Poznaj mroczne oblicze słonecznego hiszpańskiego miasta i zakazaną, pachnącą cytrynami miłość w czasach krwawej dyktatury.


Madryt, 1957 rok. Faszystowska dyktatura generała Francisca Franco skrywa niejeden mroczny sekret. Tymczasem zagraniczni turyści i biznesmeni, skuszeni obietnicą słońca, wina i szybkiego zarobku, napływają do Hiszpanii.

Wśród nich jest osiemnastoletni Daniel Matheson, syn potentata naftowego, który wraz z rodziną przyjeżdża do Madrytu. Chłopak ma nadzieję, że dzięki obiektywowi aparatu nawiąże więź z krajem, w którym urodziła się jego matka. Fotografia — i przeznaczenie — stawiają na jego drodze Anę Torres Moreno.

To właśnie z powodu pięknej pokojówki z madryckiego hotelu Castellana Hilton i wstrząsających wydarzeń Daniel pozna śmiertelny strach i prawdziwe szczęście.

Gdy krok po kroku odkrywa tajemnicze losy rodziny Any, natrafia na świeże jeszcze rany i pulsujące bólem ślady po hiszpańskiej wojnie domowej.

Fotografie Daniela ściągają na niego niebezpieczeństwo. Musi podjąć trudne decyzje, by chronić tych, których kocha.

Ruta Sepetys
Fontanny milczenia. Miłość w cieniu dyktatury
Przekład: Jerzy Wołk-Łaniewski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 sierpnia 2022
 
 


Hiszpańska wojna domowa (1936–1939) zaczęła się od wojskowego puczu wymierzonego przeciwko demokratycznie wybranym władzom hiszpańskiej Drugiej Republiki i rozwinęła się w konflikt zbrojny między nacjonalistami a republikanami. Nacjonaliści pod wodzą generała Francisca Franco mogli liczyć na pomoc Hitlera i Mussoliniego. Republikanom, skupionym wówczas wokół demokratycznego rządu, pomagały Meksyk, Związek Radziecki, a także ochotnicy z ponad pięćdziesięciu krajów, a wsparcia udzielali im akademicy, twórcy, robotnicy, związki zawodowe oraz lewicowcy. Wewnętrznie podzieleni republikanie nie byli w stanie powstrzymać ofensywy nacjonalistów i skapitulowali w marcu 1939 roku.

Dyktatura Franco trwała trzydzieści sześć lat.

CZĘŚĆ PIERWSZA
1957
MADRYT

1
Stoją w kolejce po krew.
Wczesne słońce czerwca oblewa ogonek kobiet cierpliwie wyczekujących u el matadero. Wachlarze otwierają się z trzaskiem i zaczynają trzepotać w odpowiedzi tak na madryckie ciepło, jak na dobywającą się z rzeźni woń odsłoniętego mięsa.
Krew posłuży do zrobienia morcilli, to jest kaszanki. Odmierzyć ją trzeba starannie. Za dużo krwi i kaszanka wychodzi rozmiękła. Za mało, a kruszy się niczym suche grudki ziemi.
Rafael, myślami błądząc daleko od morcilli, ociera ostrze o fartuch. Powoli odwraca się od kolejki klientek i wystawia twarz ku niebu.
Wyobraża sobie, że jest niedziela. Wskazówki zegara wskazują godzinę szóstą.
Już czas.
Odzywa się trąbka i po arenie przetaczają się rytmy paso doble.
Rafael wychodzi na piasek, na słońce.
Gotów jest, by zmierzyć się ze Strachem.
W głównej loży areny walki byków zasiada dyktator Hiszpanii, generalissimus Francisco Franco. Zwą go El Caudillo – wodzem, bohaterem z łaski Boga. Franco spogląda w dół na arenę. Ich spojrzenia się spotykają.
Nie znasz mnie, Generalissimusie, lecz ja cię znam.
Jestem Rafael Torres Moreno i dziś nie odczuwam strachu.
– Rafa! – Nadzorca wali Rafaela po spoconym karku. – Ślepy jesteś? Kolejka jest. Przestań myśleć o niebieskich migdałach. Krew, Rafa. Dawaj im krew.
Rafa kiwa głową i kieruje się ku klientkom. Senna wizja areny prędko się rozmywa.
Dawaj im krew.
Wspomnienia z wojny drapią go w mózg. Cichy, kpiący głosik powraca, marzenia na jawie przeistaczając w koszmary. Pamiętasz, Rafa, co nie?
Pamięta.

*

Takiej sylwetki nie sposób pomylić.
Skórzani ludzie o skórzanych duszach.
Guardia Civil. Potajemnie przezywa ich Wronami. To słudzy generalissimusa Franco i właśnie pojawili się na ulicy.
– Nie tutaj, proszę – szepce Rafael ze swojej kryjówki pod drzewami.
Powyżej echem odbija się kwilenie małego dziecka. Spogląda w górę i dostrzega w otwartym oknie Julię, która trzyma ich najmłodszą siostrę Anę.
Ze środka dudni głos ich ojca.
– Julia, zamknij okno! Zamykaj drzwi i poczekaj na matkę. Gdzie jest Rafa?
– Tu, Papá – szepce Rafael, podkurczając nóżki w kryjówce. – Jestem tutaj.
Ojciec ukazuje się w drzwiach. Na krawężniku zjawiają się Wrony.
Rozrywa się strzał. Eksploduje błysk. U góry krzyczy Julia.
Rafa zamiera. Bez ruchu. Bez tchu.
No.
No.
No.
Wyciągają za ramię zwiotczałe ciało ojca.
¡Papá!
Za późno. Gdy z gardła wyrywa mu się krzyk, Rafa pojmuje sytuację. Właśnie się zdradził.
Wnet para oczu zwraca się ku niemu.
– Syn jest za drzewem. Łapać go!

*

Rafa mruga, by odpędzić bolesne wspomnienia, i skrywa obite serce za uśmiechem.
– Buenos días, señora. Czym mogę służyć? – pyta klientkę.
– Krew.
– Sí, señora.
Dawaj im krew.
Hiszpania daje krew od ponad dwudziestu lat. Niekiedy Rafa zastanawia się, ile jeszcze może dać.

2
To kłamstwo. To musi być kłamstwo.
Wiem, co zrobiłaś.
Ana Torres Moreno stoi na poziomie minus dwa, w piwnicy dla służby. Rwie karteczkę na strzępy, wpycha je sobie do ust i połyka.
Z korytarza słychać czyjeś wołanie.
– Pospiesz się, Ano, już czekają.
Pędząc przez pozbawiony okien labirynt z kamiennych ścian, zmusza się, by przyspieszyć. Zmusza się do uśmiechu.
Słaby blask nagiej żarówki muska światłem regał ze szpargałami. Ana dostrzega tyci zestaw do szycia i wrzuca go do koszyka. Biegnie do schodów i zrównuje krok z Lorenzą, która niesie na tacy selekcję papierosów.
– Blado wyglądasz – szepce Lorenza. – ¿Estás bien?
– Nic mi nie jest – odpowiada Ana.
Zawsze mów, że nic ci nie jest, zwłaszcza wtedy, gdy to nieprawda, przypomina samej sobie.
Dochodzą do szczytu schodów. Światło z kryształowego żyrandola w jaśniejącym lobby błyska i przyzywa.
Zwalniają i synchronizują kroki, by w idealnej koordynacji, z szerokim uśmiechem na twarzy, wyjść na marmurową posadzkę hotelowego lobby. Ana przepatruje w myślach listę zadań. Mężczyzna z Nowego Jorku będzie chciał gazetę i zapałki. Kobiecie z Pensylwanii trzeba donieść lodu.
Amerykanie uwielbiają lód. Niektórzy twierdzą, że we własnych kuchniach trzymają tacki z lodem w kostkach. Może tak się da. Ana widuje reklamy różnych urządzeń w błyszczących czasopismach ilustrowanych, które pozostawiają po sobie goście hotelu.
Fryżyder! Półki z nierdzewnego aluminium, system kontrolujący temperaturę masła!
Cokolwiek to mogło oznaczać. Wszystko poza Hiszpanią stanowiło tajemnicę.
Ana słyszy każde słowo, lecz goście nie mają o tym pojęcia. Przemyka z miejsca na miejsce, prędko wypełniając polecenia, toteż nie mają okazji, by z własnego świata zajrzeć do jej świata.
Julia, matrona ich pogruchotanej rodziny, nieustannie ją przestrzega. „Nazbyt łatwo ufasz, Ano. Zbyt wiele po sobie pokazujesz. Milcz”.
Ana ma dosyć milczenia, dosyć pytań bez odpowiedzi, dosyć tajemnic. Jako dziewczyna z poskładanych kawałków marzy o tym, by zacząć od nowa. Marzy o tym, by wyjechać z Hiszpanii. Lecz jej siostra ma rację. Jej marzenia okazały się niebezpieczne.
Wiem, co zrobiłaś.
„Choć raz słuchaj się zasad, a nie głosu swego serca” – prosi siostra.
Słuchaj się zasad. Plan zakłada, że ma się ukryć na widoku i jeszcze dostawać za to przyzwoitą pensję: pięć peset za godzinę. Jej starszy brat Rafael pracuje zarówno u rzeźnika, jak i na cmentarzu. Łącznie w obu miejscach zarabia ledwie dwanaście peset – to jest dwadzieścia centów, jeśli przyjąć kurs wymiany z hotelu – za cały dzień pracy.
Ana przekazuje zestaw do szycia konsjerżowi i szybko podąża do windy dla personelu. Poranek już minął, lecz lista zadań do wykonania tylko rośnie. W hotelu oficjalnie rozpoczął się sezon letni, który przygnał do Hiszpanii tysiące nowych gości. Drzwi windy otwierają się na siódmym piętrze. Ana opiera kosz na biodrze i szybko rusza długim korytarzem.
– Ręczniki do siedemset sześćdziesiąt – szepce, mijając ją, nadzorca.
– Ręczniki do siedemset sześćdziesiąt – potwierdza.
Amerykański hotel ma cztery lata, lecz Anie pachnie nowością. W koszyku niesie upchany plik hotelowych broszur, na których widnieje przystojny matador z czerwoną muletą. Na mulecie wymyślnym krojem pisma wypisano:
Castellana Hilton Madrid. Twój zamek w Hiszpanii.
Zamki. W dzieciństwie widziała stare pocztówki. W głowie przesuwają jej się kadry widmowej kroniki:
Wysadzana drzewami aleja Paseo de la Castellana – przy niej siedziby hiszpańskiej rodziny królewskiej i wielkie pałace. Wnet jasne obrazy ciemnieją. W Hiszpanii wybucha wojna domowa. Od wojny policzki Madrytu tracą rumieniec. Wielkie pałace przeistaczają się w szare zjawy. Znikają ogrody i fontanny. Podobnie jak rodzice Any. Głód i izolacja spowijają kraj ciemną zasłoną. Hiszpania zostaje odgrodzona od świata.
A teraz, po dwudziestu latach ogólnokrajowej atrofii, generalissimus Franco wreszcie wpuszcza do Hiszpanii turystów. Banki i hotele owijają nowymi fasadami stare wnętrza pałacowe. Turyści i tak się nie poznają. To, co znajduje się pod spodem, jest teraz niewidoczne, podobnie jak karteczka, która rozkłada jej się w żołądku.
Ana czyta pozostawiane przez gości gazety i czasopisma. Zapamiętuje treść broszurki, by recytować ją na zawołanie.
Castellana, niegdyś pałac, to pierwszy obiekt sieci Hilton w Europie. Ponad trzysta pokoi, w każdym zaś trzykanałowe radio, a nawet i telefon.
– Jeżeli przypiszą cię do gościa w apartamencie, spełnisz każde jego życzenie – instruuje ją nadzorca. – Pamiętaj, Amerykanie są bardziej bezpośredni niż Hiszpanie. Przywykli do pogawędek. Będziesz życzliwa, uczynna i rozmowna.
– Ay, zawsze jestem życzliwa i rozmowna – szepce Lorenza i puszcza oko.
Ana chce być rozmowna, lecz prośba jej siostry o zachowanie milczenia kłóci się z hotelowymi zarządzeniami. Cały czas ciągana w przeciwnych kierunkach, czuje się niczym szmaciana lalka, której pisane jest stracić rękę.
Przez drzwi wychodzi na korytarz mężczyzna w gładkiej białej koszuli.
Ana przystaje i delikatnie się kłania.
– Buenos días, señor.
– Siema, laleczko.
Laleczka. Damulka. Kotuś. Mała. Amerykanie mają wiele określeń na kobiety. Kiedy tylko Ana nabierze przekonania, że poznała już wszystkie, trafia się jakieś nowe. Na zajęciach z angielskiego w hotelu słowa te nazywa się określeniami pieszczotliwymi.
Po tym, co zdarzyło się w ubiegłym roku, Ana jest innego zdania.
Pośród tańczącego kurzu na lotnisku Barajas zjawiają się amerykańscy dyplomaci, aktorzy i muzycy. Spotykają się towarzysko i wspólnie spędzają czas aż do późnych godzin nocnych. Ana potajemnie zapisuje ich upodobania. Gwiazdeczki mają ulubione apartamenty. Politycy mają ulubione gwiazdeczki. Wielu nie zdaje sobie sprawy z tego, co dziesięciolecia temu działo się w Hiszpanii. Popijają cavę, idealizują Hemingwaya i flamenco. Z rzadka ktoś spyta Anę o wojnę w Hiszpanii. Wówczas ona grzecznie zmienia temat. W imię nie tylko reguł hotelu, ale i poczynionej obietnicy.
Będzie spoglądać w przyszłość. O przeszłości trzeba zapomnieć.
Jej ojca stracono. Matkę wtrącono do więzienia. Ich zbrodnia nie polegała na działaniu, ale na ambicji – byli nauczycielami, którzy pragnęli rozwinąć szkołę Montessori, opierając metody nauczania na rozwoju dziecka, nie zaś na religii. Lecz generalissimus Franco wymaga, by wszystkimi szkołami w Hiszpanii zarządzał Kościół katolicki. Sympatyków Republiki trzeba wytępić.
Za sprawą przewiny rodziców Ana brnie teraz przez ciemne wody martwych tajemnic. Zrodzona w długim cieniu hańby, nigdy nie może publicznie wspominać o rodzicach. Musi żyć w milczeniu. Lecz czasami ze skrytych zakamarków serca odzywa się w niej niedające spokoju pytanie:
Co da się zbudować z milczenia?

3
Wiedzą, że jest turystą. To nie aparat fotograficzny przykuwa ich uwagę, lecz ubranie. Miejscowi skupiają się wpierw na przybrudzonych błotem wysokich butach Daniela. Następnie ich spojrzenie wspina się po jego dżinsach, na moment przystając przy klamrze od paska w kształcie zarysu Teksasu. Pobieżne badanie przechodzi dalej w górę ku koszuli w kratę, lecz kiedy tylko spostrzegają aparat, prędko odwracają wzrok.
Ludzie spoglądają na niego, lecz nikt się doń nie odzywa.
Obok stoiska z gazetami przechodzi dwóch chłopczyków. Na pierwszej stronie gazety widnieje zdjęcie wodza Hiszpanii. Chłopcy przystają i unoszą prawe ramię, pozdrawiając fotografię.
¡Franco! El Caudillo de España.
Daniel cyka zdjęcie.
Słowa te wraz z wizerunkiem Franco pojawiają się wszędzie w rozmaitych konfiguracjach. Na hiszpańskich monetach, znaczkach pocztowych, tramwajach i drogowskazach. Daniel spogląda na fotografię w gazecie. Generał Franco jest niski, ma nijaką twarz i łysieje nad czołem. Być może jedyną jego cechą charakterystyczną jest drobniutki wąsik. Ów niskiej postury człowiek trzyma kraj w potężnym, absolutnym uścisku.
– Dan ma teraz metr osiemdziesiąt pięć – przechwalał się niedawno jego ojciec. – Zgadza się, wielkoludzie?
Nie zgadzało się. Wzrost nie czyni człowieka wielkim ani potężnym. On i ojciec patrzyli na świat przez różne soczewki.

*

Kiedy Daniel wychodzi z parku Retiro, wybucha rwetes przypominający stado rozwrzeszczanych kotów. Wrzącym asfaltem suną skutery, przemykając pomiędzy rzężącymi autobusami i trąbiącymi autami. Mała dziewczynka w plisowanej spódniczce siedzi na kierownicy motocykla, podczas gdy szalony motocyklista fastryguje między jadącymi pojazdami.
Daniel przystaje na chodniku. Madryt pała egzotyczną energią intensywnych barw. Samochody i buty są czarne i zlewają się z kobiercem trotuarów w odcieniach węgla drzewnego, brązów Goi i czarnej porzeczki. Burzę obrazów dodatkowo wzmagają wirujące opary i urywki hiszpańskiego. Jego urodzona w Hiszpanii matka upiera się, by mówił w języku jej ojczyzny. Przez pierwsze pięć lat jego życia mówiła do niego tylko po hiszpańsku. Choć język jest więc mu znajomy, wszystko inne w Madrycie jest dlań obce.
Na rogu obok wejścia do parku zmęczone osiołki ciągną toczące się wózki. Sprzedawcy wciskają pamiątki. Chudy jak szczapa mężczyzna stoi za stoiskiem z rozmaitymi hiszpańskimi wachlarzami. Trzyma w dłoni ileś naraz i otwiera, aby zatrzepotały niczym pomalowane motyle. Wskazuje znaczek zawieszony na pasku od aparatu i pyta Daniela, czy jest dziennikarzem.
– ¿Periodista? ¿Americano?
Daniel skinieniem głowy potwierdza półprawdę i idzie dalej. Aparat był prezentem od mamy na zakończenie szkoły średniej. Znaczek pochodzi z miejscowej gazety w rodzimym Dallas.
– Chcę zostać fotoreporterem – oznajmił niedawno przy obiedzie.
– Uwierz mi, przejdzie ci – odparł ojciec.
Nie przeszło. Fotografie to coś spontanicznego i ekscytującego, coś, co tworzy, a nie dziedziczy. To opowieść, którą kreuje sam, nie zaś rodowa narracja zatopiona w naftowej fortunie. Myśli o napisanym na maszynie liście w szufladzie jego biurka w domu.

*

Szanowny Panie Matheson,
Gratulujemy, został Pan wybrany do grona pięciorga finalistów Nagrody Fotograficznej Magnum roku 1957.

Do września ma przygotować portfolio.
Ojciec nie rozumie. Daniela fotografia nie znuży, nużą go natomiast ci, którzy słuchają oszczędnie, szczodrze natomiast dzielą się swym zdaniem. A zdań nie brakuje:
Że zamiast boksem powinien się zająć futbolem.
Że fotografia to strata czasu.
Że rodzinny interes naftowy zapewni mu spokojną przyszłość.
Wszyscy ci, którzy uważają, że znają go najlepiej, w rzeczywistości nie znają go ani trochę.
Nie inaczej było z dziewczętami. „Daniel Matheson. Proszę, proszę, a taki to gdzie się dotąd chował?” – dowcipkowały śliczne debiutantki tłoczące się wokół szafy grającej w barze U Nelsona.
Lecz on się nie chował. Cały czas tam był, ale dziewczyny go nie zauważały – do czasu, aż powrócił na ostatnim roku o dziesięć centymetrów wyższy i o parę metrów boiskowego sprintu mocniejszy. Telefon się rozdzwonił. Uwielbiały jego pikapa, jego zdjęcia i to, jak rozmawiał po hiszpańsku z kelnerami w El Fenix. Znienacka stał się „interesujący”. Znienacka też okazał się na tyle głupi, by im uwierzyć.
Po trzech miesiącach randek z Laurą Beth „interesujący” przestał ją interesować.
„A może by tak mokasyny zamiast tych buciorów?” – sugerowała. „Zamiast twojego pikapa pojedźmy cadillakiem twojego ojca”. A także: „A, on? To tylko dobry przyjaciel rodziny”.
Kumple ze szkoły Świętego Marka śmiali się z niego. „A czegoś ty się spodziewał? Ona trenuje ujeżdżanie. Ty jeździsz na rodeo. Wszyscy wiedzą, że to trzpiotka. Niewarta zachodu”. Na szczęście o zakończeniu związku z Laurą Beth przesądziło jego hiszpańskie pochodzenie. Był „nazbyt etniczny”. Gracias, Madre.
Daniel mija kawiarnię. Suche, wietrzne powietrze nasycone jest aromatem oliwy, czosnku i papryki. Kopczyki krewetek, węgorzy, smażonej papryki i pikantnych kiełbasek wypełniają przestronną witrynę. Robi zdjęcie. Ciepły wiatr przeczesuje mu włosy. W Madrycie jest równie gorąco jak w Dallas. Skręca za róg w wąską brukowaną uliczkę i chowa się na progu jakiegoś domu. Spogląda na zegarek, a następnie na pozycję słońca. Rodzice czekają na niego w hotelu przy obiedzie. Ojciec znowu się zdenerwuje.
W oddali rozbrzmiewa echo zbliżających się obcasów. Daniel przykłada wizjer do oka.
Zakonnica.
Kroki stawia szybkie. Z rozmysłem. Niesie zawinięty w tkaninę niewielki pakunek. Co chwila spogląda przez ramię, jak gdyby ją ktoś śledził. Daniel pozostaje niezauważony na progu i czeka na idealny kadr. Podmuch wiatru mierzwi czarne szaty zakonnicy. Ta spuszcza dłoń, aby zapanować nad fałdami. W tej właśnie chwili wiatr podnosi tkaninę, odsłaniając zawartość niesionego zawiniątka.
Na Daniela spogląda zeń twarz dziecka, szara jak dym.
Reporter gwałtownie zasysa powietrze i naciska spust migawki.
Dziecko nie żyje.
Przerażone spojrzenie zakonnicy momentalnie pada na obiektyw aparatu.
Wciskany z furią spust powoduje jedynie puste kliknięcia. Zabrakło filmu.
Ręką sięga do kieszeni po nową rolkę. Przeładowuje tak szybko, jak potrafi, ale to na nic. Gdy podnosi wzrok, zakonnica zdążyła już zniknąć, a jej miejsce zajęło dwóch mężczyzn w pelerynach i skrzydlatych kapeluszach. Mają karabiny.
To Guardia Civil. Formacja zbrojna na usługach Franco.
Ulubiony poeta Daniela, Federico García Lorca, opisywał ich następująco:
Któż by was widział i nie zapamiętał? Mężczyźni z lakierowanej skóry o duszach z lakierowanej skóry.
„Trzymaj się od nich z daleka” – ostrzegał go ojciec.
Lecz ich złowieszczy wygląd, przypominający ludzkie wrony, jakby przyciągał obiektyw jego aparatu. Daniel cofa się głębiej w ościeżnicę, aby się schować. Fotografowanie żandarmów Guardia Civil nie jest chyba nielegalne?
Tylko jedno zdjęcie. Na konkurs.
Daniel wciska spust migawki. Udało się?
Łopot skrzydeł. Wybucha cicha bomba.
Mężczyźni natychmiast do niego dopadają, rzucają nim o drzwi, szarpią za zwisający na pasku od aparatu znaczek.
– ¿Americano?
– Sí, señor. Americano – odpowiada Daniel, powstrzymując ochotę, by ich odepchnąć. Stara się być uprzejmy. – Yo hablo español.
Żandarm uśmiecha się złośliwie.
– ¿Y qué? Sądzisz, że skoro mówisz po hiszpańsku, to już możesz sobie fotografować, co ci się podoba? Oddawaj film. I to już!
Daniel w zdenerwowaniu stara się otworzyć wieko aparatu i wyjąć rolkę. Aresztują go?
Strażnik wyszarpuje mu negatyw z dłoni.
– Ten twój znaczek nic tutaj nie znaczy. Gdzie się zatrzymałeś? – pyta.
– W Castellana Hilton.
Chwila.
Nie.
Gdy tylko słowa wychodzą mu z ust, usiłuje je schwycić, cofnąć i ukryć.
Ale jest za późno.

4
Puri trzyma na kolanach małą dziewczynkę. Wiąże sznurówki bucików, które współgrają kolorystycznie z bladym różem dziecięcych policzków. Malutka uwielbia różne odgłosy, więc Puri cmoka. Dziecko chichocze i uśmiecha się rozkosznie, przepełnione radością i zdumieniem. Na jego szyi zwisa na białej tasiemce mosiężny medalionik. Puri obraca wisiorek i przesuwa kciukiem po grawerunku. 20 116. Dziewczynka 20 116 nie ma świadomości, że jest sierotą. Nie zdaje sobie sprawy, że trafiła do madryckiego sierocińca Inclusa. Nie wie, że trzyma ją na rękach Purificación Torres Pérez, ani też że Puri ma na sobie czarny fartuch z czerwonymi strzałami Falangi, hiszpańskiego ruchu faszystowskiego. „Twoją powinnością jako kobiety jest służba” – instruowali ją nauczyciele. Puri jest wdzięczna, że może służyć poprzez pracę z dziećmi.
– Pójdziemy zrobić zdjęcia. Na pewno ci się spodoba – gaworzy do dziecka.
20 116 ma na sobie śliczne ubranko, które do niej nie należy. Puri zabierze ją do małego białego pomieszczenia na trzecim piętrze. Mężczyzna z pudełkowatym czarnym aparatem przyjdzie i zawiśnie nad sierotką, by zrobić jej zdjęcie portretowe. Puri uspokoi dziecko, jeśli przestraszy je rozbłysk lampy. Będzie cmokać. Potem odniesie 20 116 do jej rozchwierutanej kołyski w żłobku. Śliczne ubranka powrócą do ciemnej szafy siostry Hortensii. Jedno ubranko dla dziewczynek, jedno ubranko dla chłopców. Siostra Hortensia dba o każde dziecko ze szczerą i pełną oddania czułością. Jego fotografie zostaną udostępnione kochającym hiszpańskim parom. Puri wygładza puszyste kosmyki dziecięcych włosów, wdzięczna, że też tak wiele rodzin gotowych jest adoptować te nieszczęsne dzieci. Z przodu pomieszczenia wisi w ramach duży portret Franco.
– El Caudillo, nasz obrońca, patrzy – szepce Puri do dziecka. – On o nas dba.
Podnosi malutkie prawe ramionko dziewczynki w geście salutu do obrazu. Podrzuca ją do rytmu i podśpiewuje melodię hymnu:
– To Franco, Franco, Franco, nasz przewodnik i kapitan.
Do pokoju wpada rozgorączkowana zakonnica z pobliskiego szpitala i przywołuje do siebie siostrę Hortensię. Pozdrowienia. Szepty.
– Na ulicy. Tak, dopiero co. No i Guardia Civil…
Puri wytęża słuch.
20 116 zaczyna kwękać. Puri cmoka.
Obydwie zakonnice spoglądają w stronę Puri.
Ta odwraca się do nich plecami.

5
Ana zerka na listę w kieszeni fartucha, by sprawdzić nazwisko przypisanego jej gościa.
Daniel Matheson.
Delikatnie puka do drzwi. Zero odpowiedzi.
Dzięki służbowemu kluczowi wchodzi do pokoju.
Ciepło. Spokój. Klimatyzator jest wyłączony, zaś drzwi na balkon stoją otwarte na oścież. Perłowa zasłona unosi się i opada w podmuchach gorąca.
Większość turystów pragnie pokojów z klimatyzacją oraz lodu. Lecz ten gość jest inny. Ten z chęcią wpuszcza do swojego przestronnego apartamentu gorący i suchy oddech Madrytu. Nie schował jeszcze ubrań do szuflad ani do szafy. Wylewają się z otwartych waliz na podłogę wraz z innymi szpargałami charakterystycznymi dla chwili przyjazdu. Na stoliku kawowym zalega sterta gazet i czasopism. Tytuł jednego z magazynów – „Life” – zwraca uwagę Any. Obok gazet spoczywa żółte pudełko z napisem ŻARÓWKI DO LAMP BŁYSKOWYCH GE.
Goście hotelowi przywożą ze sobą rozmaite kosztowne przedmioty. Pewien mężczyzna z Illinois pracuje dla przedsiębiorstwa pod nazwą Zenith. Ma tranzystorowe radia we wszystkich kolorach tęczy, na tyle małe, że mieszczą się w kieszeni. Muzyk w innym pokoju ma chowany do walizki przenośny gramofon. Jak oni są w stanie zarobić na takie rzeczy? Drobna przystawka z homara w hotelowym menu kosztuje więcej, niż większość Hiszpanów zarabia przez długie miesiące.
– Często nawet nie tkną jedzenia, ot, zostawiają je na tacy – opowiada swojemu bratu Rafaelowi.
– Jasne, dla nich to żaden wydatek – wyjaśnia Rafa. – Amerykańscy mężczyźni dostają za pracę tak zwane „minimalne wynagrodzenie”. Jednego dolara za godzinę. I to co najmniej. Możesz to sobie wyobrazić? – Nachyla się ku Anie. – Tacy bogaci Americanos nie są głodni, tylko szczęśliwi. Lepiej zgarnij dla mnie trochę tego homara do kieszeni – proponuje z porozumiewawczym skinieniem głowy.
Ana śmieje się z tego, jak brat ją podpuszcza. Ich starszej siostrze Julii wcale jednak nie jest do śmiechu. Julia się martwi. Gdy nie trzyma w dłoniach swojego dziecka, załamuje ręce, zaciskając je z przejęcia.
– Jest nas teraz piątka do wykarmienia. Nikt nie może sobie pozwolić na utratę pracy – przestrzega.
Ana uwielbia swoją pracę, uwielbia lekcje angielskiego i odprężoną, amerykańską atmosferę, jaka tam panuje. Nie mogłaby znieść myśli o utracie posady. Lecz Rafa ma rację. Większość hotelowych gości nigdy w życiu nie zaznała głodu – ani głodu pożywienia, ani głodu życia.
Jej rodzina zna i jedno, i drugie.
Na krześle spokojnie spoczywa otwarty magazyn. Z fotografii wpatruje się w Anę amerykańska rodzina. Ana delikatnie odkłada ręczniki i schyla się, by podnieść pismo.
Amerykańskie dziewczęta noszą powywijane skarpety i czarno-białe buty. Gapią się na zdjęcia piosenkarzy, którzy grają tak zwaną muzykę rockandrollową – muzykę, która w Hiszpanii uchodzi za nieprzystojną. Co by to było, gdyby hiszpańskie dziewczęta zaczęły nosić na ulicach spodnie? Czy groziłoby im zatrzymanie? Czy niezamężna kobieta w Hiszpanii miała choćby szansę otrzymać paszport?
Ana marzy o podróżach, o tym, by pewnego dnia wyjechać z Hiszpanii. To, co leży poza granicami kraju, dla rodzin takich jak jej jest nieosiągalne. Francisco Franco od dziesięcioleci trwa w przekonaniu, że zewnętrzne wpływy zepsują czystość i prawość Hiszpanii. W Hiszpanii tory kolejowe mają umyślnie szerszy rozstaw szyn niż w pozostałych krajach Europy, aby nie dopuścić do niepożądanych wjazdów i wyjazdów.
– Hiszpanii potrzeba pieniędzy i inwestycji zagranicznych, dlatego właśnie Franco zezwolił na otwarcie amerykańskiego hotelu – twierdzi Rafa. – Ha, zamek w Hiszpanii dla Americanos – mówi ze śmiechem.
To prawda. Po latach izolacji do kraju zaproszono amerykańskie przedsiębiorstwa reprezentujące wybrane branże – turystyczną, filmową i naftową. Amerykanie zatrzymują się w hotelu Castellana Hilton. Lecz Hilton to nie tylko pokoje hotelowe. To także biuro handlowe. Ana dobrze sobie radzi z angielskim. Po dwóch latach pracy w hotelu będzie mogła ubiegać się o stanowisko w innym dziale. Zespół sekretarek z biura handlowego towarzyszy kierownikom w podróżach po całej Hiszpanii. Wyjeżdżają z Madrytu.
W zamku grzechocze klucz. Do pokoju wchodzi wysoki młody mężczyzna o ciemnych włosach. Obydwoje podskakują ze zdziwienia. Czasopismo z łopotem opada na podłogę.
– Señor, witamy z powrotem – pozdrawia gościa Ana zgodnie z wytycznymi.
Mężczyzna stoi z aparatem fotograficznym w dłoniach. Patrzy na Anę, następnie nerwowo rozgląda się po pokoju. Jego ubrania nie przypominają tych, które widziała w czasopismach. Amerykanie w większości są czyści i wymuskani. Ten chłopak jest przystojny, ale zapuszczony. Jego włosy żyją własnym życiem.
Ciszę przełamuje jego niski głos.
– Lo siento. No era mi intención asustarte.
– Nie wystraszył mnie pan. – Ana się uśmiecha.
– Ach, mówi pani po angielsku – zauważa cicho.
– A pan, señor, świetnie mówi po hiszpańsku, ale to nie hiszpański z Hiszpanii. Może to hiszpański – przerywa na chwilę – z Meksyku?
Chłopak unosi kącik ust, niemalże się uśmiecha.
– Z Teksasu. Najwyraźniej to kwestia akcentu. Ale moja matka jest z Hiszpanii. – Wskazuje gestem drzwi. – Rodzice zatrzymali się w sąsiednim apartamencie. – Usiłuje wygładzić rozczochrane włosy i wówczas Ana coś spostrzega. Chłopak ma rozdarty rękaw.
Odkłada aparat i sięga po magazyn. Ana go ubiega.
Gdy odkłada pismo i bierze ręczniki, czuje na sobie jego spojrzenie.
– Ach, tak. Czyli pańscy rodzice to państwo Mathesonowie z Dallas. Przyjechał pan wczoraj. Witamy w Castellana Hilton, señor. Mam nadzieję, że pobyt się panu podoba.
– Zgadza się, droga pani – przytakuje.
Ana słyszała, że w odróżnieniu od zwrotów takich jak „serdeńko” czy „laleczko”, „droga pani” nie oznacza poufałości, ale wyraz szacunku. Spogląda na młodzieńca. Jest od niego starsza najwyżej o dwa lata.
– Właśnie, moi rodzice – zaczyna cicho. – Czy zaglądali może do mojego pokoju?
– Nie, señor.
Z wyraźną ulgą prostuje plecy.
Słychać pukanie do drzwi. Chłopak szeroko otwiera błękitne oczy i kładzie sobie na ustach palec, nakazując milczenie. Ana staje frontem do niego, ściskając dłońmi ręczniki.
Pukanie nie ustaje, a teraz zza drzwi słychać też głos kobiety.
– Wróciłeś już, Danielu?
Patrzy na Anę i szybko kręci głową. Ustami bezgłośnie artykułuje słowo nie, po czym uśmiecha się potulnie.
Ana tłumi w sobie parsknięcie i stara się nie uśmiechnąć zbyt szeroko. Na jednym z dolnych bocznych zębów ma złotą plamkę, której nie znosi.
– Może zostawił włączone radio i dlatego coś słyszałaś – odzywa się teraz mężczyzna.
„Radio?” – wypowiada bez dźwięku Daniel.
Ana wskazuje stojący nieopodal odbiornik. Daniel pochyla się obok niej i włącza cicho aparat. Chłopak pachnie… przyjemnie.
Po dłuższej chwili Daniel nadstawia ucho w stronę drzwi.
– Chyba sobie poszli – szepce. Robi głęboki wydech, jak gdyby próbował sam siebie uspokoić. – Przepraszam za tę scenę. Staram się unikać rodziców.
– Tak, zauważyłam – komentuje ze śmiechem Ana. Odwraca się i zanosi ręczniki do łazienki.
Dzwonek telefonu.
– Jejku, a teraz będą wydzwaniać od siebie z pokoju – zauważa Daniel.
Ana desperacko łaknie rozmowy, chce się dowiedzieć, dlaczego młodzian kryje się przed rodzicami, ale pamięta o przestrodze siostry.
– Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze, señor? Jeśli nie, to ja już pójdę – oznajmia.
– Nie. Wielkie dzięki za pomoc. – Przez chwilę wpatruje się w nią w milczeniu. – W sumie to mówi pani po angielsku lepiej niż ja po hiszpańsku. Pani jest z Madrytu?
Ana patrzy mu prosto w oczy. Uśmiecha się.
– Sí, señor, z Madrytu – kłamie.

6
Buntowniczy, artystowski, wulgarny. Takimi słowy opisuje się nowego torreadora Miguelína”.
Rafael podnosi wzrok znad gazety. Jego kolega Fuga siedzi na skrzyni w cmentarnej szopie i gestem zachęca go, by czytał dalej.
– „Po prezentacji w madryckiej arenie Las Ventas – kontynuuje Rafa – publiczność może mieć pewność, że ten torero zasługuje na uwagę”.
Fuga wskazuje wizerunek matadora w gazecie.
– Sí, to on, Miguelín – potwierdza Rafa. – Chcesz, bym ci pokazał, jak się pisze jego imię? Już ci mówiłem, jeśli chcesz zostać słynnym torreadorem, musisz poznać literki.
Propozycja nie spotyka się z reakcją. Fuga odchyla się w tył na chybotliwej skrzyni, dziabiąc szpadlem ziemię. Grzywa czarnych, bujnych i rozczochranych włosów nie jest w stanie skryć jego dzikiego spojrzenia. Ci, którzy go mijają, obracają się, by popatrzeć raz jeszcze. Nie tylko go widzą, ale też czują. Jest jak wzbierająca burza. Spojrzenie Fugi przeskakuje między Rafą a malutką trumną ze sklejki, rozmiarów dużego pudełka po butach, która spoczywa u jego stóp.
– Ay, znowu dziecko? – pyta Rafa.
Fuga nic nie mówi, a jedynie patrzy na trumienkę.
Niektóre przyjaźnie rodzą się z podobieństwa. Inne z bliskości. Niektóre zaś, często właśnie te niespodziewane, powstają dzięki przetrwaniu. Rafa i jego kolega to towarzysze niedoli. Nigdy nie mówią o domu dla chłopców w Barcelonie. Bo też nie był to „dom”, ale piekło. Prawdziwa rzeźnia dusz. Prowadzący tę placówkę „braciszkowie” i „matki przełożone” czerpali przyjemność z upokarzania dzieci. Samo już wspomnienie tego działało niczym trucizna.
Męczarnie te wciąż grasują po umyśle Rafy niczym karaluchy: przypomina sobie, jak musiał nosem dociskać monetę do ściany, jak klęczał na grochu, jak przytrzymywano go i przypalano papierosami. Pamięta strach, od którego moczył łóżko, a potem jak bracia wiązali mu przemoczone prześcieradło na szyi, zmuszając go, by dowód swego tchórzostwa nosił przy wszystkich niczym pelerynę. Pamięta, jak tracił na wadze, jak tracił włosy, jak tracił odwagę.
– ¡Basta!
Dość. Słowo dociera do niego jeszcze przed kuksańcem przyjaciela. Ukłucie bólu to zwyczajowe antidotum, obietnica, którą się spełnia, gdy drugiego dorwie pamięć. Wspomnienia to trucizna. Trucizny pić nie wolno.
– Gracias.
Fuga kiwa głową, a zaciekłe spojrzenie spod dziczy jego włosów łagodnieje. Znienacka wysuwa rękę z kieszeni i podaje Rafie małą mandarynkę.
Ten ma wielką ochotę na cytrusa, ale prezent jest nazbyt hojny. Nie mógłby odebrać przyjacielowi jego jedynego posiłku. Kręci więc głową.
Fuga wzrusza ramionami.
– Entonces, spytasz ją?
Ma na myśli Julię, jego starszą siostrę. Chodzi o przysługę, którą może wyświadczyć tylko ona.
– Sí, spytam. – Rafa rwie gazetę na stos równych kwadratów. – Ana mówi, że w amerykańskim hotelu nie korzystają z gazet. Podobno goście dostają w toaletach rolki miękkich białych chustek. Kiedy już zostaniesz sławny, amigo, kupisz nam wszystkim takie rolki do wychodka.
Fuga wpatruje się w dziecięcą trumienkę.
– Nie – syczy. – Kiedy stanę się sławny, powiem prawdę o złych domach i uratuję dzieci. – Wbija szpadel w ziemię. – Przypomnij mi raz jeszcze słowa z tej twojej książki.
Ma na myśli cienki tomik, który Rafa darzy szczególną troską. To ulubiona książka jego ojca, przedstawiająca filozofię Seneki.
– „Próbą złota jest ogień, nieszczęście – dzielnych ludzi” – oznajmia Rafa.
– Sí – szepce Fuga. – Przejdę przez ogień, a kiedy już przejdę… – Szarpnięciem odwraca głowę w stronę Rafy, ukazując w dzikich oczach płomień. – To ich wszystkich spalę.

 
Wesprzyj nas