Podejrzliwość i nieufność, pomówienia i zdrady, kłamstwa i wyrównywanie domniemanych krzywd. „Wiedźmy z Manningtree” to powieść inspirowana mrocznymi faktami z historii Anglii. Opowiada o siłach działających na styku religijnego fanatyzmu, pożądania i magii.


Manningtree to malutka mieścina w hrabstwie Essex. Strawiona wojną domową siedemnastowieczna Anglia zebrała plon w postaci mężczyzn. Zostało jedynie kilku niedobitków.

Rebecca West zakochuje się w młodym urzędniku Johnie Edesie. Ma dosyć biedy i tego miejsca, chce się wyrwać w świat. Jej matka, znana jako Beldam West (Belle – podobno kiedyś była piękna i Damned – przeklęta), nie ma najlepszego zdania o wybranku swojej córki. Właściwie to nie ma dobrego zdania o mężczyznach tak w ogóle. Lubi się napić i wtedy najchętniej wyraża swoje opinie.

W miasteczku pojawia się duchowny, Matthew Hopkins, znany jako pogromca czarownic. Jakiś pijak widzi ciemne kształty w rogu izby, bydło zapada na chorobę, a chłopak sąsiadów dostaje manii – to dla niego wystarczające dowody na obecność mocy zła. Hopkins gromadzi swoich popleczników. Inkwizytorzy zaczynają działać, a fanatyzm wchodzi w krew bardzo łatwo. W mieście zaczynają się egzekucje.

Wśród oskarżonych jest oczywiście Beldam. Jej postać symbolizuje wolność wyrażania swoich racji, z kolei Rebecca od początku budzi niezdrowe zainteresowanie Hopkinsa.

Według szacunków historycznych Hopkins doprowadził do skazania i śmierci nawet kilkuset kobiet, które oskarżył o kontakt z diabłem. A.K. Baklemore wyśmienicie opowiada tę mroczną, inspirowaną faktami historię – urzeka czytelników trochę baśniowym, trochę budzącym grozę nastrojem.

A.K. Blakemore
Wiedźmy z Manningtree
Przekład: Urszula Gardner
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 12 października 2022
 
 


…a potem zwracają się do Szatana, iżby je ocalił, Szatan zaś, który tylko na to czeka, powiada: „Mówcie, co mam dla was zrobić, me umiłowane córy, me sabatowe ulubienice, któreście ze mną w czarcim przymierzu przypieczętowanym krwią i ogniem”.
Matthew Hopkins, The Discovery of Witches, 1647

1643


Jeśliby wyobraźnia czarownic nie była zepsuta ani ich rozum zajęty nie był przez humory, bynajmniej nie tak chętnie i ochoczo by się przyznawały do konszachtów, które podważają ich prawo do życia.
Reginald Scott, The Discovery of Witchcraft, 1584

1
Matka


Szczyt wzgórza dopiero wyłania się z porannej ćmy, a wciąż wilgotne pąsowiejące kwiaty psiej róży zaczynają rozchylać płatki. Zdążyłam się już obudzić i teraz oblekam suknię, jedyną, jaką mam. Ona nadal śpi. Wszetecznica. Ochlajtuska. Matka. Staję w nogach łóżka i przyglądam się jej twarzy. Wpadający przez okno promień słońca przecina jej lewy policzek. Ciemne włosy rozrzucone na poduszce, rozkocudane i tłuste, miejscami siwe.
Pogrążona we śnie roztacza charakterystyczną woń. Trudną do sprecyzowania, jakby męską. Podobny zapach czułam, gdym jako mała dziewczynka biegła do gospody Red Lion[1], skąd miałam sprowadzić ojca na kolację. W karczmie, gdzie panował gwar i unosiła się kwaskowata nuta cienkusza, wesół ojciec porywał mnie na ręce i całował w czoło, chrzęszcząc mokrą od deszczu kapotą, która nie zdążyła wyschnąć, odkąd zszedł z pańskiego. Później wspinaliśmy się razem na wzgórze Lawford, ja z rączką w jego dłoni. Było to piętnaście wiosen temu – tyle, ile nie żyje ojciec.
Od tamtej pory obie z macierzą – która chrapie tak, że obudziłaby zmarłego – śpimy razem w izbie domu wzniesionego dla nas przez mężczyznę martwego od półtorej dekady. Izby są trzy, wszystkie nędznie umeblowane; w tej stoją dwa łóżka, jedno okno wygląda na świat, ściany powleka biały tynk z sinawym nalotem pleśni. Przypuszczam, że wewnątrz ścian coś żyje. Dobrze, a już na pewno nie gorzej aniżeli trudną do sprecyzowania męską matczyną woń znam wszelkie odgłosy, które wydaje jej ciało. Byłam w nim kiedyś, aczkolwiek dziwnie mi o tym myśleć. Ciało z ciała.
Choć chcę uciec wzrokiem, nie robię tego. Wpatruję się w matczyną twarz naprawdę długo. Jest tak nieruchoma, że w pierwszej chwili może się wydawać maską pośmiertną bądź obliczem posągu. Ale nawet w tym bezruchu daleko jej do spokoju typowego dla pomników czy to w kaplicy, czy w kościele w Manningtree bądź w Mistley (co nie znaczy, że w hrabstwie Essex pozostało ich dużo po tym, jak Dowsing[2] i jego zwolennicy zrobili swoje, strącając figury niefrasobliwych świętych z piedestałów u Świętej Marii i wpychając je do ognisk rozpalonych na błoniach). To nic, że śpi; góry i doliny matczynej fizjonomii odmalowują jej charakter niczym odcisk maśniczki imię maślarza na ohydnej osełce. Na chrzcie otrzymała imię Anne, po mężu nazywa się West, a wołają ją Beldam[3] West. Pasuje to do niej, szczwanej i bezecnej, pasuje do jej dziobatej twarzy, która przypomina zapomniane przez Boga i ludzi miejsce zryte meteorami spadającymi z nieba. Beldam… Belle dame[4]… Belle to po francusku „piękna” (macierz nie jest piękna, choć krążą słuchy, że kiedyś taka była). Dame przywodzi na myśl angielskie przekleństwo damn[5]. Czy jest przeklęta? Co do tego wolę się nie wypowiadać.
Póki śpi, mogę się na nią gapić do woli, rozbierać część po części. Nos ma długi, krzywo zrośnięty po złamaniu. Był złamany co najmniej raz – cztery wiosny temu, w wyniku najwspanialszego prawego sierpowego w wykonaniu pani Rawbood, gdy pewnego popołudnia późną wiosną pokłóciły się w herbarium. Nie pamiętam, o co im poszło akurat przy tamtej okazji, ale oczyma wyobraźni wciąż widzę mężczyzn, którzy przy ogrodzeniu pohukiwali i buczeli, zagrzewając obie gospodynie do walki. W pewnym momencie padł cios. Macierz, z dłonią przytkniętą do twarzy, z której lała się lepka krew, zatoczyła się do tyłu na kwitnący niebiesko krzak rozmarynu, rzycią wzbudzając słodkawy zapach. Do dziś, gdy czuję rozmaryn, ledwie potrafię się powstrzymać od śmiechu. Pani Rawbood oczywiście już nie żyje – jak większość ludzi, którzy nieroztropnie weszli macierzy w drogę. Czy to nie dziwne, jak jej zapach i wygląd przenosi mnie w inne miejsca, inne czasy? A może me rozumienie innych miejsc i innych czasów ściśle się wiąże z jej zapachem i wyglądem; może to właśnie znaczy być córką?
Wystarczy tych dygresji. Matczyne policzki są zapadnięte, skóra na nich napięta i szara. Broda i skroń bieleją w plamie słońca wpadającego przez okno, światło wydobywa też głębię zmarszczek – w kącikach oczu i tych wokół ust, które przypominają kocie wąsy. Czoło macierz ma zaróżowione od opalenizny, szyję zwiotczałą i pokrytą fałdami, jakby chciała się schować przed złym okiem i ciętym językiem nastawionych nieprzychylnie sąsiadek. Ta szyja, workowata, odbarwiona i odrażająca, przywodzi mi na myśl podgardle tłustej maciory.
Najgorsze są usta, rozchylone we śnie. Spierzchnięte wargi, popękane kąciki i zbierająca się w nich wydzielina. Zaglądając do środka przez te czerwone wrota, można zobaczyć aksamitne wnętrze, w którym dominują zęby całe w plamach od żucia tytoniu i wilgotny korzeń języka, poruszający się, jakby śniła jej się rozmowa albo co bardziej prawdopodobne – kłótnia.
Oto jaka nasuwa mi się niechrześcijańska myśl. Szkoda, że nie mam czegoś okropnego, co mogłabym jej włożyć do ust. Wyobrażam sobie, jak upuszczam do nich trzymaną za ogon wijącą się mysz. Albo nie. Wlewam ciepłe siki konia, wrzucam królicze bobki, raczę macierz gorącą świńską krwią, świeżo utoczoną przy biciu…
Macierz otwiera oczy i cicho pyta:
– Rebecca? Becky? To ty?
– Tak, to ja.
Mamroce coś, czego nie jestem w stanie dosłyszeć, i uciska palcami skroń. Wydaje z siebie jęk.
– Nigdy się nie zestarzej, Rebecco – mówi i zwilża wargi. – Spójrz na mnie, dziewczyno. Wszystko mnie boli na samą myśl, że mam wstać i iść do pracy.
Odpowiadam, że wszystko ją boli raczej przez piwo, które wypiła u Edwardsów, a nie z powodu czekającej ją uczciwej pracy. Macierz bowiem nie wylewa za kołnierz. Często wręcz mówi, że dobry napitek niesie większą aniżeli Bóg pociechę biedakowi („czy biedaczce, skoro już o tym mowa”, dopowiada z mrugnięciem oka czarnego jak węgiel).
– Bacz, jak się do mnie zwracasz! – odwarkuje, dokładnie tak się wyrażając: „Bacz!”, całkiem jakby była Mojżeszem. Potrafi być rozmemłana i wyniosła w tej samej chwili. – I ani się waż wymieniać tego nazwiska w mym domu!
Pytam, czy nazwisko „Hobday” jest miłe uszom jej i Boga.
– Bo muszę zanieść wypraną pościel do domu Hobdayów.
Macierz już wstała, teraz po omacku szuka nocnika. Kuca nad nim i zadarłszy pomiętą koszulę, próbuje sobie ulżyć. Po nocy spędzonej na piciu jej siki mają zawsze kolor ciemnego żółtka, do tego roztaczają drożdżową woń, która sprawia, że w całej izbie zaczyna śmierdzieć. Kojarzę ten odór z piątkami, a zwykle też z sobotami. Kończy ze stęknięciem, otrzepuje się paroma potrząśnięciami rzyci, po czym gramoli się z powrotem do łóżka. W izbie jest gorąco nie do wytrzymania, okno wychodzi na wschód. Próżniaczka!
– Zabierz dla Bess trochę owsianki – rzuca, ziewając.
To powiedziawszy, kładzie się na wznak i naciąga kołdrę pod brodę. Choć zamknęła już oczy, czekam w nogach łóżka na dalsze polecenia lub przekleństwa, nic więcej jednakowoż od niej nie słyszę.
Vinegar Tom[6] wpada przez otwarte drzwi i wskakuje na łóżko macierzy. Miauknięciem daje mi do zrozumienia, że mogę odejść, po czym opiera się o jej biodro i zaczyna zlizywać z futerka letnią noc. Macierz wyciąga rękę, żeby podrapać kota za uszami. Mamroce przy tym:
– Co za zuchwałe dziewczynisko. Nie dość, że ma dwie lewe ręce, to jeszcze rusza się jak ślimak…
Cieszę się, kiedy zamykam za sobą drzwi, odgradzając się od istoty, która dała mi życie.
Jest wcześnie rano. Na horyzoncie osiada niczym piana z mleka duża ładna chmura. Ledwie znajdę się na podwórku, jedna z kur robi w mą stronę niepewny krok, po czym przekrzywia łepek zupełnie jak kobieta w przewspaniałej sukni, która musi przystanąć, żeby wytrząsnąć kamyk z pantofla.

[1] Red Lion – dosł. Czerwony Lew; tu: gospoda Pod Czerwonym Lwem. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Dowsing – właśc. William Dowsing (1596–1668) – działający głównie we wschodniej Anglii purytanin i najbardziej znany ikonoklasta w czasie angielskiej wojny domowej (1642–1651).
[3] Beldam (ang.) – babka, starucha, jędza, wiedźma.
[4] Belle dame (fr.) – piękna pani. Wymowa identyczna jak ang. „beldam”.
[5] Damn (ang.) – cholera (przekleństwo), ale też: przeklęty. Wymowa niemal identyczna jak fr. „dame”.
[6] Vinegar Tom – tu: imię własne kota należącego do matki narratorki; w źródłach zachowało się jako imię rzekomego chowańca w postaci psa należącego do Elizabeth Clarke.

2
Starucha


Wioski Manningtree i Mistley tworzą razem coś na kształt miasteczka, dopasowane do siebie jak dwa chodaki, lewy i prawy, przycupnięte skromnie na brzegu rozlewiska w zakolu rzeki Stour. Podczas przypływu błękitna tafla wody kołysze rybackimi łódkami i kupieckimi slupami, sprawiając, że ich takielunek jawi się niebiańskim haftem. Powiadają, że nocami szmuglerzy dostają się tą drogą na ląd, by zostawiać tam francuskie pistolety, puszki na komunikanty i pozłacane modlitewniki napisane w łacinie, która jest czarną mową papieża. Gdy robi się odpływ i woda odsłania połacie welwetowego srebrzystego mułu, brodźce, kuliki i szlamiki rysują w nim delikatne ślady, szukając robaków. Zapach jest miły albo niemiły, w zależności od gustu – mieszanina woni rzecznego kożucha, ptasiego guana i schnących w słońcu wodorostów. Z niewielkiego portu Manningtree wzdłuż brzegu biegnie długi i wąski błotnisty trakt, który wiedzie do białego krzyża targowego i dalej, do starego kościoła pod wezwaniem Świętej Marii w Mistley. Wzdłuż traktu ciągną się domy, będzie ich kilkadziesiąt, każdy na innym etapie ruiny, aczkolwiek wszystkie zamieszkane, ze spleśniałą strzechą i z ziemią naznaczoną wylewami, z zapuszczonymi ogródkami i bielizną suszącą się na sznurach rozciągniętych pomiędzy oknami stojących naprzeciwko siebie budynków. Od traktu odchodzą węższe dróżki i ścieżynki prowadzące na polne zbocza, gdzie znaleźć można prawdziwy skarb Esseksu: pasące się krowy o sierści barwy lanego złota i z wymionami tak pełnymi mleka, że od samego patrzenia na nie bolą cycki. Tak jak w dolinie rzeki panuje ptactwo, tak tutaj, wśród tych pofałdowanych pól, królują stada. Otaczają one schludne dworki szlachty zagrodowej[7], której są własnością. Usadowieni na wzniesieniach drobni szlachcice patrzą zaś z góry na ludzi, których karmi i ubiera rzeka, odkąd znaleźli się na samym dnie.
Wśród wzniesień i pól mieszka też Bess Clarke. Przez nią Richard Edwards i John Stearne, dwaj najbogatsi ludzie w Manningtree, po wstaniu rano z łóżka i odciągnięciu adamaszkowych zasłon – zamiast patrzeć na szeroki krajobraz, słodki i zielony niczym zupa ze świeżego groszku – muszą znosić widok wdowiej chałupy, która kole w oczy niczym kawał chrząstki w poza tym czystym mięsie, strasząc krzywymi szczytami i zapadniętą strzechą, a także nędznym ogrodem zarośniętym jeżynami i wyką.
Błękitne niebo zapowiada ładny dzień, co oznacza, że do zachodu słońca nie powinno mi zabraknąć zajęć, nie będę więc skazana na matczyne towarzystwo. To budzi mą radość i zachowuję się jak osoba radosna: idąc, pogwizduję i nieostrożnie macham koszykiem z owsianką. Jałówki na pastwiskach wygrzewają sobie boki, nie poświęcając mi wiele uwagi. Po tym, jak odwiedzę Bess, udam się prosto do Hobdayów, którzy mieszkają nieco dalej w górę zbocza; mam dla nich czystą pościel i zacerowane koszule. Pani Hobday to dobra kobieta, z pewnością wsunie mi w dłoń kilka dodatkowych monet za mój trud. Może dostanę nawet kawałek ciasta ze śliwkami. Liczę, że przysiądziemy na chwilę i pogwarzymy o nowinkach – który przystojny młodzieniec dołączył albo został wcielony do milicji i czemu ów czarnowłosy mężczyzna z hrabstwa Suffolk stara się o dzierżawę oberży Thorn Inn[8] w Mistley.
Dotarłszy pod dom Bess, zatrzymuję się w furtce. Drzwi frontowe stoją otworem, a na wyświechtanym kamiennym progu siedzi jakby nigdy nic królik. Jest mlecznobiały. Popatruje na mnie z ukosa okiem czerwonym jak rubin. Królików u nas nie brakuje, buszują w wysokiej trawie pastwisk i rozpierzchają się tylko na widok nadchodzącego pastuszka, ale nigdy jeszcze nie widziałam takiego jak ten, całego białego. Nie ma tu nic do roboty, taki nieskazitelny i zuchwały, a jednakowoż tkwi w najlepsze, nic sobie nie robiąc z otoczenia. Nos mu drga, ale poza tym jest uosobieniem bezruchu, choć nie przestaje mnie przewiercać tym szkarłatnym okiem, przez co nie ruszam się z miejsca. Przez tę biel wydaje się duchem pozbawionym kształtu i wagi. Mierzymy się wzrokiem przez długą chwilę, zanim w końcu pchnę furtkę i niepewnym głosem rzucę „dzień dobry” w stronę domu. Z wnętrza dobiegają odgłosy krzątaniny, na które królik staje słupka i znika w zaroślach. Wychodząc przed dom, Bess jedną rękę wyciera w brudny fartuch, a drugą chwyta się futryny.
– Rebecca West – mówi, mrużąc oczy przed rażącym słońcem. – Dzień dobry, kochaniutka.
Gdym ją kiedyś spytała, ile ma wiosen, nie umiała powiedzieć dokładnie. Wystarczy jednakowoż na nią spojrzeć, aby się domyślić, że jest bardzo stara. Tak stara, że nie zważa już na upływ czasu i jego większość spędza na robieniu różnych głupstw. Trapią ją chyba wszystkie bolączki, które można spotkać u innych wiekowych mieszkańców Manningtree, choć nie w takim natężeniu. Jej dłonie, które przypominają wiewiórcze łapki, drżą nieustannie, załzawione oczy powleka katarakta, a w ustach brakuje niemal wszystkich zębów. Straciła nawet nogę – gdzieś, kiedyś, jakoś. Widywałam jednonogich mężczyzn spośród tych, którzy walczyli we Francji czy w Szkocji, ale nigdy jednonogiej niewiasty. Przypuszczam, że gdy kobieta nadto się zestarzeje, członki odmawiają jej posłuszeństwa i wypadają jak zęby czy włosy. Możliwe, że lewa noga Bess leży pochowana w nieoznakowanym grobie pod którymś krzakiem w jej nieporządnym ogrodzie. Albo wstając z krzesła pewnego wieczora, stwierdziła, że giczoł trzyma się reszty ciała tylko na aby-aby, co skwitowała wzruszeniem ramion i zaraz się go pozbyła, wyrzucając do ognia razem z kurzymi kosteczkami, hej-ho! Patrząc na Bess, to właśnie widzę: uwiędłą, niechlujną kobietę. Innym musi się jawić odmiennie, bo wielu ma ją za przebiegłą. Młódki ściągają do niej po amulety, talizmany i runy, a także by wróżyć z sita i prosić świętego Pawła o podanie imienia przyszłego męża czy też o przewidzenie płci pierwszego dziecka. Wydaje mi się, że to wszystko przez bielmo na jej oczach. Pomijając niesamowity wygląd, jakiego jej przydaje – zupełnie jakby wróżka podmieniła jej gałki oczne na gotowane jajka – przesądność każe ludziom wierzyć, że dobry Bóg nie odebrałby starowinie wzroku, w ramach przeprosin nie wyposażając jej w zdolność widzenia pozazmysłowego. Można by pomyśleć, że nigdy nie słyszeli o Hiobie. Krąży plotka, że Bess trafił raz piorun we Wszystkich Świętych, ale przeżyła.
– Beldam cię przysłała – stwierdza Bess, jakby to była wiedza, którą obdarzył ją Najwyższy, a nie zwykłe zdarzenie w każdą sobotę.
– Przed chwilą na wschodku siedział królik – mówię jej. – Wyglądał przedziwnie.
– Aha. Naprawdę? – Drapie się obojętnie po twarzy.
– Biały jak śnieg. I miał czerwone oczy.
Bess wzrusza ramionami. Wchodzę za nią do domu, który składa się tylko z jednej izby. Okno zabite jest deskami. Mroczne wnętrze rozjaśnia smuga światła wpadającego przez otwarte drzwi i ogień pełgający w kominku. Wykładam na stół owsiankę i w miarę swych możliwości uprzątam resztki wczorajszego posiłku, wyrzucając garść czerstwych okruchów za próg, do ogrodu. W chatynce cuchnie jak w lisiej norze. Nie zważając na me wysiłki, Bess opada na zydel. Ma sztuczną nogę z kawałka starego, głęboko pobrużdżonego drewna, ale że jej w tej chwili nie nosi, porusza się niepewnie od podpory do podpory, za które służą jej zniszczone meble.
– Wiele wiosen temu – mówi, a właściwie zaczyna mówić – krótko po narodzinach mego Jamesa, jak mieszkaliśmy jeszcze w Bergholcie, w jedno południe, tak, bez wątpienia, bo słońce było wysoko i rzucało krótkie cienie na podwórku, położyłam dziecko spać i chciałam pójść nakarmić kury, gdym nagle zobaczyła coś przedziwnego. Nie dalej aniżeli jard od progu przycupnął gaszek. Przyglądałam mu się, jak kica wesoło przez parę chwil. Same długie skoki i uszy, czarne na końcach. Czarne jak sadza. W środku dnia. Na środku podwórza.
Słuchając jej tylko jednym uchem, zabieram się do wymiatania na dwór brudu za pomocą wiechcia tataraku służącego jej za miotłę.
– Zupełnie jakby tańczył. Nie dalej aniżeli jard od progu – powtarza Bess, bezwiednie skubiąc troczki poplamionego czepka. – Nie mogłam się nadziwić.
– Założę się, że tak.
– Powiadają, że w tych stronach żyła niegdyś wielka królowa i że ruszyła na wojnę z pogańskim najeźdźcą, który ściągnął tu z Francji. Powiadają, że rankiem, kiedy…
Ledwie pada wzmianka o pogańskim najeźdźcy, uznaję, że pora na mnie. Prostuję się w progu i wziąwszy się pod boki, rzucam:
– Doprawdy, gospodyni, cóż to za głupstwa pleciecie!
Bess jednakowoż opowiada dalej, jakby w ogóle mnie nie usłyszała.
– Powiadają, że rankiem, kiedy miało dojść do bitwy, gdy królowa ruszyła przed siebie w zbroi ze złota i złotej pelerynie, tuż przed kopytami jej wierzchowca przemknął zając, gaszek taki sam jak ten, co go widziałam. I że… – w tym momencie podnosi głowę, żeby spojrzeć na mnie z tajemniczym uśmiechem – …i że królowa zginęła tego samego dnia, zabita przez pogan. Bo widzisz – dodaje, na wypadek jeślibym nie zrozumiała – zając to omen.
Odstawiam miotłę i prowadzę Bess do stołu, gdzie czeka na nią miska letniej owsianki.
– Cóż, gospodyni… Królik to nie zając, a z was żadna królowa! – oznajmiam na cały głos, żeby tym razem nie mogła mnie zignorować. – Nie umrzecie dzisiaj. Na pewno nie z głodu. Proszę! – Wciskam łyżkę w jej wątłe palce. – Owsianka! Później Beldam przyniesie wam może parę jajek.
Bess mruga kilkakroć ze smutną miną, potem zanurza łyżkę w owsiance i wkłada ją do ust.
– Zimna – mruczy, mlaskając szarymi jak u trupa dziąsłami.
– Nie ma za co – odpowiadam, dygając w parodii dworskiego ukłonu, i zabieram się do słania przepoconego łóżka.
– Dobra kobieta z niej, z twej matki – mamroce dalej Bess, jedząc. Krupa lśni w kąciku jej obramowanych zmarszczkami warg.
– Skoro tak mówicie, gospodyni…
– Dobra kobieta – upiera się Bess, drżącą ręką rozchlapując następną łyżkę owsianki. – Miękka w środku, twarda na zewnątrz, jak rak. Poznałyśmy się na pańskim, opodal lasu. Ja zbierałam chrust, a ona stała wsparta o murek, w tej swojej brązowej sukni w grochy. Powiedziała, że mnie obserwuje od pewnego czasu i współczuje mi biedy i kalectwa. Powiedziała, że zna sposób, coby mi się żyło lepiej.
– A czy ten sposób nie nazywa się przypadkiem Rebecca West? – pytam, składając narzutę.
Oglądam się przez ramię, żeby rzucić starowinie uśmiech, i stwierdzam, że cały czas wpatrywała się w me plecy mimo półmroku panującego w izbie. Na jej twarz wypełza teraz pełen zadowolenia uśmiech. Bess może i jest prawie ślepa, ale w tej chwili mam wrażenie, jakby jej pokryte bielmem oczy przewiercały mnie na wskroś. I znów nachodzi mnie chęć, aby jak najprędzej opuścić tę ruderę.
– John Edes, prawda?
– Co? – rzucam zaskoczona, tylko się zdradzając.
– John Edes – powtarza Bess, klepiąc owsiankę wybrzuszeniem łyżki. – Klerk. Plotka głosi, że bardzo go lubisz. Ha! – Wydaje z siebie ironiczny, pobłażliwy dźwięk.
Odkładam narzutę i wygładzam ją rękoma. Czuję przy tym, jak na twarz występuje mi rumieniec. Tam gdzie przed chwilą byłam blada, jestem teraz zaróżowiona ze skrywanego wstydu i z czegoś w rodzaju urazy. Urazy, że Bess Clarke, ta dziwaczka, ta kaleka – której ze mną i z macierzą nic kompletnie by nie łączyło, jeśliby nie miejsce zamieszkania, i która dzieli jedyne swe zalety, bezradność i ospałość, z każdym niemowlęciem i ochlapusem – ma wgląd w me najsekretniejsze myśli i pragnienia. Skręca mnie w środku z tego, że pcha się w me życie z butami, ale myśl tę osładza mi świadomość trywialności tego naruszenia granic, zupełnie jak w przypadku muszki, która ginie w czyimś oku.
A mój wstyd stąd, że starowina w gruncie rzeczy się nie myli. Istotnie bardzo lubię Johna Edesa. Roją mi się w głowie namiętne myśli na temat jego blond wąsików, które podkręcają się na zewnątrz, dzięki czemu wygląda jak zadowolony kocurek. Zastanawiam się nawet, jak by to było pocałować go tam, gdzie te wąsy stykają się z wargami, i poczuć zarazem ich szorstkość i miękkość. Sprawia mi przyjemność patrzenie na jego zgrabne dłonie, w których trzyma świeżo wydrukowaną Ewangelię Mateusza, by w pewnym momencie zwilżyć palec i przewrócić kartkę. Ogół tych emocji przepływa przeze mnie strumieniem wezbranym w wyniku samej o nim wzmianki, podczas gdy Bess nieruchomym wzrokiem wpatruje się w tył mej głowy.
– Co? – powtarzam, jakbym nie wierzyła własnym uszom. Po czym mówię jej, że chyba zwariowała na starość.
Bess przeżyła wystarczająco wiele, aby wiedzieć, że kłamię – a niech ją! Gdy kwituje me słowa wzruszeniem ramion i bezzębnym uśmiechem, zastanawiam się, czy ona mnie w ogóle widzi. Czy widzi, jak we własnej wyobraźni stoję z Johnem, który zgrabnymi rękoma rozsznurowuje na mnie gorset? Muszę stąd natychmiast wyjść, na wszelki wypadek.
– Moja matka zjawi się później, tak myślę – rzucam, poprawiam czepek na głowie i łapię koszyk.
Wypadam na zewnątrz, prosto w poranne słońce, gdzie witają mnie zapachy wilgotnej trawy i bydła, pośród których Bess Clarke żyje, lecz które do niej nie pasują. Te boże dary, skarby Esseksu, mieniące się złotem zboże i rogacizna.
W miarę jak oddaję się różnym zajęciom dnia, coraz trudniej mi zachować wiarę w talent wróżbiarski Bess Clarke, coraz łatwiej za to uwierzyć, że macierz się przed nią wygadała. Gdy wieczorem zasiadamy do pracy w głównej izbie, jestem mocno rozżalona, ponieważ raz wszczęte plotki mają zwyczaj żyć swym życiem.
Powiedzieć o macierzy czy o mnie, że jesteśmy szwaczkami, byłoby nieco na wyrost, ale nieźle radzę sobie z igłą i mam wyczucie, dzięki czemu sznureczki i łańcuszki, które wychodzą spod mej ręki, nadają się do zdobienia tak modnych obecnie białych kryz czy dziecięcych czepeczków wiązanych pod brodą. Macierz potrafi cerować, aczkolwiek niezdarnie; nikt jednakowoż, kto ją widział nad rzeką, a konkretnie w miejscu zwanym przez nas Jazem Judasza z uwagi na zdradziecką głębię w zimowych miesiącach, nikt zatem, kto widział macierz nad rzeką, w sukni zakasanej do pasa i w rozsznurowanym gorsecie, namiętnie chłoszczącą pożółkłe giezło o skały, jakby to był kańczug biczujący zadek Nowej Anglii, nikt taki by nie zaprzeczył, że jej prawdziwym powołaniem jest robienie prania. „Zapewne wyprałaby wszystko do ostatniej sztuki odzieży każdemu we wsi w zamian za pochwałę, tak zdaje się to lubić”, podsumowała jedna z naszych sąsiadek. Inna zaś stwierdziła: „Tamte skały dobrze wiedzą, co czuję, kiedy George wraca późno z gospody”. Ostatnimi czasy życie w Manningtree płynie wolniej aniżeli kiedykolwiek, dzięki czemu gospodynie odkryły, że mają więcej czasu na frywolności w rodzaju robótek ręcznych, odkąd ich mężowie i synowie są częścią Związku Wschodnich Hrabstw. Jakoś udawało nam się związać koniec z końcem, ale w niektóre dni było ciężko.
Zasiadamy więc z macierzą przy uchylonych drzwiach, jak zawsze latem, w płonnej nadziei, że bezchmurna noc przyniesie choć odrobinę przeciągu. Dąsam się.
Gdzieś niedaleko pohukuje sowa, za audytorium mając niebo usiane gęsto gwiazdami.
– Wreszcie – burczy macierz, odgryzając nitkę i machając igłą w stronę drzwi – ktoś się odezwał.
Patrzę na swój podołek, gdzie na rękawie spodniej koszuli pana Redmonda kształtu nabiera drzewko owocowe. Chrząkam „hm” lub „tak”, a może wydaję z siebie jakiś inny gamoniowaty dźwięk.
– Ma córka, pogrążona w zadumie. – Macierz wzdycha. – Niema na podobieństwo manekina. Tyle dobrego, że nocne ptaki dotrzymują mi towarzystwa.
Podnoszę głowę, aby na nią spojrzeć.
– A o czymże to mogłybyśmy rozmawiać według ciebie? – pytam, przekłuwając len wraz z każdym słowem, dzięki czemu powstaje równy ścieg w kolorze niezapominajek.
Nie spodziewam się odpowiedzi, ale macierz mnie zadziwia. Z nutą insynuacji w głosie mówi:
– Tyle czasu spędzasz u Johna Edesa… Można by pomyśleć, że do tej pory powinnaś być już uczoną niewiastą. Prawdziwą kalumniatorką.
Odkładam robótkę i rzucam macierzy wściekłe spojrzenie. Najwścieklejsze, na jakie mnie stać.
– Oratorką, tak nazywają królową Marię i o to słowo ci chodziło. Kalumniatorka znaczy zgoła coś innego. Co do Johna zaś… – Urywam na moment. – To dopiero temat do rozmowy. Przyznaj się, że strzępiłaś język u starej Bess, plotkując o mnie i o nim.
Cóż za łajdaczka! Widzę to po jej oczach, w których kłamstwo się czai niczym pstrąg w strumieniu i tylko patrzy, by wyskoczyć na wierzch. Pierwej łapie się za pierś i rozchyla usta w fałszywym wyrazie oburzenia, jakby z nas dwu to ona była pokrzywdzona, i klnie się: „Honor nigdy by mi nie pozwolił!” głosem przymilnym, lecz ze zranionym obliczem, po czym nagle zmienia taktykę i zarówno jej ton, jak i twarz hardzieją w jednej chwili.
– Jakbym nie miała nic lepszego do roboty, tylko plotkować o Johnie Edesie! Taki jak on – ujmuje kraniec nitki między wargi, by łatwiej ją nawlec na igłę – taki jak on wsadziłby zdechłej rybie, jeśliby biskup mu zakazał.
– Matko! – Twarz mi płonie, nie inaczej jak lędźwie.
– Szczerą prawdę mówię – prycha. – Kto dla mnie zacz John Edes? Tchórza poznam na milę, a ten zgina się wpół i pada krzyżem przed każdym grubym kacapem, jaki się nawinie z ciężką sakiewką. Hiena cmentarna…
Czuję, jak wzbiera we mnie ogień gniewu – i nienawiści. Nie podoba mi się, że nie mogę mieć nic własnego, nic, czego ona by nie zohydziła swą wstrętną opinią.
– Wstydziłabyś się – cedzę przez zęby. – Nie masz najmniejszego pojęcia o…
– Uważaj, dziewucho – wpada mi w słowo, grożąc palcem i przyszpilając mnie wzrokiem. – Znam się na tchórzach i znam się na mężczyznach. A wiadomo, że jak znasz tych drugich, pierwsi też nie stanowią dla ciebie tajemnicy.
– No – potakuję i uśmiechając się do siebie, wracam do haftowania gałęzi drzewka owocowego. – Ty też nie stanowisz tajemnicy dla jednych i drugich, jak słyszałam.
Posunęłam się za daleko. Vinegar Tom fuka i parska, gdy prósząca iskry świeca przelatuje w poprzek izby. Zrywam się na nogi, przewracając krzesło, i wypadam na zewnątrz w tej samej chwili, w której macierz łapie dzban. Żegna mnie nieprzyjemny huk rozbijającej się o nadproże grubej ceramiki.

John Banks uważa dzień za udany. Rano sprzedał starą siwą kobyłę bednarzowi z Ipswich, chociaż musiał jej odjąć parę latek. Później poszedł do gospody, gdzie przepił jedną dziesiątą tego, co dostał za klacz, i teraz mimo głowy zmąconej cydrem bardzo się stara pamiętać, aby przyciąć zarobek o tę sumę, gdy już będzie rozmawiał z żoną, stroniącą od mocniejszych napitków. Wspina się nieśpiesznie na wzgórze Lawford, zmierzając ku domowi i gospodarstwu, a po drodze to się drapie po siedzeniu spodni, to znów zachwyca widokami. W pewnym momencie beka solidnie i czuje w ustach perwersyjnie przyjemny smak mieszanki nadtrawionego cydru i żółci. Księżyc i gwiazdy migoczą niczym drobinki unoszące się w czarnej zawiesinie, kiedy czując parcie na pęcherz, przystaje pod płotem, żeby sobie ulżyć – niedaleko domostwa Beldam West.
Z pijackiego zamyślenia wyrywa go krzyk i huk. W pośpiechu chowając w spodnie to, co przed chwilą wyciągnął z rozporka, zatacza się do tyłu i potyka o własną laskę. Na ścieżce przed sobą, tej, która biegnie od domu Beldam West, dostrzega widmo, łkające i zawodzące coraz ciszej w miarę zagłębiania się w las porastający wzgórze. John postanawia, że gdy już uwali się na łóżku, opowie swej żonie o tym, co zobaczył, aczkolwiek może być pewien, że okaże się mniej skwapliwa aniżeli on dać wiarę w pozagrobowe pochodzenie zjawy. Wszyscy bowiem wiedzą, że w noc z piątku na sobotę odbywają się czarcie msze.
Niezadługo potem John rozpowiada różnym ludziom, co widział, i to samo czyni jego żona. Naturalnie z każdym przekazem historia obrasta w szczegóły, niekoniecznie zgodne z rzeczywistością. Zanim ktoś się spostrzeże, jeziorko zmienia swe położenie, a nad horyzontem wstaje świt, rozprawiając się ze zwodniczą poświatą księżyca. Wkrótce jedna biała postać, którą zoczył John, przeradza się w cztery czarne, a co więcej, on już nie tylko patrzy – on walczy, jak walczył Jakub z aniołem. Jego własna rola ulega rozdmuchaniu, nabierając znamion heroizmu. Wyrazu nabiera Beldam West, która w uwodzicielskiej pozie stoi na wschodku w samej bieliźnie, z rodzącym się na podobieństwo blizny marsem na niewieścim czole. Tak przedstawiona historia znacznie bardziej przykuwa uwagę, a Bóg świadkiem, że John Banks nie ma normalnie wiele do zaoferowania jako kompan.

[7] Tu i niżej w oryginale yeomen and petty gentry, gdzie ci pierwsi to „ludzie stanu wolnego, tworzący pośrednią warstwę społeczną między średnim ziemiaństwem a chłopami”, a druga to „nowa szlachta, która porzuciła dawne formy produkcji towarowej, czynnie uczestnicząc w handlu i przemyśle” – obie warstwy powstały w wyniku przemian społecznych zachodzących w Anglii za panowania Stuartów w pierwszych dekadach XVII wieku (definicje za: J. Wojtczak, Naseby 1645, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2000).
[8] Thorn Inn – dosł. Ciernista Oberża, tu: oberża Pod Cierniem.

Sir Thomas Bowes, rycerz,
świadczący przeciwko wyżej rzeczonej Anne West,
która przed tymże Sądem stanęła w roku Pańskim 1645

Cny człowiek z Manningtree, o którym wiem, iże nie rzecze nigdy nieprawdy, zapewnił mnie, jakoby jednego razu o świtaniu, akurat przechodząc opodal domostwa rzeczonej Anne West, a było to w piątą godzinę po północy, gdy blask księżyca już słabnął, oddając pola dziennej jasności, zoczył rozwarte drzwi, co o tej porze wprawiło go w takowe zdziwienie, iże miał wolę zaglądnąć do środka, i niebawem ujrzał trzy abo cztery niewielkie stworzenia kształtu czarnych królików, które jęły wokół niego drygać a dokazywać, podczas kiedy on trzymaną w ręku laską smagał je z myślą o ich zabiciu, aliści iże nie zdołał, wreszcie złapał jedno w dłoń i tłukąc jego łepkiem o kij, zamierzał wytłuc mu mózg; azaliż nie mogąc go uśmiercić w ten sposób, ujął ciałko lewą dłonią, a łepek prawą, coby w ten sposób skręcić kark, atoli gdy próbował, bestyja tylko się wydłużała niczym motek włóczki, on zaś ani myśląc odstąpić od zamierzonego celu, a wiedząc o nieodległym źródle, poszedł ją utopić, tyle iż idąc, co rusz upadał i daremnie się podnosił, by zaraz zlec ponownie, koniec końców popełzł przeto przed siebie na czworakach, aże dotarł do wody i mocno trzymając bestyję, zanurzył rękę aż po łokieć i takoż długo nie wyciągał, aże uznał, iż istota utonęła, tymczasem ledwie rozwarł palce, ona wyskoczyła z wody w powietrze i zniknęła, ów zaś, kiedy wrócił do drzwi rzeczonej Anne West, zobaczył ją tam dalej stojącą, tyle iż już w sukni, skierował przeto do niej pytanie, dlaczegóż wypuściła nań swe diabliki, coby go niepokoiły i uprzykrzały mu żywot, a na co odparła, iże ich poruczeniem nie było bynajmniej go trapić, jeno czynić zwiad w zupełnie inszej sprawie.

 
Wesprzyj nas