W obecnych czasach wszyscy stajemy się ofiarami dezinformacji. W “Efekcie niszczącym” Anna Mierzyńska odkrywa przed czytelnikiem mechanizmy manipulacji, tłumacząc jak działa dezinformacja i kto za nią stoi.


Nie warto mieć złudzeń: wszyscy stajemy się ofiarami dezinformacji. Podejmujemy decyzje, opierając się na fałszywych danych, a nasze emocje falują zgodnie z interesami innych ludzi – choć najczęściej nie mamy o tym pojęcia.

To przerażające, że żyjemy, nie wiedząc, czyje interesy właśnie zaspokajamy. Jednak wcale nie jesteśmy bezbronni. Zwłaszcza wtedy, gdy wiemy o tym, jak działa dezinformacja i kto za nią stoi.

Książka Anny Mierzyńskiej rozwiewa złudzenia i daje narzędzia, by przeciwstawić się niszczącemu efektowi dezinformacji. To precyzyjna, wciągająca i poruszająca analiza internetowych manipulacji, które służą sianiu nienawiści, wywoływaniu i podsycaniu politycznych wojen i chaosu.

Jak działa rosyjska propaganda i „soft war” towarzysząca napaści na Ukrainę? Jak stworzyć teorię spiskową i zmienić w zaraźliwy wirus? Jak za pomocą dezinformacji szczuć społeczeństwo przeciwko osobom LGBT?

Autorka wprowadza nas głęboko w mechanizmy manipulacji. Jednocześnie gorąco zachęca czytelników – również tych zagubionych, zmęczonych, zaniepokojonych, a nawet obojętnych – do refleksji na temat naszego miejsca i naszych wyborów w świecie masowej dezinformacji.

„Dezinformatorzy niszczą państwa zachodnie właśnie dlatego, że uderzają w ich podstawy. Jeśli chcemy żyć w spokojnym, stabilnym kraju, musimy zawalczyć o prawdę”, takim poważnym apelem kończy się “Efekt niszczący”.

Anna Mierzyńska
Efekt niszczący. Jak dezinformacja wpływa na nasze życie
Wydawnictwo Agora
Premiera: 9 listopada 2022
 
 

Wstęp

Strach, agresja i władza – te trzy elementy pojawiają się w tle prawie każdej operacji dezinformacyjnej w internecie. Czasami dochodzi czwarty element: pieniądze, ale – wbrew temu, co mogłoby się wydawać – interesy finansowe nie są wcale najczęstszą motywacją do siania zamętu w środowisku informacyjnym. Z reguły chodzi o sprawowanie kontroli, czyli o władzę właśnie: władzę nad ludźmi i ich decyzjami. Można ją mieć nie tylko dzięki wygranym wyborom, nie tylko z powodu wygranej wojny, ale także przez wywoływanie strachu, generowanie chaosu, przyzwalanie na agresję, przemoc i nienawiść. Za pomocą odpowiednio dobranego przekazu dezinformacyjnego da się: skłócić państwa; sprawić, że ludzie zerwą relacje z najbliższymi albo znienawidzą się wzajemnie; przekonać innych, by podjęli złe dla swego zdrowia i życia decyzje; wywołać zamieszki; doprowadzić do destabilizacji politycznej w dowolnym kraju; zburzyć zaufanie społeczne do instytucji publicznych, do nauki.
Efekt niszczący dezinformacji, rozprowadzanej w internecie i powielanej przez niektóre media, jest naprawdę potężny. Zwłaszcza że docieranie z nią do masowego odbiorcy za pomocą mediów społecznościowych jest dziś śmiesznie tanie. Właśnie dlatego dezinformacja, rozumiana jako świadome przekazywanie nieprawdziwych, zniekształconych danych czy narracji, stała się w ostatnich latach tak powszechna: daje ogromne możliwości przy niskich kosztach (za to odkrywanie prawdy staje się coraz droższe i bardzo czasochłonne). A że dezinformacja jest nieetyczna? Że niszczy ludzi, relacje, tkankę społeczną? W dzisiejszym świecie te kwestie zbyt często okazują się, niestety, nieistotne.
Dopóki nie jesteśmy świadomi, w jakim stopniu jako użytkownicy internetu ulegamy dezinformacji, dopóty wydaje nam się, że bezpośrednio nas ona nie dotyczy. Może tylko czasami. Ale raczej rzadko. Dopiero kiedy przyjrzymy się bliżej temu, co naprawdę dzieje się w sieci, odkryjemy, że już jesteśmy jej ofiarami. Podejmujemy decyzje, opierając się na fałszywych danych, a nasze emocje falują zgodnie z interesami innych ludzi, daleko od naszych potrzeb i oczekiwań – choć najczęściej nie mamy o tym pojęcia. To naprawdę przerażające, że żyjemy, nie wiedząc, czyje interesy właśnie zaspokajamy.
Tropienie dezinformacji i dezinformatorów to poruszanie się w przestrzeni, w której jest dużo pytań, ale mało odpowiedzi. Wygląda jak chodzenie po omacku w ciemności: czasami zapali się gdzieś jakieś światło, widać ścieżkę, może nawet kilka wyraźnych dróg, ale reszta wciąż pozostaje niewidoczna. Ta książka jest więc zbiorem opowieści o odkrytych przeze mnie ścieżkach. Pisząc ją, cały czas miałam świadomość, że na wiele innych – być może równie ważnych – dróg nigdy nie trafiłam. Na szczęście nie trzeba przejść wszystkich, by czuć i rozumieć, jak niszczące dla naszego życia jest funkcjonowanie w zniekształconym środowisku informacyjnym.
Najgroźniejsza w dezinformacji jest ciągłość jej dziania się. Na naszych oczach rozwija się, potężnieje, zmienia postrzeganie świata, język, tożsamość. To rosnące zło, jak w najbardziej przerażającym thrillerze. I tak jak w thrillerze, z tym złem można wygrać – ale tylko wtedy, gdy podejmie się z nim walkę. Badania naukowe pokazują, że niechcianym wpływom w środowisku informacyjnym można się przeciwstawić. Podstawowym warunkiem jest jednak poznanie ich mechanizmów działania. Znając je, szybko i skutecznie rozpoznajemy, że ktoś chce nas zmanipulować, narzucić nam poglądy, wywołać w sobie tylko znanym celu określone emocje. Naszą tarczą obronną powinna być więc świadomość. Dlatego napisałam tę książkę – aby wiedza o dezinformacji i sieciowej manipulacji mogła chronić.
Opowiedziane przeze mnie historie w zasadzie nie mają końca. Kolejne odsłony tematów, kolejne sceny, akty, punkty kulminacyjne, nowi bohaterowie mieszający się ze starymi, następne pytania i odpowiedzi. Moje sieciowe śledztwa są zapisem stanu wiedzy na pierwsze dni sierpnia 2022 roku, kiedy skończyłam pisać tę książkę. W którymś momencie trzeba było postawić kropkę. Ale nie mam wątpliwości, że do wielu poruszonych w niej tematów trzeba będzie dopisywać dalsze strony. Żyjemy w erze dezinformacji, jej wpływu na nasze życie doświadczymy jeszcze wielokrotnie.
Anna Mierzyńska

ROZDZIAŁ I
Historia o nienawiści. Jak niszczono osoby LGBT, by wygrać wybory


Ta opowieść o władzy, lęku i agresji miała kilka początków. Ale jeden z nich na pewno przypadł na wyjątkowo ciepły poniedziałek, 18 lutego 2019 roku. Na zachodzie kraju odnotowano nawet 14 stopni Celsjusza, kto to widział, w Polsce w lutym? Polityczna temperatura była jeszcze wyższa, i to od rana. „Rzeczpospolita”[1] opublikowała wyniki sondażu IBRiS na temat wyborów do Parlamentu Europejskiego – do głosowania zostały tylko trzy miesiące. Choć Zjednoczona Prawica była na prowadzeniu – 36 procent głosów, a goniąca ją Koalicja Obywatelska zanotowała poparcie na poziomie 28 procent – zaskoczeniem był wynik trzeciej w sondażu Wiosny Roberta Biedronia. Nowe ugrupowanie, które zaledwie 15 dni wcześniej miało swój konwent założycielski, zdobyło aż 12 procent głosów. Rządząca koalicja musiała zmierzyć się z rzeczywistością – na trzy miesiące przed wyborami dwie partie opozycyjne razem miały wyższe poparcie niż Zjednoczona Prawica. Platforma Obywatelska, kierowana wtedy przez Grzegorza Schetynę, wciąż prowadziła rozmowy, by stworzyć jedną, dużą listę opozycyjną. Rządzące Prawo i Sprawiedliwość nie miało wyjścia – musiało coś wymyślić, jeśli chciało wygrać.
Na czele Wiosny stał Robert Biedroń, do niedawna burmistrz Słupska, homoseksualista, który nie ukrywał swego związku z mężczyzną i chętnie o tym mówił. Z tego powodu kongres założycielski Wiosny mógłby być jednym z początków tej opowieści.
Ale przyjemniejszy jest ciepły poniedziałek 18 lutego. Wczesnym popołudniem w Warszawie prezydent stolicy Rafał Trzaskowski (Platforma Obywatelska) spotyka się z grupą działaczy z kilku organizacji pozarządowych i w świetle kamer, przy niewielkim, okrągłym stoliku, podpisuje Warszawską Deklarację LGBT+. „To święto dla warszawskiej, ale i całej polskiej społeczności LGBT+, która jest prawdziwą bohaterką podpisania Deklaracji. (…) Chodzi o to, że fakt podpisania Deklaracji przez prezydenta Warszawy ma szansę zmieniać sytuację w całej Polsce” – tak współtwórcy Deklaracji z organizacji Miłość Nie Wyklucza napisali tego dnia na Facebooku[2]. Na zdjęciu z uroczystego podpisania widać grupę uśmiechniętych ludzi. Niektórzy biją brawo. Uśmiecha się też Rafał Trzaskowski.
Nikt z nich jeszcze nie wie, że z powodu tego jednego podpisu niedługo w Polsce wybuchnie bomba. Bomba informacyjna, a właściwie dezinformacyjna, o ogromnej sile rażenia.
To wcale nie jest przesadzona metafora – dziś nie tylko politycy, ale też wojsko i służby specjalne uważają dezinformację za broń. Taką, która razi masowo. Używa się jej, korzystając z mediów elektronicznych i internetu. Ma różne skutki. Mówi się o niej, że zamraża, czyli wywołuje efekt mrożący – potraktowany nią człowiek wycofuje się z przestrzeni informacyjnej, milknie, unika wyrażania swoich poglądów, by nie wystawiać się na kolejny atak. Ale ta broń działa nie tylko na jednostki, może niszczyć całe grupy społeczne. Osłabia więzi, wywołuje skrajne emocje, a przez to wpływa na podejmowanie nieracjonalnych, złych decyzji. Jej głównym zdaniem jest niszczenie, tyle że nie budynków czy infrastruktury, lecz ludzi, i to od środka: na zewnątrz wydają się nienaruszeni, ale wewnątrz słabną z tygodnia na tydzień, choć niekoniecznie o tym wiedzą. Tak wygląda efekt niszczący nowej broni masowego rażenia.
Używający jej rzadko pamiętają, że tę broń bardzo trudno kontrolować. Nigdy nie da się do końca przewidzieć, w kogo uderzy i jakie będzie miała skutki. Kontrola nad przekazem informacyjnym jest zawsze pozorna. W historii z 2019 roku też nikt nie był w stanie przewidzieć długofalowych skutków jej użycia. Ale politycy Zjednoczonej Prawicy nie zawracali sobie tym głowy, skupiali się jedynie na najbliższej przyszłości.
 
Co zawierała podpisana przez prezydenta Trzaskowskiego Deklaracja? Jej celem było zapewnienie społeczności LGBT+ w Warszawie „większego bezpieczeństwa, ochrony przed dyskryminacją i możliwość aktywnego uczestnictwa w życiu miasta”[3]. W konkretach zaś prezydent Trzaskowski zadeklarował między innymi:
– patronat nad warszawską Paradą Równości;
– utworzenie hostelu interwencyjnego dla osób LGBT+;
– wprowadzenie mechanizmu zgłaszania i monitorowania zachowań mogących mieć znamiona przestępstw z nienawiści oraz zwiększenie dostępności wsparcia psychologicznego i prawnego;
– walkę z dyskryminacją przez stosowanie klauzul antydyskryminacyjnych w umowach miejskich, współpracę z pracodawcami przyjaznymi LGBT+, a także wdrożenie europejskiej Karty Różnorodności;
– wprowadzenie edukacji antydyskryminacyjnej i seksualnej w szkołach, zgodnie z wytycznymi Światowej Organizacji Zdrowia (WHO).
Ten ostatni punkt miał okazać się politycznym ładunkiem wybuchowym.
 
PiS miał niewiele czasu do namysłu – już trzy tygodnie później, dokładnie 9 marca, na swojej konwencji wyborczej musiał odpalić polityczny pomysł na wybory. Głównym celem była mobilizacja własnego elektoratu, zniechęcenie wyborców konkurencji oraz przekonanie do siebie niezdecydowanych. Liderzy i spin doktorzy partii rządzącej doskonale wiedzieli, że najlepiej mobilizuje strach przechodzący w przerażenie. To wyjątkowo silne uczucie, znacznie ułatwiające manipulowanie ludźmi. W 2015 i 2016 roku, podczas wyborów prezydenckich i parlamentarnych, PiS straszył muzułmańskimi imigrantami, którzy rzekomo mieli zaatakować Polskę, co w świetle ataków terrorystycznych w innych krajach europejskich mogło wydawać się komuś prawdopodobne. Ale w 2019 roku ten wróg już nie istniał. Terroryzm w Europie w miarę opanowano, muzułmańscy imigranci wcale nie chcieli jechać do Polski, Unia Europejska w pewnym stopniu kontrolowała sytuację. Z kolei kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią w tym okresie nikt nawet sobie nie wyobrażał.
Analiza sytuacji pozwoliła jednak zidentyfikować nowego wroga. PiS nie musiał być wyjątkowo kreatywny, wystarczyło, że skorzystał z gotowych wzorców. W kilku krajach europejskich, także w Ameryce Południowej i USA, od kilku lat trwały ideologiczne boje dotyczące praw osób nieheteroseksualnych. Prowadzone przez Kościół katolicki lub powiązane z nim organizacje[4], były najczęściej reakcją na deklaracje władz świeckich o wprowadzeniu prawa zezwalającego na zawieranie małżeństw parom homoseksualnym. Temat miał ogromny potencjał mobilizacyjny wobec grup konserwatystów – pod warunkiem wykreowania odpowiednio przerażającego przekazu. Do tego głęboko polaryzował społeczeństwa, a to w okresie wyborczym jest dla polityków zaletą.
Tyle że w Polsce w tym okresie nie było przeciwko czemu protestować. Rządziło przecież Prawo i Sprawiedliwość, które nie zamierzało przyznawać żadnych praw osobom nieheteroseksualnym. Mimo to pojawiła się szansa na wykorzystanie tej tematyki: powstała Wiosna z Robertem Biedroniem na czele, Rafał Trzaskowski podpisał Deklarację LGBT+, Paweł Rabiej, homoseksualista (który także nie ukrywał swojej orientacji), był wiceprezydentem Warszawy. To były drobiazgi, ale PiS uznał, że jest się o co zaczepić.

Kto się boi masturbacji?
Do marcowej konwencji PiS kwestia praw osób LGBT, mimo podpisania Deklaracji przez prezydenta Warszawy, nie budziła większego zainteresowania. W sieci pojawiało się wówczas dziennie zaledwie kilkadziesiąt, maksymalnie kilkaset wzmianek na ten temat[5]. Nawet wśród sympatyków prawicy tylko kilka środowisk, mocno niszowych, w ogóle dostrzegało sprawę. A jednak, jak się okazało trochę później, to one przygotowały grunt pod wykreowanie nowego wroga. To dzięki nim odpalona w marcu w Jasionce pod Rzeszowem dezinformacyjna bomba została przyjęta ze zrozumieniem. Dwa z tych środowisk okazały się najistotniejsze w budowaniu narracji, wykorzystanej przez PiS.
„Celem Inicjatywy jest skuteczna ochrona polskich dzieci, tak aby mogły cieszyć się bezpiecznym dzieciństwem i udanym dorosłym życiem bez problemów, które przynosi liberalny seksualnie styl życia”[6] – można było przeczytać na stronie internetowej Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci. Inicjatywa ta działała od 2013 roku, personalnie powiązana z pismem „Opcja na Prawo”, publikowanym do listopada 2019 roku przez Wydawnictwo Wektory, które należy do Józefa Białka. Redaktorem naczelnym „Opcji na Prawo” był Wojciech Trojanowski, a koordynatorką Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci jego żona Magdalena Trojanowska, dziennikarka współpracująca z „Opcją na Prawo”.
Na portalu Inicjatywy zamieszczono między innymi przygotowane do pobrania materiały: „GENDER cywilizacja śmierci”, „Czy Standardy Edukacji Seksualnej WHO przygotowują dziecko na ofiarę przemocy?”, „Edukacja seksualna według gender”[7]. Pierwsze akcje przeciwko „seksualizacji dzieci w szkołach” Inicjatywa prowadziła jeszcze w 2014 roku.
W opublikowanej na portalu prezentacji, pochodzącej właśnie z 2014 roku, wskazano podmioty wspierające działania Inicjatywy. Były to głównie pisma oraz portale katolickie (jak „Niedziela” czy „Wychowawca”), ale też radykalnie prawicowe (jak „Fronda”). A obok nich tylko jeden podmiot polityczny – ugrupowanie Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry[8]. Na stronie „Popierają akcję”[9] Inicjatywa wymieniła nazwiska wspieraczy – z tej listy wynika, że choć tylko jedna partia wsparła akcję oficjalnie, to indywidualne poparcie pochodziło od polityków z różnych ugrupowań. Popierali ją: Beata Kempa, posłanka i wiceprezeska Solidarnej Polski, w ówczesnym Sejmie (siódmej kadencji) przewodnicząca Zespołu Parlamentarnego „Stop ideologii gender”; Kornel Morawiecki, ojciec późniejszego premiera, lider Solidarności Walczącej; Jacek Świat, poseł PiS; Ryszard Legutko, eurodeputowany PiS. Z kolei wśród wspierających dziennikarzy wymieniono Grzegorza Brauna, wówczas reżysera i publicystę (od 2019 roku posła na Sejm ze skrajnie prawicowej Konfederacji).
W tej samej prezentacji głoszono, że „edukacja seksualna typu B”, czyli oparta na zaleceniach wydanych przez Światową Organizację Zdrowia (WHO), jest zagrożeniem. Głównym dowodem miała być tabelka WHO „Standardy edukacji seksualnej” – ta sama, którą Polacy masowo poznają kilka lat później, w czasie kampanii do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku. Interpretacja tego dokumentu jako zagrożenia dla rozwoju dzieci to prawdziwy majstersztyk manipulacji. W tabeli zawarto bowiem wskazówki dla edukatorów, odnoszące się do dzieci i młodzieży w każdym wieku, także do tych najmłodszych, w wieku do 4 lat. Tabela ma trzy pionowe rubryki:
I: „Informacje (wiedza): Przekaż informacje na temat”;
II: „Umiejętności: Naucz dziecko”;
III. „Postawy: Pomóż dziecku rozwijać”.
Ma też rubryki poziome, takie jak: „Ciało człowieka i jego rozwój”, „Płodność i prokreacja” czy „Seksualność”. Zagrożenie miało się kryć, rzecz jasna, w zakładce o seksualności. Napisano w niej, że dziecko w wieku 0–4 lata odkrywa własne ciało, odczuwa radość i przyjemność z jego dotykania, a w czasie wczesnego dzieciństwa może się masturbować; odkrywa też, że czułość i fizyczna bliskość to wyraz miłości i sympatii. Zaproponowano, by rozmawiać z dzieckiem o odczuciach dotyczących własnego ciała, uczyć stawiania granic także podczas zabaw; podkreślano, że dzieci w tym czasie zyskują świadomość płciową i że warto je wspierać w budowaniu pozytywnego obrazu własnego ciała.
Wydaje się, że nic w tym nadzwyczajnego, prawda? Że to neutralny opis rozwoju dziecka na tym etapie życia! A jednak.
Na jednej ze stron prezentacji Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci tę właśnie rubrykę wycięto z tabeli tak, że zniknęły nazwy rubryk pionowych. Najbardziej „kontrowersyjne” fragmenty, takie jak „masturbacja w okresie wczesnego dzieciństwa” czy „radość i przyjemność z dotykania własnego ciała”, wypisano oddzielnie i zaznaczono na czerwono. I dodano komentarz: „Jak Państwo sobie wyobrażają w praktyce zajęcia z masturbacji? W jaki sposób uzależnianie dzieci od masturbacji ma zwalczyć seksualizację?”. Pominięto, że fragment o masturbacji znajduje się w rubryce „Informacje”, a nie „Umiejętności” czy „Postawy”. W zaleceniach WHO nie chodziło więc o uczenie dzieci masturbacji, lecz o przekazanie informatorom wiedzy o tym, iż kilkuletnie dzieci czasami się masturbują. Jest to element normalnego rozwoju – maluchy odkrywają własne ciało i niektóre zauważają, że dotykanie narządów płciowych sprawia im przyjemność. Jednak nałożenie przez autorów prezentacji seksualnych skojarzeń na fizjologiczny, rozwojowy proces doprowadziło do zafałszowania zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia. Przy czym to zafałszowanie okazało się wyjątkowo nośne emocjonalnie i dlatego dezinformacja poszła w świat, a kilka lat później niemal w tej samej formie została wykorzystana przez PiS.
Oburzenia u działaczy Inicjatywy wzbudzały też kolejne zalecenia WHO. Podam przykład – w odniesieniu do dzieci w wieku 9–12 lat w tabeli wpisano:
– „Informacje: współżycie”;
– „Umiejętności: branie odpowiedzialności za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne. Akceptacja różnych opinii, poglądów i zachowań w odniesieniu do seksualności”.
W prezentacji Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci ten zapis skomentowano: „Czy to jeszcze prewencja czy już promocja?”.
A gdy w zaleceniach WHO dla młodzieży w wieku 12–15 lat wskazano na umiejętność „negocjowania i komunikowania się w celu uprawiania bezpiecznego i przyjemnego seksu”, w materiale Inicjatywy pojawił się komentarz: „Nastolatki są pośrednio zachęcane do podjęcia współżycia, a nie do brania odpowiedzialności za swoje decyzje”.
Co ciekawe, na tym etapie problemu edukacji seksualnej nie łączono z prawami osób LGBT. Ta „korelacja” pojawiła się później.

 
Kim byli ludzie stojący za Inicjatywą Stop Seksualizacji Naszych Dzieci? Co za środowisko tak bardzo oburzył fakt, że Światowa Organizacja Zdrowia chce edukować dzieci i młodzież seksualnie? Józef Białek, właściciel Wydawnictwa Wektory, to były działacz opozycyjny, za czasów PRL związany z NZS we Wrocławiu, później z Unią Polityki Realnej Janusza Korwin-Mikkego (na początku XXI wieku był wiceprezesem dolnośląskiego oddziału tego ugrupowania[10]). W tym samym czasie zaczął wydawać „Opcję na Prawo”. Białek nie krył swoich poglądów – były nie tylko prawicowe i wolnościowe gospodarczo, ale też prorosyjskie. W 2016 roku na polskojęzycznej stronie rosyjskiego portalu Sputnik zamieszczono dwuczęściowy artykuł Białka, w którym prezentował on własną wizję polskiej polityki zagranicznej:
„Co do Rosji, to chyba jednak nie ona zafundowała nam rozmontowanie przemysłu i zalew zagranicznych korporacji. Tymczasem jako przejaw sukcesu obecny rząd traktuje zamontowanie na terenie naszego kraju amerykańskich rakiet wymierzonych w największego naszego sąsiada. Oznacza to jednak, że zaznaczono właśnie nasz kraj na strategicznej mapie jako pierwszy cel ataku w razie wojny. (…) Warto tutaj zadać panom ministrom Waszczykowskiemu i Macierewiczowi proste pytanie: po co Rosja miałaby nas napadać? Nie ma dość ziemi? Co takiego mamy, cennego dla nich. (…) Jedynym powodem do tego, żeby rozbudzić rzeczywiście rosyjską agresję, może być to obecne kreowanie sztucznego napięcia pomiędzy Rosją a tzw. demokratycznym światem, które budowane jest w ramach dążenia do zbudowania świata jednobiegunowego (…)”[11].
Białek krytykował wówczas polskie wsparcie dla Ukrainy po aneksji przez Rosję Krymu i Donbasu – nazywał je „egzaltowaną wizją proukraińską” oraz „nieznajdującym precedensu w Europie zaangażowaniu się Polski w spór pomiędzy Rosją a Ukrainą i afiszowaniu się tym”[12]. Krym nazywał wprost „rosyjskim”. Tłumaczył Putina: „Mało tego – odsądzany od czci i wiary Putin jak do tej pory broni się za pomocą dziwnie łagodnych, jak na przypisywaną mu demoniczność, środków. Nie najechał jak dotąd połowy świata czy choćby Europy, czego nie można z ulgą powiedzieć o jego atlantyckim głównym konkurencie”. Miał też własne zdanie na temat białoruskiego reżimu Łukaszenki: „Podjęcie już dzisiaj współpracy z przychylną nam i racjonalnie myślącą tzw. dyktaturą Łukaszenki powinno być priorytetem polskich strategicznych ministerstw już dzisiaj”[13].
W listopadzie 2015 roku Wydawnictwo Wektory i redakcja „Opcji na Prawo” zorganizowały międzynarodową konferencję „Quo Vadis Europo? Liberalna Europa w obliczu inwazji”[14]. Przemawiali na niej między innymi:
– Nidal Hmaidi z Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych,
– Nabil Al-Malazi, przewodniczący Klubu Syryjskiego w Polsce,
– Michał Marusik, polityk Kongresu Nowej Prawicy (dawniej: Unia Polityki Realnej) i wówczas niedawno wybrany europarlamentarzysta,
– Roberto Fiore, przewodniczący partii Forza Nuova,
– Aleksiej Komow, FamilyPolicy.ru.
Tematem głównym był upadek cywilizacyjny zachodniej Europy. Całość otwierał prof. Jacek Bartyzel z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika wystąpieniem „Liberalizm – cichy zabójca Europy”. Bartyzel regularnie współpracował z „Opcją na Prawo” i innymi prawicowymi pismami: „Naszym Dziennikiem”, „Pro Fide Rege et Lege” (do 2009 roku) i sympatyzującą z Rosją „Myślą Polską”. Był też związany z Klubem Zachowawczo-Monarchistycznym, Organizacją Monarchistów Polskich i partią Kongres Nowej Prawicy. Zrobiło się o nim głośno w 2019 roku, gdy na Facebooku opublikował komentarz dotyczący konfliktu między Polską a Izraelem. Napisał w nim między innymi: „To, że nas Żydzi nienawidzą i opluwają, jestem w stanie przyjąć ze spokojem – w końcu czegóż można spodziewać się od tego plemienia żmijowego pełnego pychy, jadu i złości?”[15]. W odbiorze części opinii publicznej wpis był antysemicki i na wniosek prof. Adama Leszczyńskiego z Uniwersytetu SWPS w Warszawie wszczęto wobec Bartyzela postępowanie dyscyplinarne na jego uczelni. Bartyzel w odpowiedzi nazwał Leszczyńskiego „sykofantem w służbie publicznego kultu judeolatrii”. Wpisem zajęła się także prokuratura. Ostatecznie jednak uczelniana komisja dyscyplinarna uniewinniła Bartyzela, a prokuratura uznała komentarz za dopuszczalną krytykę i umorzyła sprawę[16].
Dwaj pierwsi prelegenci z konferencji „Opcji na Prawo”: Nidal Hmaidi i Nabil Al-Malazi, byli już wtedy związani z Mateuszem Piskorskim, od lutego 2015 roku liderem prorosyjskiej partii Zmiana, który założył również think tank Europejskie Centrum Analiz Geopolitycznych (na konferencji z ramienia ECAG występował Hmaidi). Nabil Al-Malazi był wiceprzewodniczącym Zmiany. W maju 2016 roku Mateusz Piskorski został aresztowany przez ABW pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji i Chin. Przesiedział w areszcie trzy lata, wyszedł na wolność w maju 2019 roku po wpłaceniu wysokiej kaucji. W chwili pisania tej książki wciąż czekał na rozpoczęcie procesu, kontynuując swoją prorosyjską aktywność w Polsce.
Kolejny prelegent, Roberto Fiore, to włoski polityk i neofaszysta, uważany za jednego z liderów skrajnej prawicy w Europie, postać na wskroś kontrowersyjna. Skazany za działalność w ugrupowaniu terrorystycznym, przyjaciel brytyjskiego faszyzującego nacjonalisty Nicka Griffina, był wyjątkowo pozytywnie nastawiony do Rosji. Twierdził, że Rosja jest strażnikiem prawdziwych wartości cywilizacji chrześcijańskiej, „jedynym narodem, które tych wartości strzeże” – jak mówił w 2015 roku podczas Międzynarodowego Rosyjskiego Forum Konserwatywnego w Sankt Petersburgu[17].
Ale najciekawszym gościem był mało wówczas znany Aleksiej Komow – ważna postać dla zrozumienia, kto już w 2015 roku w Polsce był zaangażowany w atakowanie Europy Zachodniej. Komow to Rosjanin, wieloletni oficjalny przedstawiciel na Rosję Światowego Kongresu Rodzin (World Congress of Families), skupiającego radykalne organizacje religijne z całego świata, a kierowanego przez amerykańską International Organization for the Family[18]. WCF to inicjatywa finansowana między innymi przez rosyjskich oligarchów (opisała ją dokładnie Klementyna Suchanow w książce To jest wojna[19]). Jednym z nich jest Konstantin Małofiejew, właściciel konserwatywnego kanału telewizyjnego TV Tsargrad[20]. O telewizji tej stało się głośno w 2017 roku, gdy w jednym z jej programów zaproponowano osobom LGBT bilety w jedną stronę – by wyemigrowały z Rosji i nigdy do niej nie wracały[21]. Sam Małofiejew zasłynął czym innym: miał finansować Doniecką Republikę Ludową po agresji Rosji na Ukrainę w 2014 roku. Unia Europejska objęła go wówczas swoimi sankcjami, oligarcha dostał zakaz wjazdu do państw unijnych.
Zamiast niego po Europie jeździł więc Aleksiej Komow, prawa ręka Małofiejewa. Był szczególnie znany we Włoszech: został nawet przewodniczącym rosyjskiego Stowarzyszenia Kulturalnego Lombardia-Włochy, organizacji powiązanej z partią Liga Północna Matteo Salviniego (włoskiego polityka znanego z przychylności wobec Rosji).
Komow na długo przed konferencją „Opcji na Prawo” zrealizował istotną misję zagraniczną, dotyczącą pozornie „tradycyjnych wartości”, a w rzeczywistości – wykorzystania strachu przed homoseksualizmem do działań politycznych. W październiku 2013 roku pojechał do Ukrainy, tuż przed decyzją tego państwa o podpisaniu umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Tam spotkał się z Komitetem Rodziców Wszystkich Ukraińców. Po tym spotkaniu Komitet wydał oświadczenie: „Sprzeciwiamy się podpisaniu umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, ponieważ doprowadzi to do nieuniknionej homoseksualizacji Ukrainy”[22]. Narracja ta miała realny wpływ na ukraińską dyskusję o przystąpieniu do UE, slogan o „homoseksualizacji Ukrainy” był wielokrotnie przywoływany przez przeciwników wejścia do UE. W październiku 2013 roku na polskim portalu geopolityka.net można było przeczytać nawet artykuł Władysława Gulewicza, prorosyjskiego dziennikarza z Ukrainy, który pisał: „Pytanie, jak daleko Kijów ma zamiar integrować się z UE? Jeśli w pełni, to będzie musiał potakiwać aktywistom gejowskim i składać własny naród i kulturę w ofierze europejskim homoseksualistom. Ten proces zachodzi wszędzie w Europie (…). Naiwnością jest sądzić, że takie wydarzenia ominą ukraińską stolicę. Odwrotnie, wartości homoseksualne będą importowane do Ukrainy wraz z towarami z Europy. Przecież gej-propaganda też jest towarem, tylko że ideologicznym”[23].
Identyczne argumenty pojawiły się w Polsce sześć lat później, podczas kampanii wyborczej w 2019 roku.

 
Aleksiej Komow w 2015 roku przyjechał na niszową konferencję „Opcji na Prawo” z jasnym przesłaniem do Polaków. Powiedział tam, oczywiście w kontekście „obrony tradycyjnej rodziny przed homoseksualizacją”: „Jako Rosjanin chciałabym Wam, Polacy, powiedzieć, że powinniśmy wspólnie podjąć przedsięwzięcia, które uratują nie tylko społeczności zachodniej Europy, ale również poszczególne dusze. To powinno być nasze wspólne przedsięwzięcie wschodniej Europy. (…) Z Bożą pomocą zwyciężymy”[24].
„My zwyciężymy” – podkreślał. My, czyli Rosja i Polska, oraz ci, którzy do tego „obronnego” sojuszu dołączą.
Całe jego wystąpienie było pokazem niewiarygodnie elastycznego podejścia do historii własnego państwa. Komow starał się bowiem szerzyć wizję Rosji jako państwa prorodzinnego, religijnego i konserwatywnego, które jako jedyne może ocalić Europę przed stoczeniem się w otchłań zachodniej „gej-cywilizacji”. W tym celu przekonywał, że Rosja nie jest odpowiedzialna za komunizm, bo marksizm i leninizm to teorie… importowane z Zachodu. Lenin i Trocki przebili się ze swoimi tezami w Rosji, ponieważ byli sponsorowani przez Szwajcarię, Niemcy i USA – wyjaśniał. Zamordowanie carskiej rodziny Romanowów nie było działaniem Rosjan, lecz zainfekowanych z zewnątrz satanistów. I to właśnie ten zły (bo finansowany przez Zachód) komunizm i bolszewizm doprowadziły Rosję na granicę upadku moralnego. Już w 1917 roku bolszewicki rząd atakował chrześcijan, depenalizował aborcję i homoseksualizm – podkreślał Komow. Czyli wszystko, co złe, to bolszewicy inspirowani przez Zachód, a nie Rosjanie!
Wiem, wydaje się nieprawdopodobne, że można w taki sposób intepretować dwudziestowieczną historię Rosji, ale Komow naprawdę to zrobił.
Miał w tym swój cel. Tak wybielonego wschodniego sąsiada dużo łatwiej zaakceptować Polakom niż spadkobiercę komunistycznego Związku Radzieckiego. Łatwiej myśleć o współpracy z nim, także w dziedzinie odrodzenia konserwatywnego, duchowego, religijnego. Zwłaszcza że wrogowie zostali jasno nakreśleni – to zachodnia, liberalna Europa, Unia Europejska jako jej reprezentacja, a do tego oczywiście zwolennicy aborcji oraz osoby LGBT. A Rosja? Cóż, według tej wersji nie była niczemu winna. Po prostu zainfekował ją Zachód… Ale Rosja się temu oparła, a teraz chętnie pomoże ową infekcję zwalczać także w innych krajach europejskich!
Tak się robi w Rosji propagandę: nie ma absurdu, którego nie można powiedzieć; nie ma fałszu, którego nie można użyć. Liczy się jedynie cel, a użyte środki w drodze do tego celu ocenia się wyłącznie pod kątem skuteczności, nie etyki czy moralności.

 
Rosjanin Komow siejący rosyjską antyunijną propagandę, jawny neofaszysta Roberto Fiore, popierający Rosję, oraz osoby z polskiej prorosyjskiej partii Zmiana – to byli goście konferencji „Opcji na Prawo” w 2015 roku. Już wtedy działała powiązana z tym czasopismem Inicjatywa Stop Seksualizacji Naszych Dzieci, która postawiła sobie za cel obronę polskiej dziatwy przed „liberalnym seksualnie stylem życia”. Miała w tym wsparcie partii Solidarna Polska oraz publikowała materiały z hasłami typu: „GENDER cywilizacja śmierci”.

 
Drugim środowiskiem, które od lat kreowało przekaz uderzający w osoby LGBT oraz edukatorów seksualnych, była Fundacja PRO-Prawo do Życia, z prezesem Mariuszem Dzierżawskim. Dzierżawski, zanim stał się działaczem „pro-life”, był wiceprezesem Unii Polityki Realnej. To ciekawe, że akurat aktywność byłych członków UPR w opisywanej tematyce była tak wysoka (Józef Białek, właściciel Wydawnictwa Wektory, także należał do UPR). Dzierżawski w połowie lat 90. założył własne Stronnictwo Polityki Realnej, potem wycofał się z bezpośredniej polityki i zaczął działać w organizacjach pozarządowych. Jest jednym z najbardziej radykalnych działaczy „pro-life” w Polsce: kontrowersyjna wystawa przedstawiająca zakrwawione płody, prezentowana na placach i ulicach polskich miast, to inicjatywa jego organizacji. W marcu 2019 roku w Radiu Wnet mówił, że „standardy WHO (dotyczące edukacji seksualnej) są potrzebne pedofilom, bo ich spełnianie jest przygotowaniem do tego, by dzieci stały się łupem pedofilów”[25]. Jak widać, potrafił powiązać neutralne zalecenia dotyczące edukacji seksualnej z… dewiacją seksualną dorosłych.
Inaczej niż w opisanej wcześniej Inicjatywie, proliferskie inspiracje Dzierżawskiego miały swoje źródło nie w Rosji, lecz w USA. Opisał je Mateusz Witczak w tygodniku „Polityka”, wskazując na fascynację Dzierżawskiego Amerykaninem Greggiem Cunninghamem, weteranem wojny w Wietnamie, byłym pracownikiem Pentagonu i dwukrotnym członkiem Izby Reprezentantów stanu Pensylwania, który „jako pierwszy uniósł plandekę z zakrwawionym płodem”[26]. Cunningham w 1990 roku otworzył Centrum Reform Bioetycznych, które wkrótce miało już swoje filie w pięciu innych stanach, a potem kolejne, na całym świecie. Szerzył swoje idee także w Europie, a jednym z jego polskich słuchaczy – w 2004 roku – był Mariusz Dzierżawski. Jak sam wspomina, „Cunningham pokazał nam, że istotne zmiany opinii publicznej (stosunek do antysemityzmu, praw obywatelskich dla czarnych Amerykanów, wojny w Wietnamie) dokonały się poprzez pokazywanie wstrząsających zdjęć. Jego teza brzmiała: jeśli chcemy zmienić nastawienie ludzi, musimy prezentować szokującą prawdę o aborcji. W przeciwnym razie narracja mediów masowych – twierdzących, że aborcja to nic takiego – będzie urabiać opinię publiczną”[27].
Dzierżawski zaczął urabiać opinię publiczną rok później – zaangażował się w Fundację PRO-Prawo do życia, najpierw jako członek jej Rady Nadzorczej, a od kwietnia 2016 roku – członek zarządu. To ta fundacja zbierała w Polsce podpisy pod projektem ustawy penalizującej zachowania pedofilskie w przestrzeni publicznej, złożonym do Sejmu w lipcu 2019 roku. W uzasadnieniu łączono pedofilię z „lobby LGBT” oraz z edukacją seksualną dzieci i piętnowano standardy edukacji seksualnej WHO – te same, które już kilka lat wcześniej uznawała za zagrożenie Inicjatywa Stop Seksualizacji Naszych Dzieci. W uzasadnieniu projektu czytamy: „Proponowana zmiana zapewni prawną ochronę dzieci i młodzieży przed deprawacją seksualną i demoralizacją, która rozwija się w niebezpiecznym tempie i dotyka tysięcy najmłodszych Polaków za pośrednictwem tzw. »edukacji« seksualnej. Odpowiedzialne za »edukację« seksualną środowiska wchodzą do kolejnych placówek oświatowych w Polsce, rozbudzając dzieci seksualnie i promując wśród uczniów homoseksualizm, masturbację i inne czynności seksualne”[28]. Dalej wprost powiedziano, że w promocję edukacji seksualnej najbardziej angażuje się „lobby LGBT”. Dlaczego? Ponieważ „edukacja seksualna, w trakcie której rozbudza się dzieci seksualnie i oswaja się z homoseksualizmem, jest wykorzystywana jako narzędzie przez lobby LGBT do realizacji radykalnych celów politycznych, między innymi do legalizacji w Polsce adopcji dzieci przez homoseksualistów. W krajach, które dopuściły podobną praktykę, dochodzi na tym polu do tragedii”[29]. Warto sobie uświadomić, że ustawa z tym kuriozalnym oraz sprzecznym ze stanem wiedzy uzasadnieniem trafiła do Sejmu jako projekt obywatelski, a podpisało się pod nim 265 tysięcy Polaków[30]. Ciekawe, ilu z nich przeczytało całość projektu…
Na witrynie stronazycia.pl/stop-pedofilii (stworzonej przez Fundację Dzierżawskiego), atakującej standardy edukacji seksualnej WHO, jednoznacznie stwierdzono, że zalecenia Światowej Organizacji Zdrowia służą pedofilom i deprawatorom: „Zgodnie z najnowszymi uzupełnieniami i poradnikami do wdrażania »Standardów«, pochodzącymi z 2018 roku, »edukatorzy« seksualni zamierzają położyć nacisk na to, aby uczyć dzieci wyrażania zgody na seks. Dzieci zachęcane będą również do szukania »zaufanych dorosłych«, niekoniecznie rodziców, którzy przekażą im »wiedzę na temat seksualności«. KOMU NAJBARDZIEJ ZALEŻY NA TYM, ABY DZIECKO SPRAWNIE WYRAŻAŁO ZGODĘ NA SEKS? PEDOFILOM. Ze »Standardów Edukacji Seksualnej« opracowanych przez WHO już teraz korzystają polscy deprawatorzy”[31].
To fundacja Dzierżawskiego wysyła na polskie drogi i ulice kontrowersyjne furgonetki, obwieszone antyaborcyjnymi i homofobicznymi hasłami, na przykład: „Czego lobby LGBT chce uczyć dzieci? 4-latki: masturbacji; 6-latki: wyrażania zgody na seks; 9-latki: pierwszych doświadczeń seksualnych i orgazmu”[32]. Ta sama fundacja w 2021 roku złożyła w Sejmie projekt ustawy „Stop aborcji”, w którym zrównano aborcję z zabójstwem, co miało skutkować zrównaniem kary za aborcję z karą za morderstwo[33].
Te dwa środowiska: działająca w prorosyjskim środowisku Inicjatywa Stop Seksualizacji Naszych Dzieci oraz inspirowana działaniami radykalnego amerykańskiego prolifera Fundacja PRO-Prawo do Życia, zbudowały społeczne podglebie dla politycznego uderzenia PiS. A potem wspierały rządzących w kreowaniu persony groźnego wroga – „ideologii LGBT”.

Informacyjną bombę odpalił Kaczyński
W 2019 roku dezinformacyjna bomba wybuchła 9 marca. Tego dnia w ogromnym Centrum Wystawienniczo-Kongresowym Arena (wybudowanym dzięki unijnym dotacjom) w podrzeszowskiej Jasionce, w województwie podkarpackim, które uchodzi za jeden z bastionów PiS w kraju, Prawo i Sprawiedliwość zorganizowało konwencję rozpoczynającą kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego. W nowoczesnej, przeszklonej hali zasiadły setki działaczy partyjnych.
Czerwony przycisk nacisnął sam prezes Jarosław Kaczyński. Stanął za białą mównicą, na tle granatowego banneru z nowym hasłem „Polska sercem Europy”, i odpalił bombę nienawiści. Musiał wiedzieć, w ilu ludzi uderzy, ilu zniszczy, ale nie zawahał się. Mówił jak zawsze – z niemal nieruchomą twarzą, na której tylko czasami pojawiał się grymas niechęci, a rzadziej coś na kształt uśmiechu. Ważne momenty podkreślał ruchem prawej ręki – jakby uderzał pięścią w stół.
Najpierw stwierdził, że majowe wybory do Parlamentu Europejskiego oraz jesienne do polskiego parlamentu „to w gruncie rzeczy jedne wybory, których stawką jest przyszłość Polaków i Polski”. A potem zarysował główną oś konfliktu[34]:
„Nasi przeciwnicy atakują naszą politykę społeczną, co gorsza – atakują polskie rodziny, atakują nawet dzieci (…). Inwestujemy w rodzinę, bo rodzina jest podstawową komórką społeczną, która legła u fundamentów naszej cywilizacji, także polskiej cywilizacji, polskiej tradycji” – stwierdził. Przerywały mu jedynie brawa, poza tym na sali panowała głucha cisza. Kaczyński podkreślił, że na rodziny, a zwłaszcza na dzieci, czyhają rozmaite zagrożenia: „Ma być zastosowana, a w niektórych miejscach w Polsce już jest stosowana, pewna specyficzna socjotechnika. Trudno to nazwać wychowaniem, to nie jest wychowanie. To jest socjotechnika, mająca zmienić człowieka. (…) W jej centrum jest bardzo wczesna seksualizacja dzieci. To jest nie do uwierzenia, ja sam, póki nie przeczytałem, nie mogłem w to uwierzyć, ale to się ma zacząć w okresie 0–4, czyli od urodzenia do czwartego roku życia. Później są kolejne okresy. Czym bardziej się to czyta, tym bardziej włosy dęba na głowie stają”.
Bardzo chciałabym wiedzieć, co dokładnie przeczytał prezes Kaczyński. To znaczy: czyją interpretację zaleceń WHO, bo niewątpliwie właśnie do nich się odnosił.
Kiedy opisał już, jak drastycznie (jego zdaniem) zagrożona jest tożsamość najmłodszych, przeszedł do wyznaczania politycznej linii obrony: „Będziemy mówili NIE atakowi na dzieci! (…) I nie damy się zastraszyć! Będziemy bronić polskiej rodziny. Także w tych wyborach. Nie miejcie Państwo wątpliwości – jeżeli nasi przeciwnicy wybory wygrają, mówię w szczególności o tych jesiennych, parlamentarnych, to po pierwsze: zabiorą to, co myśmy dali, począwszy od 500 plus, a skończywszy na wcześniejszych emeryturach, zabiorą po prostu dlatego, że nie potrafią rządzić; i przeprowadzą ten atak na rodzinę, na dzieci, o którym tutaj mówiłem”.
Trzeba przyznać – sprytne zagranie. Jarosław Kaczyński nie uderzył wprost w prawa osób LGBT prawdopodobnie dlatego, że ten temat nie zainteresowałby w Polsce, na tym etapie, zbyt wielu wyborców. Wybrał narrację znacznie bardziej nośną: ONI (przeciwnicy PiS) chcą seksualizować nasze dzieci! Chcą zniszczyć polskie rodziny! Podważyć prawa natury!
Można powiedzieć: to przekaz Inicjatywy Stop Seksualizacji Naszych Dzieci, tyle że przetworzony politycznie. Inicjatywy, przypomnę, wywodzącej się z niszowego, prawicowego środowiska o prorosyjskich poglądach, której działania już w 2014 roku popierała Solidarna Polska oraz pojedynczy politycy PiS.

 
Choć nie do końca było wiadomo, o co chodzi z tą seksualizacją dzieci, kto miałby zaszkodzić najmłodszym i jak konkretnie miałoby to wyglądać, machina dezinformacyjna ruszyła. Jak w każdej narracji opartej na zniekształcaniu autentycznych informacji mało istotne było, gdzie naprawdę leży problem. A już na pewno nie chodziło o szukanie realnych rozwiązań. Celem było pobudzenie emocji, aby za ich pomocą sterować politycznymi decyzjami Polaków. W takiej sytuacji im bardziej niekonkretne zarzuty, tym łatwiej budować figurę budzącą przerażenie. Oto polskie dzieci miało zaatakować coś niedookreślonego, ale groźnego, trochę jak potwór z sennego koszmaru: nie wiadomo, jak wygląda, ale na pewno przeraża. Atak tego potwora miał spowodować, że dzieci zostaną zbyt wcześnie pobudzone seksualnie, wykorzystają je pedofile, potem młodzi zakwestionują swoją płeć, a później nie założą normalnych rodzin. I to wszystko ma jakiś związek z seksem (seks, seksualizacja, edukacja seksualna – niespecjalnie dbano o rozróżnianie tych pojęć) w wieku przedszkolnym! Trzeba się natychmiast bronić, budować zasieki, izolować wynaturzonych „onych”, którzy chcą TO zrobić naszym dzieciom!
Jak się bronić? Ano, głosując na PiS. Proste.

Prezes wcisnął czerwony guzik, bomba została odpalona, a nadaniem jej jak największego zasięgu zajmowali się nie tylko politycy rządzącej koalicji, wspierani przez publicystów, rozmaite think tanki i organizacje, ale przede wszystkim prorządowe (w tym publiczne) media. Wszyscy razem łączyli „zagrożenie seksualizacją” dzieci z pedofilią i środowiskami LGBT, tworzyli całościowy obraz zepsucia, deprawacji i prowokacji, który miał się zrealizować w wypadku dojścia do władzy liberałów i lewicy. Z każdym tygodniem narracja potężniała i radykalizowała się. Była wszechobecna nie tylko w czasie kampanii do Parlamentu Europejskiego, ale też – zgodnie z pierwotnymi zapowiedziami Kaczyńskiego – w następującej zaraz po niej kampanii w wyborach do Sejmu i Senatu. Pod pretekstem chronienia dzieci uderzano w ludzi o innej niż hetero orientacji seksualnej.
Narracja była potrójnie nośna:
– po pierwsze: jasno wskazywała ofiary – niewinne dzieci;
– po drugie: jeszcze jaśniej wskazywała wroga – środowiska LGBT i edukatorów seksualnych, a w szerszej perspektywie: liberałów i lewaków oraz Europę Zachodnią;
– po trzecie: wyraźny był pozytywny bohater – PiS czy szerzej: Zjednoczona Prawica.
To właśnie ten bohater mógł wygrać w „rozgrywce” za sprawą działań obserwatorów rozgrywki, czyli głosujących.
Trochę jak w telewizyjnym teleturnieju, kiedy telewidzowie, wysyłając SMS-y, decydują, kto ma wygrać. Dla zwycięstwa ulubionego uczestnika kluczowa jest mobilizacja oglądających. Telewizje wiedzą, co robią – oddając decyzję w ręce widzów, aktywizują ich, dają im poczucie wpływu i kontroli, czyli namiastkę władzy, co wiąże widownię z programem i stacją telewizyjną. Rodzi się naturalna konkurencja, a emocje gwałtownie narastają aż do finału programu.
Ten sam mechanizm PiS wykorzystał w swojej rozgrywce wyborczej: politycy „walczący z ideologią LGBT” mogli wygrać i ocalić niewinne dzieci, ponieważ obserwatorzy poczuli, że to oni mają władzę – gdy decydują o losie dzieci, głosując na określoną partię. Marketingowo perfekcyjne posunięcie, lepsze niż w telewizyjnym turnieju o tyle, że dodano przekonanie o uczestnictwie w walce dobra ze złem: głosując na PiS, można wcielić się w postać DOBREGO, walczącego ze ZŁYM, którego trzeba zniszczyć – jak w grze komputerowej. Swój własny strach przed innym i nieznanym przykryć przekonaniem o sprawiedliwym działaniu w celu chronienia niewinnych. Poczuć moc. A to wszystko na żywo! Potężna motywacja. To, że niezgodna z faktami, na tym etapie przestało mieć znaczenie. Fikcja wciągała znacznie bardziej niż prawda. Równie nieistotny stał się fakt, że ZŁYMI są zwykli ludzie, żyjący obok nas, którzy nie robią nic nagannego, po prostu mają inną orientację seksualną niż większość. Niewielu wciągniętych w rozgrywkę myślało o tym, że ranią osoby LGBT. W tę narrację wpisany był efekt niszczący.

 
Oczywiście próbowano ten emocjonalny przekaz kontrować, przede wszystkim prostując mity, jakie rozpowszechniano na temat standardów WHO. 2 kwietnia 2019 roku dr Michał Zabdyr-Jamróz na blogu Instytutu Zdrowia Publicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego dementował pojawiające się przekłamania, zauważając: „W klimacie gorącego sporu politycznego wokół »Standardów edukacji seksualnej WHO« narosło mnóstwo nieporozumień, przeinaczeń, a nawet mitów. Niektóre z nich wyglądają na bardzo przekonywujące, gdyż opierają się na cytatach z rzeczonego dokumentu i fotokopiach umieszczonych tam tabel. Fragmenty te jednak są wyrwane z kontekstu i zinterpretowane w sposób wyraźnie nieżyczliwy, a wręcz nieuczciwy. Wszystko po to, by podważyć sens merytoryczny i etyczny rekomendacji WHO w kwestii edukacji seksualnej”[35].
Wyjaśniał między innymi, że mit „WHO uczy dzieci masturbacji” oparto na fragmentach „wyjętych z kluczowego kontekstu”, czyli pominięto standardowo stosowany w Unii Europejskiej podział efektów edukacji na wiedzę, umiejętności i postawy, uwidoczniony w opisywanej wcześniej tabeli. Rozprawił się też z mitem, że WHO promuje pornografię. Pisał: „Zdecydowanie nie jest prawdą twierdzenie, że intencją standardów edukacji seksualnej WHO jest wskazywanie dzieciom pornografii jako źródła wiedzy o seksie. Na tej samej zasadzie, jak nie chodzi w nim o »nauczanie prostytucji« lub »afirmowanie uzależnienia od seksu«. Celem wskazywanym w dokumencie wielokrotnie jest wyjaśnienie, czym jest pornografia i dlaczego dzieci właśnie nie powinny uznawać jej za odpowiednie źródło wiedzy”[36].
W czerwcu z podobnymi mitami rozprawiało się Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich (kierowane wówczas przez Adam Bodnara), podkreślając w swoich materiałach, że wyniki badań z wielu państw wskazują, iż profesjonalna edukacja seksualna nie skutkuje wcześniejszym rozpoczęciem współżycia seksualnego przez młode osoby. Wręcz przeciwnie – zdobywane podczas takich zajęć informacje dają podstawy do podejmowania dużo bardziej odpowiedzialnych decyzji, jeśli chodzi o zachowania seksualne. Wyjaśniano, że teza, iż standardy WHO przewidują edukację seksualną wśród przedszkolaków, to niewłaściwe uproszczenie. Dodawano wreszcie, że „cała publikacja oraz pozostałe publikacje WHO stanowią jedynie sugestie ekspertów. Nie są ani gotowym planem zajęć lekcyjnych, ani przepisami prawa”[37].
Jednak argumenty merytoryczne zawsze są słabą tarczą obronną w zaawansowanych akcjach dezinformacyjnych – głównie dlatego, że działają innym rodzajem broni niż ta stosowana w dezinformacji: odnoszą się do danych i faktów. Tymczasem w dezinformacji broń stanowią emocje, wywoływane przez fałszywe lub zmanipulowane informacje. Merytoryczne dementowanie przekłamań nie przynosi więc szerokich efektów. Jest potrzebne tym, którzy nie poddali się ogólnym nastrojom, by mogli poznać prawdziwe informacje i krytycznie ocenić masowy przekaz. Jest niezbędne także po to, by dokumentować prawdę. Ale niestety słabo dociera do rozemocjonowanych ludzi. Zbadano już w kilkudziesięciu eksperymentach, że zwłaszcza w internecie znacznie chętniej rozpowszechniamy treści budzące negatywne emocje lub podziw niż treści neutralne. Zaś merytoryczne dementi jest neutralne, nie wzbudza więc większego zainteresowania. Zasięgami prawie zawsze przegrywa z emocjonalnym newsem, także tym opartym na manipulacji i kłamstwie.

Informacyjne tsunami
W Polsce A.D. 2019 z każdym dniem w pamięci ludzi osadzały się określenia wywołujące grozę, a nie prawdziwe informacje o standardach WHO, Warszawskiej Deklaracji czy edukacji seksualnej. To było jak informacyjne tsunami. Kiedy w ostatnich tygodniach 2019 roku monitorowałam wzmianki w sieci na temat LGBT[38], sama byłam zaskoczona: przez jeden rok w Polsce powstało w internecie 5,7 miliona wypowiedzi, zawierających skrót LGBT. Po uśrednieniu oznacza to 15,5 tysiąca wpisów codziennie przez 365 dni. 15,5 tysiąca!
Najintensywniejsza dyskusja miała miejsce zaraz po konwencji PiS, między 10 a 20 marca, a potem w lipcu, w okolicach Marszu Równości w Białymstoku, podczas którego doszło do zamieszek. Rekordowy okazał się sam dzień marszu, 21 lipca, potencjalny zasięg dyskusji w sieci na temat LGBT wyniósł tego dnia 29 milionów. Wiosną rekord przypadł na dzień 12 marca – z potencjalnym zasięgiem w sieci: 15 milionów.
Liderem generowania w internecie zasięgu o LGBT okazało się konto TVP Info na Twitterze. Publikowano na nim fragmenty wypowiedzi osób zapraszanych do programów tej skrajnie upolitycznionej telewizji. Pierwsze cytaty pochodziły sprzed konwencji PiS – TVP zaczęło budować przekaz anty-LGBT zaraz po podpisaniu przez Rafała Trzaskowskiego Deklaracji LGBT+. 23 lutego na koncie TVP Info pojawiły się wypowiedzi polskiej sportsmenki Zofii Klepackiej: „Mówię kategorycznie NIE dla promocji środowisk LGBT i będę bronić tradycyjnej Polski”; „Medalistka olimpijska przeciwna Karcie LGBT plus. »Czy mój dziadek walczył o taką Warszawę w Powstaniu?«”.
26 lutego opublikowano wypowiedź posła Solidarnej Polski Patryka Jakiego: „Są miliony złotych dla LGBT, a nie ma 100 tys. zł dla córki śp. Jolanty Brzeskiej[39]”.
6 marca znowu Zofia Klepacka: „Mam dwójkę dzieci i jeżeli teraz słyszę, że w szkołach ma być specjalny pedagog zajmujący się problematyką LGBT, ogarnia mnie przerażenie”.

 
Wesprzyj nas