Bohaterowie “Miasta w chmurach” są marzycielami i outsiderami. Łączy ich jeden starożytny tekst: historia Aetona, który pragnie zostać ptakiem, by odlecieć do utopijnego miasta w niebiosach.


Osierocona Anna i przeklęty chłopiec Omeir przebywają po przeciwnych stronach potężnych murów podczas oblężenia Konstantynopola w 1453 roku.

Współczesne Idaho. Weteran wojenny, osiemdziesięcioparoletni Zeno próbuje uchronić bibliotekę przed wybuchem bomby, podłożonej przez nastoletniego idealistę Seymoura.

Konstance, dziewczyna z odległej przyszłości, sięga po najstarsze znane ludzkości opowieści, aby dotrzeć do prawdy.

Anthony Doerr utkał misterny gobelin z czasów i miejsc, który jest odzwierciedleniem naszej ogromnej sieci wzajemnych połączeń – z innymi gatunkami, z ludźmi nam współczesnymi, tymi, którzy żyli przed nami, oraz tymi, którzy pojawią się na świecie, kiedy nas już na nim zabraknie.

“Miasto w chmurach” jest przepiękną, odkupieńczą powieścią o władzy, jaką dzierżą księga, Ziemia i ludzkie serce.

***

Anthony Doerr opowiada jak homerycki bard: z ogniem, pasją i wielkim talentem, udowadniając raz jeszcze najpiękniejszą prawdę ludzkości – to dzięki książkom stajemy się braćmi i siostrami, niezależnie od wszystkiego, co nas dzieli.
Joanna Bator

Piękna, magiczna książka. Jedna z tych, do których jako czytelnik chcę wracać, a jako pisarz – zazdroszczę.
Łukasz Orbitowski

Anthony Doerr – autor powieści “Światło, którego nie widać”, za którą otrzymał Nagrodę Pulitzera, Carnegie Medal i Alex Award. Jest również autorem zbiorów opowiadań Memory Wall oraz The Shell Collector, powieści About Grace i wspomnień Four Seasons in Rome. Jest laureatem m.in. O. Henry Prizes, Rome Prize, New York Public Library Young Lions Award, National Magazine Award, stypendium Guggenheima i Story Prize. Urodził się i wychował w Cleveland w stanie Ohio, teraz zaś mieszka w Boise w stanie Idaho z żoną i dwoma synami.

Anthony Doerr
Miasto w chmurach
Przekład: Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 10 sierpnia 2022
 
 


PROLOG
DLA MOJEJ NAJDROŻSZEJ SIOSTRZENICY W NADZIEI,
ŻE KSIĘGA TA PRZYNIESIE CI ZDROWIE I ŚWIATŁO

ARGOS
65. ROK MISJI
307. DZIEŃ W SKARBCU 1

Konstance
Czternastoletnia dziewczyna siedzi po turecku na podłodze okrągłego pomieszczenia. Jej głowę spowija aureola loków; skarpetki są pełne dziur. To Konstance.
Za nią, w przezroczystej tubie wysokiej na pięć metrów, wznoszącej się od podłogi po sufit, znajduje się maszyna złożona z trylionów złocistych włókien, z których żadne nie jest grubsze niż ludzki włos. Każda nić wije się wokół tysięcy innych i wspólnie tworzą zdumiewająco misterne sploty. Od czasu do czasu wiązka gdzieś na powierzchni maszyny pulsuje światłem; raz tu, raz tam. To Sybil.
W tym samym pomieszczeniu znajdują się jeszcze nadmuchiwana prycza, samooczyszczająca się toaleta, drukarka żywności, jedenaście worków proszku odżywczego i wielokierunkowa bieżnia rozmiarów i kształtu opony samochodowej zwana perambulatorem. Światło pochodzi z kręgu diod na suficie; nie ma widocznego wyjścia.
Na podłodze leży prawie sto ułożonych w rzędach jeden obok drugiego prostokątnych skrawków papieru, które Konstance wydarła z pustych worków po proszku odżywczym i zapisała atramentem własnej roboty. Na niektórych karteczkach jest gęsto od skreślonych jej ręką liter; inne zawierają tylko jedno słowo. Na jednej z nich na przykład widnieją dwadzieścia cztery litery starogreckiego alfabetu. Na innej zapisała:
W ciągu tysiąca lat przed rokiem 1453 Konstantynopol był oblegany dwadzieścia trzy razy, żadna armia jednak nie sforsowała murów obronnych miasta.
Konstance pochyla się i podnosi trzy elementy tej układanki. Maszyna za nią migocze.
Jest późno, Konstance, a ty cały dzień nie jadłaś.
— Nie jestem głodna.
A co powiesz na pyszne risotto? Albo pieczeń jagnięcą z tłuczonymi ziemniakami? Wciąż jest wiele kombinacji, których nie wypróbowałaś.
— Nie, dziękuję, Sybil.
Spogląda na pierwszą karteczkę i czyta:

Zaginiona grecka opowieść prozą Chmurokukułków pióra Antoniusza Diogenesa o podróży pastuszka do utopijnego podniebnego miasta została prawdopodobnie napisana pod koniec pierwszego wieku naszej ery.

Druga:

W bizantyjskim streszczeniu tej książki z dziewiątego wieku czytamy, że zaczynała się od krótkiego prologu, w którym Diogenes zwraca się do chorej siostrzenicy i zapewnia, że nie wymyślił tej komicznej historii sam, odnalazł ją natomiast w grobowcu w starożytnym mieście Tyr.

Trzecia:

Na owym grobowcu, napisał do siostrzenicy Diogenes, widniał następujący napis: Aeton: Przeżył lat osiemdziesiąt jako człowiek, jeden rok jako osioł, jeden rok jako ryba i jeden rok jako wrona. W środku Diogenes znalazł ponoć drewnianą skrzynkę z inskrypcją: Nieznajomy, kimkolwiek jesteś, otwórz mnie, a dowiesz się rzeczy zdumiewających. Gdy otworzył skrzynkę, znajdowały się w niej dwadzieścia cztery cyprysowe tabliczki ze spisaną historią Aetona.

Konstance zamyka oczy, widzi, jak pisarz schodzi w mrok grobowca. Widzi, jak przy świetle pochodni przygląda się dziwnej skrzyni. Diody na suficie przygasają, ściany zmieniają kolor z białego na bursztynowy i Sybil mówi: Niedługo bezświatło, Konstance.
Dziewczynka przechodzi przez deseń karteczek na podłodze i wyciąga spod łóżka to, co zostało z pustego worka. Odrywa zębami i palcami niezapisany prostokąt. Umieszcza w drukarce żywności niewielką miarkę proszku odżywczego, wciska guziki i urządzenie wypluwa do miski odrobinę ciemnego płynu. Konstance bierze do ręki kawałek polietylenowej rurki, z której końcówki wystrugała czubek do pisania, zanurza prowizoryczne pióro w prowizorycznym atramencie, pochyla się nad czystym skrawkiem i rysuje chmurę.
Znów zamacza pióro.
Na chmurze dorysowuje wieże miasta, potem kropeczki — ptaki fruwające wokół wież. W pomieszczeniu robi się jeszcze ciemniej. Sybil migocze. Konstance, nalegam, żebyś coś zjadła.
— Nie jestem głodna, dziękuję ci, Sybil.
Podnosi karteluszek opatrzony datą — 20 lutego 2020 — i kładzie go obok innego, z napisem karta A. Na lewo od nich umieszcza swój rysunek miasta w chmurach. Przez chwilę w gasnącym świetle trzy skrawki papieru zdają się niemal unosić i jarzyć.
Konstance siada na piętach. Nie opuściła tego pomieszczenia od prawie roku.

1.
NIEZNAJOMY, KIMKOLWIEK JESTEŚ, OTWÓRZ MNIE, A DOWIESZ SIĘ RZECZY ZDUMIEWAJĄCYCH

Chmurokukułków Antoniusza Diogenesa, karta A
Kodeks Diogenesa ma wymiary 30 na 22 cm. Odzyskano jedynie 24 karty oznaczone od A do Ω, podziurawione przez insekty i mocno zatarte przez pleśń. Wszystkie w jakimś stopniu uszkodzone. Pismo jest staranne i pochylone w lewo. Z przekładu Zena Ninisa z 2020 roku.
…jak długo tabliczki te niszczały w skrzyni, czekając, aż je odczytają czyjeś oczy? I choć pewien jestem, że będziesz wątpić w prawdziwość niesamowitych perypetii, które opisują, moja droga siostrzenico, w swojej kopii nie opuszczam ani słowa. Może za dawnych czasów ludzie rzeczywiście kroczyli po ziemi pod postacią zwierząt, a na niebie między królestwami ludzi i bogów unosiło się miasto ptaków. A może — jak wszyscy obłąkańcy — pasterz stworzył własny świat i w jego mniemaniu to wszystko działo się naprawdę. Przejdźmy jednak teraz do jego opowieści i zdecydujmy sami, czy jest szalony.

BIBLIOTEKA PUBLICZNA W LAKEPORT
20 LUTEGO 2020
16.30

Zeno
Przez tumany zawiewającego śniegu prowadzi pięcioro piątoklasistów ze szkoły podstawowej do biblioteki publicznej. Jest osiemdziesięcioparolatkiem w płóciennej kurtce; w butach nad kostkę zapinanych na rzepy, w krawacie, po którym jeżdżą na łyżwach pingwiny. Cały dzień radość rozpierała mu pierś coraz bardziej i teraz, tego lutowego popołudnia w czwartek, o godzinie 16.30, gdy patrzy, jak dzieci drepczą przed nim na chodniku — Alex Hess z oślą głową z papier mâché, Rachel Wilson z plastikową pochodnią w ręku, Natalie Hernandez dźwigająca przenośny głośnik — obawia się, że z tego szczęścia wywinie orła.
Mijają komisariat policji, biuro Zarządu Zieleni i salon sprzedaży dewelopera Eden’s Gate. Biblioteka Publiczna w Lakeport. na rogu Lake i Park Street mieści się w przekazanym miastu po pierwszej wojnie światowej dwukondygnacyjnym wiktoriańskim budynku o wysokim spadzistym dachu i drewnianych zdobieniach w kształcie pierników. Komin jest pochyły, rynny krzywe, gruba taśma zakleja pęknięcia w trzech z czterech okien od ulicy. Kilka centymetrów śniegu osiadło już na jałowcach po obu stronach ścieżki i na bibliotecznej wrzutni na rogu — skrzynce, do której zwraca się książki, pomalowanej tak, żeby wyglądała jak sowa.
Dzieci biegną do wejścia, wskakują na ganek i przybijają piątkę Sharifowi, bibliotekarzowi, który wyszedł, żeby pomóc Zenowi na schodach. Sharif ma w uszach jasnozielone słuchawki, we włoskach na jego przedramionach błyszczy brokat. Nosi T-shirt z napisem: NIE UMIEM KŁAMAĆ: LUBIĘ GRUBE KSIĄŻKI.
Po wejściu do środka Zeno wyciera zaparowane okulary. Do kontuaru przyklejone są z przodu serca z brystolu; na ścianie za kontuarem oprawiony haftowany napis informuje: Tutaj uzyskasz odpowiedzi.
Na stoliku komputerowym na wszystkich trzech monitorach kręcą się synchronicznie spirale wygaszacza ekranu. Między półką z audiobookami i dwoma wytartymi fotelami przecieka przez płytki sufitowe woda z nieszczelnego kaloryfera i skapuje do dwudziestopięciolitrowego pojemnika na śmieci.
Plum. Plim. Plum.
Dzieci wnoszą śnieg i wbiegają po schodach do Działu Dziecięcego, a Zeno i Sharif uśmiechają się do siebie, słuchając, jak ich kroki docierają do szczytu schodów i się zatrzymują.
— Ojacie — słuchać głos Olivii Ott.
— Kurdemol — odzywa się Christopher Dee.
Sharif chwyta Zena za łokieć i wchodzą po schodach. Wejście na piętro zostało zastawione spryskaną złotym sprejem ścianką ze sklejki, a pośrodku, nad małym łukiem drzwi, Zeno napisał:

Ὦ ξένε, ὅστις εἶ, ἄνοιξον, ἵνα μάθῃς ἃ θαυμάζεις

Piątoklasiści gromadzą się pod ścianką, ze śniegiem topiącym się na kurtkach i plecakach, i wszyscy patrzą na Zena, a Zeno czeka, aż złapie oddech.
— Czy wszyscy pamiętają, co tu jest napisane?
— Oczywiście — oświadcza Rachel.
— No raczej — mamrocze Christopher.
Natalie wyciąga wysoko rękę i przesuwa palcem pod kolejnymi słowami.
— Nieznajomy, kimkolwiek jesteś, otwórz mnie, a dowiesz się rzeczy zdumiewających.
— O matulu — mówi Alex z oślą głową pod pachą. — Jakbyśmy normalnie w c h o d z i l i do tej książki.
Sharif gasi światło na schodach i dzieci zbierają się wokół drzwiczek w czerwonym blasku znaku WYJŚCIE.
— Gotowe? — woła Zeno i zza ścianki ze sklejki odpowiada Marianne, kierowniczka biblioteki:
— Gotowe!
Jedno za drugim uczniowie wchodzą przez mały łuk do Działu Dziecięcego. Regały, stoły i poduchy do siedzenia, które normalnie zapełniają tę przestrzeń, zostały przysunięte pod ściany, a na ich miejscu stoi trzydzieści składanych krzeseł. Nad krzesłami zwisają z krokwi na nitkach dziesiątki tekturowych chmur powleczonych brokatem. Przed krzesłami znajduje się niewielka scena, a za sceną, na rozwieszonym na całej tylnej ścianie płótnie, Marianne namalowała miasto w chmurach.
Złociste wieże, poprzecinane setkami okienek i uwieńczone proporcami, wznoszą się jedna obok drugiej. Wokół iglic wirują gęste stada ptaków — małe brązowe trznadle i wielkie srebrne orły, ptaki o długich zakrzywionych ogonach i inne, o długich zakrzywionych dziobach, ptaki prawdziwe i ptaki wyobrażone. Marianne zgasiła górne lampy i w snopie światła z pojedynczego reflektora do karaoke chmury skrzą się, stada ptaków błyszczą, a wieże wyglądają jak podświetlone od środka.
— To jest… — mówi Olivia.
— …lepsze niż sobie… — mówi Christopher.

— Chmurokukułków — szepcze Rachel.
Natalie odstawia głośnik, Alex wskakuje na scenę, a Marianne woła:
— Ostrożnie, farba gdzieniegdzie może być jeszcze mokra.
Zeno osuwa się na krzesło w pierwszym rzędzie. Za każdym razem, gdy opuszcza powieki, migocze pod nimi wspomnienie: ojciec pada na plecy w zaspę; bibliotekarka wysuwa szufladę katalogu; mężczyzna w obozie jenieckim patykiem kreśli w piasku greckie litery.
Sharif pokazuje dzieciom kulisy, które utworzył za trzema regałami i gdzie zgromadził rekwizyty i kostiumy, Olivia nasuwa na głowę lateksowy czepek pozorujący łysinę, Christopher taszczy na środek sceny pomalowane tekturowe pudło po mikrofali udające marmurowy sarkofag, Alex wyciąga rękę, by dotknąć wieży namalowanego miasta, a Natalie wysuwa z plecaka laptop.
Brzęczy telefon Marianne.
— Pizze gotowe — mówi do lepiej słyszącego ucha Zena. — Wyskoczę po nie. W try miga będę z powrotem.
— Panie Ninis? — Rachel klepie Zena po ramieniu. Rude włosy ma zaplecione w warkoczyki, śnieg zamienił się na jej barkach w kropelki wody, oczy ma szeroko otwarte i błyszczące: — Pan to wszystko zbudował? Dla nas?

Seymour
Jedną przecznicę dalej, w przysypanym ośmioma centymetrami śniegu pontiacu grand am drzemie szarooki siedemnastolatek, Seymour Stuhlman, z plecakiem na kolanach. W tym wielkim ciemnozielonym plecaku firmy JanSport chowa dwa szybkowary Presto, a w każdym z nich znajdują się gwoździe dekarskie, łożyska kulkowe, zapłonnik i pół kilograma materiału wybuchowego zwanego Composition B. Ze środka obu szybkowarów do wieka biegną dwa kable podłączone do płytki montażowej telefonu komórkowego.
W swoim śnie Seymour idzie pod drzewami w stronę skupiska białych namiotów, za każdym razem jednak, kiedy stawia krok do przodu, szlak skręca, namioty się oddalają, a w jego głowie powstaje straszliwy zamęt. Budzi się gwałtownie.
Zegar na tablicy rozdzielczej pokazuje 16.42. Jak długo spał? Piętnaście minut. Najwyżej dwadzieścia. Głupota. Niedbałość. Siedzi w samochodzie od ponad czterech godzin, aż zdrętwiały mu palce u nóg i chce mu się sikać.
Rękawem ściera parę z przedniej szyby. Ryzykuje jeden ruch wycieraczek, które ściągają z szyby warstwę śniegu. Przed biblioteką nie stoi żaden samochód. Na chodniku ani żywej duszy. Jedynym autem na żwirowym parkingu na zachód od budynku jest przysypane śniegiem subaru Marianne, bibliotekarki.
16.43.
Do zmroku spadnie piętnaście centymetrów, podaje spiker w radiu, trzydzieści do trzydziestu pięciu w nocy.
Wdech — cztery sekundy; zatrzymaj — cztery sekundy; wydech — cztery sekundy. Przypomnij sobie, co wiesz. Sowy mają trzy powieki. Ich oczy są nie kuliste, tylko podłużne. Latają bezszelestnie.
Musi tylko wejść do środka, ukryć plecak w południowo-wschodnim kącie biblioteki, jak najbliżej biura Eden’s Gate, i wyjść. Pojechać na północ, odczekać, aż o osiemnastej zamkną bibliotekę, wybrać numer. Pięć sygnałów.
Bum.
Łatwizna.
O 16.51 z biblioteki wychodzi postać w wiśniowej parce, zarzuca kaptur na głowę i odgarnia łopatą śnieg na prowadzącym do wejścia chodniku. Marianne.
Seymour wyłącza radio i zsuwa się niżej w fotelu. We wspomnieniu ma siedem lub osiem lat, jest w części z literaturą popularnonaukową w Wypożyczalni Głównej, gdzieś w okolicach numeru bibliotecznego 598, i Marianne z wysokiej półki ściąga przewodnik terenowy o sowach. Jej policzki są burzą piaskową piegów; pachnie od niej gumą cynamonową; siada obok niego na stołku na kółkach. Na stronach, które mu pokazuje, sowy stoją przed norami, siedzą na gałęziach, szybują nad polami.
Odpędza to wspomnienie. Co mówi Bishop? Wojownik, prawdziwie zaangażowany, nie doświadcza poczucia winy, strachu ani wyrzutów sumienia. Wojownik, prawdziwie zaangażowany, staje się kimś więcej niż człowiekiem.
Marianne oczyszcza łopatą pochylnię dla niepełnosprawnych, rozsypuje trochę soli, odchodzi wzdłuż Park Street i zostaje wchłonięta przez śnieg.
16.54.
Całe popołudnie Seymour czekał, aż biblioteka będzie pusta, i teraz jest. Rozsuwa plecak, włącza telefony komórkowe przyklejone taśmą do pokrywek, zdejmuje strzeleckie ochronniki słuchu i zasuwa plecak. W prawej kieszeni wiatrówki ma berettę 92, pistolet samopowtarzalny, który znalazł w szopie ciotecznego dziadka. W lewej — telefon komórkowy z zapisanymi z tyłu trzema numerami.
Wchodzisz, zostawiasz plecak, wychodzisz. Jedziesz na północ, odczekujesz, aż biblioteka się zamknie, wybierasz jeden z dwóch górnych numerów. Pięć sygnałów. Bum.
16.55.
Przez skrzyżowanie, błyskając światłami, przejeżdża hałaśliwie pług śnieżny. Mija go szary pick-up z napisem King Construction na drzwiach. W oknie na piętrze biblioteki świeci się znak OTWARTE. Marianne prawdopodobnie wyskoczyła coś załatwić; i niedługo wróci.
Ruszaj się. Wysiadaj.
16.56.
Każdy kryształek uderza w przednią szybę z ledwie słyszalnym puknięciem, a mimo to dźwięk ten przenika go aż po korzenie trzonowców. Puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk. Sowy mają trzy powieki. Ich oczy są nie kuliste, tylko podłużne. Latają bezszelestnie.
Zakłada ochronniki. Zarzuca kaptur. Kładzie dłoń na klamce.
16.57.
Wojownik, prawdziwie zaangażowany, staje się kimś więcej niż człowiekiem.
Wysiada z samochodu.

Zeno
Christopher rozstawia na scenie nagrobki ze styropianu, a przemienione w sarkofag pudło po kuchence mikrofalowej przekręca w taki sposób, żeby publiczność mogła przeczytać epitafium: Aeton, przeżył 80 lat jako człowiek, 1 rok jako osioł, 1 rok jako ryba, 1 rok jako wrona. Rachel podnosi plastikową pochodnię, a gdy Olivia wyłania się zza regałów z wieńcem laurowym wciśniętym na lateksowy czepek, Alex parska śmiechem.
Zeno klaszcze jeden raz w dłonie.
— Próba generalna to takie ćwiczenie, kiedy udajemy, że występujemy naprawdę, pamiętacie? Jutro wieczorem twoja babcia na widowni może kichnąć, czyjeś dziecko może zacząć płakać, któreś z was może zapomnieć tekstu, ale cokolwiek się stanie, nie przerywamy przedstawienia, dobrze?
— Dobrze, proszę pana.
— Na miejsca proszę. Natalie, muzyka.
Natalie stuka w klawiaturę laptopa i z głośnika płynie upiorna organowa fuga. W tle słychać skrzypienie bram, krakanie wron, pohukiwanie sów. Christopher rozwija kilka metrów białego atłasu z przodu sceny i klęka na jednym końcu, Natalie na drugim, po czym zaczynają poruszać materiałem do góry i do dołu.
Na środek sceny wychodzi Rachel w kaloszach.
— Jest mglista noc w wyspiarskim królestwie Tyru… — zerka do tekstu i zaraz podnosi wzrok — …i pisarz Antoniusz Diogenes opuszcza archiwum. Spójrzcie, właśnie nadchodzi, zmęczony i stroskany z powodu umierającej siostrzenicy, zaczekajcie jednak, aż mu pokażę, co takiego znalazłem wśród grobów.
Atłas powiewa, organy buczą, pochodnia Rachel migocze i w krąg światła wchodzi Olivia.

Seymour
Kryształki śniegu przyklejają mu się do rzęs i mruga, żeby je strząsnąć. Plecak na ramieniu jest głazem, całym kontynentem. Wielkie żółte oczy sowy namalowane na wrzutni zdają się podążać za nim, kiedy ją mija.
Z narzuconym kapturem i ochronnikami na uszach Seymour wstępuje po pięciu granitowych stopniach na ganek biblioteki. Na drzwiach wejściowych od wewnątrz przyklejono do szyby spisane dziecięcą ręką ogłoszenie:

JUTRO
TYLKO JEDNO PSZEDSTAWIENIE
CHMUROKUKUŁKÓW

Za kontuarem nikogo nie ma, przy szachownicy też nie. Nikt nie siedzi przy komputerze, nikt nie przegląda czasopism. Śnieżyca chyba wszystkich odstraszyła.
Oprawiony haft za kontuarem ogłasza: Tutaj uzyskasz odpowiedzi. Zegar wskazuje minutę po siedemnastej. Na monitorach komputerów trzy spirale wygaszacza wwiercają się coraz głębiej.
Seymour przechodzi do południowo-wschodniego rogu Wypożyczalni Głównej i klęka w przejściu między „Językami” a „Lingwistyką”. Z dolnej półki wyciąga Angielski dla każdego, 501 angielskich czasowników i Zacznij się uczyć holenderskiego, wciska plecak na zakurzone miejsce za nimi i ustawia tomy z powrotem.
Gdy wstaje, w jego polu widzenia spływają kaskadami fioletowe smugi. W uszach mu dudni, kolana się trzęsą, boli go pęcherz, nie czuje nóg i zostawił na podłodze na całej długości przejścia między regałami ślady ze śniegu. Ale zrobił, co trzeba.
Teraz wyjdź.
Gdy zmierza z powrotem przez dział z literaturą popularnonaukową, ma wrażenie, że idzie pod górę, a wszystko się przechyla. Buty są jak z ołowiu, mięśnie pracują niechętnie. Wokół niego śmigają tytuły, Zaginione języki, Imperia słowa i Wychowanie dwujęzycznego dziecka w siedmiu krokach; udaje mu się zostawić za sobą „Nauki społeczne”, „Religię”, słowniki; sięga do drzwi, gdy czuje, że ktoś go klepie po ramieniu.
Nie. Nie zatrzymuj się. Nie odwracaj.
Odwraca się jednak. Przed kontuarem stoi szczupły mężczyzna z zielonymi słuchawkami w uszach. Jego brwi są jak czarne strzechy, oczy — zaciekawione, na widocznej części ­T-shirtu jest napis NIE UMIEM, a w rękach tuli plecak JanSport Seymoura.
Mówi coś, ale przez nauszniki brzmi to, jakby stał trzysta metrów od niego, i serce Seymoura jest jak kartka papieru, zgniatana, puszczana, zgniatana. Plecak nie może być tutaj. Plecak musi pozostać schowany w południowo-wschodnim kącie, jak najbliżej biura Eden’s Gate.
Mężczyzna z czarnymi brwiami spogląda w dół, do plecaka, którego główna komora częściowo się rozsunęła. Gdy podnosi wzrok, patrzy na niego gniewnie.
W polu widzenia Seymoura ukazuje się tysiąc czarnych punkcików. W uszach rozlega się ryk. Wsuwa prawą rękę do prawej kieszeni wiatrówki i palcem odnajduje spust pistoletu.

Zeno 
Rachel udaje, że bardzo się wysila, by uchylić pokrywę sarkofagu. Olivia wsuwa rękę do tekturowego grobowca i wyciąga mniejsze pudełko związane przędzą.
— Skrzynka? — pyta Rachel.
— Na wieku jest inskrypcja.
— Jaka?
— Brzmi tak: Nieznajomy, kimkolwiek jesteś, otwórz mnie, a dowiesz się rzeczy zdumiewających.
— Pomyślcie, mistrzu Diogenesie — kontynuuje Rachel — ile lat skrzyneczka ta przeleżała w grobie. Ile wieków przetrwała! Trzęsienia ziemi, powodzie, pożary, pokolenia rodziły się i umierały! A teraz wy trzymacie ją w swoich dłoniach!
Christopher i Natalie, którym już mdleją ręce, nie przestają powiewać atłasową mgłą, wciąż gra muzyka organowa, śnieg stuka w okna, bojler w piwnicy wydaje z siebie dźwięki niczym wieloryb, który utknął na mieliźnie, Rachel spogląda na Olivię i Olivia rozplątuje przędzę. Wydobywa ze skrzynki starą zdezaktualizowaną encyklopedię, którą Sharif znalazł w piwnicy i pomalował sprejem na złoto.
— To księga.
Zdmuchuje nieistniejący kurz z okładki i Zeno w pierwszym rzędzie się uśmiecha.
— I czy ta księga objaśnia — pyta Rachel — jak ktoś może być człowiekiem przez osiemdziesiąt lat, osłem przez rok, rybą przez drugi i ptakiem przez trzeci?
— Sprawdźmy. — Olivia otwiera encyklopedię i kładzie ją na pulpicie na tle malowanej dekoracji, a wtedy Natalie i Christopher opuszczają materiał, Rachel wynosi nagrobki, Olivia sarkofag i na środek sceny wychodzi Alex Hess, metr trzydzieści siedem wzrostu, z lwią grzywą złocistych włosów, ściskając zakrzywiony kostur pastuszka, w spodenkach gimnastycznych pod beżowym szlafrokiem.
Zeno pochyla się na swoim krześle. Ból w biodrze, szum w lewym uchu, osiemdziesiąt sześć lat przeżytych na ziemi, nieskończona wręcz liczba decyzji, które doprowadziły go do tej chwili — to wszystko znika. Alex stoi sam w świetle reflektora i spogląda nad pustymi krzesłami, jak gdyby wpatrywał się nie w drugą kondygnację podupadłej biblioteki publicznej w małym miasteczku w środkowej części Idaho, lecz w zielone wzgórza otaczające starożytne królestwo Tyru.
— Jestem — mówi wysokim łagodnym głosem — Aeton, prosty pastuszek z Arkadii, a historia, którą mam do opowiedzenia, jest tak niedorzeczna, tak niewiarygodna, że nie uwierzycie w ani jedno jej słowo… a jednak to wszystko prawda. Bo ja, ten, którego nazywano gamoniem i oślą głową… tak, ja, tępawy, przygłupi, durnowaty Aeton… kiedyś zawędrowałem na kraj świata i jeszcze dalej, ku błyszczącym bramom Chmurokukułkowa, gdzie nikomu niczego nie brakuje i księga zawierająca całą wiedzę…
Z dołu dolatuje huk, który w uszach Zena brzmi jak strzał z broni palnej. Rachel upuszcza nagrobek; Olivia się wzdryga; Christopher schyla głowę.
Muzyka gra dalej, chmury kręcą się na nitkach, ręka Natalie unosi się nad laptopem, gdy pod podłogą rozlega się drugi huk i strach jak długi ciemny palec wyciąga się przez salę i dotyka Zena na jego krześle.
Alex w świetle reflektora zagryza dolną wargę i zerka na Zena. Jedno uderzenie serca. Dwa. Twoja babcia na widowni może kichnąć. Czyjeś dziecko może się rozpłakać. Jedno z was zapomni tekstu. Cokolwiek się stanie, gramy dalej.
— Pozwólcie jednak — podejmuje Alex, przenosząc spojrzenie znów nad puste krzesła — że zacznę swą opowieść od początku.
Natalie zmienia muzykę, Christopher zmienia światło z białego na zielone i na scenę wychodzi Rachel z trzema tekturowymi owcami.

 
Wesprzyj nas