


1
Gdy zgasły światła, akompaniator ją pocałował. Być może odwracał się do niej tuż przed tym, jak zapanowała zupełna ciemność, być może podnosił ręce. Musiał nastąpić jakiś ruch, jakiś gest, ponieważ później wszyscy w salonie pamiętali pocałunek. Nie widzieli go, to byłoby niemożliwe. Ciemność, która ich spowiła, była niespodziewana i zupełna. Każde z nich nie tylko było pewne pocałunku, lecz twierdziło, że potrafi go opisać: był mocny i namiętny, a do tego ją zaskoczył. Gdy zgasły światła, wszyscy patrzyli prosto na nią. Wciąż stali i bili brawo, wciąż mieli uniesione łokcie i byli bez reszty pochłonięci klaskaniem. Nikt nie czuł najmniejszego zmęczenia. Włosi i Francuzi krzyczeli: „Brava! Brava!”, a Japończycy odwracali od nich głowy. Czy pocałowałby ją w ten sposób, gdyby salon był oświetlony? Czy był nią tak zaabsorbowany, że zwrócił się w jej stronę, gdy tylko zrobiło się ciemno, czy myślał aż tak szybko? A może oni też jej pragnęli, wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety w tym pomieszczeniu, i dlatego wspólnie wyobrazili sobie pocałunek. Piękno jej głosu tak ich urzekło, że pragnęli dotknąć ustami jej ust, chłonąć ją. Może muzykę da się przekazać, wessać, posiąść. Jak by to było pocałować usta skrywające takie dźwięki?
Część z nich uwielbiała ją od lat. Mieli wszystkie płyty, jakie kiedykolwiek nagrała. Zapisywali w notesie miejsca, w których ją widzieli, wymieniali obok nich tytuły utworów, nazwiska członków obsady, dyrygenta. Tamtego wieczoru byli tam również tacy, którzy nie znali jej nazwiska, którzy – gdyby ich spytano – powiedzieliby, że opera to zbieranina niedorzecznych kocich wrzasków, że woleliby spędzić trzy godziny na fotelu dentystycznym. Byli to ci, którzy teraz nie kryli wzruszenia, ci, którzy tak bardzo się pomylili.
Nikt nie wystraszył się ciemności. Prawie jej nie zauważyli. Dalej bili brawo. Cudzoziemcy założyli, że takie rzeczy zdarzają się tu na okrągło. Światło rozbłyskuje i gaśnie. Miejscowi wiedzieli, że faktycznie tak jest. Poza tym wydawało się, że awaria nastąpiła w pełnym dramatyzmu i całkowicie słusznym momencie, jak gdyby światło powiedziało: Nie potrzebujecie widzieć. Słuchajcie. Nikogo nie zastanowiło to, że zgasły również świece na wszystkich stolikach, być może w tej samej chwili albo chwilę wcześniej. Salon wypełnił się przyjemnym zapachem zdmuchniętych świec, dymem słodkim i zupełnie niegroźnym. Zapachem, który oznaczał, że zrobiło się późno, pora iść spać.
Dalej bili brawo. Zakładali, że pocałunek wciąż trwa.
Roxane Coss, sopranistka liryczna, była jedynym powodem przyjazdu pana Hosokawy do tego kraju. Pan Hosokawa był jedynym powodem obecności reszty gości na przyjęciu. Takich miejsc raczej się nie odwiedzało. Ten kraj (ubogi kraj) wydawał tak niedorzecznie drogie przyjęcie urodzinowe dla cudzoziemca, którego w gruncie rzeczy trzeba było przekupić, by w ogóle wziął w nim udział, ponieważ ów cudzoziemiec był założycielem i prezesem Nansei, największej w Japonii korporacji z branży elektronicznej. Ten kraj marzył, by pan Hosokawa się do niego uśmiechnął, by pomógł mu w jednej ze stu rozmaitych dziedzin, w których potrzebowano tam pomocy. Można było tego dokonać za pośrednictwem szkoleń albo handlu. Można było (marzenie tak drogie ich sercu, że wręcz nie śmieli mówić o nim głośno) wybudować fabrykę tam, gdzie tania siła robocza oznaczała potencjalny zysk dla wszystkich zainteresowanych. Dzięki przemysłowi gospodarka tego kraju odeszłaby od uprawy koki i maku na opium, tworząc iluzję państwa odcinającego się od kokainowych i heroinowych korzeni, by skuteczniej zabiegać o pomoc zagraniczną i by handel tymi narkotykami aż tak nie rzucał się w oczy. Planu tego nie zdołano jednak dotąd zrealizować, ponieważ Japończycy byli z natury aż nadto ostrożni. Wierzyli w ryzyko i w pogłoski o ryzyku stwarzanym przez takie kraje, toteż nakłonienie samego pana Hosokawy, a nie jakiegoś tam wicedyrektora wykonawczego, nie jakiegoś tam polityka, by usiadł przy tym stole, dowodziło, że wyciągnięcie pomocnej dłoni jest możliwe. Niewykluczone, że trzeba było tę dłoń jeszcze namawiać i błagać. Że trzeba było ją wydobyć z głębokiej kieszeni, w której tkwiła. Ta wizyta, połączona ze wspaniałym przyjęciem urodzinowym dopełnionym występem gwiazdy opery, z kilkoma zaplanowanymi na następny dzień spotkaniami i wycieczkami do potencjalnych miejsc budowy fabryk, była jednak o niebo bliżej celu, niż udało im się dotrzeć kiedykolwiek wcześniej, i w powietrzu unosiła się słodka woń obietnicy. Uczestniczący w przyjęciu przedstawiciele ponad tuzina państw, wprowadzeni w błąd co do zamiarów pana Hosokawy przedsiębiorcy i ambasadorowie, którzy wprawdzie wcale nie zachęcali swoich rządów do inwestowania w kraju organizującym ten bankiet, lecz na pewno wsparliby każde przedsięwzięcie Nansei, krążyli po salonie w smokingach i sukniach wieczorowych, śmiejąc się i wznosząc toasty.
Wbrew późniejszym doniesieniom nie była to dla pana Hosokawy podróż biznesowa, dyplomatyczna ani przyjacielska wizyta u prezydenta. Pan Hosokawa nie lubił podróżować i nie znał prezydenta. Określił swoje zamiary, a raczej ich brak, nad wyraz jasno. Nie zamierzał budować fabryki. Nigdy nie zgodziłby się pojechać do obcego kraju, by świętować swoje urodziny z obcymi ludźmi, a już z pewnością nie pięćdziesiąte trzecie urodziny, które uważał za zupełnie niegodne uwagi. Odrzucił pół tuzina usilnych zaproszeń od tych samych osób na to samo przyjęcie, aż w końcu obiecano mu prezent w postaci występu Roxane Coss.
A kto zrezygnowałby z takiego prezentu? Bez względu na odległość, niestosowność i mogące z tego wyniknąć nieporozumienia, kto by odmówił?
Najpierw cofnijmy się jednak do innych urodzin Katsumiego Hosokawy, jedenastych, z których okazji pierwszy raz usłyszał on operę, Rigoletto Verdiego. Ojciec zabrał go do Tokio pociągiem i w ulewnym deszczu poszli razem do teatru. Był 22 października, padał zatem deszcz zimny, jesienny, a cienka jak papier warstewka mokrych czerwonych liści nadała ulicom woskowy połysk. Gdy dotarli do tokijskiej Metropolitalnej Sali Koncertowej, oprócz płaszczy i swetrów mieli przemoczone także podkoszulki. Bilety czekające w portfelu ojca Katsumiego Hosokawy były zawilgłe i odbarwione. Dostali nieszczególnie dobre miejsca, ale nic nie zasłaniało im widoku. W 1954 roku pieniądze miały wielką wartość; bilety na pociąg i do opery były czymś niewyobrażalnym. W innych czasach taka rozrywka wydawałaby się zbyt skomplikowana dla dziecka, lecz od końca wojny upłynęło niewiele lat i bardzo dużo dzieci rozumiało całą masę rzeczy, które współczesnym dzieciom mogłyby się wydawać niepojęte. Wspięli się po długich schodach ku swojemu rzędowi, starając się nie patrzeć na oszałamiającą pustkę poniżej. Kłaniali się i przepraszali każdego, kto wstawał, by mogli przejść do swoich miejsc, a potem rozłożyli siedzenia i wślizgnęli się na nie. Przyszli wcześnie, lecz inni zjawili się jeszcze wcześniej, ponieważ luksus wliczony w cenę biletu polegał między innymi na prawie do siedzenia w milczeniu w tym pięknym miejscu i czekania. Czekali, ojciec i syn, nie odzywając się, aż w końcu zapadła ciemność i z jakiegoś miejsca daleko w dole wydobyło się pierwsze tchnienie muzyki. Maleńcy ludzie, wręcz owady, wychynęli zza kurtyny, otworzyli usta i za pomocą głosu ozłocili ściany swoimi pragnieniami, swoim smutkiem, swoją bezgraniczną, nierozważną miłością, która miała doprowadzić do zguby każde z nich z osobna.
To właśnie podczas tego wykonania Rigoletta opera zapisała się w Katsumim Hosokawie, zostawiając na różowym spodzie jego powiek wiadomość, którą czytał we śnie. Wiele lat później, gdy interesy były wszystkim, gdy pracował ciężej niż ktokolwiek w kraju opierającym swoje wartości na ciężkiej pracy, wierzył, że życie, prawdziwe życie, to coś przechowywanego w muzyce. Prawdziwe życie było bezpieczne we frazach Eugeniusza Oniegina Czajkowskiego, człowiek zaś wychodził do świata i wypełniał zadania, które przed nim stawiano. Oczywiście pan Hosokawa wiedział (choć nie do końca to rozumiał), że opera nie jest dla każdego, lecz miał nadzieję, że dla każdego jest jakieś coś. Płyty, które otaczał czcią, rzadkie okazje, by obejrzeć występ na żywo, były wyznacznikami, za pomocą których oceniał swoją zdolność do kochania. Nie żony, córek czy pracy. Nigdy nie uważał, by jakimś cudem przenosił do opery to, co powinno wypełniać jego codzienne życie. Wiedział jednak, że bez opery ta część jego samego zupełnie by zniknęła. Na początku drugiego aktu, gdy Rigoletto i Gilda śpiewali razem, a ich głosy splatały się i skakały, wziął ojca za rękę. Nie miał pojęcia, o czym śpiewają, ani że grają role ojca i córki, wiedział tylko, że musi się czegoś złapać. Ich siła przyciągania była tak wielka, że czuł, jakby wzlatywał ku nim z wysokich i dalekich miejsc.
Z takiej miłości rodzi się lojalność, a pan Hosokawa był człowiekiem lojalnym. Nigdy nie zapomniał o ważnej roli, jaką Verdi odegrał w jego życiu. Przywiązywał się do pewnych śpiewaków, jak wszyscy. Zgromadził wyjątkowe kolekcje Schwarzkopf i Sutherland. Nade wszystko wierzył w geniusz Callas. W tym okresie nigdy nie miał za dużo czasu, w każdym razie nie takiego czasu, na jaki najwyraźniej zasługiwały tego rodzaju zainteresowania. Po kolacji z klientami i skończeniu papierkowej roboty miał w zwyczaju poświęcać pół godziny na słuchanie muzyki i czytanie librett przed zaśnięciem. Niezwykle rzadko, może z pięć razy w roku, znajdował w niedzielę trzy godziny z rzędu, by wysłuchać jednej opery od początku do końca. Raz, przed pięćdziesiątką, zjadł zepsutą ostrygę i dopadło go ostre zatrucie pokarmowe, które uziemiło go w domu na trzy dni. Wspominał ten czas jak najszczęśliwsze wakacje, ponieważ w kółko puszczał sobie Alcinę Händla, nawet kiedy spał.
To Kiyomi, jego najstarsza córka, kupiła mu na urodziny pierwszą płytę Roxane Coss. Kupowanie prezentów jej ojcu było nie lada wyzwaniem, więc gdy zobaczyła płytę i nazwisko, którego nie kojarzyła, postanowiła zaryzykować. Tym, co przyciągnęło jej uwagę, nie było jednak nieznane nazwisko, lecz twarz tej kobiety. Zdjęcia sopranistek wydawały się Kiyomi irytujące. Śpiewaczki zawsze wyglądały znad krawędzi wachlarzy albo spozierały zza woalek. Roxane Coss patrzyła na nią jednak wprost, nawet podbródek trzymała wysoko, a oczy miała szeroko otwarte. Kiyomi sięgnęła po nią, zanim w ogóle zauważyła, że to nagranie Łucji z Lammermooru. Ile płyt z tą operą miał jej ojciec? To było bez znaczenia. Podała pieniądze dziewczynie za ladą.
Gdy pan Hosokawa włożył wieczorem płytę do odtwarzacza i usiadł w fotelu, by jej posłuchać, nie wrócił już do pracy. Poczuł się tak, jakby znowu był chłopcem siedzącym na tamtych wysokich miejscach w Tokio i trzymającym ojca za ogromną, ciepłą rękę. Puszczał tę płytę raz za razem, niecierpliwie pomijając wszystko, co nie było głosem Roxane Coss. Ten głos się wznosił, ciepły i złożony, zupełnie pozbawiony strachu. Jak mógł być tak kontrolowany i zarazem tak brawurowy? Pan Hosokawa zawołał Kiyomi, a ona przyszła i stanęła na progu jego gabinetu. Zaczęła coś mówić – „Słucham?” albo „Co?”, albo „Ojcze?” – ale zanim wydobyła z siebie słowo, usłyszała ten głos, tę patrzącą wprost kobietę z okładki. Jej ojciec nawet się nie odezwał, po prostu skinął otwartą dłonią w stronę jednego z głośników. Kiyomi była ogromnie zadowolona, że zrobiła coś tak słusznego. Muzyka ją chwaliła. Pan Hosokawa zamknął oczy. Śnił.
W ciągu pięciu lat, które upłynęły od tamtej pory, widział osiemnaście występów Roxane Coss. Pierwszy z nich zawdzięczał szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, na resztę jeździł do miast, w których miała wystąpić, i tak organizował interesy, by prowadzić je właśnie tam. Lunatyczkę widział trzy wieczory z rzędu. Nigdy nie zabiegał o spotkanie z artystką ani nie uważał się za kogoś bardziej wyjątkowego niż zwykły widz. Nie zakładał, że ceni jej talent wyżej niż inni. Był raczej skłonny sądzić, że tylko głupiec nie reagowałby na nią tak jak on. Nie pragnął niczego więcej niż przywileju siedzenia i słuchania.
Zapoznajcie się z życiorysem Katsumiego Hosokawy w jakimkolwiek czasopiśmie biznesowym. Nie posługiwał się językiem namiętności, ponieważ namiętność była sprawą prywatną, lecz pisząc o nim, zawsze zamieszczano wzmiankę o operze, element wciągającej historii życia mający sprawić, że wyda się czytelnikom bardziej przystępny. Innych prezesów pokazywano łowiących na muchę w szkockich rzekach albo pilotujących własne learjety do Helsinek. Pana Hosokawę fotografowano w domu, w skórzanym fotelu, w którym siedział, słuchając muzyki, ze sprzętem stereo Nansei EX-12 w tle. Padały nieuchronne pytania o ulubionych wykonawców. Udzielał nieuchronnej odpowiedzi.
Za cenę znacznie przewyższającą łączny koszt całej reszty wieczoru (jedzenia, obsługi, transportu, kwiatów, ochrony) nakłoniono Roxane Coss, by przybyła na przyjęcie, ponieważ wypadało ono między końcem jej sezonu w La Scali a początkiem jej występów w Teatro Colón w Argentynie. Nie miała brać udziału w kolacji (przed występami nie jadła), lecz zjawić się pod koniec posiłku, by wykonać sześć arii ze swoim akompaniatorem. Pana Hosokawę poinformowano listownie, że przed przyjęciem może wyrazić życzenie, by panna Coss zaśpiewała konkretny utwór, i choć gospodarze nie mogą niczego obiecać, życzenie to zostanie jej przekazane. Światła zgasły właśnie po zakończeniu wybranej przez pana Hosokawę arii z Rusałki. To miał być koniec występu, lecz nikt nie mógł wykluczyć, że zdecydowałaby się na bis albo nawet dwa, gdyby dalej paliło się światło.
Pan Hosokawa wybrał Rusałkę w geście szacunku dla panny Coss. Był to jej popisowy utwór i nie wymagał od niej dodatkowych przygotowań, a zresztą nawet gdyby o niego nie poprosił, na pewno zostałby włączony do programu. Nie zależało mu na niczym rozpaczliwie mało znanym, takim jak aria z Partenope, mającym udowodnić, że jest jej wielbicielem. Chciał po prostu usłyszeć, jak Roxane Coss śpiewa Rusałkę, stojąc blisko niego. Jeśli ludzka dusza będzie o mnie śniła, niech po przebudzeniu wciąż mnie pamięta! Jego tłumacz zapisał mu te słowa przed laty, przełożywszy je z czeskiego.
Światła dalej były zgaszone. Brawa powoli zaczynały cichnąć. Ludzie mrugali i wytężali wzrok, żeby znowu ją zobaczyć. Upłynęła minuta, potem dwie, a wszyscy wciąż byli przyjemnie niezaniepokojeni. Potem Simon Thibault, ambasador Francji, któremu przed przyjazdem do tego kraju obiecywano znacznie bardziej pożądane stanowisko w Hiszpanii (a potem, gdy Thibault i jego rodzina byli już spakowani, dano je niesprawiedliwie innemu mężczyźnie w ramach zapłaty za skomplikowaną przysługę polityczną), zauważył, że pod drzwiami do kuchni wciąż widać światło. On pierwszy zrozumiał. Upojony alkoholem, wieprzowiną i Dvořákiem, poczuł się, jakby go wyrwano z głębokiego snu. Wziął żonę za rękę, sięgnąwszy po nią w ciemności, ponieważ żona wciąż biła brawo, i pociągnął ją przez tłum, ciemne ciała, których nie widział, lecz między które się wpychał. Szedł w stronę szklanych drzwi, pamiętając, że są na drugim końcu salonu, i wyciągał szyję, próbując pochwycić mignięcie światła gwiazd, by zorientować się w terenie. Tym, co zobaczył, był wąski snop światła latarki, jeden, a potem następny, i poczuł, jak jego serce zapada się w piersi, wywołując uczucie, które można było nazwać jedynie smutkiem.
– Simon? – szepnęła jego żona.
Jeszcze tego nie zauważył, lecz sieć została już utkana i zarzucono ją na dom, i choć w pierwszym odruchu, w naturalnym odruchu, chciał mimo wszystko przeciskać się dalej, by się przekonać, czy zdoła wygrać z prawdopodobieństwem, powstrzymała go czysta logika. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Lepiej nie posłużyć za przykład. Gdzieś z przodu salonu akompaniator całował śpiewaczkę operową, więc ambasador Thibault postanowił wziąć w ramiona swoją żonę Edith.
– Będę śpiewała po ciemku – zawołała Roxane Coss – jeśli ktoś mi przyniesie świeczkę.
Po tych słowach wszyscy w salonie zamarli i ostatnia chwila oklasków zmieniła się w ciszę, ponieważ zauważono, że świece też zgasły. Wieczór dobiegł końca. Ochroniarze drzemali w limuzynach niczym wielkie, przekarmione psy. W całym salonie mężczyźni wsuwali ręce do kieszeni i znajdowali tam jedynie starannie wyprasowane chusteczki oraz portfele. Rozległy się jakieś głosy, nastąpiło szuranie, a potem jak za sprawą czarów rozbłysło światło.
To było wspaniałe przyjęcie, lecz potem nikt o tym nie pamiętał. Białe szparagi w sosie holenderskim, danie rybne złożone z turbota z chrupiącą, drobno posiekaną słodką cebulką, tylko trzy albo cztery kęsy na porcję w żurawinowym demiglasie. Borykające się z problemami kraje, które pragnęły zrobić wrażenie na szefach ważnych zagranicznych korporacji, wybierały zazwyczaj rosyjski kawior i francuskiego szampana. Rosyjski i francuski, rosyjski i francuski, jakby tylko tak można było udowodnić dobrobyt. Na każdym stoliku kwitnące gałązki storczyków o kwiatach nie większych niż paznokieć kciuka, uprawiane lokalnie, drżały i balansowały niczym ruchome dekoracje, zmieniając położenie po każdym wydechu gościa. Wysiłek włożony w ten wieczór, w ustawienie każdej łodyżki, w zamaszystą kaligrafię winietek na stole, przepadł, niedoceniony nawet przez chwilę. Obrazy wypożyczono z muzeum narodowego: ciemnowłosą Madonnę przytrzymującą opuszkami palców maleńkiego Chrystusa o dziwnie mądrej i dorosłej twarzy, umieszczono nad kominkiem. Ogród, który goście widzieli tylko przez moment, pokonując krótki dystans między samochodami a drzwiami wejściowymi albo przypadkiem wyglądając przez okno, gdy było jeszcze wystarczająco jasno, został wypielęgnowany i skomponowany ze sterlicji i ciasno zwiniętych pacioreczników, z rabat wypełnionych czyśćcem wełnistym i asparagusem etiopskim. Byli niedaleko dżungli i nawet w najbardziej zadbanym ogrodzie kwiaty z trudem odpierały szturm nijakiej, przebiegłej trawy bermudzkiej. Ludzie pracowali od wczesnego ranka, ścierając wilgotnymi szmatkami pył ze skórzastych liści, podnosząc opadłe kwiaty bugenwilli, które zgniły pod żywopłotami. Trzy dni wcześniej pokryli świeżą warstwą białej farby wysoki otynkowany mur otaczający dom wiceprezydenta, uważając, by farba nie poplamiła trawy. Zaplanowano każdy szczegół: kryształowe solniczki, mus cytrynowy, amerykański burbon. Nie było tańców ani orkiestry. Jedyna muzyka miała być po kolacji: Roxane Coss i jej akompaniator, mężczyzna po trzydziestce pochodzący ze Szwecji albo Norwegii, posiadacz delikatnych żółtych włosów i pięknych smukłych palców.
Dwie godziny przed przyjęciem urodzinowym pana Hosokawy prezydent Masuda, rdzenny mieszkaniec tego kraju i potomek japońskich rodziców, przysłał liścik, w którym z żalem informował, że niezależne od niego ważne sprawy uniemożliwią mu udział w wieczornej imprezie.
Gdy wieczór potoczył się źle, dużo spekulowano o tej decyzji. Czy prezydent miał szczęście? Czy to była wola Boga? Poufna informacja, spisek, zmowa? Niestety, nie chodziło o nic aż tak przypadkowego. Przyjęcie miało się zacząć o ósmej i skończyć po północy. O dziewiątej zaczynała się ulubiona telenowela prezydenta. Wśród jego doradców i członków gabinetu było tajemnicą poliszynela, że od poniedziałku do piątku o drugiej po południu ani we wtorek o dziewiątej wieczorem nie wolno przez godzinę prowadzić spraw państwowych. W tym roku urodziny pana Hosokawy wypadały we wtorek. Nic nie dało się na to poradzić. Nikt nie mógł też sobie wyobrazić przyjęcia zaczynającego się o dziesiątej wieczorem albo kończącego się o ósmej trzydzieści, by prezydent zdążył wrócić do domu. Sugerowano, że program można nagrać, ale prezydent brzydził się nagraniami. Musiał ich znosić aż nadto, gdy przebywał poza krajem. Prosił jedynie, by pewne godziny w tygodniu pozostawały bezdyskusyjnie wolne. Dyskusja o problemie przyjęcia z okazji wypadających nie w porę urodzin pana Hosokawy trwała wiele dni. Po długich negocjacjach prezydent ustąpił i zgodził się przyjść. Kilka godzin przed przyjęciem zdecydowanie i nieodwołalnie zmienił zdanie z oczywistego, choć niewypowiedzianego powodu.
Podczas gdy krąg najbliższych współpracowników prezydenta Masudy doskonale znał i akceptował oddanie prezydenta dla telenoweli, jakimś cudem pozostawało ono zupełną tajemnicą dla prasy i narodu. Wszyscy w tym kraju mieli bzika na punkcie telenowel, a mimo to niesłabnące przywiązanie prezydenta do telewizora było potencjalnie tak zawstydzające, że jego gabinet z chęcią zamieniłby je na niedyskretną kochankę. Nawet członkowie rządu, którzy także śledzili pewne telenowele, nie mogli patrzeć na obsesję rozgrywającą się tak nieustępliwie w ich głowie państwa. Dlatego wielu obecnych na przyjęciu współpracowników prezydenta odnotowało jego nieobecność z rozczarowaniem, lecz bez większego zaskoczenia. Pozostali pytali: czy to jakiś nagły wypadek? Czy prezydent Masuda źle się poczuł?
– Sprawy w Izraelu – mówiono im w tajemnicy.
– W Izraelu – szeptali. Byli pod wrażeniem, nigdy nie przyszłoby im do głowy, że z prezydentem Masudą konsultowano się w sprawach Izraela.
Tego wieczoru obowiązywał wśród niemal dwustu gości wyraźny podział: na tych, którzy wiedzieli, gdzie jest prezydent, oraz na tych, którzy nie wiedzieli, i taki stan rzeczy utrzymywał się dopóty, dopóki obie strony zupełnie nie zapomniały o prezydencie. Pan Hosokawa ledwie zauważył jego nieobecność. Nie bardzo mu zależało na poznaniu prezydenta. Cóż znaczyła głowa państwa, gdy można było poznać Roxane Coss?
W tę prezydencką próżnię wkroczył wiceprezydent Ruben Iglesias, by czynić honory gospodarza przyjęcia. Nie tak trudno było to sobie wyobrazić. Kolację zorganizowano w jego domu. W czasie serwowania drinków i przystawek, a także dania głównego i balsamicznego śpiewu, wiceprezydent cały czas pozostawał myślami przy prezydencie. Jak łatwo było go sobie wyobrazić w pozie, w której Iglesias widywał go już setki razy, siedzącego w ciemności na krawędzi łóżka w głównej sypialni pałacu prezydenckiego, z marynarką przewieszoną przez podłokietnik fotela, z rękami złożonymi i wciśniętymi między kolana. Wpatrywał się zapewne w mały telewizor ustawiony na komodzie, podczas gdy jego żona oglądała tę samą telenowelę na ogromnym ekranie w salonie na dole. Kadr przedstawiający piękną dziewczynę przywiązaną do krzesła odbijał się w jego okularach. Obracała nadgarstki tam i z powrotem, raz i drugi, aż nagle znalazła słabszy odcinek sznura i wyswobodziła jedną rękę. Maria była wolna! Prezydent Masuda odchylił się i cicho klasnął w dłonie. I pomyśleć, że po tylu tygodniach oczekiwania omal tego nie przegapił! Dziewczyna rozejrzała się szybko po magazynie, a potem, potem się pochyliła, by rozwiązać szorstki sznur krępujący jej nogi w kostkach.
W chwili gdy Maria zniknęła z ekranu, Ruben Iglesias uniósł twarz w stronę świateł, które nagle znów rozbłysły w jego salonie. Dopiero zaczęło do niego docierać, że przepaliła się żarówka w lampie na stoliku, gdy nagle przez wszystkie okna i ze wszystkich stron wpadli do salonu jacyś mężczyźni. Gdziekolwiek wiceprezydent spojrzał, ściany zdawały się napierać na niego z krzykiem. Ciężkie buty i kolby karabinów dudniły w przewodach klimatyzacji, wdzierały się przez drzwi. Ludzie, ogarnięci zwierzęcą paniką, ścisnęli się i równie szybko rozproszyli. Można było odnieść wrażenie, że dom unosi się niczym łódź złapana szerokim ramieniem fali i przechyla na bok. Sztućce fruwały w powietrzu, zęby widelców obracały się na ostrzach noży, wazony roztrzaskiwały się na ścianach. Ludzie ślizgali się, przewracali, biegali, lecz trwało to tylko chwilę, dopóki ich oczy nie przyzwyczaiły się do światła i nie zobaczyli kompletnej bezcelowości swojej walki.
Łatwo było poznać, kto dowodzi – starsi mężczyźni, ci wykrzykujący rozkazy. Nie przedstawili się i dlatego, przez jakiś czas nie używano ich imion, lecz ich najbardziej charakterystycznych cech. Benjamin: zaogniony półpasiec. Alfredo: wąsy, brak pierwszego i drugiego palca lewej dłoni. Hector: druciane okulary w złotej oprawce bez jednego zausznika. Z generałami przybyło piętnastu żołnierzy w wieku od dwudziestu do czternastu lat. Do przyjęcia dołączyło zatem osiemnaście osób. Wtedy nikt nie zdołał ich policzyć. Przemieszczali się i rozpraszali. Dwoili się i troili, gdy raz po raz zalewali salon, wynurzali się zza zasłon, zbiegali po schodach, znikali w kuchni. Nie sposób ich było policzyć, ponieważ miało się wrażenie, że są wszędzie; ponieważ wyglądali bardzo podobnie – całkiem jakby próbowało się policzyć pszczoły w roju latającym wokół głowy. Mieli na sobie wypłowiałe ciemne ubrania, przeważnie w nijakim zielonym kolorze płytkich mulistych sadzawek, rzadziej z dżinsu albo czarne. Na tych ubraniach nosili drugą warstwę złożoną z broni, pasów z nabojami, ostentacyjnych noży w tylnych kieszeniach, przeróżnych pistoletów i karabinów – mniejsze tkwiły w kaburach przypasanych do ud albo sterczały z nadzieją za paskami; większe tulili, jakby to były niemowlęta, albo wymachiwali nimi jak kijami. Mieli na głowach czapki z opuszczonymi daszkami, lecz nikogo nie interesowały ich oczy, tylko ich broń, tylko ich noże o rekinich zębach. Mężczyznę z trzema pistoletami brano podświadomie za trzech mężczyzn. Łączyły ich także inne podobieństwa: byli szczupli – albo z powodu niedoboru jedzenia, albo zwyczajnie na skutek wzrostu – pod ubraniem odznaczały się ich ramiona i kolana. Poza tym byli brudni, wyraźnie brudni. Nawet mimo zamieszania każdy zauważył, że są wymazani; ich ramiona, twarze i ręce były czymś utytłane, jakby dostali się na przyjęcie, podkopawszy się pod ogrodem, by usunąć jakiś panel w podłodze.
To wtargnięcie nie mogło trwać dłużej niż minutę, a mimo to zdawało się, że zajęło więcej czasu niż czterodaniowa kolacja. Każdy z gości miał czas, by rozważyć jakąś strategię, poddać ją dogłębnej analizie i porzucić. Mężowie odnaleźli żony, które podryfowały ku drugiej stronie salonu, rodacy odszukali rodaków i stali w grupach, mówiąc szybko do siebie nawzajem. Uczestnicy przyjęcia zgodnie uznali, że napadła ich nie La Familia de Martin Suarez (nazwana tak na cześć dziesięciolatka zastrzelonego przez armię rządową, gdy rozdawał ulotki wzywające na wiec polityczny), lecz znacznie sławniejsi terroryści, La Dirección Auténtica, rewolucyjne ugrupowanie morderców, którzy od pięciu lat budowali swoją reputację na brutalności o szerokim zasięgu. Każdy, kto znał tę organizację i ten kraj, uznał milcząco, że w zasadzie jest już martwy, podczas gdy tak naprawdę to terroryści mieli nie przetrwać tej próby. Wtedy terrorysta bez dwóch palców, ubrany w wygniecione zielone spodnie i kurtkę od innego kompletu, uniósł olbrzymi karabin automatyczny kaliber czterdzieści pięć i oddał dwie serie w stronę sufitu. Część tynku odprysła i oprószyła niektórych gości, a wtedy kilka kobiet krzyknęło z powodu oddanych strzałów albo dlatego, że coś niespodziewanie dotknęło ich nagich ramion.
– Uwaga – powiedział po hiszpańsku mężczyzna z karabinem. – To jest napad. Żądamy pełnej współpracy i uwagi.
Mniej więcej dwie trzecie gości wyglądało na wystraszonych, lecz rozproszona trzecia część wydawała się wystraszona i jednocześnie zdezorientowana. To właśnie ci ludzie podchodzili do mężczyzny z bronią, zamiast się od niego odsuwać. To oni nie rozumieli hiszpańskiego. Szeptali szybko do stojących obok. Słowo atención powtarzano w różnych językach. Było całkiem zrozumiałe.
Generał Alfredo myślał, że jego oświadczenie wywoła jakiegoś rodzaju nerwową, wyczekującą ciszę, lecz żadna cisza nie nastąpiła. Szepty skłoniły go do ponownego strzelenia w sufit, co tym razem zrobił niedbale, trafiając w lampę, która eksplodowała. W pomieszczeniu zrobiło cię ciemniej, a odłamki szkła utkwiły w kołnierzykach koszul i wylądowały na włosach.
– Arresto – powtórzył. – Detengase!
W pierwszej chwili może się wydawać zaskakujące, że tak duża liczba ludzi nie znała języka kraju, który ich gościł, lecz należy pamiętać, że przyjęcie zorganizowano w celu promowania zagranicznych inwestycji i dwoje gości honorowych znało najwyżej parę słów po hiszpańsku, chociaż akurat dla Roxane Coss arresto zabrzmiało całkiem logicznie, a dla pana Hosokawy zupełnie nic nie znaczyło. Przechylili się do przodu, jakby mogło im to ułatwić zrozumienie. Panna Coss nie przechyliła się mocno, ponieważ akompaniator owinął się wokół niej niczym mur obronny, a jego ciało było gotowe, wręcz pragnęło, przyjąć każdą kulę, która mogłaby zboczyć w jej stronę.
Gen Watanabe, młody mężczyzna, który pracował jako tłumacz pana Hosokawy, przysunął się i wypowiedział te słowa po japońsku do swojego pracodawcy.
Nie żeby w zaistniałych okolicznościach mogło mu się to do czegokolwiek przydać, ale pan Hosokawa próbował kiedyś uczyć się włoskiego z zestawu kaset, których słuchał w samolotach. Przez wzgląd na interesy powinien był się uczyć angielskiego, lecz bardziej interesowało go lepsze zrozumienie opery. Il bigliettaio mi fece il biglietto, mówił głos z taśmy. Il bigliettaio mi fece il biglietto, powtarzał pan Hosokawa, bezgłośnie poruszając ustami, by nie przeszkadzać innym pasażerom. Jego starania były jednak w najlepszym razie mizerne i ostatecznie nie zrobił żadnych postępów. Dźwięk języka mówionego wywoływał w nim tęsknotę za dźwiękiem języka śpiewanego, toteż wkrótce wkładał do odtwarzacza Madame Butterfly.
Gdy pan Hosokawa był młodszy, dostrzegał wielką zaletę znajomości języków obcych. Gdy był starszy, żałował, że nie przykładał się do ich nauki. Tłumacze! Nieustannie się zmieniali, jedni byli dobrzy, inni pełni szkolnej sztywności, jeszcze inni zupełnie, beznadziejnie głupi. Część z trudem posługiwała się swoim ojczystym językiem japońskim i co rusz przerywała rozmowy, by sprawdzić jakieś słowo w słowniku. Byli tacy, którzy dość dobrze wykonywali swoją pracę, lecz nie należeli do osób, z jakimi ma się ochotę podróżować. Niekiedy porzucali go, gdy tylko na spotkaniu wypowiedziano ostatnie słowo, zostawiali go zdanego na własne siły i niemego, choć czasami sytuacja wymagała dalszych negocjacji. Inni byli niesamodzielni, chcieli mu towarzyszyć podczas każdego posiłku, chodzić z nim na spacery i relacjonować mu każdą chwilę swojego nijakiego dzieciństwa. Ile musiał wycierpieć dla garstki słów po francusku, dla kilku wyraźnych zdań po angielsku. Ile musiał wycierpieć, zanim pojawił się Gen.
Przydzielono mu Gena Watanabego na zwołanej w Grecji konferencji poświęconej globalnej dystrybucji towarów. Zwykle pan Hosokawa starał się unikać elementu zaskoczenia, który tak często towarzyszył korzystaniu z usług miejscowych tłumaczy, lecz jego sekretarce nie udało się znaleźć tłumacza języka greckiego, który mógłby wyruszyć w podróż, dowiedziawszy się o niej z tak krótkim wyprzedzeniem. Podczas lotu do Aten pan Hosokawa nie rozmawiał z dwoma starszymi wiceprezesami i trzema kierownikami do spraw sprzedaży, którzy towarzyszyli mu w tej delegacji. Zamiast tego słuchał na swoim wyprodukowanym przez Nansei zestawie słuchawkowym Marii Callas śpiewającej kolekcję greckich piosenek, myśląc ze stoickim spokojem, że jeśli spotkanie okaże się dla niego niezrozumiałe, przynajmniej zobaczy kraj, który diva uważała za swoją ojczyznę. Zaczekawszy w kolejce, by przystawiono mu pieczątkę w paszporcie i przeszukano jego bagaż, pan Hosokawa zobaczył młodego mężczyznę trzymającego tabliczkę ze starannie napisanym nazwiskiem Hosokawa. Młody mężczyzna był Japończykiem, co szczerze mówiąc, sprawiło panu Hosokawie ulgę. Łatwiej było się porozumieć z rodakiem znającym trochę grecki niż z Grekiem znającym trochę japoński. Tłumacz był wysoki jak na Japończyka. Włosy z przodu miał ciężkie i długie, muskały górną część oprawek małych okrągłych okularów, mimo że zrobił przedziałek i starał się je zaczesać na jedną stronę. Wyglądał bardzo młodo. Przez te włosy. Dla pana Hosokawy oznaczały one brak powagi albo może po prostu chodziło o to, że młody mężczyzna był w Atenach, a nie w Tokio, przez co wydawał mu się mniej poważny. Pan Hosokawa podszedł do niego i przywitał się lekkim ukłonem, który obejmował tylko szyję oraz ramiona. Ten gest mówił: Znalazłeś mnie.
Młody mężczyzna wyciągnął rękę i wziął od pana Hosokawy teczkę, kłaniając się jednocześnie w pas. Następnie pokłonił się z powagą, choć nie aż tak głęboko, obu wiceprezesom i trzem kierownikom do spraw sprzedaży. Przedstawił się jako tłumacz, spytał, jak przebiegła podróż, podał przybliżoną długość przejazdu do hotelu i godzinę rozpoczęcia pierwszego spotkania. Na zatłoczonym lotnisku w Atenach, gdzie można było odnieść wrażenie, że co drugi mężczyzna paraduje z wąsem i uzi, wśród poszturchiwania walizkami oraz krzyków i rozbrzmiewających nad głowami komunikatów pan Hosokawa usłyszał w głosie tego młodego człowieka coś znajomego i kojącego. Nie był to głos muzyczny, a mimo to oddziaływał na niego jak muzyka. Powiedz coś jeszcze.
– Skąd pan pochodzi? – spytał pan Hosokawa.
– Z Nagano, proszę pana.
– Bardzo piękne miasto. I olimpiada…
Gen kiwnął głową, ale nie dodał nic na temat olimpiady.
Pan Hosokawa usiłował wymyślić coś innego. Po długim locie miał wrażenie, że w czasie, który spędził na pokładzie samolotu, zapomniał, jak się rozmawia. Jednocześnie czuł, że to na Genie powinien ciążyć obowiązek zabawiania go rozmową.
– Pana rodzina nadal tam mieszka?
Gen Watanabe zastanawiał się przez chwilę, jakby próbował sobie przypomnieć. Minęła ich zgraja australijskich nastolatek z plecakami. Ich krzyki i śmiech wypełniły halę. „Wombat!” – zawołała jedna z nastolatek, a reszta odpowiedziała: „Wombat! Wombat! Wombat!”. Zataczały się ze śmiechu, kurczowo oplatając się nawzajem ramionami.
– Tak, cała – odpowiedział Gen, patrząc z ostrożną podejrzliwością na plecy nastolatek. – Mój ojciec, moja matka i dwie siostry.
– Pana siostry są mężatkami? – Pana Hosokawy nie obchodziły siostry, lecz już prawie skojarzył ten głos, jak dźwięki na początku pierwszego aktu… jakiego utworu?
Gen spojrzał prosto na niego.
– Są mężatkami, proszę pana.
Nagle to nieciekawe pytanie nabrało cech niestosowności. Pan Hosokawa odwrócił wzrok, Gen zaś wziął jego bagaż i poprowadził wszystkich przez szklane przesuwne drzwi ku potwornemu upałowi południa w Grecji. Limuzyna już czekała, chłodna i z pracującym silnikiem, i mężczyźni wsiedli do środka.

 
Wesprzyj nas