Opowieść o Kenie Keseyu, autorze powieści „Lot nad kukułczym gniazdem”, na podstawie której powstał nagrodzony pięcioma Oscarami film Miloša Formana, oraz grupie hipisów i freaków niedostosowanych do wymogów kapitalizmu.


„Próba kwasu…” wydana w Polsce 27 lat temu osiąga na portalach aukcyjnych trzycyfrowe ceny. Jej autor – Tom Wolfe był jednym z czołowych twórców Nowego Dziennikarstwa, które wzbogaciło światową literaturę o prawdę, jakiej nie umieli przekazać pisarze fikcji. „Próba kwasu…” to festiwal niepoprawności politycznej i zarazem spektakularny dokument wolności językowej.

Reporter wsiada do autobusu pełnego ludzi, którzy chcą uciec od życia, jakie oferuje im zdziadziała Ameryka – tak w 1968 roku powstaje „Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie” i staje się jedną z najgłośniejszych książek non-fiction w USA. Zarówno z powodu tematu, jak i „stylistycznej pirotechniki” autora.

„Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie” to opowieść o młodych ludziach, którzy „wpadli w pułapkę kwasu”. Wpadli – pisze Wolfe – „do tego stopnia, że nie mogli odnaleźć życia”. Nazywani Merry Pranksters – Wesołymi Zgrywusami – wyruszyli kolorowym autobusem w podróż po Stanach.

W „Historii literatury amerykańskiej” czytamy, że w „Próbie kwasu…” zwolenników poszerzania świadomości halucynogenami obserwujemy z zewnątrz, a jednocześnie możemy zwiedzać ich mózgi w chwili tego poszerzenia.

Ta książka w równym stopniu może kogoś zachwycić i zbrzydzić. Przez wielu czytelników została odebrana jako apoteoza ruchu hipisowskiego i ucieczki od dominującej kultury. Przez innych – jako krytyka nadmiernej wolności i grozy, które niesie narkotyk.

Tom Wolfe był jednym z czołowych autorów Nowego Dziennikarstwa i nurtu Gonzo, które wzbogaciły amerykańską i światową literaturę o prawdę, jakiej nie umieli przekazać pisarze i pisarki fikcji. Przesuwał granice tego, co w dziennikarstwie jest dopuszczalne. Rozpasanie językowe i ekspresja Wolfe’a stały się wręcz nieokiełznane.

O swoim głównym bohaterze Kenie Keseyu Wolfe pisze, że miał wyryte na czole słowa „ambitny wieśniak”. „Pochodził z Oregonu – czy słyszeliście kiedy, żeby ktoś był z Oregonu? – i cedził słowa jak na wsi w Oregonie”. A kiedy Kesey przy kolacji usiłował coś powiedzieć, jego interlokutor zwracał się do gości: „Z rozkoszą wysłucham wszystkiego, co pan Kesey ma do powiedzenia – gdy tylko nauczy się jeść z talerza, nie przytrzymując mięsa kciukiem”.

Wolfe nie oszczędza w książce „Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie” nikogo. Po lekturze książki Norman Mailer napisał w „The New York Review of Books”: „Trzeba wreszcie rozważyć tę możliwość, że Tom Wolfe to nasz najlepszy pisarz”.

Tom Wolfe
Próba kwasu w elektrycznej oranżadzie
Przekład: Tomasz Tłuczkiewicz, Richard Bialy
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Premiera: 26 wrzesnia 2022
 
 

1. Czarne, błyszczące buty FBI

Dobrze pomyślane, Cool Breeze. Cool Breeze to koleś z trzy- lub cztero­dniowym zarostem, który siedzi obok mnie na metalowej podłodze otwartej paki furgonetki. Podskakujemy razem. Zanurzamy się, wynurzamy, kołyszemy na boki na kiepskich resorach, jak w łódce. Z tyłu za furgonetką San Francisco oddala się w dół w podskokach. Niekończące się szeregi wykuszowych okien, slumsy z widokiem na morze kołyszą się i płyną w dół. Elektryczne szyldy z płonącymi neonowymi kieliszkami martini – w San Francisco symbol baru – tysiące neonowych, karmazynowych kieliszków martini, jeden po drugim, kołyszą się i płyną w dół, a pod nimi setki, tysiące ludzi odwracają się, żeby spojrzeć na tę naszą dziwaczną, zwariowaną furgonetkę, ludzi z białymi twarzami wyciskanymi spomiędzy klap jak miękkie białe cukierki – kołyszą się i płyną w dół – i Bóg świadkiem, że mają się na co gapić.
Dlatego śmieszy mnie, kiedy Cool Breeze mówi bardzo poważnie, przekrzykując zgiełk:
– Nie wiem, kiedy wypuszczą Keseya, nie wiem, czy będę mógł pokazać się w Magazynie.
– Dlaczego nie?
– No wiesz, gliny będą się tam kręcić i panoszyć, a ja jestem na zwolnieniu warunkowym, więc nie wiem.
Dobrze pomyślane, Cool Breeze. Nie prowokuj sukinsynów. Siedź cicho – tak jak w tej chwili. W tej chwili Cool Breeze tak bardzo boi się władzy, że podróżuje na oczach tysięcy zdziwionych obywateli, ubrany w kapelusz gnoma w stylu Siedmiu Krasnoludków z Czarnego Lasu, cały w piórach i fluorescencyjnych farbach. Naprzeciwko nas w furgonetce, też na oczach wszystkich, z głową odrzuconą do tyłu i promieniejącą twarzą, klęczy półkrwi ottawianka, Indianka Lois Jennings. Na środku czoła ma błyszczący, srebrny krążek, który na przemian wybucha światłem, kiedy trafi weń słońce, lub migoce tęczą dyfrakcyjnych linii. No i jeszcze w ręku trzyma colta 11,43 milimetra z długą lufą, ale nikt tam na ulicy nie wie, że to tylko zabawka na kapiszony, kiedy raz po raz strzela pfiuuu, pfiuuu do tych wyciskanych białych cukierkowych twarzy, jak Debra Paget w… w filmie…
– Kesey wychodzi z mamra!
Ci na ulicy gapią się jeszcze na nalepkę na tylnym zderzaku „Custer umarł za wasze grzechy” i ukochanego Lois, Stewarta Branda, chudego blondyna siedzącego za kierownicą też z błyszczącym krążkiem na czole i krawatem całym z indiańskich paciorków. Bez koszuli natomiast, tylko w krawacie z indiańskich paciorków na gołej skórze i w białym rzeźnic­kim kitlu, na którym wiszą medale od króla Szwecji.
Oto piękny egzemplarz, z aktówką, niezadowoloną miną, jak to po robocie, i… w butach – jak błyszczą! – a to co za cholerne, bitnikowskie świry – i trafiony przez Lois w biały cukierek odpływa w dół w podskokach…
A furgonetka unosi się i nadyma, płonie na srebrnoczerwono, świeci farbami Day-Glo i poważnie wątpię, Cool Breeze, czy w całym San Francisco jest dziś choć jeden glina, który nie wie, że ten zwariowany wehikuł to partyzancki patrol ze strasznej krainy LSD.
Gliny połapały się już w sytuacji, nawet w kostiumach, we włosach w strąki w stylu Jezusa Chrystusa, w indiańskich paciorkach, indiańskich opaskach na czoło, koralikach, kościelnych dzwonkach, amuletach, mandalach, oczach opatrzności, fosforyzujących kamizelkach, rogach jednorożca, koszulach Errola Flynna do pojedynku – ale wciąż nie znają się na butach. Headzi znają się na butach. Najgorsze są czarne, błyszczące, sznurowane. Od nich zaczyna się hierarchia, choć właściwie wszelkie półbuty to brak szpanu. Od nich aż po buty, jakie noszą headzi, lekkie, fantazyjne, buty angielskich modsów, jeśli nic lepszego nie ma pod ręką, ale lepiej coś w stylu meksykańskiej ręcznej roboty z blaszanymi szpicami typu Caliente Dude Triple A. A więc rozumiesz, FBI – czarne – błyszczące – sznurowane – buty FBI – gdy FBI złapało wreszcie Keseya –
Na pace furgonetki siedzi jeszcze jedna dziewczyna, smagła, drobna, z gęstymi czarnymi włosami, zwana Black Marią. Wygląda na Meksykankę, ale mówi do mnie ze zwykłym, miękkim kalifornijskim akcentem:
– Kiedy są twoje urodziny?
– 2 marca.
– Ryby – mówi. A potem: – Nigdy nie powiedziałabym, że jesteś Rybą.
– Dlaczego?
– Wydajesz się zbyt… solidny jak na Rybę.
Wiem, że ma na myśli „ciężki”. Zaczynam czuć się ciężko. U siebie w Nowym Jorku, powiem ci, Black Mario, uchodzę nawet za swojego kolesia. Ale moja granatowa jedwabna marynarka, szeroki krawat w klowny i… para… błyszczących czarnych półbutów jakoś nie budzą euforii w świecie headów z San Francisco. Lois raz po raz strzela do białych cukierków, Cool Breeze znika we wnętrzu swego gnomiego kapelusza, Black Maria, Skorpion, błądzi po zodiaku, Stewart Brand wije się po ulicach, cekiny eksplodują – i to nic takiego, normalka, normalka w świecie headów z San Francisco, po prostu mała, rutynowa demolka paczek obywateli po drodze, po prostu psychiczny pokarm dla pięknych ludzi, którzy podwożą jakiegoś faceta z Nowego Jorku do Magazynu, aby zaczekać na Wodza, Kena Keseya, który wychodzi z mamra.
 
 
O Keseyu wiedziałem wtedy właściwie tylko tyle, że jest bardzo poważanym, trzydziestojednoletnim powieściopisarzem, w ciężkich tarapatach z powodu dragów. Napisał Lot nad kukułczym gniazdem (1962), z którego w 1963 roku zrobiono sztukę teatralną, oraz książkę Czasami wielka chętka (1964). Zawsze wspominano go razem z Philipem Rothem, Josephem Hellerem, Bruce’em Jayem Friedmanem oraz paroma innymi jako jednego z młodych pisarzy, którzy mogą daleko zajść. Był dwukrotnie aresztowany za posiadanie marihuany, w kwietniu 1965 oraz w styczniu 1966 roku, i uciekł do Meksyku z obawy przed surowym wyrokiem. Wyglądało na to, że za drugim razem mógł dostać aż pięć lat. Pewnego dnia przypadkowo wpadły mi w ręce listy, które Kesey napisał z Meksyku do swego przyjaciela Larry’ego McMurtry’ego, autora powieści Horseman, Pass By, na podstawie której nakręcono film Hud, syn farmera. Były szalone i ironiczne, w stylu czegoś pomiędzy Williamem Burroughsem a George’em Adem, opowiadały o kryjówkach, przebraniach, paranoi, ucieczkach przed glinami, paleniu jointów i poszukiwaniu satori w Szczurzych Krainach Meksyku. Był taki fragment, napisany w stylu George’a Adego, w trzeciej osobie, jako parodia tego, co teraz pewnie o nim myślą tam w Stanach, w normalnym świecie:
„Krótko mówiąc, ten młody, przystojny, cieszący się powodzeniem szczęśliwy mąż i ojciec trojga uroczych dzieci był oszalałym ze strachu ćpunem, uciekinierem przed wyrokiem za trzy przestępstwa i Bóg jeden wie ile wykroczeń, a jednocześnie próbował wyrzeźbić sobie nowe satori – jeszcze krócej mówiąc, to kompletny wariat”.
„Ten, który kiedyś był atletą tak cenionym, że powierzono mu głoszenie sygnałów spoza ringu i awansowano do konkursów o koronę krajowych zapasów amatorskich; teraz sam nie wiedział, czy potrafiłby zrobić tuzin pompek. Kiedyś właściciel fenomenalnego konta bankowego, sypiący pieniędzmi z każdego rękawa; teraz jego biedna żona z trudem wyskrobała osiem dolarów, aby go wesprzeć w ucieczce do Meksyku. Parę lat temu pisano o nim w encyklopediach i proszono, aby przemawiał przed tak szacownymi zgromadzeniami jak Wellesley Club w Dah-la; teraz nie pozwolono by mu nawet przemówić na zebraniu Komitetu Obchodów Dnia Wietnamu. Co sprawiło, że człowiek tak dobrze zapowiadający się upadł tak nisko w tak krótkim czasie? Cóż, przyjaciele, odpowiedź znaleźć można w jednym krótkim słowie, w czterech często używanych sylabach:
Narkotyki!”
„I chociaż niektórzy pomyleni zwolennicy tych chemikaliów mogą twierdzić, że nasz bohater znany był ze skłonności do dragów przed swym literackim sukcesem, musimy podkreślić, że objawił literacki talent na długo przed pojawieniem się w jego życiu tak zwanych psychedeli, nie zdradzał natomiast przejawów tego obłąkanego myślenia, które potem mogliśmy u niego zauważyć!”
Po czym dodał:
 
(oj tak, szumi wiatr
dawno temu – dawno temu –
bębni krokiew, widzą ściany
…i są drzwi do tego ptaka
w niebie młodych drzew soczystych
dawno temu –
 
Oj tak chichoczą fale
dawno temu dawno temu
z podrzeczy zabitych kiedy
zło przegnano i wszystkie
znikły drzwi do ptaków
dawno temu wtedy).
 
Przyszło mi do głowy, żeby pojechać do Meksyku, odnaleźć go i napisać artykuł o „młodym powieściopisarzu – uciekinierze z prawdziwego zdarzenia”. Zacząłem rozpytywać się, gdzie mógłby być w Meksyku. Wszyscy z wtajemniczonego towarzystwa Nowego Jorku wiedzieli na pewno. Wydawało się, że tego lata właśnie to wypada wiedzieć. Jest w Puerto Vallarcie. Jest w Ajijic. Jest w Oaxaca. Jest w San Miguel de Allende. Jest w Paragwaju. Właśnie wsiadł na parostatek z Meksyku do Kanady. I wszyscy wiedzieli na pewno.
Wciąż jeszcze się rozpytywałem, kiedy w październiku Kesey wślizgnął się z powrotem do Stanów i FBI dopadło go na autostradzie Bayshore na południe od San Francisco. Pewien agent gonił go w dół nasypu, dogonił i Kesey siedział teraz w więzieniu. Poleciałem więc do San Francisco. Udałem się prosto do aresztu hrabstwa San Mateo w Redwood City, gdzie poczekalnia przypominała raczej wejście za kulisy w Music Box Theatre. Była pełna wesołego oczekiwania. Był tam młody psycholog Jim Fadiman – bratanek Cliftona Fadimana, jak się okazało – Jim oraz jego żona Dorothy radośnie wciskali trzy monety do I Ching w grzbiet jakiegoś opasłego, tajemniczego tomu z dziedziny orientalnego mistycyzmu i prosili mnie, abym przekazał Keseyowi, że te monety się tam znajdują. Była tam także drobna brunetka z okrągłą twarzą o imieniu Marilyn, która opowiedziała mi, że była kiedyś nastoletnią dopadaczką, która kręciła się koło zespołu rockowego o nazwie The Wild Flowers, ale teraz była głównie z Bobbym Petersenem. Bobby Petersen nie był muzykiem. O ile mogłem się zorientować, był świętym. Siedział w areszcie w Santa Cruz, gdzie próbował walczyć z oskarżeniem o marihuanę, twierdząc, że była dla niego religijnym sakramentem. Niedokładnie rozumiałem, co wobec tego Marilyn robiła w poczekalni aresztu hrabstwa San Mateo, jeśli nie brać pod uwagę, że, jak wspomniałem, było tam niczym w pobliżu służbowego wejścia do teatru, z Keseyem w roli gwiazdy, która wciąż jeszcze przebywała w środku.
Była mała przepychanka z klawiszami co do tego, czy wolno mi wejść i go zobaczyć. Wpuszczając mnie, gliny nie mogły zyskać nic specjalnego. Dziennikarz z Nowego Jorku – to oznacza tylko więcej reklamy dla tego osławionego bitnika. Tak widzieli Keseya. Był osławionym bitnikiem dwukrotnie oskarżonym o narkotyki i po co z takiego robić bohatera. Muszę powiedzieć, że Kalifornia ma niezłych gliniarzy. Wszyscy wydają się młodymi, wysokimi, krótko ostrzyżonymi blondynami z wypłowiałymi niebieskimi oczami, jakby przed chwilą zeszli z papierosowej reklamy. Ich areszty nie wyglądają na areszty, przynajmniej te części, które widzą odwiedzający, całe są w jasnym drewnie i jasnobrązowym metalu szaf z aktami, oświetlone jarzeniówkami jak sale egzaminacyjne dla kandydatów do służby państwowej w nowoczesnym budynku pocztowym. Wszyscy gliniarze mówią z miękkim kalifornijskim akcentem, są schludni i bliźniaczy jak kostki lodu. Zgodnie z przepisami pozwolili mi w końcu zobaczyć się z Keseyem w godzinach odwiedzin. Miałem dziesięć minut. Skinąłem na pożegnanie Marilyn, Fadimanom oraz wesołej gromadce na parterze i zabrano mnie windą na trzecie piętro.
Winda otworzyła się na wprost małej sali odwiedzin. Było tam dziwnie. Szereg czterech lub pięciu boksów podobnych do kabin w dawnych teleturniejach, każdy z grubą, pancerną szybą, za którą siedział skazany w roboczej koszuli w kolorze więziennego błękitu. Więźniowie wyglądali jak ułożone na lodzie płastugi. Przed każdą szybą był parapet, na którym stał aparat telefoniczny. W ten sposób się tutaj rozmawia. Paru odwiedzających już się garbiło nad telefonami. I wtedy rozpoznałem Keseya.
Stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi, wzrokiem utkwionym w oddali, to znaczy w ścianie. Miał grube nadgarstki i mocne przedramiona, które w tym ułożeniu wydawały się gigantyczne. Wyglądał na wyższego, niż jest naprawdę, może z powodu szyi. Miał mocną szyję z parą mięśni szyjnych, które wystawały z więziennej roboczej koszuli jak portowe cumy. Miał masywną szczękę i podbródek. Przypominał trochę Paula Newmana, tyle że był bardziej muskularny, miał grubszą skórę i gęste blond kędziory kipiące wokół głowy. Na czubku był prawie łysy, ale jakoś pasowało to do jego mocnej szyi i ogólnej budowy zapaśnika. Potem lekko się uśmiechnął. Dziwne, ale na twarzy nie miał żadnych zmarszczek. Po wszystkich tych pościgach i tarapatach – wyglądał jak po trzech tygodniach w kurorcie; pogodnie, powiedziałbym. Potem podniosłem swoją słuchawkę, a on podniósł swoją – a to dopiero Nowo­czesność. Dzieliło nas raptem pół metra, ale także tafla pancernego szkła grubości książki telefonicznej. Równie dobrze moglibyśmy być na różnych kontynentach i rozmawiać przez wideofon. Telefony trzeszczały i były naprawdę kiepskiej jakości, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że łączyły dwa światy odległe o pięćdziesiąt centymetrów. Rozumiało się samo przez się, że policja podsłuchiwała każdą rozmowę. Chciałem dowiedzieć się wszystkiego o jego życiu uciekiniera w Meksyku. Taki tytuł miał wciąż mój artykuł, „Młody powieściopisarz przez osiem miesięcy ukrywa się w Meksyku”. Ale przecież nie mógł o tym opowiadać przez to dziwaczne połączenie, a zresztą miałem tylko dziesięć minut. Wyjąłem notes i zacząłem pytać – o cokolwiek. W jakiejś gazecie znalazłem wzmiankę o tym, jak twierdził, że czas, aby ruch psychedeliczny sięgnął „ponad kwas”, więc zapytałem go o to. I zacząłem stenografować w notesie jak szalony. Widziałem, jak jego wargi ruszały się pięćdziesiąt centy­metrów ode mnie. Jego głos trzeszczał w słuchawce, jakby dochodził z Brisbane. Wszystko to było idiotyczne. Wyglądało, jakbyśmy uprawiali jakąś głupkowatą gimnastykę.
– Moim zdaniem – powiedział – czas przejść od tego, co działo się do tej pory, do czegoś nowego. Fala psychedeliczna rozkręciła się jakieś sześć, osiem miesięcy temu, kiedy wyjeżdżałem do Meksyku. Przez ten czas narastała, ale się nie zmieniała. Kiedy wróciłem, wszystko wyglądało tak samo jak wtedy, kiedy wyjeżdżałem. Po prostu było większe i tyle… – mówił łagodnym głosem z prowincjonalnym akcentem. Niemal czystym akcentem z prowincji, tyle że trzeszczącym i chrypiącym jak maszynka do mięsa przez te pięćdziesiąt centymetrów połączenia. – Nie było żadnej kreatywności, a wydaje mi się, że moja rola polega na tym, aby pomóc postawić następny krok. Nie sądzę, aby pojawił się jakiś odwrót od dragów, dopóki nie ma czegoś nowego, do czego można by zmierzać…
I to wszystko ze zwykłym prowincjonalnym akcentem, o czymś… cóż, szczerze mówiąc, nie miałem zielonego pojęcia, o czym to wszystko było. Czasami mówił szyfrem i aforyzmami. Powiedziałem, że słyszałem, jakoby nie zamierzał już więcej pisać. Dlaczego?
– Wolę być raczej piorunochronem niż sejsmografem – odparł.
Mówił o czymś zwanym Acid Test – Próbą Kwasu i o formach wyrazu, w których nie byłoby żadnego podziału pomiędzy nim a widownią. Byłoby tylko jedno wielkie doświadczenie, ze wszystkimi zmysłami otwartymi na oścież, słowami, muzyką, światłem, dźwiękiem, dotknięciem – błyskawicą.
– Masz na myśli coś takiego, co robi Andy Warhol? – zapytałem.
…pauza.
– Bez urazy, ale Nowy Jork jest jakieś dwa lata do tyłu.
Powiedział to z wyrozumiałością, jakąś prowincjonalną uprzejmością, jakby… – Nie chcę być niemiły dla was, chłopcy z miasta, ale tu dzieją się takie rzeczy, które nie przyszłyby ci do głowy, bracie, nawet przez milion lat twoich najdzikszych snów…
 
 
Dziesięć minut się skończyło i już mnie nie było. Nic z tego nie miałem, oprócz pierwszego kontaktu z dziwnym zjawiskiem, z tą dziwną prowincjonalną charyzmą, personą Keseya. Nie miałem nic do roboty, jak tylko zbijać bąki w nadziei, że Kesey jakoś wyjdzie za kaucją i że będę mógł z nim porozmawiać, uzyskać szczegóły z życia powieściopisarza ukrywającego się w Meksyku. Wydawało się to wtedy bardzo mało prawdopodobne, jako że Kesey był już dwukrotnie oskarżony o marihuanę i już raz uciekł z kraju.
Wynająłem więc samochód i zacząłem kręcić się po San Francisco. W pewnym sensie moje najżywsze wspomnienia z San Francisco to jazda z hukiem w górę i w dół rewelacyjnym wynajętym autem ślizgającym się po tramwajowych szynach. Ześlizgnąłem się w dół aż do North Beach, legendarnego North Beach, sławnej ojczyzny cyganerii Zachodniego Wybrzeża, zawsze pełnej nadzianych wujków, grasantów na koszt firmy, długowłosych anglosasko-protestanckich i żydowskich laseczek dymających się z czarnymi kolesiami. Teraz North Beach umierało. Nie było już nic, tylko budy z gołymi cyckami. W słynnej głównej kwaterze Beat Generation, księgarni City Lights, siedział Shig Murao, jej japoński władca, nachmurzony, z brodą zwisającą jak wiązki paproci i jałowca na architektonicznym rysunku, skulony obok kasy nad tomami Kahlila Gibrana, podczas gdy dyplomowani księgowi albo dentyści, goszczący tu na zjazdach, błądzili, poszukując bitników w przerwach pomiędzy pokazami cycków. Wszystko w North Beach było topless, wszędzie naguski z biustami powiększonymi zastrzykami silikonowej emulsji.
Cała akcja – to znaczy kliki wtajemniczonych, które nadawały oryginalny ton – cała akcja przeniosła się do Haight-Ashbury. Niedługo tam także pojawią się wszelkie oznaki cygańskiej koniunktury, pełne gapiów, ciągnące zderzak w zderzak samochody, autokary – …a teraz, proszę państwa… Gniazdo Hippisów… o tam jest jeden – i pedały, i czarne dziwki, i księgarnie, i butiki. Wszystko kręciło się wokół Haight-Ashbury i acid headów.
Umierało nie tylko North Beach. Umierał cały staromodny luzacki styl życia – jazz, kawiarnie, prawa obywatelskie, zaproś czarnucha na obiad, Wietnam – wszystko to naraz umierało – jak się dowiadywałem – nawet wśród studentów z Berkeley po drugiej stronie zatoki, gdzie biło kiedyś serce studenckiej rebelii. Doszło nawet do tego, że czarni nie należeli już do wtajemniczonych kręgów, nawet jako figury z totemów. To nie do wiary. Czarnuchy, kwintesencja ducha luzackiego wtajemniczenia, jazzu, samego tego języka, stary i jakby, i kumasz, i cizia, i popelina, i spadać, i siema, i rewe, kwintesencja ruchu na rzecz praw obywatelskich, dyplomów z Reed College, i mieszkania w North Beach w okolicach Mason, i dymania czarnych lasek – całe to wspaniałe, wyrafinowane głaskanie, poklepywanie i otwieranie duszy na czarnucha – już koniec, skończyło się, nie do wiary.
Tak więc zaczynałem orientować się w tym całym falowaniu i konwulsjach świata cyganerii San Francisco. Tymczasem jakimś cudem trzech młodych prawników Keseya, Pat Hallinan, Brian Rohan i Paul Robertson, miało wyciągnąć go za kaucją. Zapewnili sędziów w San Mateo i San Francisco, że pan Kesey nosi się z zamiarem pewnego przedsięwzięcia o doniosłym znaczeniu społecznym. Powrócił z wygnania z wyraźnym zamiarem zwołania wielkiego wiecu headów i hippisów w hali Winterland w San Francisco i nakazania Młodzieży, aby przestała brać LSD, ponieważ jest niebezpieczne i może usmażyć im mózgi itd. Miała to być ceremonia Kwasowej Matury. Mieli sięgnąć „ponad kwas”. Domyślam się, że właśnie o tym mówił mi Kesey. W tym samym czasie sześciu bliskich przyjaciół Keseya z okolic Palo Alto zebrało pod zastaw swych domów trzydzieści pięć tysięcy dolarów na kaucję dla sądu hrabstwa San Mateo. Przypuszczam, iż sąd zdawał sobie sprawę, że tak czy owak miał Keseya. Gdyby teraz uciekł, byłby to taki brzydki numer wobec przyjaciół, którym odebrano by domy, że Kesey straciłby wszelką wiarygodność jako narkotykowy apostoł czy ktokolwiek inny. Jeśliby nie uciekł, byłby zobowiązany wygłosić swoją mowę do Młodzieży – i byłoby jeszcze lepiej. Tak czy owak, Kesey wychodził.
W Haight-Ashbury natomiast scenariusz ten niezbyt się podobał. Prędko przekonałem się, że środowisko headów w San Francisco było już tak wielkie, że powrót Keseya oraz jego plan Kwasowej Matury powodowały pierwszy wielki polityczny kryzys w ich świecie. Wszystkie oczy zwrócone były na Keseya i jego grupę zwaną Merry Pranksters. Tysiące małolatów ciągnęło do San Francisco, chcąc żyć LSD i sprawą psyche­deliczną. Sprawa to kluczowe abstrakcyjne słowo w Haight-Ashbury. Mogło oznaczać wszystko, -izmy, sposoby życia, zwyczaje, tendencje, idee, organy płciowe; sprawa i frik; frik odnosiło się do stylów i obsesji, jak na przykład „Stewart Brand to indiański frik” lub „zodiak to jej frik” albo po prostu do headów w przebraniu. Nie było to określenie negatywne. W każdym razie, ledwie parę tygodni wcześniej headzi odbyli swoje pierwsze wielkie „be-in” w Golden Gate Park, u stóp wzgórza prowadzącego do Haight-Ashbury, dla ironicznego uczczenia dnia, kiedy władze Kalifornii zdelegalizowały LSD. Był to zlot wszystkich szczepów, wszystkich komun. Wszystkie friki przyszły i robiły swoje. Zorganizował to head Michael Bowen. I zjawiły się tysiące, w kostiumowej gali, dzwoniąc dzwonkami, zawodząc chórem, tańcząc ekstatycznie, różnymi sposobami lasując sobie mózgi i demonstrując glinom swoje ulubione satyryczne gesty, wręczając im kwiaty, zasypując sukinsynów płatkami czułości i miłości. O Chryste, Tom, było fantastycznie, sfrikowany odlot, tysiące headów, amatorów odjazdu. Robiliśmy wodę z mózgu glinom i wszystkim innym. Festyn miłości i euforii. Nawet Kesey, który wtedy jeszcze się ukrywał, odważył się i na chwilę wmieszał w tłum. I wszyscy byli zjednoczeni, nawet Kesey – a teraz, nagle, proszę, w rękach FBI i innych superglin, najważniejszy człowiek pod słońcem, Kesey, zapowiada, że czas na Kwasową Maturę. A to co, do cholery, w dupę daje, czy co? Ruch na rzecz powstrzymania Keseya nabierał rozpędu nawet w luzackim świecie.
 
 
Podjeżdżamy pod Magazyn w tej zwariowanej furgonetce i – cóż, pierwsze, co widzę, to że ludzie tacy jak Lois, Stewart i Black Maria należą do konserwatywnego, refleksyjnego skrzydła Merry Pranksters. Magazyn mieści się przy Harriet Street, między Howard i Folsom. Tak jak w prawie całym San Francisco, także na Harriet Street jest mnóstwo drewnianych domów z oszklonymi wykuszami, a wszystkie pomalowane na biało. Tylko że Harriet Street leży w dzielnicy slumsów i pomimo farby wygląda tak, jakby czterdziestu pijaczków wczołgało się tu w cień, umarło i sczerniało, spuchło i wybuchło, rozpryskując się w strumienie krętków, które wkręciły się w każdą deskę, w każdą listwę, w każdą szczelinę, w każdą drzazgę, w każdy łuszczący się płatek farby. Magazyn okazuje się parterowym garażem opuszczonego hotelu, którego ostatnim komercyjnym zastosowaniem była fabryka placków. Podjeżdżamy do tego garażu, a tam przy wejściu stoi zaparkowana ciężarówka z budą pomalowaną Day-Glo na niebiesko, żółto, pomarańczowo i czerwono, z wielkimi literami BAM na masce. Z czarnej dziury garażu dochodzą dźwięki płyty Boba Dylana z jego rubaszną harmonijką i głosem Ernesta Tubba, charczącym przez nos stare, koślawe śpiewanki…
Wewnątrz, w ogromnym zagraconym pomieszczeniu, krąży coś, co na pierwszy rzut oka wygląda w mroku na dziesięć lub piętnaście amerykańskich flag. Okazuje się, że to grupa ludzi płci obojga, w większości w wieku około dwudziestu paru lat, w białych kombinezonach personelu na lotniskach, jakie nosi personel na lotniskach, tyle że w całości obszytych kawałkami amerykańskich flag, przeważnie w gwiazdy na niebieskim polu, ale także w czerwone paski biegnące pionowo w dół. Wokoło stoją teatralne rusztowania z narzuconymi kocami służącymi jako kotary, a całe rzędy wyrwanych teatralnych foteli piętrzą się pod ścianami razem z wielkimi kupami złomu, sznurów i belek.
Jedna kotara z koca odchyla się i z platformy na wysokości około trzech metrów wyskakuje jakaś drobna postać. Świeci. Jest to koleś o wzroście mniej więcej półtora metra, w hełmie lotniczym z I wojny światowej… świecą łuki i zwoje namalowane na zielono i pomarańczowo. Także buty. Wydaje się, że zbliża się do nas, podskakując na dwóch fosforyzujących globusach. Zatrzymuje się. Ma drobną, filigranową, ascetyczną twarz z wielkimi wąsami i ogromnymi oczami. Oczy mu się zwężają i szczerzy się do nas w uśmiechu.
– Właśnie miałem tam na górze ośmioletniego chłopczyka – mówi.
Potem zaczyna chichotać przez nos i świecąc, odskakuje do kąta pomiędzy złom.
Wszyscy się śmieją. Przypuszczam, że to jakiś familijny dowcip. W każdym razie jestem jedynym, który rozgląda się po rusztowaniu za zwłokami.
– To Hermit. Trzy dni później widzę, że w kącie wybudował sobie jaskinię.
Coś większego świeci w środku garażu. Dostrzegam szkolny autobus… Świeci na pomarańczowo, zielono, karmazynowo, lawendowo, chlorkowo­-niebiesko, na każdy wyobrażalny fluorescencyjny odcień pasteli w tysiącach wzorów, małych i dużych, jak skrzyżowanie Fernanda Légera z Dr. Strange’em zderzających się z hukiem i wibrujących naprzeciw siebie, jakby ktoś dał Hieronymusowi Boschowi pięćdziesiąt wiader Day-Glo oraz szkolny autobus International Harvester z roku 1939 i kazał robić swoje. Na podłodze obok autobusu leży pięciometrowy transparent z napisem ACID TEST GRADUATION – Kwasowa Matura – nad którym pracuje paru Ludzi-Flag. Bob Dylan charczy przez nos, ludzie krążą, dzieci płaczą. Z boku stoi facet około czterdziestki, bardzo muskularny, co widać, ponieważ nie nosi koszuli – tylko szorty khaki i wysokie buty z czerwonej skóry – zbudowany jak wszyscy diabli – i wygląda, jakby był w jakimś kinetycznym transie. Raz po raz podrzuca w powietrze mały kowalski młot. Zawsze udaje mu się go złapać za trzonek. Cały czas wymachuje rękami i nogami. Ramiona mu wirują, głowa podskakuje, a wszystko w urywanym rytmie tak, jakby gdzieś Joe Cuba grał Bang Bang, choć w rzeczywistości nawet Bob Dylan już nie gra. Z głośnika, gdziekolwiek się znajduje, dochodzi jakieś nagranie, na którym widmowy głos mówi:
„…Kopalnia Nigdzie… mamy papierki od gumy do żucia…”, w tle jakaś dziwaczna muzyka elektroniczna z orientalnymi interwałami, jak u Juana Carillo… „Przewrócimy świat na plecy… ryjąc w Kopalni Nigdzie… dziś i codziennie…”
Podchodzi jeden z Ludzi-Flag.
– Hej, Mountain Girl! Ale odlot!
Mountain Girl jest wysoką dziewczyną, dużą i piękną, z ciemno­brązowymi włosami opadającymi na ramiona, tyle że ostatnie dwie trzecie długości tych opadających włosów wygląda jak pędzel zanurzony w kadmowej żółci. To dlatego, że ufarbowała je na blond w Meksyku. Odwraca się na pięcie i pokazuje krąg gwiazd na plecach kombinezonu.
– Kupiliśmy je w sklepie z mundurami – mówi. – Czy nie są wspaniałe! Siedzi tam taki starszy gość i powiada: „Co, chyba nie wytniecie tych flag i nie poprzerabiacie na kostiumy, prawda?” Więc mu mówię: „Nie, bierzemy trąby i idziemy na paradę”. Ale widzisz? To właśnie dlatego je kupiliśmy.
Pokazuje jeden z guzików przy swoim kombinezonie. Wszyscy pochylają się, żeby popatrzeć. Na dole, wygrawerowane w secesyjnych zwojach, widnieje motto: „Nie damy się namierzyć”.
Nie damy się namierzyć… najwyższy czas. Już tyle razy pranks­tersi dali się namierzyć glinom z San Mateo, glinom z San Francisco, glinom z Mexicale Federale, glinom z FBI, glinom, glinom, glinom…
A dzieci wciąż płaczą. Mountain Girl odwraca się do Lois Jennings.
– Co robią Indianie, żeby dzieci przestały płakać?
– Trzymają je za nos.
– Coś ty.
– W ten sposób się uczą.
– Spróbuję… to brzmi sensownie… – Mountain Girl odchodzi i bierze swoje dziecko, czteromiesięczną dziewczynkę imieniem Sunshine, z przenośnej kołyski z rurek i siatki stojącej za autobusem, i siada w jednym z teatralnych foteli. Ale zamiast potraktować ją po indiańsku, rozpina kombinezon i zaczyna karmić.
„…Kopalnia Nigdzie… Nic nie czuło i krzyczało, i płakało…”, brang twiiiiiiiiiing – „…więc wróciłem do Kopalni Nigdzie…”
Żongler młotem kowalskim odfruwa…
– A to kto?
– Cassady.
Ta informacja uderza we mnie, jest cudowna. Pamiętam Cassady’ego. Cassady, Neal Cassady, był bohaterem, Deanem Moriartym z W drodze Jacka Kerouaca, Denver Kid, koleś, który wciąż pędził samochodem tam i z powrotem przez Stany, goniąc i przeganiając „życie”. I oto ten sam facet, już czterdziestolatek, w tym garażu, podrzuca młot kowalski, podryguje w rytm własnego Joego Cuby’ego i… gada. Cassady nigdy nie przestaje gadać. Choć to nie oddaje istoty rzeczy. Cassady monologuje i wygląda na to, że nie obchodzi go, czy ktoś słucha. Po prostu włącza monolog, sam dla siebie, jeśli nie ma innego wyjścia, choć wszyscy są mile widziani. Odpowie na wszystkie pytania, choć niekoniecznie po kolei, ponieważ tu nie możemy się zatrzymać, następny parking za sześćdziesiąt kilometrów, rozumiecie, sieje wspomnienia, metafory; literackie orientalne i tajemne aluzje, wszystko to przedzielane wątpliwym „rozumiecie…”
 
 

2. Moczowy totem

Tak właśnie minęły mi dwa lub trzy dni w garażu, z Merry Pranksters, w oczekiwaniu na Keseya. Prankstersi nie zwracali na mnie specjalnej uwagi. Jedna z Ludzi-Flag, blondynka, która wyglądała jak Doris Day, ale znana była jako Doris Delay, powiedziała mi, że powinienem trochę… cóż, ubarwić… swoją aparycję. To zabolało, Doris Delay, choć wiem, że chodziło ci tylko o przyjazną sugestię. Naprawdę o to jej chodziło. Więc nie zdjąłem krawata, aby pokazać, że mam swoją dumę. Ale wszyscy mieli to gdzieś. Ja się kręciłem, Cassady rzucał młotem, widmowe taśmy grały, dzieci płakały, autobus świecił, Ludzie-Flagi łazili, friki wpadały ze słonecznej Harriet Street. Wychodziłem tylko przespać się parę godzin albo do ubikacji.
Ubikacja. No właśnie. W Magazynie nie było kanalizacji, nawet zimnej wody. Można było iść na małą pustą działkę obok, za parkanem, i zająć pozycję wśród chmury oparów ludzkich sików, które unosiły się z błota, albo można było wdrapać się po drabinie przez zamykany klapą otwór prowadzący do starego hotelu, gdzie były stare, uczęszczane przez włóczęgów korytarze, od których odchodziły pokoje wyłożone boazerią z gąbczastego, parszywego, starego drewna, które rozpadało się pod spojrzeniem i zaczynało pełzać szczurzym, wyleniałym podżyciem. Było to zbyt obrzydliwe nawet dla prankstersów. Większość z nich chodziła do stacji Shella na rogu. Więc i ja poszedłem do stacji Shella na rogu Szóstej i Howarda. Zapytałem, gdzie jest ubikacja, a gość rzuca mi To Spojrzenie – to wściekłe spojrzenie, że OK, że chociaż nie kupujesz benzyny, chcesz korzystać z ubikacji – i w końcu wskazuje na puszkę w biurze. Klucz do ubikacji jest przywiązany łańcuchem do wielkiej pustej puszki po oleju Shella. Biorę ją i wychodzę z biura na betonowy podjazd, gdzie Elita Kart Kredytowych tankuje, prostuje nogi i wyciąga gacie z zastałych, spoconych fałd kroczy, a ja tu oburącz niosę puszkę po oleju Shella niczym moczowy totem, za róg, do toalety, i – w porządku, co z tego. Ale nagle świta mi, że prankstersi muszą tak zawsze. Tak właśnie żyją. Mężczyźni, kobiety, chłopcy, dziewczęta, w większości z domów klasy średniej. Mężczyźni, kobiety, chłopcy, dziewczęta, dzieci i niemowlęta. Tak właśnie żyją niektórzy z nich miesiącami, latami, w poprzek Ameryki i z powrotem, w autobusie, do Szczurzych Krain Meksyku i z powrotem, wędrując jak Cyganie od jednej stacji benzynowej do drugiej, żebrząc o wstęp do pisuaru, robiąc uniki przed wściekłymi spojrzeniami. Okazuje się nawet, że mają filmy i taśmy z pojedynków z kierownikami stacji benzynowych w sercu Ameryki, broniącymi swoich betonowych ubikacji i pustych skrzynek na jednorazowe ręczniki przed świrami w Day-Glo…
Z powrotem w Magazynie. Wciąż dobry nastrój. Pomału nabieram coraz dziwniejszego stosunku do całej sprawy. Ale to nie tylko kwestia kostiumów, taśm, autobusu i tego wszystkiego. Mam za sobą parę weekendów z krótko ostrzyżonymi koleżkami z college’u, które wyglądały i brzmiały dziwniej, aż do szaleństwa. Poczułem to, kiedy Ludzie-Flagi zaczęli podchodzić do mnie i mówić rzeczy takie jak wtedy, kiedy Cassady podrzucał swój młot, zanurzony z głową w kontemplacji wszechświata, w absolutnej kontemplacji i bum, to młot, chybił i wali w betonową podłogę garażu, a Człowiek-Flaga mówi:
– Wiesz, Wódz powiada, że kiedy Cassady chybia, to nigdy nie jest przypadek…
Zacznijmy od określenia „Wódz”. Prankstersi mają dwa określenia na Keseya. Jeśli mówią o jakichś powszednich sprawach, wtedy jest to po prostu Kesey, jak na przykład „Keseyowi wybili ząb”. Ale jeśli mówią o Keseyu jako przewodniku albo nauczycielu całej grupy, wtedy staje się Wodzem. Na początku wydawało mi się to sztuczne. Potem jednak zrobiło się… mysto, w miarę jak w głowie zaczynała mi się wydzielać generalna para mistyczna. Ta para, dosłownie słyszę ją w głowie, wyraźne ssssssssss, jak to, co słychać, kiedy się weźmie za dużo chininy. Nie wiem, czy innym się to zdarza. Ale jeśli dzieje się coś wystarczająco zaskakującego, niepokojącego, przerażającego, nieznanego lub po prostu wystarczająco dziwacznego, coś, z czym czuję, że sobie nie poradzę, to tak, jakby włączał mi się alarm i zaczyna się to parowanie…
„…kiedy Cassady chybia, to nigdy nie jest przypadek. Coś oznajmia. Coś dzieje się pod tym dachem, coś niedobrego, jakieś złe wibracje, a on chce to rozbić”.
Mówią to poważnie. Wszystko w życiu wszystkich coś… oznacza. I wszyscy są czujni, wyglądają tych znaczeń. I tych wibracji. Jest ich nieskończenie wiele. Jakiś czas potem byłem w Haight-Ashbury z pewnym kolesiem, nie prankstersem, z innej komuny, który próbował otworzyć starą sekreterę, taką, w jakiej otwiera się pulpit do pisania, i uszczypnął się zawiasem w palec. Tylko że zamiast wykrzyknąć O cholera! czy coś takiego, cała ta sprawa staje się dla niego przypowieścią o życiu i powiada:
– To typowe. Widzisz to? Nawet biedak, który to projektował, grał w ich grę. Widzisz, jak to jest zaprojektowane? Otwiera się na zewnątrz. Zawsze na zewnątrz, w coś. Musi być na zewnątrz, w twoje życie, to stare wciskanie kitu… kapujesz?… Nawet się nad tym nie zastanawiają… kapujesz?… Tak się po prostu projektuje, ty jesteś tu, oni tam, i wciąż pchają się na ciebie. Widzisz ten stół? – Przez drzwi widać stary kuchenny stół z emaliowanym blatem. – No proszę, to jest już lepiej zaprojektowane, naprawdę, lepiej niż cały ten ozdobny chłam, chodzi o to, że ten stół naprawdę mnie kręci, bo cała sprawa… kapujesz?… polega na tym, że ma przyjmować, po to w ogóle jest. Jest bierny, a zresztą czym, do cholery, jest stół? Freud powiedział, że stół to symbol kobiety, z rozchylonymi nogami, dymanie, w snach… kapujesz?… A czego to jest symbolem? – Wskazuje na sekreterę. – To symbolizuje odpieprz się. Odpieprz się, prawda? I tak dalej, aż chce się położyć mu rękę na ramieniu i powiedzieć, kopnij ją wreszcie i ulżyj sobie.
W każdym razie dużo jest takiego gadania. Wszyscy wyłapują najdrobniejsze wydarzenia, jakby były metaforami całego życia. Życie wszystkich z minuty na minutę staje się coraz bardziej niesamowite, bardziej niż najbardziej niesamowita książka. To lipa, do cholery… ale mysto… i po jakimś czasie zaczyna cię to zarażać, jak świerzb, jak różyczka.
Dużo się także gada o grach. Wygląda na to, że normalny świat, tam na zewnątrz, składa się z milionów ludzi, którzy biorą udział w grach, są uwikłani w gry, których nie są nawet świadomi. Gość zwany Hassler schodzi ze słonecznego ekranu Harriet Street i, zoom, nawet nie czeka na metafory. Jeszcze nigdy w życiu nie wdałem się tak szybko w abstrakcyjną dyskusję z zupełnie obcym człowiekiem. Od razu zaczęliśmy rozmawiać o grach. Hassler to młody facet, przystojny, z szeroką twarzą i długimi włosami z grzywką, dokładnie taką, jak u Prince’a Valianta z komiksów, ubrany w półgolf ozdobiony metalowymi gwiazdkami, takimi, jakie na ramionach noszą generałowie. Powiada: – Gry tak przeniknęły naszą kulturę, że… – ple ple ple gry ego wszystko osądzają, popieprzone pranie mózgu, powiedzmy sobie… wciąż się sprzeciwiać – tu Hassler wypręża dłonie i zwiera palce jak do ciosu karate…
Ale moje myśli błądzą. Trudno mi się skupić na tym, co mówi, bo fascynuje mnie małe plastikowe pudełko ze szczoteczką i pastą do zębów, które Hassler przytrzymuje kciukiem. Lata mi przed oczami, kiedy dłonie Hasslera znaczą jego sprzeciw… Co za dziwna banda czubków. Ten gość z generalskimi gwiazdkami na swetrze prawi kazanie jak na nieszporach o grzechach rodzaju ludzkiego, a tu szczoteczka!… ależ oczywiście!… myje zęby po każdym posiłku!… Naprawdę. Myje zęby po każdym posiłku, choć żyją tu w tym garażu jak Cyganie: bez ciepłej wody, bez ubikacji, bez łóżek, jeśli nie liczyć paru materaców, w których brud, kurz, wilgoć i włosy połączyły się, stopiły z tapicerką; choć leżą pokotem na rusztowaniach, w autobusie, na pace furgonetki, ze stęchlizną w nozdrzach.
– …ale wiesz co? Ludzie zaczynają orientować się w tych wszystkich grach. Nie tylko headzi, ale zwykli ludzie. Popatrz w Kalifornii. Zawsze była taka piramida…
W tym momencie Hassler dłońmi rysuje w powietrzu piramidę, a ja przyglądam się zafascynowany, jak plastikowe pudełko na szczoteczkę do zębów, błysk błysk, ślizga się w górę jej krawędzi…
– …transcendencja ponad ten kit – mówi Hassler głosem przejętym, klarownym i słodkim, jak u prymusa przemawiającego na wręczeniu matur, jakby właśnie powiedział niech przyszłoroczni maturzyści zapamiętają nasze motto – „transcendencja ponad ten kit…”
…plastik ładnie odbija światło, prosty, twardy błysk z przeszłości, skądkolwiek pochodzi Hassler. I znowu to robię, och, to urocze świerzbienie, właśnie wydobyłem metaforę, kawał transcendentnego kitu z tego cholernego pudełka na szczoteczkę do zębów…
„…transcendencja ponad ten kit…”
 
 
Do Magazynu wchodzi wysoki facet w niebiesko-pomarańczowym stroju, jak arlekin z pantomimy, i w pomarańczowej masce wymalowanej Day-Glo tak, że niebywale przypomina Spirita, jeśli pamiętacie ten komiks. Podobno to Ken Babbs, były pilot helikopterów z Wietnamu. Zaczynam z nim rozmowę i pytam, jak było w Wietnamie, a on mówi bardzo poważnie:
– Naprawdę chcesz wiedzieć, jak tam było?
– Aha.
– No to chodź. Coś ci pokażę.
Prowadzi mnie w głąb garażu i pokazuje karton na podłodze, który leży sobie pośrodku tego całego śmietnika i szaleństwa.
– Tu jest wszystko.
– Tu jest wszystko?
– Właśnie, właśnie, właśnie.
Pochylam się nad pudełkiem i wyciągam maszynopis, czterysta lub pięćset stron. Kartkuję. To powieść o Wietnamie. Spoglądam na Babbsa. Odwdzięcza się przyjaznym uśmiechem, a jego maska marszczy się i świeci.
– Tu jest wszystko? – pytam. – Więc domyślam się, że trzeba trochę czasu, żeby się w tym połapać.
– Tak, tak, właśnie! właśnie! właśnie! – mówi Babbs, wybuchając śmiechem, jakbym powiedział najśmieszniejszą rzecz na świecie. – Tak! Tak! Cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha! Właśnie! Właśnie! – A maska świeci i podryguje mu na twarzy. Odkładam powieść do pudełka i przez następne dni będę widział książkę Babbsa o Wietnamie, jak leży na podłodze, pośród tego wszystkiego, jakby czekała na tornado, które ją porwie i rozrzuci po całym hrabstwie San Francisco, a Babbs będzie gdzieś w pobliżu i będzie mówił do następnej otumanionej duszy: – Tak, tak, właśnie! właśnie! właśnie!
Coraz więcej Merry Pranksters zbierało się w oczekiwaniu na Keseya. Przyszedł George Walker. Walker nie nosi kostiumu. Wygląda jak bardzo schludny blondynek z college’u, ubrany w trykotową koszulkę i sztruksowe spodnie, uśmiechnięty i serdeczny, po prostu typowy złoty chłopak z Zachodniego Wybrzeża, gdyby nie parę drobnych szczegółów, jak na przykład jego wyścigowy lotus, który stoi na zewnątrz, pomalowany pomarańczowym Day-Glo tak, że o zmroku zaczyna świecić, kiedy czterema kołami ślizga się na zakrętach kalifornijskich przedmieść. I Paul Foster. Foster to podobno jakiś szalony geniusz, geniusz komputerowy, na którego polują wszystkie te firmy, które nazywają się Techniflex, Digi­tron, Solartex, Automaton i wciskają mu pieniądze, żeby zrobił dla nich to czy tamto… Trudno mi powiedzieć, czy rzeczywiście jest geniuszem. Na pewno wygląda jak szaleniec. Skulony w kącie, w teatralnym fotelu – wychudzona postać – w ogromnej ilości ubrań. Wygląda na to, że ma na sobie około ośmiu par spodni klowna, jedne na drugich, jedne brudniejsze od drugich, wszystkie czarne, w sadzy, podarte, wyświechtane, sparciałe. Ma prawie całkiem ogoloną głowę i jest taki chudy, że wydaje się, iż na głowie nie ma w ogóle ciała, a kiedy zaciska szczęki, to wygląda jak animowana precyzyjna rycina anatomiczna z drobnymi mięśniami twarzy, prążkowaniami, wiązkami, wiązadłami, tkankami, węzełkami i powłokami, których istnienia nikt dotąd nie podejrzewał, które zbierają się, wystają, nabierają wyrazistości w złożonej reakcji łańcuchowej. A on ciągle zaciska szczęki, skupiony, z pochyloną głową i płonącymi oczami, skupiony nad rysunkiem, który kreśli w notesie, niezwykle małym, ale, sądząc z jego skupienia, ważnym rysunkiem…
Black Maria siedzi na składanym krześle i uśmiecha się tajemniczo, ale nic nie mówi. Jeden z Ludzi-Flag, chudy gość, opowiada mi o Meksykanach zakręconych na punkcie sandałów huaraches. Doris Delay opowiada mi…
– Oni lecą własnym frikiem – ciągnie Hassler – i choć nie wygląda to na nic wielkiego, dochodzą do transcendencji tego kitu. To stara trójca, Siła, Stanowisko, Władza; dlaczego mieliby wielbić starych bogów i stare formy władzy…
– Precz z Bogiem… eeehhhhh… Precz z Bogiem…
To głos zza kotary z koca gdzieś z boku. Ktoś podłącza się do tego, co powiedział Hassler.
– Precz z Bogiem. Niech żyje Diabeł.
O dziwo, to rozmarzony, senny głos. Kotara się odsłania i ukazuje się żylasty, drobny gość, podobny do pirata. Za nim, z tyłu za kotarą, piętrzą się najróżniejsze kable, instrumenty, konsolety, głośniki, błyszczący stos elektroniki i tam właśnie gra taśma… „W Kopalni Nigdzie…” Facet przypomina pirata, jak wspomniałem, z czarnymi włosami ściągniętymi do tyłu w stylu Tarzana, z wąsami i złotym kółkiem w lewym uchu. Rozgląda się sennie. Tak naprawdę to jeden z Hell’s Angel. Nazywa się Freewheeling Frank. Nosi barwy Hell’s Angels, to znaczy kurtkę z insygniami, kurtkę z obciętymi rękawami i rysunkami czaszki w hitlerowskim hełmie, skrzydeł i wielu innych tajemniczych symboli.
– Precz z Bogiem – mówi Freewheeling Frank. – Precz z wszelkimi formami… formami… – a słowa gasną sennie, choć wciąż rusza wargami i tak jakoś pochyla głowę i ciężkim krokiem oddala się w mrok, w stronę autobusu, wymachując rękami, raz jedną, raz drugą, jak Cassady, i już jest na swoim tripie, jak Cassady, no i dobrze, to Hell’s Angel… a Hassler myje zęby po każdym posiłku, w samym środku ekonomii opartej na blaszanej puszce ze stacji Shella… I wtedy pojawia się Kesey.

 
Wesprzyj nas