Książka Doroty Terakowskiej, która stanowi kolejny krok w poszukiwaniach przez autorkę odpowiedzi na najistotniejsze pytania egzystencjalne.


Fabuła rozwija się w dwóch przenikających się poziomach: pierwszy ziemski, gdzie rozgrywa się historia dziewczynki, która utraciła swego Anioła Stróża i stara się go odzyskać. Drugi kosmiczny, gdzie Anioł Stróż walczy ze swym ciemnym bratem bliźniakiem i pozbawiony mocy spada na ziemię.

Powieść zarówno dla młodzieży jak i dorosłych, jest próbą przedstawienia złożonych relacji pomiędzy dobrem a złem, między porządkiem ziemskim a boskim, wiarą i wiedzą, między człowieczeństwem a boskością.

Pod względem fabularnym powieść poprowadzona jest brawurowo i czyta się ją jednym tchem.

Dorota Terakowska (1938-2004) – pisarka i dziennikarka. Po uzyskaniu dyplomu z socjologii była pracownikiem naukowym w Pracowni Socjologii Kultury przy Pałacu pod Baranami. Redaktorka i publicystka „Gazety Krakowskiej”, „Przekroju” oraz „Zeszytów Prasoznawczych”. Była współzałożycielem i współpracowniczką „Czasu Krakowskiego” (1990).
Od wydania swojej drugiej książki, „Gumy do żucia” (1986) poświęciła się literaturze. Była autorką książek dla dzieci i młodzieży chętnie czytanych także przez dorosłych. Otrzymała trzy nagrody polskiej sekcji IBBY – Światowej Rady Książek dla Młodzieży za powieści: „Córka czarownic” (1992), „Samotność bogów” (1998) i „Tam gdzie spadają Anioły” (1999), w 1998 roku została nominowana do Paszportu Polityki.

 
Dorota Terakowska
Tam gdzie spadają anioły
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tej edycji: 12 października 2022
 
 


– Mamo! Ma­mu­siu! Anio­ły fru­ną po nie­bie! – krzy­cza­ła Ewa, wbie­ga­jąc do pra­cow­ni mat­ki. Ko­le­ba­ła się za­baw­nie na swych krót­kich, nie­pew­nych nó­żkach i Anna po­my­śla­ła z roz­ba­wie­niem, że mała ma ka­czy chód. Oczy­wi­ście, wy­ro­śnie z tego, sko­ńczy­ła do­pie­ro pięć lat… Zer­k­nęła na có­recz­kę, uśmiech­nęła się z po­bła­żli­wą czu­ło­ścią i wró­ci­ła do pra­cy.
– Mamo! Ma­mu­siu! Cho­dź! Szyb­ko! Anio­ły fru­ną po nie­bie! Anio­ły! – wo­ła­ła nie­cier­pli­wie Ewa. Szar­pa­ła mat­kę za spód­ni­cę, usi­ło­wa­ła schwy­cić ją za rękę, lecz ta za­jęta była swo­ją pra­cą. W sku­pie­niu mo­de­lo­wa­ła bry­łę szyb­ko schnącej gli­ny. Ro­bi­ła to już dru­gi mie­si­ąc i wci­ąż była nie­za­do­wo­lo­na. Rze­źba mało przy­po­mi­na­ła wy­ma­rzo­ną Pie­tę. Ta Pie­ta – Pie­ta Anny – mia­ła być inna niż kla­sycz­ne: mat­ka nie będzie roz­pa­czać po utra­cie dziec­ka, ale z po­wo­du prze­śla­du­jące­go je złe­go losu. Jej dziec­ko nie uma­rło – wci­ąż żyje, lecz cier­pi. Mat­ka musi za­tem mieć tra­gicz­ny wy­raz ust, czu­jące i nie­szczęśli­we spoj­rze­nie, przej­mu­jący ból wi­docz­ny w ry­sach. Tym­cza­sem rysy rze­źby są mar­twe; cze­goś im bra­ku­je. Cze­go, u dia­bła?!
Anna znów za­nu­rzy­ła ręce w mo­krej, kle­istej gli­nie i przy­ło­ży­ła je do wklęsłych po­licz­ków wiel­kiej, ob­cej gło­wy. Prze­cież mia­ła to być twarz zna­jo­ma i bli­ska. Zmru­ży­ła oczy i jesz­cze raz przyj­rza­ła się swe­mu dzie­łu. „Obrzy­dli­wy gniot”, po­my­śla­ła z ura­zą do sie­bie i świa­ta.
– Mamo! Ma­mu­siu! Anio­ły fru­ną po nie­bie! Są wła­śnie nad na­szym do­mem! Cho­dź, zo­bacz! Już! Te­raz! – krzy­cza­ła mała Ewa, szar­pi­ąc mat­kę za skraj suk­ni. Tak bar­dzo chcia­ła, żeby mat­ka wzi­ęła ją za rękę i wy­szła przed dom zo­ba­czyć nie­sa­mo­wi­ty wi­dok, któ­ry zwró­cił jej uwa­gę, gdy ba­wi­ła się w ogro­dzie. Lecz mat­ka na­dal nie re­ago­wa­ła, sku­pio­na na pra­cy.
…jesz­cze przed chwi­lą Ewa po­le­wa­ła wodą zie­mię, ugnia­ta­ła ją jak cia­sto i, na­śla­du­jąc mat­kę, usi­ło­wa­ła wy­rze­źbić kota. Ale kot wci­ąż nie był koci. Znisz­czy­ła go więc jed­nym ru­chem, by za­cząć wszyst­ko od nowa – i wła­śnie wte­dy usły­sza­ła nad sobą zra­zu de­li­kat­ny i od­le­gły, a po­tem ro­snący, i wresz­cie nie­zwy­kle po­tężny ło­pot skrzy­deł. Pod­nio­sła gło­wę – i uj­rza­ła… Anio­ły. Mnó­stwo Anio­łów. Fru­nęły na tyle wy­so­ko, że nie mo­żna było roz­ró­żnić po­je­dyn­czych syl­we­tek, a za­ra­zem na tyle ni­sko, że nie mia­ło się wąt­pli­wo­ści, kim są uno­szące się po­mi­ędzy Nie­bem a Zie­mią skrzy­dla­te Isto­ty. Nie pta­ki i nie mo­ty­le. Anio­ły.
Mama musi się śpie­szyć, je­śli chce je uj­rzeć. Anio­ły za chwi­lę mogą się skryć za chmu­rą lub la­sem, czy wręcz roz­pły­nąć w po­wie­trzu. Na pew­no nie la­ta­ją co­dzien­nie, sko­ro Ewa wi­dzi je pierw­szy raz w ca­łym swo­im, niby krót­kim, lecz dla niej bar­dzo dłu­gim ży­ciu. Je­śli mama na­tych­miast nie prze­rwie pra­cy i nie zej­dzie, Anio­ły od­fru­ną. A wów­czas nikt nie uwie­rzy, że na­praw­dę tu były. Na­wet bab­cia.
– Ma­mu­siu! Mamo! Anio­ły! Sły­szysz skrzy­dła?! Cho­dź!
Lecz Anna tyl­ko po­de­szła do okna, uchy­li­ła je, na­wet nie wy­gląda­jąc, i zno­wu wpa­trzy­ła się w rze­źbę. Wraz z rze­śkim, wil­got­nym za­pa­chem po­wie­trza do pra­cow­ni wpa­dł cha­rak­te­ry­stycz­ny, gło­śny szum, jaki wy­da­ją set­ki po­tężnych skrzy­deł.
Wędrow­ne pta­ki. Więc to już wio­sna, po­my­śla­ła z prze­lot­nym zdzi­wie­niem, gdyż pra­cu­jąc, za­po­mi­na­ła o po­rze roku, a na­wet dnia.
Ode­szła od okna i znów zbli­ży­ła się do swej nie­uda­nej Pie­ty. Wsa­dzi­ła ręce w lep­ką, żó­łta­wą gli­nę, czu­jąc jej obcy chłód. Zły znak. Gdy rze­źbi­ła w zgo­dzie z sobą, gli­na wy­da­wa­ła się cie­pła. Lecz Anna rzad­ko po­wo­do­wa­ła się uczu­cia­mi, częściej ro­zu­mem. Nie wie­rzy­ła w in­tu­icję, o któ­rej tyle roz­pra­wia­li jej ko­le­dzy ar­ty­ści, lecz w upo­rząd­ko­wa­ną, lo­gicz­ną pra­cę mó­zgu. Dzie­ło na­le­ża­ło naj­pierw za­pla­no­wać, na­stęp­nie roz­ry­so­wać w szki­cow­ni­ku i w ko­ńcu wy­ko­nać. Pra­ca jak inne. Ar­ty­ści wie­rzący w na­tchnie­nie bu­dzi­li w An­nie po­dejrz­li­wo­ść.
– Anio­ły… – po­wtó­rzy­ła w za­my­śle­niu. – Ład­nie na­zwa­łaś pta­ki, có­recz­ko. Mu­szą być duże, sko­ro ich skrzy­dła tak gło­śno ło­po­cą. To żu­ra­wie, ła­będzie czy dzi­kie kacz­ki?
– To nie pta­ki, ma­mu­siu. Anio­ły. Prze­cież mó­wi­łam… – po­wie­dzia­ła Ewa z wy­rzu­tem.
Czy mama nie ro­zu­mie? Prze­cież od dłu­ższej chwi­li Ewa z na­ci­skiem po­wta­rza, że nad ich do­mem, po­mi­ędzy Nie­bem a Zie­mią fru­ną Anio­ły! Nie mówi o pta­kach! Zresz­tą żad­nych pta­ków na nie­bie nie wi­dać, tak jak­by wy­stra­szy­ły się wi­ęk­szych od nich fru­wa­jących stwo­rzeń.
– Tak, tak, Anio­ły… – po­wtó­rzy­ła z roz­tar­gnie­niem Anna, nie od­ry­wa­jąc oczu od rze­źby. – Idź je obej­rzeć, bo to rzad­ki wi­dok. Przy­la­tu­ją tyl­ko raz w roku, na wio­snę, wra­ca­jąc z cie­płych kra­jów. Tam miesz­ka­ją zimą. Wkrót­ce będziesz się o tym uczyć. No, idź, idź, bo ci uciek­ną – do­da­ła nie­cier­pli­wie, chcąc po­zbyć się ma­łej.
Mi­ło­ść do dziec­ka nie zmie­nia fak­tu, że ono bar­dziej utrud­nia, niż uła­twia pra­cę, po­my­śla­ła z krót­ko­trwa­łą, choć moc­ną iry­ta­cją. Jan miał pil­no­wać, żeby nikt nie wcho­dził do pra­cow­ni, gdy ona rze­źbi – lecz Jan pew­nie sie­dzi przy kom­pu­te­rze i poza In­ter­ne­tem nie wi­dzi bo­że­go świa­ta. Dla nie­go wła­śnie ten świat – sztucz­ny, stwo­rzo­ny w ca­ło­ści przez świa­do­my ludz­ki ge­niusz, a nie przez siły przy­ro­dy czy przy­pad­ku, był cie­kaw­szy niż rze­czy­wi­sty, stwo­rzo­ny przez… przez kogo?
Re­li­gij­no­ść Anny była chwiej­na. Ucie­ka­ła się do Boga jak wszy­scy, gdy mia­ła kło­po­ty lub cier­pia­ła. Ale cier­pia­ła rzad­ko lub wca­le. Ży­cie oszczędza­ło jej wi­ęk­szych kło­po­tów. Na co dzień była za­tem da­le­ko od Boga, często na­wet w nie­go wąt­pi­ła. Naj­bar­dziej li­czył się dla niej świat jej twór­czych wy­obra­żeń. I nie było w nim miej­sca ani dla Boga, ani dla na­tu­ry. Nie sądzi­ła, by sztu­ka mia­ła obo­wi­ązek czcić bó­stwa lub od­wzo­ro­wy­wać przy­ro­dę. Jej zda­niem, świat sztu­ki był świa­tem ca­łko­wi­cie od­ręb­nym, rządzo­nym usta­lo­ny­mi, lecz wła­sny­mi re­gu­ła­mi, bar­dziej przej­rzy­sty­mi niż ziem­skie czy nie­bia­ńskie.
Dla ma­łej Ewy za­pew­ne naj­wa­żniej­sza była praw­dzi­wa i bli­ska Mat­ka Zie­mia: wio­sen­ne roz­kwi­ta­nie traw i kwia­tów, chmu­ry śmi­ga­jące po nie­bie i ło­pot pta­sich skrzy­deł – po­my­śla­ła prze­lot­nie Anna i da­jąc có­recz­ce żar­to­bli­we­go klap­sa, wy­pchnęła ją za drzwi. To dziec­ko było ko­cha­ne i nie­po­wta­rzal­ne, jej wła­sne, lecz te­raz prze­szka­dza­ło.
– Idź, idź… – po­wtó­rzy­ła i sta­ran­nie za­mknęła za Ewą drzwi.
Ło­pot skrzy­deł wci­ąż do­bie­gał zza okna, lecz Anna, za­jęta swy­mi my­śla­mi, nie zwra­ca­ła na nie­go uwa­gi, mimo że przy­brał na sile; zda­wał się pły­nąć ze­wsząd, z ka­żdej stro­ny nie­bo­skło­nu – i brzmiał jak mu­zy­ka. Wy­da­wa­ło się, że ktoś za­sia­dł do po­tężnych or­ga­nów i ude­rzał w kla­wia­tu­rę, wy­do­by­wa­jąc dźwi­ęki przy­po­mi­na­jące dzi­ką i po­ry­wa­jącą pie­śń. Ale na­tręt­na mu­zy­ka pta­sich skrzy­deł prze­szka­dza­ła An­nie, więc za­trza­snęła okno, na­wet nie wy­gląda­jąc. Cóż mo­gła tam zo­ba­czyć? Ten sam co za­wsze ogród, łąkę za pło­tem i ciem­nie­jący na wid­no­kręgu las? I pta­ki, któ­rych tu nie bra­ku­je.
Do­le­pi­ła te­raz ma­lut­ką grud­kę gli­ny do ust Pie­ty, ufor­mo­wa­ła ją pal­ca­mi i – zdu­mio­na, stwier­dzi­ła, że uzy­ska­ła do­kład­nie ten efekt, o któ­rym ma­rzy­ła od dwóch mie­si­ęcy: usta rze­źby wy­ra­ża­ły roz­pacz i bez­gło­śnie, przej­mu­jąco wo­ła­ły o ra­tu­nek. „Wspa­nia­le” – szep­nęła do sie­bie i za­mknęła dru­gie okno. Szum, któ­ry do­bie­gał z ze­wnątrz, de­ner­wo­wał ją. Przy­po­mnia­ła so­bie, że Gu­sta­wo­wi Mah­le­ro­wi pod­czas kom­po­no­wa­nia prze­szka­dzał wła­śnie śpiew pta­ków, to­też jego żona prze­ga­nia­ła je z oko­lic domu. Tak, ona też, two­rząc swo­je nie­po­wta­rzal­ne rze­źby, lu­bi­ła od­ci­ąć się od wszyst­kich świa­tów, któ­re ją ota­cza­ły: świa­ta Zie­mi i na­tu­ry, mia­sta i cy­wi­li­za­cji, a na­wet ro­dzi­ny.
Mała Ewa, roz­ża­lo­na obo­jęt­no­ścią mat­ki, zbie­gła z tu­po­tem po scho­dach, a duża Anna wró­ci­ła do swo­jej chwi­la­mi mało wdzi­ęcz­nej, to zno­wu po­ry­wa­jącej ją pra­cy. Wspa­nia­ły jest mo­ment, w któ­rym się do­strze­że, że wy­ma­rzo­ne dzie­ło jest bli­skie ide­ału. Strasz­ny – gdy ide­ał od­da­la się, a jego miej­sce zaj­mu­je to­por­ny, obcy gniot; coś, co mia­ło być wy­ra­fi­no­wa­ną rze­źbą, jest tyl­ko wiel­ką, bez wy­ra­zu bry­łą gli­ny. W ta­kich chwi­lach Anna wo­la­ła­by być urzęd­nicz­ką na po­czcie lub go­spo­dy­nią do­mo­wą. Przy­naj­mniej mia­ła­by spo­koj­ną pra­cę. Źle nada­ny prze­kaz czy za­ka­lec w cie­ście nie kłu­ły­by tak bo­le­śnie jak nie­uda­na Pie­ta.
– Anio­ły… – po­wtó­rzy­ła z roz­ba­wie­niem i skry­tą iry­ta­cją. – Mnie też by się przy­dał Anioł, dzi­ęki któ­re­mu spły­nęło­by na mnie to rze­ko­me na­tchnie­nie!
A prze­cież na­tchnie­nie, w któ­re nie wie­rzy­ła, spły­nęło na nią na jed­ną kró­ciut­ką chwil­kę – i umknęło. Znów sta­ła bez­sil­na przed obo­jęt­ną na jej zma­ga­nia gli­nia­ną po­sta­cią.

 
Mała Ewa wy­szła przed dom i sta­nęła w ogród­ku z za­dar­tą wy­so­ko gło­wą. Po nie­bie wci­ąż fru­nęły Anio­ły. Było ich set­ki. Całe sta­do. Sta­do…? O Anio­łach chy­ba nie wy­pa­da mó­wić, że są sta­dem? Więc czym? Dziew­czyn­ka nie wie­dzia­ła. Anio­ły tym­cza­sem kłębi­ły się, fru­nęły to wy­żej, to zno­wu ni­żej, pły­nęły, ta­ńczy­ły w prze­stwo­rzach, ich bia­łe skrzy­dła zaś mie­ni­ły się zło­ci­ście w pro­mie­niach sło­ńca.
…nie. Nie­praw­da. Wśród bia­ło­zło­tych były też Anio­ły Czar­ne. Ewa po­cząt­ko­wo ich nie do­strze­gła, bio­rąc je za ciem­ne, bu­rzo­we chmu­ry, lecz te­raz wy­ra­źnie od­ró­żni­ła Bia­łe od Czar­nych i na­wet wy­da­ło się jej, że tych dru­gich jest wi­ęcej. Cze­rń mia­ła w so­bie po­łysk, gdyż po­chła­nia­ła pro­mie­nie sło­ńca, krad­nąc jego blask. W urze­ka­jącym pi­ęk­nie tego wi­do­ku było coś zło­wiesz­cze­go – nie tyl­ko har­mo­nia i wdzi­ęk. Czar­ne wy­da­wa­ły się za­gra­żać Bia­łym. Dziew­czyn­ka wy­czu­ła to in­stynk­tem, gdyż Anio­ły znaj­do­wa­ły się na tyle wy­so­ko, że trud­no było stwier­dzić, co wła­ści­wie tam ro­bią. Czy tyl­ko fru­ną? Czy też wal­czą ze sobą, tak jak ja­strzębie ze sta­dem sy­no­gar­lic? Nie­mo­żli­we, prze­cież – jak mó­wi­ła bab­cia – Anio­ły są do­bre i ła­god­ne!

 
Wesprzyj nas