Historia o samotności, wierze i nieuchronności zmian. „Samotność Bogów” Doroty Terakowskiej jest książką piękną, napisaną swobodnie, językiem czystym, dość misternie skomponowaną, przywodzącą na myśl Tolkiena.


Przodkowie Jona bali się świata. Pragnęli obecności kogoś, kto byłby potężniejszy niż żywioły i przyroda. Powoływali więc do życia różne nadprzyrodzone istoty, ale one nie dawały im oparcia. W końcu z ludzkiej potrzeby narodził się Światowid. Szybko urósł w siłę i stał się okrutny.

Teraz plemię Jona przyjęło wiarę w Boga Dobroci, odsuwając się od starych bóstw. Oddzielają je od nich rzeka, puszcza i – Tabu. Mały Jon przekracza zakazaną granicę i dociera do opuszczonego Światowida.

Czego bóg zażąda od Jona? Dokąd zawiedzie go Kamienna Droga?

***

Dorota Terakowska pisze książki czytane zarówno przez dzieci i młodzież, jak i przez dorosłych. Młodsi czytelnicy kochają ich magiczną atmosferę, starsi doceniają pracę, jaką włożyła autorka w „wymyślenie własnej wersji literatury”.
Przemysław Czapliński

„Samotność Bogów” Terakowskiej jest książką piękną, napisaną swobodnie, językiem czystym, dość misternie skomponowaną, przywodzącą na myśl Tolkiena… Mądrą, uczącą miłości do życia zwyczajnego i otwartości na niezwykłość.
Piotr Śliwiński, „Megaron”

***

Książka wyróżniona przez Polską Sekcję IBBY, rekomendowana przez jury do Paszportu „Polityki” i nominowana do nagrody pisarzy fantasy Srebrny Glob.

Dorota Terakowska (1938-2004) – pisarka i dziennikarka. Po uzyskaniu dyplomu z socjologii była pracownikiem naukowym w Pracowni Socjologii Kultury przy Pałacu pod Baranami. Redaktorka i publicystka “Gazety Krakowskiej”, “Przekroju” oraz “Zeszytów Prasoznawczych”. Była współzałożycielem i współpracowniczką “Czasu Krakowskiego” (1990).
Od wydania swojej drugiej książki, “Gumy do żucia” (1986) poświęciła się literaturze. Była autorką książek dla dzieci i młodzieży chętnie czytanych także przez dorosłych. Otrzymała trzy nagrody polskiej sekcji IBBY – Światowej Rady Książek dla Młodzieży za powieści: “Córka czarownic” (1992), “Samotność bogów” (1998) i “Tam gdzie spadają Anioły” (1999) , w 1998 roku została nominowana do Paszportu Polityki.

Dorota Terakowska
Samotność bogów
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tej edycji: 12 października 2022
 
 


War­kot bęb­nów wci­ąż na­bie­rał tem­pa i brzmiał te­raz jak stu­kot ty­si­ąca ko­ńskich ko­pyt, cwa­łu­jących po Ka­mien­nej Dro­dze. Na tę Dro­gę, po dru­giej stro­nie Rze­ki, Jon tra­fił przez przy­pa­dek, ale nim usze­dł kil­ka­dzie­si­ąt kro­ków, wstrzy­mał go głos sza­ma­na. Sza­man, sta­ry i zgar­bio­ny, stał na wła­ści­wym brze­gu, gdzie zbie­ga­ły się ście­żki z Wio­ski, był nie­wi­docz­ny dla oczu chłop­ca, a jed­nak chło­piec usły­szał jego czy­ste, wy­ra­źne wo­ła­nie:
– Jon! Wra­caj! Tabu!
Jon nie mu­siał słu­chać sza­ma­na. Wła­dza sza­ma­nów for­mal­nie sko­ńczy­ła się, wszy­scy w Ple­mie­niu po­ko­cha­li już inne Bó­stwo – zwa­ne naj­częściej Bo­giem Do­bro­ci. Nie po­trze­bo­wa­ło Ono ple­mien­nych cza­row­ni­ków, gdyż nowe ry­tu­ały od­pra­wia­li przy­by­li z Da­le­kie­go Kra­ju ka­pła­ni. A jed­nak choć Bóg Do­bro­ci pa­no­wał już pra­wie pó­łto­rej set­ki lat, po śmier­ci po­przed­nie­go sza­ma­na Ple­mię wy­bra­ło na­stęp­ne­go – i ka­pła­ni przy­mknęli na to oczy. Ow­szem, sza­ma­ni słu­ży­li daw­nym, od­rzu­co­nym bó­stwom – „ba­łwa­nom”, jak upar­cie mó­wił młod­szy ka­płan – lecz chro­ni­li też Wio­skę przed ich ze­mstą i le­czy­li lu­dzi z cho­rób. Ka­pła­ni, w prze­ci­wie­ństwie do sza­ma­nów, byli ucze­ni w pi­śmie, ni­g­dy nie ule­ga­li prze­sądom i nie­śli – Jon ko­chał to sło­wo – Cy­wi­li­za­cję, nie umie­li jed­nak ra­dzić so­bie ze sta­ry­mi Bo­ga­mi, z ich mści­wą na­tu­rą, ani z cho­ro­ba­mi nęka­jący­mi lu­dzi z Ple­mie­nia. Nie­któ­rzy szep­ta­li na­wet, że część tych cho­rób – wcze­śniej nie zna­nych w Wio­sce – przy­nie­śli z sobą, z ró­żnych Da­le­kich Kra­jów i zza mórz, wła­śnie lu­dzie w dłu­gich suk­niach. Sza­ma­ni na­uczy­li się je le­czyć, mi­nęło jed­nak wie­le lat, nim od­kry­li, ja­kie zio­ła są na­praw­dę sku­tecz­ne, a któ­re na­le­ży do­pie­ro wy­ho­do­wać, krzy­żu­jąc ró­żne ga­tun­ki z po­mo­cą ca­łkiem no­wych za­klęć. Nim się tego na­uczy­li, wie­lu lu­dzi w Ple­mie­niu zma­rło na dzi­wacz­ne, nie­zna­ne cho­ro­by, ale już nie sza­man – w ry­tu­al­nym stro­ju i w strasz­nej ma­sce – od­pro­wa­dzał ich w ostat­nią Dro­gę. Rolę tę wzi­ęli na sie­bie ka­pła­ni, na­wet nie py­ta­jąc, czy Kra­ina, ku któ­rej wio­dą umie­ra­jących, im od­po­wia­da. Wy­gląda­ło, że wie­dzie­li le­piej niż Ple­mię, co jest dla lu­dzi z Pusz­czy do­bre i co słu­ży Cy­wi­li­za­cji.
Ka­pła­ni za­tem wci­ąż jesz­cze to­le­ro­wa­li obec­no­ść ostat­nie­go sza­ma­na (kie­dyś było ich wie­lu); uda­wa­li, że go nie do­strze­ga­ją, a cza­sem ze­zwa­la­li na ry­tu­al­ne bęb­nie­nie w cza­sie daw­nych świ­ąt – nie zga­dza­li się je­dy­nie na skła­da­nie krwa­wych ofiar bó­stwom. Daw­ni Bo­go­wie po­trze­bo­wa­li ich – Bóg Do­bro­ci nie tyl­ko ich nie przyj­mo­wał, ale wręcz po­tępiał. Na ra­zie.
Dziś wła­śnie była Noc Sta­rych Bo­gów, a wła­ści­wie naj­wa­żniej­sze­go z nich, któ­re­go jed­nak ni­g­dy nie wy­mie­nia­ło się z imie­nia, aby go szyb­ciej i ła­twiej za­po­mnieć. Dla­te­go bęb­ny za­częły wy­bi­jać swój rytm za­raz po zmro­ku, a gdy za­pa­dła noc, ich rytm był już sza­le­ńczo szyb­ki, a bęb­ni­ący mo­krzy od potu. Pot spły­wał po na­gich cia­łach, wiel­ki­mi kro­pla­mi ska­py­wał na zie­mię, wsi­ąkał w nią – jako prze­bła­gal­ny dar Ple­mie­nia dla po­rzu­co­ne­go już bez­i­mien­ne­go Boga. Bęb­ny dud­ni­ły pra­wie pół doby, ale ka­pła­ni skry­li się w świ­ąty­ni i uda­wa­li, że nie sły­szą.
Jon był za mały, by ude­rzać w bęb­ny. Tego przy­wi­le­ju do­stępo­wa­li tyl­ko mło­dzi mężczy­źni, a Jo­no­wi do męskie­go wie­ku bra­ko­wa­ło ośmiu lat. Ale, jak wszy­scy chłop­cy z Ple­mie­nia, ku­cał w po­bli­żu bęb­nia­rzy i słu­cha­jąc ich mo­no­ton­ne­go ryt­mu, bez­wied­nie ki­wał się w jego takt ca­łym cia­łem. I my­ślał. My­ślał o Ka­mien­nej Dro­dze. Już od wie­lu dni i nocy roz­my­ślał o Ka­mien­nej Dro­dze.
Od­krył ją przy­pad­kiem. Przy­pa­dek spo­wo­do­wał, że Jon zła­mał Tabu i prze­do­stał się na dru­gą stro­nę Rze­ki w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu. Wszy­scy w Ple­mie­niu wie­dzie­li, że od cza­su przy­by­cia lu­dzi w dłu­gich suk­niach i uzna­nia no­we­go Boga Rze­kę prze­kra­cza się tyl­ko jed­nym bro­dem, nie tym na­prze­ciw Wio­ski, lecz tym dużo po­ni­żej jej ostat­nich chat. Bród na­prze­ciw Wio­ski, naj­bli­ższy i z po­zo­ru naj­do­god­niej­szy, prze­stał w ogó­le być uży­wa­ny. Stał się Tabu.
– Dla­cze­go? – za­gad­nął raz chło­piec swe­go ojca, gdy umiał już sta­wiać wła­ści­we py­ta­nia i słu­chać od­po­wie­dzi.
– Prze­cież ko­cha­my już tyl­ko Boga Do­bro­ci – od­pa­rł nie­ja­sno oj­ciec.
Po­cząt­ko­wo Jon nie po­jął sen­su od­po­wie­dzi ani zwi­ąz­ku Boga Do­bro­ci z bro­dem. Gdy po paru mie­si­ącach ów sens do nie­go do­ta­rł – nie wia­do­mo w jaki spo­sób, w Ple­mie­niu ni­g­dy się o tym gło­śno nie mó­wi­ło – Jon za­czął śle­dzić sza­ma­na. Nie wąt­pił, że ten musi cza­sem prze­by­wać sta­ry bród w za­ka­za­nym miej­scu i wędro­wać w głąb Pusz­czy po tam­tej stro­nie Rze­ki. A jed­nak – mimo czu­wa­nia o świ­cie, po zmro­ku, a na­wet nocą – chło­piec ni­g­dy nie przy­ła­pał sza­ma­na na na­ru­sza­niu Tabu. Wte­dy zro­zu­miał, że ka­pła­ni to­le­ru­ją obec­no­ść sta­re­go cza­row­ni­ka ta­kże z in­nych przy­czyn: nie tyl­ko strze­gł on Wio­ski przed ze­mstą sta­rych bóstw i le­czył lu­dzi; dbał rów­nież o to, by nikt z Ple­mie­nia nie zła­mał Tabu, aby wszy­scy wy­pe­łnia­li na­ka­zy i za­ka­zy lu­dzi w dłu­gich suk­niach. W ten spo­sób – o dzi­wo – sza­man słu­żył po­śred­nio Bogu Do­bro­ci. Jona zdu­mia­ło to od­kry­cie.
Dru­gi brzeg był da­le­ko, więc mimo Tabu ko­bie­ty z Ple­mie­nia nie re­zy­gno­wa­ły z pra­nia w Rze­ce bli­sko Wio­ski, a dzie­cia­ki z kąpie­li. Prze­strze­ga­no tyl­ko jed­nej za­sa­dy: nie wol­no było prze­kro­czyć środ­ka nur­tu wody. I ni­g­dy nie było z tym kło­po­tów. Nikt na­wet nie pró­bo­wał zbli­żyć się do nie­wi­dzial­nej, lecz raz na za­wsze usta­lo­nej gra­ni­cy. Wszy­scy zresz­tą wie­dzie­li, że Tabu pęta lu­dziom ręce i nogi, odej­mu­je lek­ko­ść od­de­chu, dusi i zmu­sza ser­ce do tak szyb­kie­go bi­cia, że z tego roz­pędu może ono sta­nąć.
A jed­nak Jon zo­stał zmu­szo­ny do na­ru­sze­nia Tabu. Gdy wio­sną stop­nia­ły śnie­gi i za­raz po­tem pa­da­ły dłu­go­tr­wa­łe desz­cze, Rze­ka gwa­łtow­nie wez­bra­ła – i chło­piec mu­siał ją prze­pły­nąć w za­ka­za­nym miej­scu, by ra­to­wać Gaję. Tę nie­du­żą, pa­ro­let­nią dziew­czyn­kę po­rwał prąd w cza­sie za­ba­wy i znió­sł ku dru­gie­mu brze­go­wi. Dziec­ko to­pi­ło się, krzy­cząc roz­pacz­li­wie za ka­żdym ra­zem, gdy ży­wioł po­zwa­lał mu wy­chy­lić gło­wę po­nad fale, a lu­dzie z Ple­mie­nia sta­li nie­ru­cho­mo, bez­rad­ni. Tym bar­dziej bez­rad­ni, im szyb­ciej prąd zno­sił Gaję na dru­gi brzeg.
Tabu, o dzi­wo, było sil­niej­sze niż od­ruch nie­sie­nia po­mo­cy – cze­go Jon nie wie­dział. Było sil­niej­sze niż na­kaz ra­to­wa­nia ży­cia człon­ko­wi Ple­mie­nia, któ­rym była mała, bez­bron­na dziew­czyn­ka. Na­wet mat­ka Gai – któ­ra krzy­cząc dzi­ko, da­rła na so­bie suk­nie i ora­ła twarz pa­znok­cia­mi – nie żąda­ła od ni­ko­go, by ra­to­wał jej dziec­ko. Ba, nie rzu­ci­ła się na ra­tu­nek sama, mimo że do­sko­na­le umia­ła pły­wać, po­dob­nie jak inni człon­ko­wie Ple­mie­nia.
To Jon sko­czył do Rze­ki, nie py­ta­jąc ni­ko­go o zgo­dę. Nie przy­pusz­czał, że trze­ba o nią py­tać. Wie­dział tyl­ko, że trze­ba ra­to­wać czy­jeś ży­cie i że to jest wa­żniej­sze od wszel­kich Tabu czy ja­kich­kol­wiek za­ka­zów sta­rych lub no­wych Bo­gów. Zresz­tą nie za­sta­na­wiał się nad tym w swym dwu­na­sto­let­nim ro­zu­mie. Po pro­stu sko­czył. Kie­ro­wał się w stro­nę wci­ąż wi­docz­nej na po­wierzch­ni głów­ki Gai i dzi­wił się, że nic go nie wstrzy­mu­je, choć zbli­żał się co­raz bar­dziej do dru­gie­go brze­gu. Sza­man twier­dził, że Tabu au­to­ma­tycz­nie, jak nie­wi­dzial­na sieć, pęta umy­sł czło­wie­ka, pa­ra­li­żu­je jego zdol­no­ści fi­zycz­ne. Mimo to ru­chy rąk Jona były sil­ne i szyb­kie, nogi z ener­gią po­ko­ny­wa­ły rwący nurt, a dru­gi brzeg i gło­wa to­nącej były co­raz bli­żej. Gdy schwy­cił małą za wło­sy, po chwi­li po­czuł grunt i wkrót­ce stał na dru­gim brze­gu z Gają w ra­mio­nach. Po­ło­żył ją na ka­mie­niach i tak jak umiał, usu­wał jej wodę z płuc. Po chwi­li dziew­czyn­ka wes­tchnęła, na­bra­ła po­wie­trza i otwa­rła oczy. Jon za­krzyk­nął z ra­do­ści.
Rze­ka wy­śpie­wy­wa­ła swój bul­go­czący rytm, ła­mi­ący się o wy­sta­jące gła­zy, a mimo to chłop­ca ude­rzy­ła dziw­na ci­sza. Spo­dzie­wał się zwy­ci­ęskich okrzy­ków Ple­mie­nia, dzi­ęk­czyn­nych za­kli­nań mat­ki dziew­czyn­ki, po­chwal­ne­go po­hu­ki­wa­nia ojca – a tym­cza­sem lu­dzie sta­li po dru­giej stro­nie wody i mil­cze­li. W ten spo­sób Jon od­czuł, że zła­mał Tabu – nie od­czu­ły tego, wbrew prze­stro­gom star­szych, ani jego nogi, ani ręce, płu­ca czy ser­ce.
Jon nie czuł nic. Nic – poza ta­jem­ni­czym ze­wem na­kła­nia­jącym go, aby po­stąpił da­lej, w głąb Pusz­czy. Coś wo­ła­ło go, wzy­wa­ło, ci­ągnęło. Gdy­by nie mała Gaj­ka i nie­sa­mo­wi­te mil­cze­nie lu­dzi na dru­gim brze­gu, być może chło­piec od razu ru­szy­łby w gęstwi­nę Pusz­czy, gdzie, jak mu się wy­da­wa­ło, do­strze­gał Dro­gę. Ale mil­cze­nie Ple­mie­nia było wy­mow­niej­sze niż jego krzyk i sil­niej­sze niż cie­ka­wo­ść chłop­ca – wzi­ął więc ura­to­wa­ną dziew­czyn­kę na ręce i ru­szył w dół Rze­ki, by zna­le­źć uży­wa­ny przez wszyst­kich bród.
Gdy wró­cił do Wio­ski z Gają, któ­ra mo­gła już iść o wła­snych si­łach i ra­do­śnie pod­ska­ki­wa­ła, nikt nie po­dzi­ęko­wał mu za bo­ha­ter­ski czyn. Prze­ciw­nie: ko­bie­ty rzu­ca­ły wo­kół nie­spo­koj­ne spoj­rze­nia, mężczy­źni ob­ser­wo­wa­li go z po­nu­rą czuj­no­ścią, sza­man po­wie­dział: „Za­nim udasz się do świ­ąty­ni, mu­szę oka­dzić cię dy­mem.”
– Dla­cze­go? – zdzi­wił się Jon.
– Nie mo­żesz ska­lać domu Do­bre­go Boga tam­tym za­pa­chem…
– Ja­kim za­pa­chem? Pach­nę Rze­ką, rybą, si­to­wiem! – ob­ru­szył się chło­piec.
– Nie tyl­ko Rze­ką. I Rze­ka nie zmy­je tego za­pa­chu, a Ple­mię, na­wet two­ja mat­ka i oj­ciec, będzie cię uni­kać. – Sza­man po­kręcił gło­wą i nie py­ta­jąc Jona o zgo­dę, wci­ągnął go do swe­go na­mio­tu (tyl­ko on miesz­kał w na­mio­cie ze skór zwie­rząt; lu­dzie z Ple­mie­nia już daw­no zbu­do­wa­li so­bie so­lid­ne, drew­nia­ne lub ka­mien­ne domy. Po­dob­no w Mie­ście za­częto na­wet bu­do­wać domy z ce­gły. Cy­wi­li­za­cja!). Oka­dza­nie świ­ętym dy­mem było dłu­gie i męczące. Jo­no­wi kręci­ły się łzy w oczach, z nosa spły­wa­ły kro­ple, a w ustach rósł gorz­ki smak. Chło­piec zwy­mio­to­wał. Lecz sza­man miał ra­cję: gdy Jon wresz­cie wy­sze­dł z jego na­mio­tu, z prze­krwio­ny­mi od dymu ocza­mi, i udał się do świ­ąty­ni na mo­dli­twę, wszy­scy w Ple­mie­niu trak­to­wa­li go jak daw­niej – z ru­basz­ną ser­decz­no­ścią, cie­pło. Tyle że na­dal nikt nie dzi­ęko­wał za ura­to­wa­nie dziew­czyn­ki. Wy­da­wa­ło mu się, że mat­ka Gai spoj­rza­ła na nie­go z wdzi­ęcz­no­ścią, lecz nie wy­rze­kła sło­wa.
– Czy zro­bi­łem źle, ra­tu­jąc Gaję? – spy­tał Jon ojca, gdy za­sie­dli do wie­czor­ne­go po­si­łku. Ro­dzi­ce spoj­rze­li po so­bie, a oj­ciec rze­kł krót­ko:
– Zro­bi­łeś do­brze.
– Co więc zro­bi­łem źle? – do­cie­kał chło­piec.
– By­łeś na dru­gim brze­gu.
– Prze­cież ona to­pi­ła się tam, nie tu! Jak ina­czej mó­głbym ją ura­to­wać?! – za­wo­łał chło­piec.
Ro­dzi­ce mil­cze­li, nie pa­trząc na syna. Jon po raz pierw­szy po­jął, że Ple­mię mil­czy ta­kże wte­dy, gdy nie wie, jak się za­cho­wać. Trze­ba ra­to­wać to­nące dziec­ko, ale nie wol­no prze­kra­czać Rze­ki – oto dwa wy­klu­cza­jące się na­ka­zy. To one wy­wo­ła­ły w lu­dziach po­ra­ża­jące, ka­mien­ne mil­cze­nie. I strach.
A jed­nak bar­dziej niż to mil­cze­nie, bar­dziej niż krót­ko­trwa­łe od­rzu­ce­nie przez wła­sne Ple­mię Jon za­pa­mi­ętał ów dziw­ny zew dru­gie­go brze­gu, tam­to pa­lące pra­gnie­nie, aby we­jść w gęstą Pusz­czę, od­na­le­źć prze­czu­wa­ną Dro­gę (nie wi­dział jej, wy­czuł tyl­ko jej obec­no­ść w re­gu­lar­nym prze­świ­cie po­przez wy­so­ką ścia­nę lasu) i… i co? Tego wła­śnie nie wie­dział. I to za­pra­gnął zba­dać.
De­cy­zji nie pod­jął na­gle; ta myśl przy­cho­dzi­ła do nie­go krok po kro­ku, od­ga­niał ją, ale wra­ca­ła. Przy­sia­dał na pniach nad Rze­ką i wpa­try­wał się w dru­gi brzeg, w czar­ną, skłębio­ną ścia­nę Pusz­czy. Pusz­cza wy­da­wa­ła się tam inna niż ta wo­kół Wio­ski: gęściej­sza, bar­dziej mrocz­na, z ciem­niej­szą niż za­zwy­czaj głębią. Drze­wa wy­da­wa­ły się tam wy­ższe i grub­sze, a Jon ni­g­dy nie wi­dział nad ich ko­ro­na­mi żad­ne­go pta­ka. Cho­ćby naj­mniej­sze­go. Chło­piec wpa­try­wał się w pra­wie czar­ny na tle nie­bie­skie­go nie­ba za­rys lasu – i my­ślał: Gdy by­łem na tam­tym brze­gu, po­wi­nie­nem się bać. Nie ba­łem się. Po­win­na spa­ść na mnie kara, bo zła­ma­łem Tabu. Nie spa­dła. Wszyst­ko po­win­no mnie tam od­rzu­cać. Coś mnie jed­nak wo­ła­ło. I wiem, że tam jest Dro­ga. Nie wiem skąd, ale wiem. Do­kąd pro­wa­dzi…?

 
Wesprzyj nas