Sylwia Zientek w powieści “Lunia i Modigliani” przedstawia świat paryskiej bohemy początku dwudziestego wieku. To wypełniona emocjami opowieść o wrażliwych artystach, borykających się z niezrozumieniem i brakiem środków do życia, skłonnych poświęcić wszystko dla sztuki, nawet własne szczęście i miłość.


Amedeo Modigliani, dziś uznawany za jednego z najwybitniejszych malarzy, pozostawił po sobie dzieła osiągające na aukcjach niebotyczne ceny. W czasach, gdy tworzył, europejska publiczność, krytyka i marszandzi uznawali go za szaleńca, jego “bohomazy” wywoływały szok, niesmak i oburzenie, a sam artysta żył w nędzy, trawiony przez gruźlicę i alkoholizm.

Ludwika Czechowska, pochodząca z ubogiej, robotniczej rodziny, dzieciństwo i młodość spędziła w Krakowie. Przełomem w jej życiu stała się wizyta na wystawie malarstwa w Sukiennicach, gdy zafascynowana dziełami ówczesnych mistrzów zaczęła marzyć o dołączeniu do świata sztuki. Szczęśliwym trafem wkrótce otrzymała propozycję wyjazdu do Paryża, a pobyt w tym mieście stał się dla Luni początkiem nowego życia. Zaprzyjaźniła się z polskim małżeństwem Leopoldem i Hanką Zborowskimi. Leopold próbował wówczas swych sił w zawodzie marszanda, a jednym z jego podopiecznych został Amedeo Modigliani, artysta niedoceniany i według opinii środowiska kiepski i nie rokujący nadziei na szerszą karierę. Jednak intuicja podpowiadała Leopoldowi, że Amedeo jest malarzem wybitnym, a jego nowatorstwo zyska prędzej czy później uznanie.

Trwała I Wojna Światowa, dla francuskiej stolicy były to trudne czasy, pełne niedoborów i wyrzeczeń, rynek sztuki zamarł, coraz trudniej było znaleźć kupca na obrazy a konkurencja wśród twórców była duża. W związku z tym mieszkający w mieście artyści cierpieli biedę i głód, zwłaszcza ci bez wyrobionego nazwiska lub uważani za marnych, jak Modigliani. Lunia poznała Modiglianiego w kawiarni “La Rotonde”, w której gromadzili się mieszkający w Paryżu malarze. Młoda kobieta szybko uległa fascynacji artystą, stała się jego modelką, muzą, opiekunką i najbliższą przyjaciółką. Wspierała go w każdy możliwy sposób, dokarmiała i pielęgnowała w chorobie, pomagała Zborowskiemu szukać kupców na dzieła artysty.

Lunia, kiedy poznała Modiglianiego, była młodą kobietą, poszukującą swojej życiowej drogi, a ta znajomość i zażyłość z fascynującym artystą i człowiekiem, zaowocowała głębokim zainteresowaniem sztuką, a jej późniejsze życie skoncentrowało się wokół artystów. Została uznaną marszandką, prowadziła galerie w Paryżu, urządzała wystawy i starała się promować dobre malarstwo.

Sylwia Ziętek, autorka “Polek na Montparnassie”, pasjonującej opowieści o kobietach artystkach, odważnych, bezkompromisowych i łamiących konwenanse, w powieści “Lunia i Modigliani” po raz kolejny wraca do artystycznego Paryża. Tym razem bohaterami książki uczyniła wybitnego, niedocenianego artystę i kobietę, która była skłonna poświęcić wiele, z miłości do sztuki, by jej podopieczny zyskał należne mu miejsce w panteonie uznanych malarzy.

Sylwia Zientek pokazuje artystyczną wrażliwość i stawianie Sztuki ponad wszystko, kiepskie radzenie sobie z codziennymi problemami i gehennę życia na krawędzi

Autorka znakomicie pokazała życie paryskiej bohemy i środowiska polskiej emigracji w trudnych latach początku XX wieku – życie na skraju ubóstwa, codzienną walkę o przetrwanie, upadki i wzloty mniej lub bardziej wybitnych artystów, ich ekscentryczne zachowania, popadanie w alkoholizm, narkomanię, depresję, niszczenie samego siebie. Z drugiej strony Sylwia Zientek pokazuje artystyczną wrażliwość i stawianie Sztuki ponad wszystko, kiepskie radzenie sobie z codziennymi problemami i gehennę życia na krawędzi. Autorka dobrze wykorzystała dostępne materiały źródłowe, co zaowocowało znakomitymi opisami środowiska artystów, marszandów i kolekcjonerów, barwnymi charakterystykami postaci i niepowtarzalnymi, klimatycznymi obrazami paryskich ulic, kawiarni i galerii.

Nietypowe związki Luni Czechowskiej i Amedeo Modiglianiego to historia prawdziwa, którą Sylwia Zientek przełożyła na wzruszającą opowieść o ich wzajemnej fascynacji, przyjaźni, może nawet miłości. Autorka przedstawia Lunię jako kobietę, która była w stanie wywrzeć zbawienny wpływ na chimerycznego, trudnego we współżyciu i bezkompromisowego malarza i pokazuje znaczącą rolę, jaką odegrała w łagodzeniu jego kaprysów, fochów i autodestrukcyjnych zachowań. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby nie upór i zaangażowanie Luni w ten skomplikowany związek – świat sztuki mógłby przejść obojętnie obok dzieł genialnego artysty.Wanda Pawlik

Sylwia Zientek, Lunia i Modigliani, Wydawnictwo Agora, Premiera: 26 października 2022
 
 

Zobacz także:

 

Sylwia Zientek
Lunia i Modigliani
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 października 2022
 
 

– lipiec 1916 –

Pierwszy raz


Z zalanej światłem ulicy wchodzę do okazałego budynku. W pustej sali z ciemnych prostokątów ścian wyłaniają się wydłużone twarze o ostrych rysach i łabędzich szyjach. Skóra koloru przypominającego miąższ dyni odcina się od niejednolitego, niedbale namalowanego tła, stanowiącego ledwie namiastkę prawdziwej scenerii, w jakiej musieli pozować portretowani. Kobiety, mężczyźni, dziewczęta i chłopcy patrzą wprost, ale nie wiem, czy na mnie. Przybliżam się do rozmieszczonych na ścianie nieoprawionych obrazów. Oczy ludzi na portretach to jedynie puste plamy, ujęte czarną linią w kształt migdałów. Przyglądam się starannemu podpisowi na płótnach – Modigliani.
– Luniu, przyznaj, że nigdy nie widziałaś tak oryginalnych portretów. Jak ci się podobają? – pyta towarzyszący mi Leopold Zborowski, starszy ode mnie o kilka lat przyjaciel mojego męża Kazimierza Czechowskiego z czasów krakowskich, poeta. Z okazji moich dwudziestych drugich urodzin zaprosił mnie na niewielką wystawę prac kilkunastu nowoczesnych malarzy. Chciał mi koniecznie pokazać obrazy pewnego włoskiego artysty.
Do Salon d’Antin przyszłam ubrana w najlepszą kremową sukienkę, w której przed rokiem brałam ślub, przejęta faktem, że wkraczam do domu słynnego projektanta.
Leopold przygląda mi się wnikliwie i z ledwie widocznym uśmiechem triumfu mówi:
– Niezwykłe, prawda? Każdy z tych portretów przyśpiesza bicie mojego serca.
Przybliżam się do obrazów. Moje spojrzenie błąka się od jednej postaci do drugiej. Mam ochotę dotknąć chropowatej, pokrytej warstwami farb powierzchni. Obrazy wyzwalają spokój. Widoczni na portretach ludzie są jakby wyrzeźbieni na płaszczyźnie płótna, wydobyci za sprawą śmiałej linii z poprzecinanego prostopadłymi liniami tła. Szkic postaci pozostaje doskonale widoczny. Czarna linia tworzy wydłużony owal twarzy, zaznacza nos, usta, brwi, linię włosów i oczy.
Podchodzę jeszcze bliżej. Chcę się przyjrzeć widocznym na płótnie śladom ruchów pędzla, pozornie niedbałych. Czuję wibracje w tych gestach, jakąś nerwowość podszytą bezgranicznym smutkiem.
Mój wzrok biegnie ku zafrasowanej twarzy kobiety, która została stworzona zaledwie kilkoma liniami czarnej farby. Wydłużona szyja. Puste oczy w formie migdałów, mocno nakreślone usta i nos. Na głowie czarny kapelusz z pobieżnie zarysowanymi piórami. Tło przecinają linie tworzące prostokątne płaszczyzny. Zielonkawa szarość została nałożona tak niestarannie, że pod spodem widoczne są sploty materii płótna. Czerń bluzki, plama bieli na kapeluszu, brzoskwiniowy odcień skóry i modelujące twarz muśnięcie zielenią, które ożywia płaski portret. Frywolne litery informują: „Madam Pompadour 1915”. Ciekawe, czy „e” na końcu wyrazu „madame” gdzieś się zgubiło, czy zostało celowo pominięte? Może ten Włoch niedostatecznie zna francuski.
Nawet nie wiem, skąd bierze się silne wrażenie, jakie robią na mnie te obrazy. Od jakiegoś czasu obracam się w kręgach polskich artystów żyjących w Paryżu, ale obrazy Modiglianiego są odmienne od uroczych kwiatów i martwych natur, jakie maluje moja przyjaciółka i świadkowa na moim ślubie Stefania Łazarska.
– To podobno autoportret samego Modiglianiego. – Leopold wskazuje na niewielkich rozmiarów płótno i widniejącego na nim smutnego pierrota. – Właściwie do niedawna uważał się za rzeźbiarza. Dał sobie spokój z kamieniem, bo trudno teraz go zdobyć, jest zbyt drogi i za dużo przy tym niezdrowego dla płuc pyłu.
Teraz dokładnie widzę rękę rzeźbiarza, która trzyma pędzel i żłobi zarysy postaci w warstwach gęstej farby.
– Te twarze przypominają maski, prawda? Widziałaś kiedyś afrykańskie statuetki albo starożytne maski? – pyta Zbo z błyskiem w oku.
Przecząco kiwam głową.
– To niewiarygodne! Gdyby kilku artystów tu, w Paryżu, nie odkryło statuetek wykonanych przed setkami lat przez jakiegoś czarnego człowieka, który nie umiał pisać ani czytać, sztuka nowoczesna wyglądałaby dzisiaj zupełnie inaczej – stwierdza Leopold.
Nie znam się zbytnio na sztuce, ale przed Zbo nie muszę niczego udawać. Kazik zabrał mnie którejś niedzieli do Luwru, dla niego całe to bogactwo to burżuazyjny przeżytek. Kręciło mi się w głowie od tych wszystkich arcydzieł, kobiet w dziwnych pozach, madonn, generałów i starożytnych posągów. Chciałam wiedzieć o nich więcej.

 
– Leopold zupełnie zwariował, cały czas opowiada o tym Włochu, którego nazwiska nie umiem powtórzyć. Idź z nim obejrzeć te obrazy, nie będziesz się nudzić sama w domu w dniu swoich urodzin. Rozerwij się trochę – powiedział wczoraj rano mój mąż przed wyjściem do pracy. Od pół roku przez kilkanaście godzin dziennie pracuje jako szofer pewnego arystokraty o polskich korzeniach.
Od kiedy cukier stał się w Paryżu dobrem deficytowym, a w piekarniach nie można kupić nawet croissantów, dla Kazimierza nie ma już pracy w jego wyuczonym zawodzie cukiernika. Wiem, że przed dziesiątą wieczorem nie wróci do domu. Towarzystwo Leopolda jest dla mnie wybawieniem. Wysoki, szczupły, ubrany w skromny, ale schludny garnitur, z wypielęgnowaną brodą i opadającymi na czoło ciemnymi włosami, w ciemnoszarym kapeluszu borsalino – Zbo nie tylko dzisiaj prezentuje się niezwykle szykownie.
Kazik przedstawił mi go pod koniec zeszłego roku i od tego czasu Zbo jest dla mnie jak opiekuńczy i serdeczny starszy brat. Przyjechał do Paryża – tak jak ja – przed trzema laty. Chciał studiować historię sztuki i pisać wiersze. Gdy latem 1914 roku wybuchła wojna, jako obywatel Galicji został uznany za wroga Francji i umieszczony w obozie dla internowanych. Po kilku miesiącach, dzięki staraniom hrabiny Czartoryskiej, schorowany i osłabiony wyszedł wreszcie na wolność. Pobyt na południu Francji przywrócił go do zdrowia.

 
– Jeśli chcesz i masz czas, mogłabyś towarzyszyć mi w poszukiwaniach skarbów na straganach bukinistów i pchlich targach. Będę ci opowiadał o sztuce, co ty na to? – proponuje Leopold. – Ledwie w zeszłym tygodniu, wyobraź sobie, wyszperałem u takiego jednego malutką akwarelę. Spodobała mi się, kupiłem za pięć franków, a później poszedłem pokazać ją antykwariuszowi i okazało się, że to osiemnastowieczna praca znanego malarza. Dostałem za nią – Zbo ścisza głos – tysiąc franków!
Wydaję z siebie okrzyk zaskoczenia. Że też coś takiego może się przytrafić biednemu poecie w trudnych czasach.
– A skąd mam nowy garnitur, buty i kapelusz, jak myślisz? – Zbo się uśmiecha. – Zamierzałem zaprosić ciebie i Kazia na une coupe de champagne!
Z uznaniem kiwam głową. Leopold ewidentnie zna się nie tylko na modzie, ale też na sztuce.
– Z chęcią pójdę z tobą buszować w straganach bukinistów – deklaruję. Kiedy nie pomagam Stefanii w jej atelier przy szyciu lalek, potwornie się nudzę, zwłaszcza gdy Kazik całymi dniami jeździ z hrabią.
Mój wzrok zatrzymuje się na dłużej na smutnej, zielonkawopomarańczowej twarzy młodego mężczyzny, którego długą szyję ozdabia biały kołnierz odcinający się od ponurych szarości i butelkowej zieleni tła. Na dole obrazu niedbałe litery, przypominające napisy wyryte na murach czy kamieniach pomników, tworzą wyraz „Pierrot”.
– Dlaczego on ma jedno oko otwarte, a drugie zamknięte? – pytam Leopolda, zbliżając się do portretu mężczyzny w kapeluszu. Jedno z jego oczu jest puste, drugie okalają rzęsy, a obok postaci widnieje napis wielkimi literami: „Paul Guillaume”.
– Kiedy ledwie przedwczoraj tu, w tej sali, poznałem Modiglianiego, zadałem mu dokładnie to samo pytanie – zaczyna opowieść mój przewodnik. – Przedstawił nas sobie Mojżesz Kisling, pewnie go znasz, malarz z Krakowa. Wiesz, jaką odpowiedź otrzymałem? „Bo tylko jednym okiem patrzysz na świat, a drugim w głąb duszy”. Ciekawe, prawda? Modigliani to bardzo elokwentny człowiek.
Myśl o tym, że te dziwne obrazy namalował ktoś, kto mieszka w Paryżu, intryguje mnie. Mogłabym go spotkać, być może minęłam go na bulwarze, może siedział gdzieś obok w jednej z kawiarni, w których czasami bywam. Zbo jakby czytał w moich myślach:
– Mam nadzieję, że poznasz go osobiście. Mieszka na Montparnassie, codziennie można go spotkać w café La Rotonde.
– Czy jest sławny?
– Nie, skąd! Na razie nie – podkreśla Leopold. – Jego obrazy wcale się nie podobają. Ale zapamiętaj moje słowa, niedługo te obrazy będą się doskonale sprzedawać. Niech tylko skończy się wojna i ten potworny zastój na rynku sztuki! Nikt nie maluje tak jak on, jest jedyny w swoim rodzaju.
Zbo co chwila przeczesuje dłonią opadającą na czoło falę grzywki, gładzi się po wypielęgnowanej brodzie. Krąży po sali, podchodząc to do jednego, to do innego obrazu.
– Gdybym tylko miał pieniądze, żeby podpisać z nim kontrakt, zająć się sprzedażą jego obrazów… – snuje plany Zbo. – Zrobiłbym, co w mojej mocy, aby mógł w spokoju pracować i nie musiał dzień w dzień rysować po kawiarniach portretów, żeby wymienić je za posiłek czy kieliszek wina.
A więc on też klepie biedę. Wiem, że niemal wszyscy polscy artyści w Paryżu cienko teraz przędą. Wielu z nich widuję w atelier Stefanii Łazarskiej. Odcięci od pomocy z kraju, przymieraliby głodem, gdyby nie pomysł Stefanii na szycie szmacianych lalek.
Teraz, gdy trwa wojna, wiele galerii zamknięto, nie odbywają się coroczne wystawy. Rynek sztuki wpadł w zastój. Taki wernisaż to wyjątkowe wydarzenie. Malarze sami je sobie zorganizowali, a zwolniony z frontu rozchwytywany krawiec Paul Poiret użyczył na wystawę swoich pomieszczeń.
Nikt nie ma już złudzeń, że wojna szybko się skończy. Z każdym miesiącem jest coraz gorzej. Co prawda bosze, jak się tutaj mówi, nie wkroczyli do Paryża, nie zniszczyli go zbytnio bombami zrzucanymi z zeppelinów, ale każdego dnia zabijają tysiące żołnierzy. Przed dwoma miesiącami pod Ypres zaatakowali ich gazem, który jednego dnia wybił przeszło pięć tysięcy ludzi.

 
Może uda mi się pomóc. Pytam Leopolda, czy ten Włoch nie chciałby szyć lalek.
– O nie! Modigliani to dumny człowiek. – Odpowiedź jest natychmiastowa. – Osobliwy typ. Musiałabyś go poznać, żeby zrozumieć, o czym mówię. Jest ubogi, ale ma się wrażenie, że to arystokrata. W jego sposobie bycia jest coś wyniosłego, a jednocześnie szczerego, sam nie wiem, jak to ująć. Na Montmartrze słynie z awanturniczych wyczynów. Na Montparnassie mówią na niego Modi. Wiesz dlaczego?
Kręcę przecząco głową.
– Po francusku ten skrót jego nazwiska brzmi jak maudit, czyli „przeklęty”. Jak poeci przeklęci – tłumaczy Leopold i patrzy na mnie badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy wiem, o czym mówi.
– Jak Rimbaud, Baudelaire? – odpowiadam potulnie jak uczennica, która chce usatysfakcjonować nauczyciela.
– Dokładnie! Jest w nim trochę z poetyckiego włóczęgi żyjącego poza społeczeństwem. Rozmawiałem z nim co nieco o poezji, mówi o niej zdecydowanie więcej niż o sztuce. Sam też pisze wiersze. Zna podobno całą „Boską komedię” na pamięć i często ją cytuje.
– Malarz-poeta! Ty możesz być poetą-marszandem – zwracam się do Leopolda.
– Przyznam ci się, że chciałbym spróbować. – Zbo odwraca wzrok i uśmiecha się odrobinę kokieteryjnie. – Ale na to potrzeba pieniędzy. Czuję, że moja determinacja pomogłaby Modiglianiemu. Teraz opiekuje się nim obiecujący i sprytny marszand Paul Guillaume. Widziałaś jego portret, ten z napisem „Novo Pilota”. Zdaje się, że Modigliani wiązał z nim duże nadzieje. Guillaume jest młody, a już ma spore sukcesy i cieszy się dobrą opinią wśród artystów.

 
Z wytwornego budynku wychodzimy na Avenue d’Antin zalaną miodowym światłem, które jest niczym symfonia opiewająca koniec dnia: oblewa wierzchołki platanów i najwyższe piętra strzelistych kamienic o rzeźbionych gzymsach i balkonach z kutego żelaza. Nie mogę pohamować wzruszenia wszystkim, co pulsuje teraz we mnie: wrażeniami, jakie wyniosłam z wystawy, uniesieniem, jakie wzbudza pełnia lata, faktem, że kocham i jestem kochana.
To nie do wiary, powtarzam sobie w myślach, że już od trzech lat mieszkam w Paryżu. Ja, Ludwika Makowska, od niedawna Czechowska – córka stolarza! Latami marzyłam o wyrwaniu się z ponurych przedmieść robotniczego Krakowa. Do Paryża przyjechałam w końcu z państwem Wańkowskimi. Przygoda miała trwać tylko kilka tygodni, ale udało mi się zdobyć tu pracę i pozostać. A na wieczorku Towarzystwa Artystów Polskich poznałam recytującego swoje poezje Kazika. On też mieszkał wcześniej w Krakowie. Był dyplomowanym cukiernikiem i, podobnie jak mój ojciec, zagorzałym socjalistą. Miał w sobie jakąś miękkość, która nie pasowała do jego surowej fizjonomii: ogolonej na łyso głowy, wąskich ust, drobnej budowy ciała. Zaintrygował mnie ten poeta, cukiernik i komunista. Kiedy przedstawiono nas sobie, wpatrywał się we mnie z takim pragnieniem w oczach, że nie miałam wątpliwości, jak bardzo mu się spodobałam. Już w pierwszych zdaniach podkreślił swoją wiarę w rewolucję. Odczułam pewne rozczarowanie na wieść o jego działalności politycznej. Przez całe dzieciństwo i młodość nasiąkałam socjalistycznymi ideami. Uciekłam do Paryża także po to, aby odciąć się od ideologii, przez którą nasza rodzina żyła w nędzy i lęku przed stróżami prawa.
Kazik wydał mi się inny od fanatyka, jakim był mój ojciec. Zjednał mnie sobie melancholijnymi wierszami. Tego właśnie pragnęłam. Tu, w Paryżu, wciąż dostawałam coraz więcej.
Jak to się stało, że życie okazało się dla mnie tak łaskawe?

 
 

– wrzesień 1916 –

La Rotonde


Ostatnio coraz rzadziej widuję męża. Ciężko pracuje, a resztę jego czasu i energii pochłaniają komitety, zebrania z towarzyszami, pisanie tekstów do socjalistycznej prasy emigracyjnej, a niekiedy wierszy, które sławią życie zwykłego robotnika, takiego jak mój ojciec. Kazik jest zaaferowany swoimi sprawami – mniej wojną tutaj, u granic Francji, a bardziej sytuacją w Rosji.
Dał mi ostatnio dziesięć franków i powiedział, żebym kupiła sobie nowe, praktyczne ubranie.
– Tylko nic burżuazyjnego, nic zbytkowego! My, socjaliści, z szacunku dla ludzi pracy musimy się ubierać najskromniej, jak to możliwe – zastrzegł. Ten komentarz mógł sobie darować, w końcu mieszkamy w Paryżu.
Czasami bywamy z Kazimierzem w ulubionej kawiarni polskiej kolonii na Montparnassie – La Rotonde, usytuowanej przy skrzyżowaniu bulwarów Montparnasse i Raspail, w sercu dzielnicy. Przed lokalem, na tarasie z racji ekspozycji na słońce nazywanym „plażą”, zwykle siedzi ktoś znajomy.
To tutaj przychodzi się, gdy brak pieniędzy nie pozwala napełnić żołądka i biała kawa – café crème – za kilka sous zastępuje posiłek. Na szczęście właściciel lokalu, nazywany Papą Libion, toleruje te wielogodzinne posiedzenia przy filiżance. Ma słabość do artystów: pozwala im podbierać kawałki bagietki z wystawionego przy barze koszyka, czasami karmi wygłodniałych, przyjmuje ich prace jako zapłatę za wypite trunki i zjedzone croissanty. Każdy twórca jest tu mile widziany, o ile nie urządza burd i awantur, zwłaszcza na tle politycznym.
Tutaj przesiadują oni w chłodnie dni, gdy trudno wytrzymać w nędznej, nieogrzanej pracowni. Tu wreszcie przychodzą pobyć z ludźmi, uśmierzyć tęsknotę za domem, rodziną, bliskimi, dowiedzieć się, co w trawie piszczy, omówić skandale i zadumać się nad cudzym nieszczęściem, bo tych nigdy nie brakuje. Czasami można wznieść toast za czyjś sukces, o ile ów szczęściarz zafunduje znajomym kieliszek czegoś mocniejszego.
Kazimierz lubi ten lokalik. Parę lat temu grali tutaj w szachy Lenin i Trocki! Z głównego pomieszczenia można popatrzeć przez okna na bulwar Montparnasse. Chyba że siedzi się na zewnątrz, przy ciasno ustawionych stolikach na tarasie. Wówczas chłonie się paryską ulicę, zgodnie z tutejszym zwyczajem przygląda się ludziom, rozpoznaje niektórych przechodniów.
W ten wrześniowy wieczór chowamy się w środku. Pada deszcz, więc jest tłoczno. Tumult i szum ożywionych rozmów. Papierosowy dym.
Mój wzrok nieustannie kieruje się w stronę drzwi i na widoczny za szybą trotuar. Czy dzisiaj pojawi się Modigliani? Wypatruję go od przeszło dwóch tygodni. Od kiedy zobaczyłam jego portrety w Salon d’Antin, często wracam do nich myślami.
Bardziej niż rozmowa i zimna już kawa interesują mnie wchodzący do lokalu ludzie. Właściciel, potężnej postury Francuz, pilnuje, żeby do środka nie dostały się damy z półświatka, czyli modelki malarzy albo pracownice fabryk produkujących uzbrojenie. Ponoć zachęcają mężczyzn do lubieżnego zachowania, śmieją się w wyuzdany sposób i piją za dużo alkoholu. Nie tak łatwo rozpoznać te panie, więc Papa Libion nie wpuszcza żadnej kobiety bez kapelusza na głowie. Najwyraźniej kapelusz jest biletem wstępu do świata rządzonego przez ugruntowane normy społeczne.
Ubiór każdej z wchodzących kobiet poddawany jest natychmiastowej ocenie, podczas gdy panowie ostentacyjnie noszą kombinezony mechaników – jak choćby Kisling, paradujący w uniformie z poprzeczną dziurą pod pośladkiem – albo typowo robocze drelichy. Ich nikt nie osądza, wręcz przeciwnie, są uznawani za oryginalnych. To przecież artyści! Widać im wolno więcej.
Moją uwagę przykuwa skromnie ubrana, smukła kobieta o wyglądzie arystokratki, łagodnych rysach twarzy i ciemnobrązowych, falujących włosach spiętych w luźny kok, nie tak ścisły i ugładzony jak mój. Jest szykowna i piękna.
Rozgląda się dyskretnie dookoła przez moment, po czym pełnym gracji skinieniem głowy odpowiada na entuzjastyczne zachowanie Leopolda, który niczym rażony prądem, unosi się z krzesła, macha ręką, gasi papierosa i poprawia grzywkę spadającą mu na lewe oko.
– To ona! To Hanka – szepcze w moim kierunku, nie kryjąc ekscytacji. Kobieta podchodzi do naszego stoliczka. Emanuje gracją i powściągliwością.
– Anna Sierzpowska, ale wszyscy mówią na mnie Hanka. – Dama podaje mi rękę.
Czuję ukłucie zazdrości, gdy patrzę na jej cerę pełną blasku i świeżości. Przedstawiam się z zakłopotaniem. Przy pięknej kobiecie znowu czuję się jak córka krakowskiego robotnika. Co ja robię wśród tych dystyngowanych ludzi?
Następuje wymiana grzeczności. Okazuje się, że Kazik miał już okazję poznać panią Hankę. Wspominał zresztą o nauczycielce o szlacheckim pochodzeniu, która uczy polskiego i niemieckiego dzieci pochodzące z arystokratycznych rodzin polskich emigrantów w Paryżu.
Muszę się pilnować, aby nie patrzeć na nią cały czas. Jest swobodna, elokwentna, a jednocześnie zdystansowana. Jakby miała ten sposób bycia we krwi. Ma na sobie ciemną sukienkę i żakiet w kolorze gołębiego błękitu, z perłowymi guzikami. Na pewno jest starsza ode mnie, od Zborowskiego też. Ile może mieć lat? Na pewno ponad trzydzieści. Zdradzają ją drobne zmarszczki wokół oczu.
Spod pukli kasztanowych włosów prześwieca matowy blask kolczyków z pereł. Rysunek wąskich ust jest tak subtelny! Uśmiecha się kurtuazyjnie w odpowiedzi na poufałe zachowanie Zborowskiego, który bierze jej dłoń i obwieszcza, że Hanka zgodziła się zostać jego żoną. Stolik reaguje owacją, wszyscy wznoszą kieliszki w toaście. Hanka spuszcza wzrok i uprzejmie dziękuje. Będąc obok niej, Zbo zachowuje się jak pijany. Przytacza od razu historię ich pierwszego spotkania, do którego doszło tuż po rozpoczęciu wojny właśnie w La Rotonde. To był coup de foudre – zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia.
Zamawiamy po jeszcze jednym kieliszku wina na koszt Zborowskiego. Kurtuazyjna rozmowa schodzi na kwestię niedawnych odkryć Leopolda, jego wyjątkowo fartownej transakcji i sprzedaży akwareli Fragonarda kupionej u bukinistów. Kieruję pochwały pod adresem Leosia, a Hanka dorzuca swoje trzy grosze:
– Przekonuję go, że z jego darem opowiadania o sztuce i siłą perswazji powinien zająć się sprzedażą obrazów. Ten Włoch, który tak cię zachwycił, jak się nazywa? Modigliani?
– Ach, Modigliani! – podchwytuje z emfazą Leopold. – To jeden z najwspanialszych modernistów, nie gorszy niż Picasso. Wiem, co mówię. Od kiedy zobaczyłem jego prace, nie mogę przestać o nich myśleć.
Hanka przerywa mu stanowczo i kontynuuje swoją myśl:
– Pozostaje niedoceniony, mimo że reprezentuje go tak sprawny marszand jak Paul Guillaume. Jestem przekonana, że gdybyś to ty zajął się jego sprawami, byłbyś w stanie sprzedać każdy jego obraz!
Następnie Hanka zwraca się do mnie:
– Namawiam go, żeby spróbował swoich sił jako marchand sans galerie, marszand bez galerii, jeśli tylko udałoby się uzyskać jakąś sumę na start.
Przytakuję z entuzjazmem, choć nie mam pojęcia, o czym właściwie mówią.
– Jeśli André Derain dotrzyma słowa i przekaże mi swój obraz na sprzedaż, będzie można spróbować, prawda, mon chéri?
Hanka patrzy na Leopolda, który wlepia w nią maślany wzrok, po czym ujmuje jej dłoń i składa na niej szarmancki pocałunek:
– Ty wiesz najlepiej, na co mnie stać.
– Na początku kilka obrazów zaprzyjaźnionych artystów z Krakowa, znasz ich przecież wszystkich, dadzą ci jakieś prace w komis. – Hanka już planuje. Podoba mi się energia tej kobiety. – A dalej może umowa z Modiglianim? On zdecydowanie potrzebuje kogoś, kto się nim zaopiekuje, zapewni mu stabilizację i warunki do pracy. Słyszałam o nim to i owo, zdaje mi się, że wiem, czego ten człowiek oczekuje. A na pewno nie da mu tego ktoś taki jak Paul Guillaume!
– No to wypijmy za nową życiową drogę! – Kazik wznosi toast niemal pustym kieliszkiem.
– Ja przecież jestem poetą, przynajmniej chciałem nim być, gdy tu przyjeżdżałem. Żaden ze mnie znawca paryskiego rynku sztuki, jestem tu kimś obcym. – Zbo kryguje się, uśmiecha przepraszająco.
– I to jest właśnie twoja przewaga! Masz instynkt i sam wiesz najlepiej, jakie obrazy poruszają twoje serce! Wypijmy za marszanda-poetę! – pokrzykuje Kazik, przywołując gestem kelnera.
Za kolejne toasty będzie musiał zapłacić Zbo. Jesteśmy z moim mężem bez pieniędzy. Kazimierz dopiero jutro dostanie wypłatę, ale powiedział mi na ucho, że Leoś wygrał tego popołudnia niezłą sumkę w karty. Może jeśli będzie miał passę w pokerze, powiodą mu się inne plany. Trochę się dziwię, że taka osoba jak Hanka zgodziła się zostać żoną Zborowskiego, choć oboje tworzą elegancką i przystojną parę.
Kiedy śpiesząc się przed godziną policyjną, wracamy z Kazikiem do domu, poruszam temat małżeństwa Zborowskich.
– On tylko tak mówi, że wezmą ślub. Tak naprawdę będą po prostu żyć ze sobą i twierdzić, że są małżeństwem – wyjaśnia mój mąż. – Ona arystokratka, on biedny jak mysz kościelna, i do tego o cztery lata od niej młodszy! Jej rodzina kategorycznie nie zgodziła się na taki mezalians. Wuj, który od dziecka wychowywał Hankę – już ci opowiadałem, że wcześnie została sierotą – zapowiedział, że odetnie ją od rodziny i wykreśli z testamentu. Wtedy jej młodsza siostra, która uczy się tu w uczelni prawniczej, straci finansowanie. Zbo wyjawił mi to w tajemnicy. Nie możesz się przyznać, że o tym wiesz. Leopold jest tak zakochany, że zgodzi się na wszelkie warunki, byle tylko być z Hanką.
 
 
– wrzesień 1916 –

Wieloryb na czarnym niebie


To już moja trzecia jesień w Paryżu. Niosące się po ulicach dym i zapach pieczonych kasztanów są dla mnie coraz mniej obce.
Coraz trudniej za to zdobyć podstawowe produkty. Moje dni wypełnia teraz wyczekiwanie w długich kolejkach pod boulangerie, gdzie chleb dostępny jest tylko o określonych porach dnia, i poszukiwanie czegoś na kolację. Codziennie rano z wiklinowym koszykiem w dłoni opuszczam trzecie piętro naszej wciśniętej pomiędzy wyższe i nowsze budowle kamieniczki i wyruszam na łowy. Zajmujemy jednopokojowe mieszkanko, które Kazik wynajmuje od pewnego Polaka, socjalisty. Budynek mieści się przy wąskiej, wiekowej rue de Seine, łączącej lewe nabrzeże Sekwany z bulwarem Saint-Germain.
Najczęściej idę w stronę Panteonu, za którym przy uliczce Mouffetard od czasów średniowiecza odbywa się targ żywności i staroci. Stragany z serami obok wozów z kapustą sąsiadują tu ze stoiskami ze zdekompletowanymi sztućcami, porcelaną, bibelotami. Handlarze przekrzykują się, zagadują z humorem do młodych kobiet, racząc je aluzjami, które momentami ocierają się o nieprzyzwoitość. Nie zawsze wszystko rozumiem, przez co odzywki i spojrzenia starszych mężczyzn ogromnie mnie peszą. Czerwienię się i bąkając merci beaucoup, jak najszybciej płacę i odchodzę, nie odpowiadając na flirt. Wolę stare przekupki, od nich nauczyłam się najwięcej, jeśli chodzi o potoczny francuski, a poza tym zawsze podpowiadają, jak przyrządzić kalarepę czy mizerne w tym roku kabaczki.
Mój mąż wychodzi z domu bardzo wcześnie, zawsze ubrany w granatowy uniform ze złotymi guzikami, którego nienawidzi. Większość dnia spędza za kierownicą lśniącego, czarnego citroëna, a jeśli ma wolny czas, widuje się z polskimi kolegami, których wciąż ma w Paryżu, bardzo wielu. Wszyscy znają wszystkich i zwłaszcza ci z Montparnasse’u mogą się czuć jak w domu. Wystarczy przyjść do La Rotonde, aby porozmawiać po polsku, większość i tak nie zna innego języka. Czasem Towarzystwo Artystów Polskich organizuje wieczorki muzyczne czy literackie. Kazimierz już trzykrotnie deklamował przed grupą rodaków swoje wiersze o rewolucji.
Najczęściej jednak Kazik pędzi na spotkania w podejrzanych spelunach XIII dzielnicy, gdzie dyskutuje z anarchistami i komunistami o aktualnej sytuacji w Rosji albo o innych istotnych sprawach. Denerwuję się bardzo, jeśli nie wraca do domu przed zmrokiem.
Wieczorami gasną latarnie gazowe, ulice zalewa lawa ciemności, zaprawiając goryczą wspomnienie rozjarzonego Paryża, jaki zobaczyłam, gdy tu przyjechałam. Ale w końcu samochody zaczynają trąbić, stukot uderzających o bruk końskich kopyt przyśpiesza, słychać pokrzykiwania, nerwowe gwizdki, nawoływania ludzi chroniących się w bramach. Rozlega się budzący we mnie trwogę alarm.
Ilekroć zaczyna się nalot, a ja jestem sama w domu, serce galopuje mi jak szalone. Niekiedy pokonuję strach i spoglądam przez okno. Czerń kominów i dachów paryskich kamienic ledwo odcina się od szafirowej połaci nieba, na nim tylko kropki gwiazd, czasami rożek księżyca. Nagle nad miasto napływa złowrogi cień. To zawieszone w nicości monstrum, stworzony ludzkimi rękoma wieloryb, piękny i groźny zeppelin. Niebo niekiedy rozświetla łuna zrzuconej przez niego bomby. Mimo niebezpieczeństwa wiele osób wychodzi na balkony, na ulicę, aby obejrzeć ten apokaliptyczny spektakl.
Obowiązuje zaciemnienie, zapalam więc tylko maleńką świecę i wykładam na wyszczerbiony talerz w różyczki to, co udało mi się zdobyć w ciągu dnia. Czasami to trochę kaszanki, częściej jakaś zapiekanka gratin czy quiche z niemal niewidzialnymi drobinami boczku, gotowana fasola, czasem jedynie zupa cebulowa i chleb. I tak siedzę przy stole i czekam na niego. Starając się ignorować wycie syren, odtwarzam w głowie zasłyszane na ulicy sprośne piosenki – mój francuski poprawił się na tyle, iż rozumiem większość słów.
Z coraz słabszą nadzieją patrzę na stalowe niebo i wyczekuję złotawej poświaty babiego lata. Ilekroć przemierzam otoczone szpalerem kasztanowców alejki Ogrodu Luksemburskiego, marzę o wrażeniach, jakie wywołuje światło sączące się przez delikatną materię żółtych, czerwonych i rudych liści. Pewne miejsca tego ogrodu odrobinę przypominają mi krakowskie Planty. Szkoda, że tu, w Paryżu, z zadymionych wnętrz małych knajpek rozlegają się dźwięki akordeonu, za to rzadko słychać melodie wygrywane przez kościelne dzwony.
Pomyśleć, że dwa lata temu cieszyliśmy się ze zwycięstwa Francuzów w bitwie pod Marną, dzięki któremu miasto obroniło się przed wkroczeniem znienawidzonych boszów.
Na froncie bez zmian. Prasa nie donosi o wyczekiwanym przełomie ani żadnych sukcesach armii francuskiej, za to na ulicach Paryża widok młodego, zdrowego mężczyzny to rzadkość. Coraz częściej pojawiają się poruszający się o kulach ludzie bez nóg, bez rąk, z obandażowanymi głowami. Na ich twarzach malują się rezygnacja bądź trwoga, która mnie przeraża. Ilekroć mijam rannego w mundurze, serce bije mi mocniej i myślę o moich pięciu braciach. Dwóch z nich już wcielono do armii austriackiej. Nie wiem, co się z nimi dzieje, nie wiem nawet, czy moja siostra urodziła już swoje pierwsze dziecko.
Okrągłe słupy reklamowe są oblepione plakatami. Teatry i kina nie mają nic do zaoferowania. Państwo francuskie wzywa rodaków, aby sadzili ziemniaki. Ruchem omnibusów kierują teraz kobiety w męskich uniformach. Na ulicach rzadko widać olśniewająco ubrane damy, które w pierwszych tygodniach mojego pobytu w Paryżu tak bardzo poruszały moją wyobraźnię. Przypominały mi rajskie ptaki, mieniące się w blasku gazowych lamp boginie. Paryż był wówczas niekończącym się świętem, iskrzącym się widowiskiem próżności, piękna, beztroski i dekadencji, miejscem całkowicie niepodobnym do ponurego Krakowa.
Wspominam tamto lato 1913 roku jako ostatni akord belle époque. Myślę, że miałam szczęście, że zdążyłam chociaż przez krótki czas nacieszyć się światem, który zgasł. Tamte pierwsze tygodnie były życiem w bajce, do której wkroczyłam, zupełnie nie spodziewając się cudów, jakich przyjdzie mi być świadkiem.
Kiedy w nagrodę za ukończenie szkoły doktor Wańkowski – mój dobroczyńca, dzięki którego finansowej pomocy mogłam się uczyć w żeńskim gimnazjum – zaprosił mnie, abym towarzyszyła jego rodzinie w letniej wyprawie do Paryża, uznałam, że los przygotował dla mnie szczególny plan. Ojciec nie był zadowolony z tej propozycji, jako zacięty socjalista nie pochwalał idei wakacji w scenerii zepsutego – jak mawiał – Paryża burżujów i zgniłej arystokracji. Matka przekonała go jednak, że to dla mnie szansa. Kiedy odjeżdżałam koleją do Wiednia, nie krył nawet rozczarowania.
– Myślałem, że skoroś taka teraz wykształcona, swoim umysłem służyć będziesz ważnym sprawom, a nie szukać blichtru i rozrywek – powiedział. Zabolały mnie te słowa i nieustannie je sobie przypominam. Kochałam ojca jak nikogo na świecie. A jednak pojechałam, tak bardzo marzyłam o życiu innym niż to, które znałam w Krakowie.
Pani doktorowa przygotowała mi garderobę, polecając swojej służbie przerobić dawne ubrania panienki Wańkowskiej, tak abym nie przyniosła im wstydu. I tak, wystrojona jak nigdy dotąd, trafiłam do Miasta Świateł, jak słusznie nazywa się Paryż (zwłaszcza w porównaniu z ciemnym Krakowem) – miejsca przypominającego nierealne, skąpane w ostrym świetle barwne dekoracje. Pamiętam, jak nie mogłam się nadziwić, patrząc na młodych mężczyzn i kobiety całujących się publicznie na jednym z mostów czy nawet w kawiarni. W Krakowie nigdy nie widziałam tak śmiałego zachowania.
Widok pochłoniętych sobą par wzbudził we mnie pragnienie, jakiego dotąd nie znałam. Romanse i ckliwe opowieści, którymi ekscytowały się koleżanki, w gimnazjum nigdy mnie nie absorbowały. Zaczytywałam się w poezji drukowanej w magazynie „Chimera” i utożsamiałam z natchnionymi młodopolskimi wizjami duchowych zmagań.
Paryż mnie olśnił, zawrócił mi w głowie. Pragnęłam zostać tu na stałe. Spotkałam koleżankę, która przyjechała rok przede mną z Krakowa – ona pomogła mi znaleźć pracę opiekunki do dzieci w rodzinie pewnego polskiego pianisty. Później pracowałam w salonie urody, a następnie w rosyjskiej herbaciarni.
Kiedy wybuchła wojna, Francuzów opanowała euforia i wiara w szybkie zwycięstwo. Jako obywatelka wrogich Francji Austro-Węgier nie byłam w Paryżu mile widziana. Na szczęście na początku sierpnia na jednym z wieczorków w Towarzystwie Artystów Polskich poznałam Kazimierza.
Pamiętałam go z Krakowa. Niedługo przed moim wyjazdem do Paryża było o nim głośno za sprawą oskarżeń wobec głoszącego idee anarchistyczne doktora Wróblewskiego. Kazimierz był zagorzałym uczniem Wróblewskiego i współoskarżonym w procesie. Gdy sąd uniewinnił Wróblewskiego, Kazik został skazany na wydalenie z granic monarchii austro-węgierskiej. Przez Zurych dotarł do Paryża.
Zakochał się we mnie i mimo iż uważał małżeństwo za relikt burżuazyjnej moralności, zaproponował mi ślub, abym nie musiała opuszczać Paryża jako wróg Francji.
W maju 1915 roku pobraliśmy się w ratuszu VI dzielnicy przy placu Saint-Sulpice. Kazimierz wykazał się praktycznym podejściem.
– Kiedy wyjadę na wojnę walczyć, jak przystało na prawdziwego bolszewika, będziesz bezpieczniejsza jako mężatka – stwierdził, a ja przystałam na ten pomysł. Trzy lata ode mnie starszy Kazik nie zauroczył mnie bynajmniej aparycją, ale pracowitością i wrażliwością. Najbardziej urzekło mnie to, że ten żarliwy komunista o dużym bagażu życiowych doświadczeń pisał wiersze.
Świadkową na naszym ślubie była Stefania Łazarska, moja starsza koleżanka poznana na dobroczynnym koncercie jeszcze w Krakowie. Sama przerobiła swoją starą sukienkę i cudownie przyozdobiła mój kapelusz. W swoim mieszkaniu na Montparnassie Stefania wydała uroczysty obiad z cudem zdobytą perliczką jako daniem głównym i z prawdziwym makowcem kupionym w żydowskiej dzielnicy Marais, prawie tak dobrym jak ten, który robiła moja mama.

 
W te wypełnione trwogą wojenne dni niemal codziennie pomagam Stefanii w jej pracowni. Popołudniami salon jej skromnego domostwa ożywa. Przy słabiutkiej herbacie wokół okrągłego stołu siadają rozmaici artyści, którzy dzięki pomysłowi Stefci są w stanie przetrwać w Paryżu. Pan Tadeusz Łazarski, ceniony pracownik paryskiego Instytutu Pasteura, częstuje niekiedy wychudzonych gości samodzielnie sporządzoną nalewką z pigwy. Toczą się ożywione rozmowy po polsku, wszyscy wymieniają się wieściami otrzymanymi od bliskich.
Czasami ktoś siada do pianina i zaczyna grać Szopena, atmosfera staje się dość podniosła. Niektórzy mówią o szansie, jaką wojna może być dla naszej nieistniejącej ojczyzny. Goście opuszczają dom państwa Łazarskich pocieszeni i gotowi przetrwać kolejny dzień pod stalowym paryskim niebem. Kiedyś ta wojna musi się skończyć, ludzie znowu zaczną kupować obrazy. Na razie jednak trzeba szyć lalki, aby zdobyć kilka franków na godziwy posiłek, nieraz kwitował sytuację malarz Tadeusz Makowski.
Te śliczne lalki to coś więcej niż zwykłe bibeloty. Zdaję sobie z tego sprawę i podziwiając inicjatywę Stefci, bardzo chcę uczestniczyć w całym przedsięwzięciu. Niestety, mam dwie lewe ręce, jeśli chodzi o szycie. Czasami doszywam wstążki do czapki krakowiaka, Stefania daje mi też zadania polegające na drobnych poprawkach. Najczęściej wszywam lalkom metalową plakietkę z napisem „Atelier Lazarski” – lalki mają już ustaloną renomę i wkrótce będą sprzedawane w wielkim domu handlowym Printemps.
Niekiedy pomagam Stefanii rozstawić stoisko w holach przeróżnych sal koncertowych, gdzie po dobroczynnym spektaklu na rzecz ofiar wojny można wesprzeć walczących zakupem lalki wystylizowanej na osiemnastowieczną damę. Kobiety szybko ulegają impulsowi posiadania czegoś tak uroczego, zwłaszcza gdy pieniądze za ten kaprys przyczynić się mają szlachetnej sprawie. Produkcja idzie zatem pełną parą.
Powstają kolejne pomysłowe postacie, damulki w krynolinach, atłasowych kapeluszach i współczesne elegantki. Podziwiam artystki i artystów, którzy potrafią stworzyć coś tak prostego, a jednocześnie niepowtarzalnego. Ja tymczasem nie potrafię schludnie zszyć ubranka dla lalki. Owszem, w domu szyłam, przecież każda dziewczynka szyje. Ale cerowanie skarpet czy dziur na kolanach spodni młodszych braci to nie sztuka. Tutaj, w pracowni Stefanii, obok tych wszystkich zdolnych ludzi, przy artystach jestem nikim, nie umiem niczego i niczym nie potrafię zaskarbić sobie ich uwagi. Nie mam żadnych zdolności, niczego nie ma we mnie szczególnego, a tak bardzo chciałabym być zauważona. Każdy chce być kimś, będąc po prostu sobą.
Czasami spaceruję nabrzeżem, napawając się widokami mostów przerzuconych nad Sekwaną. Nie licząc niedzielnych wypraw do Luwru, rzekę przekroczyłam zaledwie kilka razy, zawsze w towarzystwie Leopolda. Niekiedy snuję się wąskimi uliczkami VI dzielnicy, przyglądam się wystawom zagraconych antykwariatów i sklepów z antykami albo maleńkich galerii, patrzę na obrazy. W żadnej z nich nie zobaczyłam portretów wykonanych przez Modiglianiego. Wiem, że rozpoznałabym jego kreskę.
Często wspominam tamtą wizytę w Salon d’Antin. Modiglianiego nadal nie udało mi się spotkać, chociaż słyszę o nim ostatnio coraz częściej – fascynacja Leopolda malarstwem Włocha przybiera na sile, odkąd zarobił trochę franków jako pośrednik w sprzedaży obrazów polskich znajomych.
Kilka razy towarzyszyłam Zborowskiemu w jego wyprawach „w poszukiwaniu skarbów”, jak sam je nazywa. Przetrząsaliśmy wspólnie setki starych książek i rycin w ustawionych wzdłuż nabrzeża budkach bukinistów, spędziliśmy godziny w zatęchłych sklepikach z antykami pełnych zakurzonych gratów. Pewnego dnia znaleźliśmy prawdziwy skarb: pochodzący z siedemnastowiecznej paryskiej drukarni egzemplarz encyklopedii Kartezjusza!
Niewielkich rozmiarów książka, kupiona za niecałe dziesięć franków w antykwariacie pod arkadami Palais-Royal okazała się warta tysiąc pięćset franków! W egzemplarzu brakowało jednej kartki (właściciel przybytku z lupą sprawdzał książkę przez ponad godzinę!), gdyby nie to, suma byłaby dużo wyższa. Ale i tak cieszyliśmy się jak dzieci. Za część tej kwoty Zbo kupił sobie nową panamę, Hance sprawił kapelusik o niewielkim rondzie, a mnie szal w ulubionym kolorze bordo.
Kiedy ja i mój mąż spotykamy się z Leopoldem w taniej restauracyjce Chez Rosalie na Montparnassie, przy wąskiej uliczce Campagne-Première, gdzie niedrogie pracownie zajmuje wielu artystów, Zbo gada jak w amoku.
Jak na marszanda bez własnej galerii idzie mu zaskakująco gładko. Wykupił jedynie w prefekturze patent zwykłego sprzedawcy. Martwą naturę Henryka Haydena sprzedał za sześćdziesiąt franków, a kobiecy portret Kislinga – za pięćdziesiąt.
Ostry zapach smażonego czosnku drażni moje nozdrza. Zbo snuje plany wobec Modiglianiego. On umiałby się nim zająć – ten artysta potrzebuje opieki, przyjaźni, odpowiedniego traktowania, podczas gdy jego marszand Paul Guillaume jest zbyt zajęty ważniejszymi transakcjami, wyrasta na eksperta od sztuki prymitywnej, ma podopiecznych, których prace sprzedaje się z łatwością.
Właścicielka restauracji, pani Rosalia – koścista, ruchliwa kobieta w neapolitańskiej chuście na włosach – sprawnie wiruje między zaledwie kilkoma pokrytymi obrusem w biało-czerwoną krateczkę stolikami, donosi oliwę, chleb, dolewa wina.
Jak opowiada Zborowski, podobno od lat stołuje się tutaj Modigliani. Za posiłki i wino płaci Rosalii swoimi rysunkami, które ta upycha po kątach, nie widząc w nich wartości. Czasami malarz obiera nawet ziemniaki i zmywa naczynia po gościach.
Jestem coraz bardziej zaintrygowana. Chciałabym go spotkać. Czekam na ten moment.

 
Wesprzyj nas