Dzięki tej biografii odkryjemy Mikołaja Kopernika na nowo. Wojciech Orliński nie tylko snuje opowieść o naukowym przewrocie wszechczasów, ale także pokazuje Kopernika jako człowieka z krwi i kości – pełnego pasji i miłości.


W czasach Kopernika nic nie wskazywało na to, że do największej naukowej rewolucji dojdzie w Europie. O gwiazdach Chińczycy i Arabowie wiedzieli więcej, ale to my jako pierwsi zrozumieliśmy, jakie jest miejsce Ziemi w kosmosie. Ktoś może powiedzieć, że to przede wszystkim zasługa Keplera, Galileusza, Newtona – ale gdybyśmy zapytali tych panów o zdanie, wskazaliby na dzieło bardzo skromnego, genialnego uczonego, który by pracować w spokoju nad swoim odkryciem, zaszył się na skraju Europy.

Jakich cudów trzeba było, by Kopernik w ogóle mógł pojawić się na świecie? Dlaczego właśnie on, półsierota z Torunia, mógł, a nawet musiał zmienić nasze miejsce we Wszechświecie? Dlaczego ta wielka rewolucja nie wybuchła w Paryżu, Rzymie czy Florencji, ale na Warmii? Dlaczego w Polsce?

Żywot Kopernika rozpięty między trzema epokami – średniowieczem, renesansem i kontrreformacją – to jednak nie tylko nauka. To również wielka polityka, wojny, spiski, intrygi, romanse – a w ich centrum nasz astronom (ale też ekonomista, polityk, lekarz), który zachował w swoich szalonych czasach godność, zdobył szacunek możnych a także miłość kobiety. Kopernik w brawurowej opowieści Wojciecha Orlińskiego, choć odległy w czasie, staje się nam bliski jako człowiek szukający miejsca do życia i przestrzeni na realizowanie swoich pasji. Odkrywany dziś na nowo zaskakuje skromnością, pokorą, ale też uporem i słabościami, które mogły go zaprowadzić – jak jednego z jego przyjaciół – do lochów Watykanu. Jednak w życiu Kopernika amor omnia vincit – miłość zwycięży wszystko. Wzniosła miłość do nauki, ale też jak najbardziej ziemska i ludzka miłość.

Aaa, i jest Polakiem, z całą pewnością Kopernik jest Polakiem – z wyboru.

Wojciech Orliński jest dziennikarzem, publicystą i pisarzem. W latach 1997–2021 pracował w „Gazecie Wyborczej”. Jest autorem książek “Internet. Czas się bać” (2013) i “Człowiek, który wynalazł internet. Biografia Paula Barana” (2019).

Wojciech Orliński
Kopernik. Rewolucje
Wydawnictwo Agora
Premiera: 26 października 2022
 
 

WSTĘP

 
Przełom kopernikański, który na zawsze zmienił obraz kosmosu i naszego w nim miejsca, to jedno z najważniejszych wydarzeń w historii świata, nie tylko w historii nauki. A jednak ciągle zaskakująco mało o nim wiemy. Głównym problemem jest sam Mikołaj Kopernik. Można wręcz odnieść wrażenie, że celowo starał się zostawiać jak najmniej papierowych śladów po swoim życiu. Inni ludzie jego epoki spisywali wspomnienia, prowadzili dzienniki podróży i bogatą korespondencję prywatną. On sam pisał niewiele listów, a i z tego większość zaginęła. Do tego po jego śmierci jego idee były zwalczane zarówno w katolickiej, jak i protestanckiej Europie. Kto więc miał jakieś listy Kopernika, ten w swoim najlepszym interesie powinien był je zniszczyć. W oczach prokuratora (świeckiego czy kościelnego) posiadanie pism heretyka było wszak dowodem skłaniania się ku herezji. A procesy o herezję naprawdę źle się wtedy kończyły.
W ten sposób dochodzimy do pierwszego wielkiego paradoksu związanego i z Kopernikiem, i jego odkryciami. Był on przecież człowiekiem Kościoła – kanonikiem warmińskim, który przez całe dorosłe życie wiernie służył swojej diecezji. A dzieło swojego życia, De Revolutionibus Orbium Coelestium, zadedykował papieżowi.
Jakie więc właściwie były jego relacje z Kościołem? Jak to możliwe, że kiedy inkwizycja zwalczała jego osiągnięcia, biskup warmiński Marcin Kromer fundował w katedrze fromborskiej tablicę ku czci tych samych osiągnięć?
Ale nim odpowiemy na to pytanie, pojawia się kolejny paradoks: dlaczego tak wielkie odkrycie naukowe dokonało się w katedrze położonej na peryferiach ówczesnego cywilizowanego świata? Dlaczego akurat na Warmii, w której pierwsze wyższe uczelnie pojawiły się dopiero w drugiej połowie XX wieku?
Przecież w rewolucyjnych czasach Kopernika istniały miasta uniwersyteckie, dumne z uczelni działających w nich od kilku stuleci. Oxford, Cambridge, Paryż, Wiedeń, Salamanka, a choćby Kraków i Bolonia, gdzie studiował sam Kopernik. Te uniwersytety często zatrudniały zawodowych astronomów i astrologów, którzy dysponowali profesjonalnymi obserwatoriami. Czemu więc to nie oni dokonali przewrotu kopernikańskiego? Jak to się stało, że wyprzedził ich zdolny amator z obserwatorium zaimprowizowanego w przydomowym ogródku?
Te pytania wydają mi się co najmniej równie ciekawe co biografia samego astronoma. Dlatego w Koperniku. Rewolucjach staram się znaleźć na nie odpowiedź, przyglądając się uważnie mapie XV i XVI-wiecznej Europy, historii ówczesnych sporów w łonie Kościoła i akademii, konfliktom politycznym i militarnym (nader płynnie przechodzącym z jednych w drugie), narodzinom i upadkowi renesansu. Każda z tych historii jest fascynująca. I w każdej Kopernik ma swoje miejsce.
Ale szukając odpowiedzi na pytania dotyczące Kopernika i jego rewolucji, szybko trafiłem na kolejne – jeszcze bardziej intrygujące. Zaczynając od pozornie niewinnego: jak to się stało, że jego rodzice się poznali i zawarli związek małżeński? Przecież gdyby się nie poznali, Mikołaj Kopernik po prostu nie przyszedłby na świat, a przewrót kopernikański znalibyśmy dziś pod inną nazwą, bo dokonałby go ktoś inny. Do tego nastąpiłby dobre kilkadziesiąt lat później, bo łatwo udowodnić, że Kopernik wyprzedzał ówczesną astronomiczną czołówkę o dobre 30 lat (dowód: czołowi astronomowie Europy znali podstawowe założenia hipotezy Kopernika już około 1510 roku i doceniali ich rewolucyjne znaczenie; żaden jednak nie umiał ich rozwinąć do matematycznie spójnej teorii, musieli czekać do publikacji De Revolutionibus w roku 1543).
Zważywszy na to, jak duże znaczenie przewrót kopernikański miał dla narodzin nowożytnej metody naukowej – cywilizacja byłaby opóźniona co najmniej o 30 lat. Więc mimo że internet pewnie by już dzisiaj istniał, to wciąż jako naukowo-akademicka sieć dostępna tylko dla nielicznych. A zamiast oglądać fotografie kosmosu wykonane przez teleskop Webba, czekalibyśmy wciąż na pierwsze zdjęcia z teleskopu Hubble’a.
Rodzice Mikołaja Kopernika, zawierając związek małżeński, nieświadomie więc zmienili dzieje świata. Tylko że sam ten związek wygląda dziwnie: był to klasyczny mezalians. Ona (Barbara Watzenrode) pochodziła z jednej z najbogatszych rodzin w Toruniu. On (Mikołaj Kopernik senior) był chudopachołkiem, niezamożnym kupcem, który obracał cudzymi pieniędzmi, sam jednak nie miał żadnego majątku. Pierwsze porządne pieniądze w jego życiu to posag Watzenrodów.
Jak więc do tego doszło, że toruński patrycjusz oddał swoją córkę krakowskiemu przybłędzie?
Odpowiedź na to pytanie sprawia, że biografia astronoma zmienia się w powieść szpiegowską. Oto trwa wojna polsko-krzyżacka, w wyniku której ostatecznie przetrącony zostanie kręgosłup państwa zakonnego, a Rzeczpospolita uzyska dostęp do morza. A Kopernika seniora i jego przyszłego teścia połączyło wspólne zaangażowanie po tej samej, polskiej stronie. „Cudze pieniądze”, którymi obracał ojciec astronoma, w dużym stopniu były zaś po prostu tajnymi funduszami na finansowanie wojny. Do tego wszystko wskazuje na to, że w młodości Kopernik senior miał dwa zawody. Jego działalność kupiecka była przykrywką pozwalającą mu kursować między Krakowem a krzyżackim Gdańskiem. Przede wszystkim był jednak agentem – i to nie byle kogo, tylko najpotężniejszej osoby w państwie Jagiellonów, kardynała Zbigniewa Oleśnickiego.
Nawet jeśli Kopernik senior nie miał pieniędzy, miał w Krakowie pierwszorzędne znajomości. I to był jego wkład w fortunę rodu Watzenrodów – wkład, który w następnym pokoleniu zaowocował wysłaniem jego syna na studia do Włoch, co dla zwykłej drobnomieszczańskiej rodziny z Krakowa czy Torunia było jeszcze bardziej niedostępne niż dzisiaj.
W ten sposób biograficzna opowieść o Mikołaju Koperniku robi się jeszcze ciekawsza, bo oto okazuje się, że przełomu kopernikańskiego nie byłoby wcale, gdyby nie wojna polsko-krzyżacka. A właściwie dwie wojny. Przecież Mikołaj Kopernik junior – nasz astronom – kontynuował dzieło swojego ojca. Brał czynny udział w kolejnej, już ostatniej wojnie polsko-krzyżackiej, zakończonej hołdem pruskim.
Wiemy na pewno, że astronom brał udział w jawnych działaniach wojennych jako dowódca olsztyńskiej fortecy. Ale czy kontynuował dzieło ojca i dziadka również w sferze niejawnej? Czy był agentem? Czyim?
Każde pytanie prowadzi tu do kolejnych pytań, a każde kolejne jest coraz ciekawsze. Jedno jest pewne: Mikołaj Kopernik miał tego pecha, że żył w bardzo ciekawych czasach.
My też go mamy. Dlatego choć dzieli nas pięć stuleci, tak łatwo nam dzisiaj postawić się w jego sytuacji i zrozumieć jego motywy, emocje, marzenia i lęki.
Niestety, skąpe materiały źródłowe sprawiają, że kopernikologia jest niczym podróż przez ocean hipotez, na którym rzadko napotykamy wyspy niepodważalnych faktów. Nim zaproszę do wspólnej podróży, kilka słów ostrzeżenia: nawigatorem w tej wyprawie nie będzie zawodowy wilk morski, tylko dziennikarz.
A gdy dziennikarz wyznacza kierunek, to znaczy, że podróż nie odbędzie się trasą najkrótszą, optymalną i najbezpieczniejszą. Przeciwnie! Będzie się za to starał zapewnić pasażerom podróż pełną wrażeń i przygód.
Metafory na bok: starałem się w tej książce trzymać udokumentowanych faktów i wyraźnie zaznaczać, gdy opatruję je hipotezami własnymi lub zaczerpniętymi od innych autorów. Ze względów stylistycznych nie mogłem tego jednak zaznaczać na każdym kroku, zakończę więc ten wstęp ogólną zapowiedzią, że hipotez, domysłów, gdybania i mniemania będzie tu bardzo dużo. Nie da się inaczej napisać biografii kogoś, co do którego niepewne są już nawet daty narodzin i śmierci.

CZĘŚĆ 1.
VIVAT ACADEMIA

rozdział 1.
PODRÓŻ KLASY VIP

Jesienią 1491 roku dwaj nastoletni chłopcy wyruszyli z Torunia w podróż, która jednemu z nich przyniesie wieczną sławę, drugiemu – zatracenie. Nawet jeśli na początku tej podróży o czymś marzyli i czegoś się obawiali, mogło to być najwyżej mgliste przeczucie tego, co ich naprawdę czekało.
Mimo młodego wieku obaj już sporo przeżyli. Przyszli na świat jako synowie zamożnego kupca skoligaconego z najpotężniejszymi rodzinami Torunia, zamożnego hanzeatyckiego miasta, które niedługo przed ich narodzinami Polska odbiła państwu krzyżackiemu. Ale jeszcze gdy byli małymi dziećmi, ich ojciec popadł w finansowe tarapaty. Zmarł, gdy starszy z chłopców miał 10 lat.
Dorastali więc w cieniu stopniowego upadku rodzinnej fortuny. Ich matka starała się go opóźniać, ale w tamtych czasach kobieta miała bardzo ograniczone możliwości manewru. Nie mogła przecież podjąć pracy zarobkowej. Mogła tylko wyprzedawać po kolei rodzinny majątek i błagać krewnych, żeby zaopiekowali się jej dziećmi. Niby wszyscy jej bracia i szwagrowie byli ludźmi majętnymi i wpływowymi, ale musieli przede wszystkim myśleć o przyszłości własnych dzieci.
Dotyczyło to nawet jej najbogatszego i najbardziej wpływowego brata Łukasza. Choć był biskupem, również miał syna. Rzecz jasna, nieślubnego.
Nie mógł mu załatwić kariery w Kościele, bo ludzie za bardzo by gadali. Nie mógł też go całkiem porzucić, bo też by gadali. Załatwił więc nieślubnemu potomkowi posadę burmistrza Braniewa – miasta na tyle bliskiego jego siedzibie, że sięgały tam jego wpływy, a na tyle odległego, żeby obaj panowie się nie spotykali.
Wpływy wuj Łukasz miał ogromne, nie był bowiem zwyczajnym biskupem. Warmia od ćwierćwiecza była częścią Polski. Miała jednak sięgające głębokiego średniowiecza przywileje, czyniące ją niemal niepodległym państwem. Najważniejszy z nich nadał Warmii w poprzednim stuleciu cesarz Zygmunt Luksemburski: biskupom warmińskim przysługiwała godność książęca. Wprawdzie Polska oficjalnie nie uznawała tego tytułu, ale biskupi warmińscy – a wuj Łukasz pełnił właśnie tę funkcję – aż do rozbiorów podczas uroczystości państwowych byli traktowani jak książęta.
Jeśli biskup był głową warmińskiego minipaństwa, jego parlamentem była kapituła. W jej skład wchodziło 16 kanoników. Sprawowali oni coś w rodzaju władzy ustawodawczej.
Bez poparcia kapituły na dalszą metę biskup niewiele mógł zdziałać, zależało mu więc na obsadzaniu ją swoimi ludźmi. Najlepiej – młodszymi krewnymi.
Dlatego zapewne uboga toruńska wdowa doszła do porozumienia ze swoim potężnym bratem biskupem. W zamian za opiekę nad dwójką siostrzeńców i odpowiednie pokierowanie ich karierami wuj Łukasz mógł zyskać dwa głosy w kapitule.
Zważywszy, że w głosowaniach praktycznie nigdy nie uczestniczyła pełna szesnastka kanoników (z różnych powodów nie wszyscy przyjechali, by objąć swoje kanonie, kilku zawsze było w delegacji), do większości nie trzeba było aż ośmiu głosów. W praktyce raczej około pięciu. Dwuosobowa „frakcja siostrzeńców” miałaby więc moc porównywalną ze stuosobowym kołem poselskim w dzisiejszym polskim Sejmie.
To był układ typu win-win. Biskup wzmacniał pozycję polityczną, a chłopcy zyskiwali posadę, o której inni wtedy bezskutecznie marzyli. Kanonikat warmiński był pierwszym krokiem dla mieszczańskiego syna – nawet niekoniecznie z bogatej rodziny – żeby w przyszłości ubiegać się o godność biskupa. Czyli w przypadku mieszkańca Prus – żeby z chudopachołka stać się księciem. W tamtych czasach niewiele było porównywalnych okazji awansu społecznego (dziś też ciężko przeskoczyć tyle szczebli drabiny w ciągu życia).
Wdowa mogła więc spać spokojnie, wiedząc, że jej dzieciom nie grozi bieda. Biskup zaś mógł liczyć na wypromowanie następcy w sposób tak szlachetny, że wrogie języki nie miały się do czego przyczepić (żadna symonia, żaden nepotyzm – to opieka nad biednymi sierotami!).

* * *

Wszystko wskazuje na to, że na chłopców ta decyzja spadła nieoczekiwanie. Urodzili się jako synowie bogacza, potem byli synami bankruta, potem synami ubogiej wdowy – a teraz nagle stali się prawie synami prawie księcia. A teraz opuszczali rodzinne miasto, by studiować tam, gdzie kiedyś ich wuj – najpierw w Krakowie, a potem w Bolonii na najstarszym uniwersytecie świata.
Podróż, którą chłopcy rozpoczęli jesienią 1491 roku, przekraczając Wisłę w Toruniu, oznaczała dla nich rewolucyjną życiową zmianę. Kolejną i nie ostatnią.
Na pewno nie nazywali jej jednak rewolucją. Jak pisała Hannah Arendt, zwyczaj nazywania gwałtownych przemian „rewolucjami” pojawi się dopiero w następnych stuleciach. Zresztą za sprawą książki, którą za 40 lat napisze jeden z chłopców. Przedtem w językach zachodnich słowo to oznaczało po prostu „obrót”. Oznacza zresztą do dzisiaj – właśnie dlatego obrotomierze w samochodach podają wynik w jednostkach „rpm”, czyli „rewolucjach na minutę”.
Ale gdyby w tamtym czasie na Zachodzie nie przyjęło się nowe znaczenie „rewolucji”, trzeba by wymyślić jakieś inne słowo, by opisać gwałtowne i radykalne przemiany tamtych czasów. Pod koniec XV wieku zdarzały się one przecież niemal codziennie.
Nasi dwaj młodzieńcy wyruszyli z Torunia, by podjąć w Krakowie studia w roku akademickim 1491/1492. Gdy je zaczynali, w Europie Zachodniej istniało jeszcze ostatnie muzułmańskie państwo – Emirat Grenady. „Bronił się jeszcze z wież Alpuhary Almanzor z garstką rycerzy”, ale nim chłopcy przystąpili do pierwszej w swoim życiu zimowej sesji egzaminacyjnej, Grenada skapitulowała.
Gdy nasi bracia mieli pierwsze w swoim życiu studenckie wakacje – Krzysztof Kolumb wyruszył na poszukiwanie nowej drogi do Indii. Gdy zaczął się rok akademicki 1492/1493, Kolumb odkrył nowy ląd, który jednak – jak się potem okazało – nie był Indiami. W trakcie studiów naszych bohaterów okazało się więc, że dotychczasowe wyobrażenia kuli ziemskiej były fałszywe, są na niej kontynenty, o których istnieniu dotąd nie wiedziano. To była dopiero rewolucja!
Rewolucyjne przemiany miały także miejsce w polityce. W czerwcu 1492 roku, gdy chłopcy kończyli pierwszy rok studiów, niespodziewanie zmarł polski król Kazimierz Jagiellończyk.
W dynastii jagiellońskiej nie obowiązywała prosta zasada dziedziczenia tronu na Wawelu. Sukcesja za każdym razem musiała być zatwierdzana przez magnatów i szlachtę.
Forma tego zatwierdzania za każdym razem wyglądała trochę inaczej i kolejni monarchowie musieli obiecywać więcej praw szlachcie. W sierpniu 1492 roku po raz pierwszy wyglądało to tak, że elekcji dokonała grupa ok. 40 najważniejszych osób w państwie (był wśród nich oczywiście wuj Łukasz). Jednak ich decyzję zatwierdziło walne zgromadzenie szlachty. Uważa się to czasem za narodziny demokracji szlacheckiej – unikalnej formuły ustrojowej I Rzeczpospolitej.
Politykę Europy Zachodniej też czekały rewolucyjne zmiany. Gdy chłopcy wyruszyli na studia, cesarzem był Fryderyk III – pierwszy z dynastii habsburskiej. Ale też ostatni koronowany w Rzymie przez papieża.
Gdy chłopcy skończą drugi rok studiów, cesarzem zostanie Maksymilian. To pierwszy od kilku stuleci cesarz, który sprawował realną władzę na swoich włościach. Zreformuje cesarstwo nie do poznania, budując habsburską potęgę, trwającą przez stulecia aż do XX wieku.
Naukowo-filozoficzna rewolucja, której jeden z tych chłopców dokona w wyniku rozpoczętej jesienią 1491 roku podróży, była więc bardzo ważna – jako miłośnik nauk ścisłych powiem oczywiście „najważniejsza”. Ale z pewnością nie była jedyną w tamtej epoce. To były po prostu rewolucyjne czasy.

* * *

Pierwszy z braci nazywał się Mikołaj Kopernik. Drugi miał na imię Andrzej. Choć ich podróż miała tak ogromne znaczenie dla losów ludzkości, niestety nie zachowały się na jej temat żadne źródła historyczne. W istocie obaj chłopcy pojawiają się w nich dopiero w jej wyniku. Nie wiadomo nawet, czy w tę podróż rzeczywiście wyruszyli bezpośrednio z rodzinnego domu w Toruniu (przyjąłem taką hipotezę z braku dowodów na cokolwiek innego).

Pierwszy dokument, w którym Mikołaj i Andrzej wymienieni zostali z imienia i nazwiska, to spis studentów immatrykulowanych (a więc przyjętych) na semestr zimowy 1491/1492. Nie ma daty, ale takie dokumenty zazwyczaj powstają między wrześniem a październikiem. Przyszły astronom znalazł się na miejscu 32., jego brat Andrzej – na miejscu 49. Przy pozycji „Nicolaus Nicolai de Turonia” widnieją literki „s tt”. To skrót od „solvit totuum” – „zapłacił w całości”. Jakby powiedzieli Amerykanie: „paid in full”.
Andrzej wpłacił tylko 4 grosze. Nie wiadomo, czemu nie „totuum”. Tradycja każe go przedstawiać jako hulakę, szaławiłę i ladaco, który te pieniądze po prostu przepuścił na jakieś niecne rozrywki.
Istotnie, na ówczesnego studenta czyhały liczne pokusy. Marcin Luter, młodszy od Kopernika o 8 lat, wspominał swoją Alma Mater (uniwersytet w Lipsku) jako „skrzyżowanie piwiarni z burdelem”.
Historia milczy na temat ewentualnych dyplomów Andrzeja Kopernika. Jego brat Mikołaj doszedł zaś do stopnia doktora. Wygląda na to, że Mikołaj potrafił się oprzeć pokusom, a Andrzej nie. Niestety, nie da się tej historii zrekonstruować z detalami, zapewne pikantnymi. Oczywiście z braku źródeł.
Gdyby nie nagła decyzja wuja Łukasza, historia być może nie zapamiętałaby nawet imion obu braci. O ich rodzeństwie wiadomo jeszcze mniej – wiemy tylko, że Mikołaj i Andrzej mieli dwie starsze siostry: Barbarę, która została zakonnicą, i Katarzynę, która wyszła za krakowskiego kupca Bartłomieja Gertnera i zamieszkała w Toruniu.
Braci i sióstr Mikołaja Kopernika mogło być więcej, tylko nie zostały po nich ślady w dokumentach. Jeśli ktoś był wtedy nikim (nie zapisano go w rejestrach żadnej szkoły, organizacji, instytucji), nie posiadał niczego (a więc w żadnej roli nie wystąpił u notariusza), nie zawarł związku małżeńskiego i nie miał sprawy w sądzie, po prostu nie figurował w żadnym rejestrze.
Ten ciągły brak materiałów źródłowych sprawia, że poważni historycy unikają opisywania tego, co w życiu Mikołaja Kopernika było najciekawsze. Na przykład: jak wyglądała jego pierwsza wielka życiowa wyprawa z 1491 roku?
Całe szczęście jest to książka niezbyt poważnego dziennikarza, a nie historyka z monumentalnym dorobkiem, mam więc więcej swobody w stawianiu hipotez, nieweryfikowalnych, ale prawdopodobnych. Poza tym – na szczęście dla nas – bracia Kopernik nie byli jedynymi podróżnikami na trasie Toruń – Kraków.

* * *

Podróż zaczęła się od przekroczenia Wisły – gdy to robimy w dzisiejszym Toruniu, czujemy się jak w innym świecie, choć formalnie nadal jesteśmy w granicach administracyjnych miasta. Na prawym brzegu zostawiliśmy malowniczą gotycką starówkę, na lewym znaleźliśmy się w urbanistycznym chaosie, gdzie dzielnice willowe przemieszane są z magazynami, fabrykami, infrastrukturą kolejową i warsztatami samochodowymi.
Wtedy kontrast musiał być jeszcze silniejszy. Wisła długo była tu granicą dwóch wrogich państw – królestwa polskiego i państwa krzyżackiego.
Toruń funkcjonował w tym okresie jako połączenie granicznej fortecy z komercyjnym portem rzecznym. Cały ruch towarów, spływających Wisłą z Krakowa do Gdańska, teoretycznie powinien tędy przechodzić, a możliwość oclenia i pobrania prowizji powinna być żyłą złota.
Teoretycznie, bo w praktyce znaczną część tych pieniędzy zagarniała konkurencyjna Nieszawa po polskiej stronie rzeki. Konkurencyjne miasto było cierniem w boku dla toruńskich mieszczan, dlatego w zamian za poparcie Polski w wojnie z Krzyżakami zażądali wysokiej ceny: likwidacji Nieszawy.
Król Kazimierz Jagiellończyk dotrzymał słowa i w 1460 roku miasto przeniesiono o 30 km w stronę Włocławka, gdzie mieści się do dziś, lecz próżno w nim szukać śladów dawnej świetności. Z tamtej opuszczonej Nieszawy zostały ruiny zamku, resztę w następnych stuleciach zabudowano na nowo, już jako przedmieścia Torunia.
Gdy chłopcy wyruszali w podróż swojego życia, ruin musiało być znacznie więcej. Minęły ledwie trzy dekady od podjęcia decyzji o przeniesieniu miasta. To za mało, żeby wszystko zniknęło bez śladu, pewną próbkę dają nam polskie osiedla porzucone przez wojska radzieckie w 1991 roku – nawet tam, gdzie już zburzono budynki, widać jeszcze wyraźną siatkę ulic.

* * *

Młodzi Kopernikowie być może przekraczali Wisłę po raz pierwszy w życiu. Są różne hipotezy dotyczące ewentualnych podróży, jakie mogli przedtem odbywać, ale zazwyczaj dotyczą prawego brzegu rzeki.
Tak jak wszyscy mieszkańcy Torunia musieli widzieć lewy brzeg, bo jest do dzisiaj doskonale widoczny z wysokiej toruńskiej skarpy – ale nie wybierali się tam, bo po co? Było to zresztą niebezpieczne, skoro stały tam ruiny po wysiedlonym mieście – w najlepszym wypadku można się w nich było spodziewać agresywnych bezpańskich psów, w najgorszym – zbójców albo maruderów.
Sytuacja poprawi się dziewięć lat później, gdy w roku 1500 zostanie otwarty pierwszy stały most w Toruniu – będący zarazem pierwszym mostem prowadzącym przez Wisłę poza Krakowem. Chłopcy musieli skorzystać z przeprawy promem przez rzekę – i zapewne wysłuchali niejednej rozmowy na temat potrzeby wybudowania tego przeklętego mostu, który rajcy miejscy obiecują torunianom już od pół wieku (do tradycji Torunia należy wieczne czekanie na zbudowanie jakiegoś nowego mostu – zawsze jest w planach, a te plany się zawsze potężnie opóźniają, choćby za sprawą wysokości skarpy i szerokości rzeki w tym miejscu).
Bracia Kopernikowie prawdopodobnie wieźli przy sobie dużą ilość gotówki. Stać ich było na opłacenie czesnego z góry, a to były wtedy duże pieniądze. Zwykłego kupca czy rzemieślnika nie było stać na wysłanie syna na studia, do tego trzeba było już być patrycjuszem. Albo mieć wuja biskupa.
Zapewne nie tylko nigdy dotąd nie mieli przy sobie takiej gotówki. Po co mieliby ją nosić? Gdyby uczestniczyli w jakichś poważniejszych transakcjach, wiedzielibyśmy o tym choćby z ksiąg rozrachunkowych. Ba! Zapewne wieźli teraz sumy sto razy większe od największej, jaką dotąd przewozili.
Czy to wśród tłumu ludzi czekających na prom, czy to mijając ruiny Nieszawy, musieli więc mieć duszę na ramieniu. Jeśli w kolejnych dniach podróży sytuacja się poprawiła, to nieznacznie.
W następnym stuleciu trasę Toruń – Kraków przemierzył angielski dżentelmen, renesansowy obieżyświat Fynes Moryson. Objechał on kawał Europy i Środkowego Wschodu, robiąc drobiazgowe notatki. Jego opublikowane w 1617 roku wspomnienia są więc kopalnią informacji na temat podróży między innymi po ówczesnej Polsce.
Moryson, który do Torunia dotarł poprzez Gdańsk i Elbląg, zanotował, że porządne gospody kończyły się właśnie tutaj. Na południe od Torunia zaczynał się dramat – czyli bracia Kopernik mieli do pokonania akurat najgorszą część trasy Gdańsk – Kraków.
Za książką prof. Antoniego Mączaka Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI i XVII wieku zauważę, że inni podróżni podobnie opisywali tereny na wschód od Poznania oraz północny wschód od Wrocławia, radząc wybierającym się w głąb królestwa polskiego, żeby w tych miastach się najeść, wypocząć i zrobić porządne zakupy, bo potem będzie już tylko gorzej.
„Gospody tam są to ubogie gołe domy, gdzie nie ma niczego na sprzedaż” – ostrzegał Moryson – „wszyscy podróżni leżą razem w ciepłej izbie z rodziną gospodarza, razem kobiety i mężczyźni. Nie znajdzie się w takich miejscach ani wina, ani dobrego mięsa, które trzeba wozić z miasta z sobą w powozie”.
Gdy Anglik próbował zamówić jedzenie albo picie, gospodarz odsyłał go a to do miejscowego browarnika, a to do piekarza, a to do sklepikarza. Ale czemu się dziwić, skoro w takich oberżach nie było nawet łóżek – całkiem serio radził podróżnym, żeby do Polski zabierali więc własne. W powozie można na nim wygodnie siedzieć, a bez niego trzeba będzie spać na podłodze.
Szlachcic mógł skorzystać z alternatywnego rozwiązania – zamiast strasznych warunków w przydrożnych zajazdach zatrzymywał się po drodze u innego szlachcica. Zazwyczaj przecież znał kogoś, kto znał kogoś, kto znał kogoś, kogo kuzyn ciotki wuja miał dwór akurat po drodze.
Krążącym po Europie tekstom podróżników szkalujących dobre imię Polski jako kraju, po którym ciężko się podróżuje, dał odpór w połowie XVII wieku Łukasz Opaliński. „Prawda, że nie ma u nas zajazdów, w których by podawano na stół podróżnym potrawy i dostarczano łóżek (…) albowiem ludzie mniej zamożni nie potrzebują wspaniałych gospód, obcy zaś, oprócz kupców, rzadko do nas przyjeżdżają”. Polski szlachcic zaś podróżuje z takim fasonem, „że nie ma tak zasobnego karczmarza, który by go wygodnie mógł podjąć” – pisał.
Kontratakował, że sama koncepcja łóżka gościnnego jest zła („jak szpetnie i obrzydliwie jest znosić brud łóżka, często z plewami i znakami ropy, świerzbu i chorób wenerycznych”), jedzenie oferowane przez „nikczemnych karczmarzy” niesmaczne i niezdrowe, i deklarował „zaiste wolałbym z Seneką suchy chleb, jedzenie bez zastawy, po którym nie trzeba by rąk umywać, i łoże, choć twarde, ale nie zostawiające żadnych śladów”.
Profesor Mączak zauważył jednak, że polemika Opalińskiego była nie do końca prawdziwa. Sam król Sobieski skarżył się Marysieńce, że musiał wraz ze swoją świtą skorzystać z przydrożnego noclegu w Dziecinowie nad Wisłą i warunki były okropne, a w dodatku jednego z towarzyszących mu szlachciców zwyczajnie okradziono, stracił kontusz, czapkę i buty.
Czy nasi młodzi Kopernikowie skazani byli na takie stoickie warunki i „z Seneką” jedli suchy chleb i spali na podłodze? Skoro w takim miejscu zuchwalcy potrafili okraść kogoś ze świty królewskiej, to w jak wielkim zagrożeniu musiały być drogocenne sakiewki naszych chłopców?
Myślę, że nie było z nimi tak źle i że podróżowali w warunkach znacznie lepszych niż Fynes Moryson.

* * *

Mimo braku źródeł wiemy o wyprawie młodych Koperników jedno: że zaaranżował ją ich wpływowy wuj, biskup Łukasz Watzenrode. Skoro tak, oznacza to, że ich podróż nie mogła przebiegać w warunkach, które ośmieszałyby wuja czy przynajmniej narażały na szwank jego autorytet.
Nawet gdyby bardzo tego chcieli, nie mogli podróżować romantycznie na wierzchowcach, tratwą po Wiśle razem z flisakami ani pieszo z gromadą jakichś wesołych wagabundów. Wuj zaaranżował dla nich zapewne standardowy powóz, mogący wieźć maksimum czterech pasażerów i zaprzężony w dwa konie, którymi poruszali się w różnych sprawach wagi państwowej królewscy i kościelni kurierzy oraz dostojnicy.
Fynes Moryson po wypróbowaniu różnych opcji doszedł do wniosku, że tak się właśnie najlepiej jeździ po Polsce. Jemu miejsce w takim powozie „na czwartego” załatwił jakiś poznany w podróży wpływowy towarzysz – za skromną opłatą (zapewne łapówką).
Wuj Łukasz zrobił zaś zapewne to, co dzisiaj zrobiłby człowiek na porównywalnym stanowisku (a więc łączący godność biskupa ze stanowiskiem marszałka województwa). Ktoś taki wysłałby po chłopców służbowy samochód z kierowcą. Młodych Koperników do Krakowa wiózł więc zapewne królewski podwoda, być może przewożący także jakieś listy.
Królestwo utrzymywało sieć zamków, których głównym zadaniem było udzielanie schronienia takim właśnie podróżnikom. Swoją sieć, niezależnie od tego, utrzymywał Kościół – poza zamkami biskupimi były to też gościnne pomieszczenia w klasztorach.
Myślę, że chłopcy nie zaznali więc wątpliwego uroku ówczesnej Polski przydrożnej. Wędrowali od zamku do klasztoru, a wszędzie na hasło „siostrzeńcy Łukasza Watzenrode” dostawali najlepsze miejsca – tak jak dzisiaj niektóre karty dają w hotelach upgrade do „apartamentu prezydenckiego”, tak wtedy osoba z bliskiego otoczenia księcia biskupa dostawała odpowiednik apartamentu książęco-biskupiego.
Jeśli Andrzej był istotnie młodszym bratem Mikołaja (tego nie wiadomo na pewno – jego data urodzenia nie jest znana), można przypuszczać, że już ta podróż w klasie VIP dała chłopcom dwie różne nauczki życiowe. Mikołaj jeszcze pamiętał z dzieciństwa, że już kiedyś był VIP-em, synem jednego z czołowych patrycjuszy Torunia.
Ponowna przemiana w VIP-a być może pokazała mu, że pieniądze i zaszczyty to marność nad marnościami. Przychodzą i odchodzą, nie ma sensu się do nich przywiązywać.
Andrzej z kolei z dzieciństwa pamiętał tylko biedę i kłopoty. To, że się tak nagle i wspaniale skończyły, mogło mu zawrócić w głowie. Uwierzył, że skoro w tak młodym wieku jest już VIP-em z sakiewką pełną dukatów, to po co mu jeszcze studia?
Podkreślam jednak ponownie, że to wszystko tylko hipotezy. Jedyne, co wiadomo na pewno, to że jesienią 1491 roku obaj chłopcy odbyli podróż do Krakowa.
Jej trasę można odgadnąć z notatek Morysona. Jechał on przez Łęczycę, Piotrków i Jurę Krakowsko-Częstochowską. Dziś odpowiadają temu mniej więcej drogi numer 91, 791 i 94. Morysonowi zajęło to około tygodnia. Kopernikom zapewne też – nie tracili wprawdzie czasu na zmienianie środka transportu, ale z kolei sam brak mostu w Toruniu musiał ich kosztować pół dnia. Te królewskie powozy nie były zresztą najszybszym środkiem transportu, tylko najpewniejszym i najbezpieczniejszym.
Próbowałem dziś powtórzyć tę drogę, ale w większości przypadków to po prostu niemożliwe. Z Torunia nie mogłem wypłynąć promem, musiałem skorzystać ze „starego” mostu w ciągu drogi numer 15.
Dawna droga przez Jurę Krakowsko-Częstochowską w kilku miejscach zniknęła w związku z niegdysiejszym boomem górniczym (jego początki było widać już w czasach Kopernika). W Krakowie stary szlak przecięła budowa węzła kolejowego.
Jeśli jednak nasi bracia przyjechali od strony Częstochowy (a wszystko na to wskazuje), to wkroczyli do miasta bramą Szewską.
Tę część podróży musiałem już zrobić pieszo, bo samochodem się tam po prostu nie da wjechać. Możliwe jednak, że naszych chłopców podwoda też dowiózł tylko do bramy.
Od razu rzuca się w oczy imponujący budynek akademickiej kolegiaty świętej Anny. Chłopcy też musieli być nim zafascynowani. Choć wychowali się w gotyckim mieście, to jednak – z całym szacunkiem dla Torunia – krakowski gotyk musiał imponować nawet im.
Musieli być zachwyceni tym, w jak wspaniałym miejscu przyjdzie im studiować. Dużo zapewne już słyszeli o Krakowie. Wiedzieli, że stąd do Torunia przyjechał ich ojciec, też Mikołaj.
Zapewne nie zdążył im osobiście opowiedzieć o tym, jak wspaniałym zamkiem jest Wawel i jak imponujące są budynki krakowskiej akademii, ale można przypuszczać, że jakieś anegdoty pośrednio przekazała im matka. Coś mógł też wspominać wuj Łukasz.
Kraków był wtedy stolicą jednego z najpotężniejszych europejskich mocarstw. Razem z nim przeżywał boom gospodarczy – leżał na skrzyżowaniu dwóch ruchliwych szlaków handlowych, jednego łączącego Europę Zachodnią z basenem Morza Czarnego i drugiego łączącego śląskie, małopolskie i słowackie kopalnie z Gdańskiem.
Chłopcy mogli mieć świadomość, że ta polityczna i gospodarcza potęga Krakowa sprowadziła ich na świat. Gdyby nie ona, ich krakowski ojciec nie spotkałby ich matki, rodowitej torunianki. Można więc przypuszczać, że przynajmniej Mikołaj czuł wzruszenie, gdy dotarł do bramy miasta, któremu tak dużo zawdzięczał, jeszcze zanim je zobaczył z bliska.
Żeby to dokładniej wyjaśnić, musimy się jednak w naszej opowieści cofnąć o kilkaset lat, do czasów, w których nie było na świecie nawet Mikołaja Kopernika seniora.

 
Wesprzyj nas