Jedna z najbardziej kultowych serii książek dla dzieci i młodzieży doczekała się wreszcie kontynuacji. Sprzedany w ponad 10 milionach egzemplarzy cykl przygód Tomka Wilmowskiego powraca. Po ponad 60 latach od premiery pierwszej części do rąk czytelników trafił dziesiąty tom cyklu.


Bazując na notatkach pozostawionych przez Alfreda Szklarskiego, pisarz Maciej J. Dudziak podjął się zakończenia historii, na której wychowały się kolejne pokolenia.

„Tomek na Alasce” to kwintesencja tego, co czytelnicy pokochali w powieściach Szklarskiego – charyzmatyczni bohaterowie, odległe lądy oraz przygoda. Tomek, kapitan Nowicki oraz Sally przybywają na Alaskę tym razem jako uczestnicy wspólnej naukowej wyprawy amerykańskiego uniwersytetu w Chicago oraz Brytyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Wyprawę finansuje znany milioner i filantrop – John Davison Rockefeller. Na miejscu okazuje się jednak, że wcześniejsza grupa geologów i kartografów, do której mieli dołączyć Polacy, zniknęła bez śladu w tajemniczych okolicznościach… Tomek, Sally oraz kapitan Nowicki ruszają na północ z wyprawą ratunkową.

Czy Tomek, Sally i kapitan Nowicki odnajdą zaginionych naukowców? Czy napotkani po drodze Indianie pomogą im w poszukiwaniach? Czy ich misja zakończy się sukcesem?

Lektura „Tomka na Alasce” jest jak spotkanie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi. To propozycja nie tylko dla młodszych czytelników. Również ci, którzy kiedyś czytali powieści Alfreda Szklarskiego z wielką przyjemnością zagłębią się w ciekawe i często niebezpieczne przygody głównych bohaterów. W końcu to właśnie przygody Tomka zapoczątkowały u wielu pasję do podróżowania.

Alfred Szklarski, Maciej Dudziak
Tomek na Alasce
Wydawnictwo Muza
Premiera: 19 maja 2021
 
 

Śmiertelna ucieczka

Już drugi dzień gdzieś od masywu McKinleya wiatr zaci­nał lodowatymi podmuchami. Nabierał rozpędu, przynosząc pierwsze, z początku nieduże, a potem coraz obfitsze opady śniegu. W pozbawionych roślinności wyższych partiach gór jego mocy nie poskramiała żadna naturalna przeszkoda, ale niżej, w lesistych ostępach dolin, był już jedynie szeptem – odbiciem zmagających się ze sobą gdzieś tam wysoko burz i huraganów.
Powietrze powoli nieruchomiało. Temperatura gwałtownie spadła, ścinając wszystkie okoliczne potoki, strumienie i rzeki warstwą lodu. Dzień stawał się coraz krótszy, ustępował z wolna coraz natarczywiej wkraczającej nocy. Niedźwiedź brunatny już dawno skrył się w ziemnych wykrotach, skalnych jamach i jaskiniach, by zapaść w zimowy letarg; zawsze ruchliwe bobry zniknęły gdzieś, przyczajone w cichych żeremiach; coraz rzadziej można też było dojrzeć majestatycznie kroczącego łosia. Tu i tam przemknął ubielony zimowym futrem wilk.
Zima zaciskała w okowach mrozu mieszkańców surowej, polarnej krainy. Nastawał czas wyczekiwania na wiosenne ocieplenie. Ludzie, którzy z rzadka zamieszkiwali ten mało gościnny kraj, jakby w obawie przed nieuchronną tutaj samotnością, już tylko z konieczności oddalali się poza znane sobie ścieżki; nawet zwierzęta trzymały się swoich stad.
Tym bardziej dziwna musiała się wydawać samotna postać krocząca łożyskiem zamarzniętego potoku, który leniwie płynął pod grubą warstwą lodu. Już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, iż ów tajemniczy człowiek posuwa się ostatkiem sił: jego ruchy z każdym krokiem stawały się coraz wolniejsze. Jednak mimo zmęczenia nie przystawał. Potykając się coraz częściej o nierówności terenu, szedł wytrwale dalej.
Właśnie minął zakole potoku, który gwałtownie skręcał w prawo, i przybliżył się do stromego brzegu. Przystanął na chwilę, oparł plecy o pochylony pień drzewa. Na moment zsunął skórzany kaptur, pozostając jedynie w bobrowej czapie. Promień bladego słońca padł na jego wymizerowaną, pokrytą jasnym zarostem twarz. Na oko mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat, jednak długa, wyczerpująca droga odcisnęła na nim piętno. Blade skrawki policzków ponad górną granicą zarostu, ciemnosine plamy wokół oczu… – był śmiertelnie zmęczony. Co jakiś czas, charcząc niczym ranne zwierzę, wyrzucał z ust kłęby białej pary. Skórzana kurtka zapięta na piersiach raz po raz unosiła się w nierównym tempie. Mężczyzna znów przykrył głowę kapturem. Wysunął szybko dłoń ze skórzanej rękawicy, chowając ją na chwilę pod ciepłą czapę z bobrowego futra – czoło miał pokryte gorącym potem. Otarł go wierzchem dłoni. Pozostawione na gęstym futrze kropelki natychmiast zmieniły się w drobne bryłki lodu.
Rozejrzał się wokół. Dolina była zawalona śniegiem. Drzewa – ponure i tajemnicze – wyglądały teraz niczym indiańskie totemy. Przysiadły pod śnieżną nawałą, która zakrywszy wszelkie pomniejsze krzewy, wykroty i nierówności terenu, sprawiła, iż na powierzchni można było dostrzec jedynie bezkresną białą przestrzeń.
Mężczyzna odwrócił głowę i trwożnie spoglądał w kierunku nieregularnie wydeptanej przez jego własne rakiety śnieżne ścieżki. Przez chwilę wpatrywał się w swoje ślady, niknące za skalnym załomem. Nasłuchiwał…
Było cicho. Jednak w powietrzu wyczuwało się jakiś dziwny niepokój. Nagle nad jego głową zakołysały się gałęzie wiekowych drzew, a gdzieś od szczytów gór mocniej powiał wiatr. Spojrzał w górę. Tuż ponad koronami drzew ciągnęły się kłęby sinych chmur. Nadchodził blizzard. Nieśmiały uśmiech pojawił się na chudej twarzy mężczyzny. „Jeśli spadnie śnieg, będę uratowany! – pomyślał. – Nie odnajdą śladów. Ale teraz trzeba iść dalej! Tak, trzeba iść, dalej…”
Znów ruszył. Tymczasem niebo zasnuło się prawie całkowicie coraz niżej zwieszającymi się chmurami i jedynie gdzieś na zachodnim krańcu horyzontu było widać nieco jaśniejszy skrawek. Wreszcie sypnęło; ciężkie, lepkie od wilgoci płatki, miotane wiatrem padały wokół mężczyzny, coraz bardziej ograniczając widoczność. Nie zważał jednak na to. Nadzieja, że może wreszcie zgubić pościg, dodała mu nowych sił. Postanowił przejść jeszcze kawałek po zamarzniętym potoku i wtedy dopiero zatrzymać się na dłuższy odpoczynek, gdy dookoła rozpętało się prawdziwe piekło. Pod naporem wiatru, potężniejącego z każdą sekundą, pękały pobliskie drzewa, zwalały konary w poprzek doliny, którą szedł człowiek. Śnieg zatykał mu usta i oczy, a rakiety śnieżne coraz częściej nie znajdowały oparcia w miękkim, świeżym puchu. Mięśnie, które trochę odpoczęły w czasie krótkiego postoju, teraz zdecydowanie odmawiały posłuszeństwa. Nagle w prawej nodze poczuł silny skurcz. Krzyknął z bólu. I w tej samej chwili wiekowy olbrzym zwalił się z łoskotem tuż za jego plecami. Rozłożysta gałąź padającego z wielką siłą drzewa zahaczyła o kurtkę, rozrywając ją prawie na całej długości. Ciśnięty impetem uderzenia wędrowiec padł twarzą w śnieg.
Burza rozszalała się na dobre. W kilkanaście sekund śnieg niemal całkiem przysypał jego wymęczoną postać. Mężczyzna z wielkim trudem podniósł się i prawie po omacku ruszył w kierunku majaczącego przed nim brzegu strumienia. Teraz już każdy krok sprawiał mu ból. Wiedział jednak, że nie może przystanąć choćby na moment. „Jeszcze kilka kroków i jeszcze kilka…” – powtarzał sobie uparcie w myślach.
Nagle poczuł, że traci grunt pod nogami, a ciało zapada się aż po kolana w lodowatej wodzie. W jednej chwili zrozumiał, co się stało: pękł lód, który w tym jednym jedynym miejscu był tak cienki, że nie utrzymał jego ciężaru.
Wokół było już całkiem ciemno. Huragan swoją siłą niemal zaślepił jego oczy. Przemknęło mu przez myśl, że to już koniec, gdy lodowata woda wlała mu się do butów. Wyrzucił ręce na oślep w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia. Raz i drugi – bez skutku. Spróbował znowu. Dłonie zacisnęły mu się na czymś, co mogło być wystającym korzeniem drzewa. Starał się podciągnąć. Z ogromnym trudem, centymetr po centymetrze, czołgając się po kruchym lodzie, wydostał się z przerębli. Jeszcze kilka centymetrów, jeszcze pół metra, jeszcze metr… Ciśnienie krwi zatykało uszy przeraźliwym piszczeniem, a serce łomotało, jakby chciało wyskoczyć z obolałych piersi. Czuł, że jeśli zaraz się nie zatrzyma, będzie już po nim. Parł jednak dalej.
W pewnej chwili poczuł, że wiatr nie wieje już tak mocno, a śnieg już nie obsypuje go białymi kopcami. Z wielkim wysiłkiem, leżąc cały czas na wznak, podniósł głowę; nad sobą spostrzegł skalny nawis, który tworzył w tym miejscu przedsionek jakiegoś większego tunelu. Spoglądając przed siebie, zdołał dostrzec ciemny otwór. „Jaskinia…?” – przemknęło mu przez myśl. Nadzieja na ratunek dodała jego osłabionym mięśniom odrobinę nowych sił; podniósł się na kolana i niczym dziecko popełzł na czworakach w głąb niszy skalnej.
Było mu coraz zimniej. Usiadł, opierając się plecami o chropowatą ścianę swojego nieoczekiwanego schronienia. Przez chwilę odpoczywał. Wiedział, że w przemoczonych butach nie może zasnąć, groziłoby mu niechybnie odmrożenie. Musiał rozgrzać stopy i wysuszyć ubranie. Oddychając coraz bardziej miarowo, próbował rozejrzeć się po jaskini, lecz zdołał jedynie dojrzeć ciemne zarysy ściany naprzeciwko. Nagle przypomniał sobie o małym pudełku tkwiącym w wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Drżącymi z zimna palcami szybko je wydobył i otworzył: kilkanaście zapałek i odrobina hubki do rozniecania ogniska leżało obok siebie, szczelnie owinięte w nieprzemakalny materiał. Uśmiechnął się po raz drugi. Skurcz twarzy wywołał grymas bólu i lekkie mdłości. Zdawał sobie sprawę, że powoli zamarza. Tak szybko, jak tylko zdołał, zapalił zapałkę. Odrobina światła pozwoliła mu dostrzec wystające nad jego głową korzenie drzew.
Bez namysłu sięgnął do boku. Na szczęście nóż był na swoim miejscu. Nacięte, mocno już zdrewniałe korzenie drzewa szybko ułożył w niewielki stosik. Wkrótce podłożona hubka zamigotała bladym płomykiem, który po chwili objął cały stos. Dobrze przesuszone korzenie paliły się prawie bez dymu.
Mężczyzna zdjął buty i ustawił je blisko ogniska. Zmęczony, z wyraźnym trudem zajął się przygotowaniem legowiska. Z mchów porastających jaskiniowe głazy oraz z wydłubanych miękkich części drzewa ułożył posłanie – zapewniało prowizoryczną, ale wystarczającą izolację od zimna. Położył się i przykrył ciepłą kurtką.
Teraz dopiero mógł dokładniej rozejrzeć się po swojej kryjówce. Pieczara miała kształt litery L; jedno jej ramię wychodziło na zewnątrz, drugie zaś kończyło się ślepym, osłoniętym od wiatru, zaułkiem, w którym właśnie płonęło jego małe ognisko. Jaskinia nie była wysoka, jednak umożliwiała w miarę swobodne ruchy dorosłemu mężczyźnie. Dość regularnie zarysowane kształty ścian świadczyły o jej okresowym zalewaniu, co nie było zresztą dziwne z uwagi na bliskość strumienia, który wczesną wiosną, zasilany ogromnymi ilościami topniejącego śniegu, zmieniał się zapewne w rwącą rzekę.
Po krótkich oględzinach miejsca mężczyzna zaczął analizować sytuację. Uratował się przed blizzardem i zamarznięciem, jednak jego położenie wcale nie było wesołe. Bez mapy, broni i jedzenia pośrodku surowej północnej zimy – przyszłość nie napawała optymizmem. Ale najgorsze było już za nim. Wiedział, że przy odrobinie szczęścia dotrze wreszcie do jakiejś indiańskiej wioski lub napotka białego myśliwego. Wpierw jednak musiał ujść pogoni, która zapewne deptała mu już po piętach.
Przebiegł w myślach ostatnie wypadki. Dokładnie przypomniał sobie ów mroźny, czysty poranek przed dwoma dniami, kiedy ocknął się z mocnego i pokrzepiającego snu. Na dworze właśnie szarzało. Szybko się ubrał, a na biodrach zapiął pas z nożem myśliwskim i wyskoczył przed obszerną chatę zbitą z drewnianych bali. Zanurzył ręce w pierwszym tej zimy, wilgotnym śniegu i odświeżył twarz. Resztki snu natychmiast prysnęły. Rozglądał się, wdychając rześkie północne powietrze. Postanowił się wspiąć na najbliższe wzgórze, ponad bazą geologiczną, założoną tu późną wiosną. Bazę tworzyły dwa większe budynki mieszkalne, blokhauzy, i jeden mniejszy, który służył za magazyn. Zamieszkiwało ją zaledwie pięciu ludzi: przewodnik, zaopatrujący jej mieszkańców w świeże mięso, oraz czterech pracowników naukowych, prowadzących badania z polecenia Amerykańskiego Instytutu Geologicznego.
Jack Nielsen – bo tak się nazywał bohater owej morderczej ucieczki – jako młody, wybijający się w swoim środowisku geolog został zaproszony do wzięcia udziału w ekspedycji geologicznej w rejonie masywu McKinleya na Alasce. Uznał to za wyróżnienie, zwłaszcza że zaproszenie otrzymał od samego Alfreda Brooksa, najbardziej znanego badacza Alaski, który organizował w tym regionie cykliczne badania naukowe, mające na celu pełniejsze poznanie tego dziewiczego obszaru.
Wspinając się na słabo zaśnieżony szczyt pagórka, młody geolog myślał więc o dużym szczęściu, jakie mieli on i jego koledzy z ekspedycji w ciągu minionego, bardzo pracowitego lata. Podczas zbierania próbek skalnych udało im się odkryć znaczne pokłady niklu, cyny i miedzi. Jednak największym ich odkryciem były bogate pokłady złota zalegającego w głębokich warstwach skalnych. Wprawdzie to złoto można było wypłukiwać jedynie za pomocą specjalnego sprzętu górniczego, jednak kompania górnicza, dla której pracowali, była na tyle zamożna, iż mogła sobie pozwolić na taką inwestycję. To był prawdziwy sukces wyprawy, w którą on, jako bardzo młody badacz, miał wielki osobisty wkład.
Jack uśmiechnął się do siebie. Właściwie ich misja została już zakończona, a zadanie wykonane; sporządzili przecież wszelkie niezbędne mapy i plany. Jednakże z uwagi na zbliżającą się zimę postanowili przeczekać najbardziej ponure miesiące w bazie.
Dni, przeplatane krótkimi wycieczkami poza bazę i częstymi rozmowami, płynęły spokojnie. Duże śniegowe chmury coraz częściej kłębiły się wokół słabo widocznego już McKinleya. Jack przystanął na niewielkim wzniesieniu, ogarniając spojrzeniem niewielką dolinę z centralnie położonym, rynnowym jeziorem.
„Dolina bez nazwy…” – pomyślał. I choć polubił swoje zajęcie, przypominające mu czasem wyprawy dawnych podróżników i odkrywców, pracę pełną wyrzeczeń, wysiłku i samotności – bo do najbliższej ludzkiej osady było kilkaset kilometrów – ta właśnie samotność doskwierała mu coraz bardziej. Dopiero teraz, gdy dotychczas pełne obowiązków dni zaczęły zionąć pustką nudy, zaczął zdawać sobie z tego sprawę.
Przypomniał sobie, jak kilka tygodni temu, tuż przed pierwszymi przymrozkami, do bazy zapukał samotny traper. Nie byli zdziwieni tymi odwiedzinami. Traperzy czasami zaglądali do nich na chwilę pogawędki lub łyk gorącej herbaty. Pojawiali się i znikali. Ten jednak był inny niż ci, którzy przed nim tutaj gościli. Przede wszystkim nie miał brody, co było zupełnie niespotykane u ludzi zawodowo trudniących się polowaniem. Broda chroniła bowiem bardzo skutecznie całą twarz przed mrozem, a poza tym była wygodna, bo nie trzeba się było regularnie golić. A traperzy zazwyczaj nie przywiązywali dużej wagi do codziennej higieny. Tym większe zdumienie budził wygląd tego człowieka – przyjemny i schludny. Był czarnowłosym, wysokim, niezbyt umięśnionym mężczyzną. Przedstawił się jako Jo Black. Również zachowanie przybysza było nietypowe. Zwykle bowiem traperzy, ludzie prości, nie zadawali zbyt wielu pytań. Black wręcz przeciwnie – zadawał ich mnóstwo. Mówił całkiem płynnie, jednak miał dość dziwny i obcy akcent, który w pierwszej chwili zwracał uwagę słuchających.
Najbardziej zaś interesowała go praca grupy geologicznej. Wówczas nie wydało się to nikomu dziwne. Bazę zamieszkiwało czterech nowicjuszy. Jedynie podstarzały już, ale jeszcze czerstwo wyglądający Ben, ich przewodnik i dostawca świeżego mięsa, mógłby zauważyć coś niepokojącego w zachowaniu Blacka. Jednak Ben wyruszył tuż przed przybyciem gościa na kilkudniowe polowanie. „Ostatnie przed zimą!” – rzucił na odchodne, spluwając przeżutym mętnym tytoniem.
W nikim z obecnych dociekliwość przybysza nie wzbudziła więc podejrzeń. Po dniu odpoczynku, mimo nadciągającej burzy śnieżnej, pierwszej tej zimy, Black oświadczył, że musi ruszać w drogę. Próbowali go zatrzymać, jednak stanowczo odmówił, nie podając powodów. Wzruszyli tylko ramionami – jego sprawa. I Black odszedł. Życie w bazie geologicznej wróciło do normalnego rytmu.

 
Wesprzyj nas