Baśń o przebiegłej naturze zła, które potrafi manipulować i niszczyć, a ulec może jedynie czystemu dobru. Przepełniona magią piękna przypowieść pióra Kelly Barnhill, autorki ukochanej przez czytelników na całym świecie Dziewczynki, która wypiła księżyc.
Wdoligłaźno. To było urokliwe miasteczko, aż do pożaru… Wybuchł pewnej straszliwej nocy i pochłonął Bibliotekę. Od tamtej pory miasto zaczęło chylić się ku upadkowi. Kolejne pożogi strawiły Szkołę, domy i sklepy. Wdoligłaźno na przemian nękały susze i powodzie. Mieszkańcy zamknęli swoje domy dla sąsiadów i serca dla potrzebujących. Coraz częściej myśleli: Lepiej pilnować własnego nosa.
Wiarę i nadzieję pokładali tylko w Burmistrzu, przystojnym PRZESŁAWNYM W ŚWIECIE POGROMCY SMOKÓW, jak o sobie mawiał (fakt, nikt w jego obecności nie widział smoka!) o olśniewającym uśmiechu, który pojawił się znikąd i zapewniał, że jest lekiem na całe zło. Ale tak naprawdę tylko podopieczni miejscowego Sierocińca wierzyli, że Wdoligłaźno może znowu stać się urokliwym i życzliwym miejscem. Aż pewnego dnia jedna z sierot zniknęła…
Kto mógł dopuścić się takiej zbrodni?
Pewnie Ogrzyca, jak przekonuje Burmistrz (wszak to odrażające istoty!), która zamieszkała w krzywej chacie na obrzeżach Wdoligłaźna.
Czy aby na pewno? A może prawdziwa bestia czai się o wiele bliżej i ma przyjazne oblicze?
To zagadka, którą rozwikłać mogą tylko podopieczni Sierocińca.
Czy dzieci podołają temu wyznaniu? Czy sprawią, że smutek opuści Wdoligłaźno, zło zostanie ukarane, a dobro nagrodzone?
Zdobywczyni Medalu Newbery’ego łączy starożytne przypowieści, język wron i historię smoczego rodzaju w ambitną, fantastyczną alegorię społeczno-polityczną, która zadaje dotkliwe pytania o naturę czasu, znaczenie opieki społecznej i to, co czyni z nas sąsiadów.
„Publishers Weekly”
Tyle wykwintna, co poruszająca.
„Kirkus Reviews”
Świetna powieść fantasy… Niezależnie od tego, czy liczyłeś miesiące, tygodnie i dni do premiery, czy jesteś nowicjuszem w ostrej, doskonałej prozie Barnhill i klasycznej, ale świeżej opowieści, z pewnością ją pokochasz.
BookPage, „Przegląd 2022: najbardziej oczekiwane książki dla dzieci”
Książka finalistka National Book Award 2022 w kategorii literatura dla młodych czytelników.
Ogrzyca i dzieci
Przekład: Łukasz Małecki
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 października 2022
1
Nadstawcie uszu
Słuchacie?
Otóż jest to opowieść o ogrzycy.
Choć nie takiej, jak można by z pozoru sądzić.
(Bo czy ktokolwiek jest taki, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka?)
Ogrzyca mieszkała w krzywym domu na skraju miasteczka. Uwielbiała piec, pracować w ogrodzie i liczyć gwiazdy. Tak jak wszystkie ogry była wysoka – nawet najroślejsi ludzie musieli zadzierać głowy i mrużyć oczy, aby się z nią przywitać. Stopy miała jak dwa żółwie olbrzymie, dłonie niczym skrzydła czapli, a kiedy się mocno skupiała, jej niemożliwie wysokie czoło przecinały głębokie bruzdy. Skóra Ogrzycy przypominała granit, a jej oczy lśniły niczym świeżo bite monety. Sztywne zielonożółte włosy sterczały w nieładzie na podobieństwo preriowych traw, czasami przyozdobione stokrotkami, mleczami lub bluszczem. Jak to ogry odzywała się rzadko, lecz rozmyślała nieustannie. Była roztropna i taktowna i pomimo swych sporych rozmiarów nadzwyczaj lekko stąpała po ziemi.
Jest to także historia o sierotach. W chwili gdy się rozpoczyna – a więc parę lat po tym, jak Ogrzyca sprowadziła się do miasteczka – żyje ich w Sierocińcu piętnaścioro. Nielicha gromadka! Zbyt wielka jak na jeden dom, cóż jednak począć? Każdy radzi sobie, jak może. Imiona dzieci brzmią: Antonia, Bartłomiej, Celestyna (preferuje zdrobnienie Cesia), Diodora, Eliasz, Fortunat, Gracjan, Hiram, Ignaś, Justyna, Kaj, Lilia, Matylda oraz dwoje osesków: Nanusia i Orfeusz. Są to dobre dzieci, pilne, pracowite i uczynne. Kochają się mocno, bardziej nawet, niż kochają same siebie.
Zupełnie tak jak Ogrzyca – równie dobra, pracowita i hojna. Ona też kocha innych bardziej niż siebie.
Czasem bywa to problemem. Choć niezbyt często.
Czasem bywa też rozwiązaniem. Jak to możliwe? Już tłumaczę.
2
Smok
Niniejsza opowieść ma jeszcze jednego bohatera: smoka. Nie lubię o nim zbyt wiele mówić. Szczerze powiedziawszy, wolę o nim nawet nie myśleć.
Sądzę, że w tym momencie warto coś wyjaśnić. Nie jest moją intencją oczerniać smoki jako gatunek. Osądzanie kogokolwiek z góry to praktyka zaiste godna pożałowania, niezależnie od tego, czy mowa o sierotach, smokach, hałaśliwych sąsiadach, zastępcach dyrektora szkoły czy ludziach o dziwacznych manierach. Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że wszystkie istoty należy traktować z jednakowym szacunkiem i współczuciem.
Jeżeli chodzi o smoki, to są one pod względem usposobienia tak różnorodne, jak wszystkie inne stworzenia. W moim życiu było mi dane spotkać wiele rodzajów smoków: nieśmiałe, towarzyskie, pedantyczne, leniwe, egocentryczne, wielkoduszne, entuzjastyczne, odważne…
Jednakże t e n smok – stwierdzam to z przykrością – był zupełnie inny. Podstępny, chciwy i nieczuły na krzywdę. Nie miał wyrzutów sumienia i wcale mu nie zależało na tym, by odkupić swoje winy. Gdziekolwiek się zjawił, siał niezgodę i rozkoszował się zamętem. Zdaję sobie sprawę z tego, że to wyjątkowo mocne słowa, i z góry za nie przepraszam. Rzecz w tym, że również takie uczucia – bardzo silne – żywię do tego konkretnego smoka.
Posłuchajcie.
Niczego nie pragnę tak bardzo jak tego, by was zapewnić o tym, że każda istota – czy to człowiek, czy smok – jest ze swej natury d o b r a. Nie zrobię tego jednak z tej prostej przyczyny, że kłamstwo nie leży w mojej naturze. Każde świadome stworzenie rodzi się dobre i większość taka pozostaje, ale niektóre… Cóż, niektóre dopuszczają się zła – i nikt nie wie dlaczego. Co więcej, część z nich p o s t a n a w i a b y ć zła. Żałuję, że tak jest, ale to szczera prawda i lepiej, żebyście dowiedzieli się tego już teraz, na początku książki. W końcu każda historia ma swój czarny charakter, a każdy czarny charakter ma jakąś historię.
3
Miasteczko
Ważne miejsce w mojej opowieści zajmuje także Wdoligłaźno, niegdyś urokliwe miasteczko.
Wszyscy tak twierdzili.
Wdoligłaźno słynęło z drzew: tych rozłożystych, których chłodny cień kładł się na skwerach i parkach, tych barwnie kwitnących w alejkach i tych, których gałęzie uginały się rok w rok od soczystych owoców. Każdy – czy to sąsiad, czy znajomy, czy przejezdny gość – mógł unieść rękę i się nimi poczęstować. W zależności od pory roku mieszkańcy zapełniali koszyki morelami i owocami kaki, wiśniami i śliwkami albo jabłkami i gruszkami, a w domach doskonalili umiejętności pieczenia placków, smażenia dżemów i konfitur. Robili z soków cukierki, które zawsze trzymali przy drzwiach wejściowych, aby obdarowywać nimi dzieci z sąsiedztwa.
W tamtych czasach ulice Wdoligłaźna zapierały dech w piersiach. Ludzie przechadzali się nieśpiesznie pod bujnymi koronami drzew, pełnymi kwiatów bądź owoców, ciesząc się orzeźwiającym cieniem cętkowanym plamkami słońca. Każdego wieczoru zamiatacze szorowali do czysta bruk, a uliczne latarnie z dmuchanego szkła lśniły nocą niczym gwiazdy. Znaków i drogowskazów jeszcze nie rozkradziono, podobnie jak dzieł sztuki w przestrzeni publicznej, zdobiących każdy zakątek. Ale, jak już wspominałem, działo się to w czasach, gdy miasteczko wciąż było urokliwe.
W tamtych dniach mieszkańcy kochali przesiadywać na placach i promenadach, gdzie bez końca dyskutowali o literaturze, polityce i filozofii. Wszystkie drogi prowadziły wówczas do Biblioteki, imponującej budowli z szerokimi oknami, wysokimi regałami i miękkimi kanapami, otwartej dla każdego, kto miał ochotę zagłębić się w jej zbiorach. W zbiorach owych znajdowały się książki zarówno pachnące nowością, jak i takie zszywane ręcznie przed wiekami, starożytne mądrości spisane na zwojach, a nawet wyryte w kamieniu. Bibliotekarze przemykali to tu, to tam, zajęci typowo bibliotekarskimi sprawami: sortowaniem, konserwacją, układaniem na półkach i uciszaniem – chociaż nawet ich napomnienia były wprost przemiłe.
Sąsiedzi wspólnie gotowali zupy dla chorych i piekli ciasteczka rozdawane na lekcjach w szkole. Zbiegali się, pracowici jak mrówki, gdy na ogrodzenie przewróciło się drzewo, gdy trzeba było załatać dziurę w dachu albo gdy czyjaś mama nieszczęśliwie złamała nogę. Niegdyś ludzie ci dbali o siebie nawzajem – tak jest, w czasach gdy miasteczko wciąż zasługiwało na miano urokliwego.
Aż pewnej straszliwej nocy Biblioteka spłonęła.
Jak to często w życiu bywa, różnie zapamiętano tę tragedię. W zależności od tego, kogo się spytało, można było usłyszeć rozmaite wyjaśnienia – przeważnie ze sobą sprzeczne. Niektórzy utrzymywali, że to jakiś szubrawiec podłożył ogień; że słyszeli w ciemnościach echo kroków, w których pobrzmiewał złowieszczy zamiar, gdy ów łotr zmierzał w stronę szacownej budowli, a później z niej uciekał. Inni zarzekali się na wszystkie świętości, że słyszeli łopot smoczych skrzydeł nad głowami. W tamtych czasach widok smoka nie należał wcale do rzadkości – a nikt chyba nie kocha płomieni bardziej niż smoki. Znaleźli się jednakże i tacy, którzy, kręcąc pobłażliwie głowami, twierdzili, że pożar był tylko kwestią czasu. No bo cóż może powstać z połączenia spróchniałego drewna, starego papieru i świec? Tak, to była tykająca bomba zegarowa, mówili ponuro.
(Gdyby mnie ktoś spytał – lecz nikt tego nie uczynił – powiedziałbym, że wszyscy mieli po trosze rację. Otóż w istocie jeden z bibliotekarzy zapomniał zdmuchnąć świecę, a kiedy zapadł zmrok, ja także usłyszałem złowieszcze kroki. Zaraz potem na tyłach Biblioteki ukazał się smok w całej swej przerażającej okazałości; blask jego łusek rozpraszał ciemność. Na własne oczy widziałem, jak przekradał się wzdłuż budynku i owijał długą szyję wokół zachodniej wieży, a gdy rozwierał paszczę, szpecił ją paskudny uśmiech. Tak bym właśnie powiedział, gdyby mnie ktoś spytał).
Mimo że wśród mieszkańców nie było jednomyślności w sprawie przyczyn tragedii, ludzie zgadzali się co do tego, co stało się później. W środku nocy rozbrzmiały dzwony i wszyscy, od staruszków po dzieci, zerwali się z łóżek, narzucili płaszcze na piżamy i wsunęli gołe stopy w kalosze. Chwyciwszy wiadra w dłonie, pobiegli ciemnymi ulicami w kierunku kłębów dymu i pożogi. Ogień, mówili, strzelał w niebo tak wysoko, że od patrzenia nań łzawiły oczy.
Z płonącej budowli buchały fale żaru, od których zwęglały się rzęsy i usychały liście na drzewach. Książki wylatywały z topiących się okien niczym spanikowane ptaki o fosforyzujących skrzydłach. Przez krótką chwilę były piękne, pamiętali mieszkańcy, tak jak serce jest piękne tuż przed tym, zanim pęknie.
Ludzie ustawili się w długim szeregu i podawali sobie z rąk do rąk wiadra – w jedną stronę pełne, a w przeciwną puste – rozpaczliwie walcząc z płomieniami. Niestety, próżne były ich wysiłki – pożar był zbyt wielki, żywioł zbyt potężny. Wyschnięte na wiór bele stanowiły dla niego łatwą pożywkę i papier musiał spłonąć.
Ruiny Biblioteki przez lata stały nietknięte między Sierocińcem i Rynkiem – smętna sterta popiołów, powyginanego metalu i osmalonych kamieni. Nikt nie miał serca uprzątnąć gruzowiska, dotknąć choćby kawałka zniszczonych murów. Kiedy ludzie przechodzili obok, odruchowo wstrzymywali oddech.
Dzieci z Sierocińca, dorastające tuż obok pozostałości Biblioteki, nieustannie czuły woń dymu i zgliszczy, a nocami ich sny były nawiedzane przez duchy książek.
Niedługo po Bibliotece spłonęła także Szkoła. Tragiczny zbieg okoliczności, zgadzali się wszyscy i szukali pociechy w ramionach najbliższych. Na tym jednak nie koniec; w ciągu nieco ponad roku seria pożarów dotknęła kolejne budynki, domy i sklepy, po nich zaś zaczęły umierać drzewa – owocowe i kwitnące, te, które zapewniały błogi chłód w apogeum lata. Plaga, mówili ludzie. Być może spowodował ją dym, a być może nieznośny upał – albo po prostu wyjątkowy pech. W każdym razie mieszkańcy Wdoligłaźna patrzyli przez łzy, jak upadają kolejne ścinane drzewa.
Wraz z drzewami zniknął cień. Odtąd Wdoligłaźno lśniło trudną do zniesienia, palącą bielą słońca. Ludzie musieli mrużyć oczy, by móc na siebie patrzeć, a ich twarze były wiecznie wykrzywione w grymasie niezadowolenia i złości.
Bez drzew nie było też systemu korzeni, który chłonął wodę, gdy padały ulewne deszcze. W rezultacie miasteczko nękały kolejne powodzie, aż w końcu obok parku powstał ogromny lej, który prawie pochłonął ulubiony plac zabaw miejscowych dzieci. Nikt tam już nie przychodził, uznano bowiem, że to zbyt niebezpieczne.
Właściwie to we Wdoligłaźnie nigdzie nie można było się bezpiecznie bawić. Brakowało cienia i drzew do wspinaczki. Całe miasteczko zdawało się zasępione, a twarze mieszkańców – zatroskane.
Ludzie pochowali się w domach i zabronili dzieciom włóczyć się po okolicy. Drzwi zamknęli na klucz, okiennice na zasuwki. Odcięci od świata, przestali myśleć o sąsiadach, a ponieważ o nich nie myśleli, przestali im także pomagać. Nie było zupy dla chorych ani ciasteczek dla uczniów, co zresztą łatwo zrozumieć, skoro nie było też Szkoły. Dominowało przekonanie, że najlepiej jest pilnować własnego nosa.
I mieszkańcy tak właśnie robili. Wyglądali przez szpary w żaluzjach na puste ulice, a w ich sercach zagnieździł się smutek.
Wdoligłaźno. Przecież to było takie urokliwe miasteczko!
No właśnie. Było.
7
Głaz
Posłuchajcie.
We Wdoligłaźnie stoi najprawdziwszy Głaz – pośrodku miejsca, które niegdyś było najprawdziwszą doliną. Zanim powstało w niej miasteczko, rosło tam wiele drzew, głównie jesionów, dębów i jaworów, bardzo starych i tak licznych, że ich szerokie pnie i rozłożyste gałęzie zasłaniały świat. Ale to było dawno temu. Później przybyli ludzie, którzy, jak to ludzie, mieli na uwadze przede wszystkim praktyczne zastosowanie pni i gałęzi, więc tworzyli z nich domy, meble, zbudowali też Szkołę. Mocne i wytrzymałe belki stały się podstawą budynków, które miały przetrwać wiele pokoleń. Las został ścięty, a w jego miejscu wyrosło miasteczko. Nikt nie zapytał drzew, co o tym sądzą, i niestety nie było w tym nic zaskakującego.
(Ci, którzy zbudowali miasteczko, nie zauważyli Głazu. Czas mijał, a oni wciąż go nie dostrzegali, co Głazowi nie przeszkadzało. Przeważnie. Tak przynajmniej twierdził).
Ludzie sądzą, że deski i słupy zawierają wspomnienia starych drzew, z których zostały stworzone.
Mało tego, niektórzy uważają wręcz, że każdy drewniany mebel czy przedmiot od czasu do czasu wyszeptuje swoją historię. Zwykle późną nocą, gdy jest już bardzo ciemno.
Tak przynajmniej słyszałem. Ponieważ okoliczności nie pozwalają mi zakradać się nocą do domów i podsłuchiwać, nie jestem w stanie ani tego potwierdzić, ani temu zaprzeczyć.
Szkoda, bo to ciekawe historie. Dobrze je pamiętam.
Chociaż przykro mi to mówić, jesiony są z reguły dość niemądrymi istotami, a ich opowieści, często pogmatwane i niespójne, nie mają większego sensu. Za to dęby… Och, dęby to bez wątpienia najwspanialsi gawędziarze na świecie! Dawno temu, zanim powstało miasteczko, gdy drzewa rosły nieniepokojone, dolina wprost huczała od opowieści. Miały one głębokie korzenie, a ich gałęzie sięgały wysoko, aż do nieba.
Ale to zamierzchła przeszłość, bo wszystkie te historie ucięły ostrza siekier. Na samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze.
Za to Głaz tkwił sobie od zawsze w tym samym miejscu i nigdzie się nie wybierał. Nie żeby ktokolwiek zwracał na niego uwagę. Zwykle nikt tego nie robił.
Głaz leżał tuż przy Rynku, szorstki, asymetryczny i szarobury. Nie był to kamień, który narzucałby się komukolwiek; wolał wtapiać się w otoczenie. Na pierwszy rzut oka nie wydawał się duży – z pewnością nie większy niż, przykładowo, wygodny fotel – ale jego prawdziwe rozmiary skrywała ziemia, w której rozciągał się na wszystkie strony. Jak głęboko i jak daleko? Tego nikt nie umiał powiedzieć.
Nikt prócz Głazu.
Sęk w tym, że głazy nie potrafią mówić.
Przeważnie.
Ludzie wiedzieli tylko tyle, że nie dało się go poruszyć. Próbowali, lecz ani drgnął.
Gdybyście wybrali się do Wdoligłaźna i znaleźli ów Głaz, i gdybyście dokładnie się mu przyjrzeli, z pewnością zauważylibyście, że na jego powierzchni widnieje jakiś napis. Dużą jego część starły wiatry, deszcze i dłonie, a ta, która się zachowała, wyryta jest w języku, którym od stuleci nikt się nie posługuje.
Ponieważ ludzie nie zwracali uwagi na Głaz, nie poświęcali jej też napisowi – aż do czasu pożarów. Kiedy błąkali się po miasteczku, pogrążeni w żalu i niedowierzaniu, ich wzrok padł wreszcie na Głaz. Najpierw przecierali oczy ze zdumienia, a potem wołali sąsiadów, by oni też przyszli to zobaczyć – znak, który przypominał kształtem górę. Kolejny był podobny do smoka, a jeszcze inny mógł się kojarzyć z powalonym drzewem.
Im dłużej patrzyli, tym więcej widzieli.
– A niech mnie! – rzucił ktoś w tłumie. – Czy wam też to wygląda na dom?
Tak, wyglądało, przytakiwali wszyscy.
– Och, a tam? Toż to jakaś wioska!
W istocie, jeśli się zmrużyło oczy, można było rozpoznać, że to ani chybi wioska. Co więcej, gdy ludzie przyciskali palce do wyrytego symbolu, czuli ową wioskę w kościach.
– A tutaj? – wskazał ktoś inny. – To pożar.
Rzeczywiście, ten znak symbolizował ogień. Był gorący w dotyku i budził w sercu poczucie dojmującej straty.
– Jest coś jeszcze! To chyba ogr!
Tak wiele tajemnic wyrytych w pojedynczym kamieniu…
Wieści rozeszły się lotem błyskawicy i już wkrótce przy Głazie siedzieli wszyscy mieszkańcy Wdoligłaźna, starając się rozwikłać jego zagadki. Powstawały teorie, mnożyły się argumenty na poparcie jednych albo obalenie drugich. Rozgorzała żywiołowa dyskusja, przerywana spontanicznymi wykładami i naradami w grupach, a nawet wspólnym śpiewaniem z dziećmi. Ludzie wymieniali się poglądami. Nie przywróciło im to Biblioteki, ale przynajmniej znów byli razem.
Aż w końcu wieści o zamieszaniu dotarły do uszu Burmistrza. Mężczyzna wyłonił się zza zdobionych drzwi swojej wspaniałej posiadłości, jak zwykle skąpany w złocistym blasku. Był wykwintnie ufryzowany, na twarzy miał olśniewający uśmiech – tak wyglądają bohaterowie, którzy zabijają smoki. Pogromca smoków. Ach, jak cudownie to brzmiało, nawet po tylu latach! Burmistrz bowiem już długo był burmistrzem, chociaż nikt nie potrafił powiedzieć, od jak dawna. Ilekroć ktoś się nad tym zastanawiał, od razu zaczynała go boleć głowa. Czymże zresztą jest czas, gdy ma się tak wspaniałego burmistrza?
Burmistrz szedł w stronę tłumu zgromadzonego na Rynku, marszcząc brwi.
– Wyjaśnijcie mi, dobrzy ludzie – zaczął z uśmiechem, oślepiając ich bielą swoich zębów – co to wszystko znaczy?
Dawni bibliotekarze rozprawiali właśnie nad znaczeniem znaków wyrytych w Głazie, podczas gdy bezrobotny lingwista spekulował na temat etymologii i sensu każdego symbolu. Nauczyciele dzielili się przemyśleniami w kwestii edukacyjnych zastosowań Głazu i jego praktycznego wykorzystania w warunkach szkolnych (oczywiście już po odbudowaniu Szkoły), artyści wysunęli pomysł stworzenia instalacji przestrzennej, a budowniczowie podkreślali konieczność zbudowania altany, która osłoni Głaz, żeby ludzie mogli się gromadzić i dyskutować w jej cieniu.
Burmistrz się zasępił. Wyciągnął przed siebie rękę, żeby dotknąć Głazu. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle jego twarz pobladła, a zaraz potem wykrzywił ją niepokój. Cofnął dłoń jak oparzony. Nawet jeśli ktokolwiek zauważył, jak zmieniło się jego oblicze, nikt tego nie skomentował. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zmiana ta umknęła uwadze mieszkańców.
(Ja ją, rzecz jasna, zauważyłem, nikt jednak nie spostrzegł mojego spostrzeżenia. Cóż, zdążyłem się do tego przyzwyczaić).
– Widzicie… – zaczął jeden z bibliotekarzy, ale Burmistrz natychmiast mu przerwał.
– Dość! – warknął i stuknął eleganckimi butami o bruk, aż rozbłysły w słońcu złote sprzączki. Ludzie osłonili oczy, łzawiące od blasku sprzączek, a Burmistrz poprawił ułożenie nieskazitelnego płaszcza. Pokręcił głową. – Boli mnie, gdy widzę naszą wspaniałą społeczność podzieloną. – Przycisnął dłonie do serca i skłonił się z żalem.
Mieszkańcy gapili się na niego z rozdziawionymi ustami. Widok cierpienia Burmistrza bardzo ich zatroskał. Czyżby nieświadomie sprawili mu przykrość? Każdy spoglądał surowo na sąsiada. Marszczyły się brwi, wykrzywiały usta, kwaśniały miny.
Burmistrz bezzwłocznie nakazał cieślom zbudować osłonę na Głaz, aby ukryć go przed wzrokiem i umysłami mieszkańców. Polerowane drewno i solidne łączenia długo opierały się upływowi czasu i pogodzie. Dzięki osłonie ludzie nie musieli patrzeć na Głaz i w efekcie przestali o nim myśleć. Z biegiem lat całkiem zapomnieli o jego istnieniu.
Prędzej czy później drewno musi jednak zbutwieć, a łączenia muszą puścić. Ciężka pokrywa zamieniła się w stertę porozrzucanych desek – jeszcze jedna góra śmieci w miasteczku, które było ich pełne. Wkrótce wylądowały na niej kolejne rupiecie. Ludzie cmokali pod nosem i utyskiwali na bałagan, nie zastanawiali się jednak, skąd się wziął ani co tam robił. Nadal nie widzieli Głazu, który leżał niepozornie w cieniu tej sterty. Ich oczy prześlizgiwały się po nim, jakby go tam wcale nie było.
Posłuchajcie.
Pewnie się zastanawiacie, co takiego się stało, w chwili gdy Burmistrz położył dłoń na Głazie. Co sprawiło, że się tak wystraszył? Czyżby coś zobaczył? A jeśli tak, to co? Któż mógłby to zdradzić? Bo z pewnością nie on.
Moglibyście oczywiście zapytać Głazu. Tak, wiem, co sobie myślicie. Przecież głazy nie mówią!
Macie rację. Nie mówią.
Zazwyczaj.