Pełna magii i niesamowitych zdarzeń książka mistrzyni fantasy – Doroty Terakowskiej. Ta powieść porusza swą mądrością, trafia wprost do serca, ale także bawi – autorce bowiem nieobce jest poczucie humoru.
Ewa, młoda pisarka, spodziewa się dziecka. Pewnej nocy pod wpływem nagłego impulsu zjada korzeń tajemniczej, nieznanej rośliny. Kiedy przychodzi na świat rudowłosy Jonyk, nic nie zapowiada mających nastąpić dziwnych wydarzeń…
Do chwili gdy trzynastodniowe niemowlę zaczyna mówić całymi zdaniami, a w domu pojawia się Kot, nazwany przez rodzinę Kotykiem. To wysłannik z Krainy Tarota, w której Ewa i jej synek mają do spełnienia bardzo ważną misję…
Wyruszcie wraz z nimi w magiczną podróż po sennym świecie, gdzie przewodnikiem jest charyzmatyczny Kot i gdzie zło lubi igrać z istniejącym porządkiem.
Piękna, magiczna baśń o tym, co ważne, a może najważniejsze: o poszukiwaniu własnej tożsamości, o zrozumieniu samego siebie, o potrzebie szukania.
Michał Zając, „Guliwer”
Ta powieść porusza swą mądrością, trafia wprost do serca, ale także bawi – autorce bowiem nieobce jest poczucie humoru.
JW, „Polityka”
Dorota Terakowska (1938-2004) – pisarka i dziennikarka. Po uzyskaniu dyplomu z socjologii była pracownikiem naukowym w Pracowni Socjologii Kultury przy Pałacu pod Baranami. Redaktorka i publicystka „Gazety Krakowskiej”, „Przekroju” oraz „Zeszytów Prasoznawczych”. Była współzałożycielem i współpracowniczką „Czasu Krakowskiego” (1990).
Od wydania swojej drugiej książki, „Gumy do żucia” (1986) poświęciła się literaturze. Była autorką książek dla dzieci i młodzieży chętnie czytanych także przez dorosłych. Otrzymała trzy nagrody polskiej sekcji IBBY – Światowej Rady Książek dla Młodzieży za powieści: „Córka czarownic” (1992), „Samotność bogów” (1998) i „Tam gdzie spadają Anioły” (1999) , w 1998 roku została nominowana do Paszportu Polityki.
W krainie kota
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tej edycji: 15 czerwca 2022
Rozdział pierwszy
Około trzeciej zbudziła mnie nagląca myśl: Muszę iść do ogrodu, wykopać ten korzeń i zjeść.
Spojrzałam na męża: spał, poświstując lekko przez nos. Miał typowy jesienny katar. Za oknem noc rozpościerała bury, wilgotny płaszcz. Siąpiło. Mimo to wstałam cichutko z łóżka i boso, tylko w kusym podkoszulku, wymknęłam się z domu na dwór.
Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że TO rośnie w lewym górnym rogu, tuż przy płocie. Nie miałam latarki, ale wystarczyło, że wymacałam nać dłonią. Była mokra, szorstka, a zgnieciona w ręce, wydzielała ostry, świeży zapach. Wiedziałam, że nie wolno jej wyrywać, gdyż uszkodziłabym korzeń. Czułam, że muszę wygrzebać go z ziemi rękami, a nie na przykład motyką. Delikatnie. Niemal z czułością. Gdy podnosiłam go do ust, był jeszcze ciągle oblepiony gliną. Gryząc, czułam na języku drobinki ziemi. Korzeń miał cierpki smak niedojrzałej marchewki. Nać wyrzuciłam przez płot, do ogrodu sąsiadów. Potem wróciłam do łóżka i natychmiast zasnęłam.
Rano myślałam, że to mi się śniło. Ale mój mąż, który właśnie wstał, żeby iść do pracy, patrząc, jak przeciągam się leniwie w łóżku, nagle powiedział:
– No wiesz, Ewa…! Ja rozumiem, że kobiety w ciąży mają kaprysy i ogarnia je lenistwo, ale jak mogłaś wejść do łóżka z tak brudnymi nogami?!
Odrzuciłam kołdrę i spojrzałam: stopy miałam oblepione zaschłym biotem. Na podkoszulku też były ślady błota. Czyżby nocna wyprawa do ogrodu wcale mi się nie śniła? Była faktem?
…zacznę jednak od początku. Cztery miesiące temu nabrałam podejrzeń, że jestem w ciąży. Była właśnie niedziela, więc wyjątkowo wstałam z łóżka wcześniej niż mąż, zrobiłam śniadanie, a gdy je zjadłam, natychmiast pobiegłam do łazienki i zaczęłam rzygać jak kot. Gdy powtarzało się to przez kilka poranków, powiedziałam do Adama:
– Chyba jestem w ciąży! – i oboje spojrzeliśmy na siebie z radosnym uśmiechem.
Mój mąż jest lekarzem, więc wiedziałam, że będę pod najlepszą opieką. Posłusznie odstawiłam papierosy, ograniczyłam kawę do jednej filiżanki, jadłam lekkie potrawy, dużo owoców i warzyw. Brałam regularnie wszystkie przepisane przez Adama witaminy. Biegałam też co dzień wokół ogrodu łagodnym kłusem, a wieczorami wpadałam na osiedlowy basen, żeby popływać. Więc nie brakowało nam (mnie i Dziecku) niczego – ani odpowiedniej diety, ani ruchu, ani spokoju. Ani minerałów, witamin i diabli wiedzą czego jeszcze…
Skąd zatem tamtej nocy, w czwartym miesiącu ciąży, obudziło mnie naglące pragnienie wyjścia do ogrodu, wygrzebania z mokrej ziemi jakiegoś korzenia i schrupania go, razem z trzeszczącymi pod zębami drobinami ziemi? I dlaczego, u lichą nie powiedziałam o tym mężowi?! Przecież zawsze mówię mu WSZYSTKO! Jesteśmy fantastycznym wprost małżeństwem, już od 5 lat, i do tej nocy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. A jednak pożarcie tego korzenia – inaczej tego nazwać nie możną bo gryzłam go jak oszalała z głodu! – musiało pozostać moim sekretem. Tak czułam.
Przez następne miesiące mój brzuch wolniutko dojrzewał, jak owoc latem; w piersiach, które już wyczekiwały Dziecka czułam ucisk gromadzącego się mleka i wpadłam w stan łagodnej szczęśliwości. Zapomniałam o tamtej nocy, o ubłoconych nogach, o grzebaniu rękami w ciężkiej od wilgoci ziemi, i tym, że to na pewno nie było NORMALNE. Jeśli owo wspomnienie błądziło niekiedy gdzieś w mojej pamięci, to wkładałam je między sny.
Rodziłam pod koniec zimy, zwyczajnie, bez komplikacji i specjalnego bólu, choć gdyby go w ogóle nie było, czułabym się rozczarowana. Uważałam, że prawdziwe Dziecko musi przyjść na świat w prawdziwych bólach. Ten ból był mi bliski i dawał radość, a nie cierpienie. Trwał równo trzynaście godzin i trzynaście minut. Liczyłam.
– Dlaczego ty zawsze i we wszystkim musisz być inna niż pozostałe kobiety? – spytał mnie z rozczuleniem Adam, patrząc na Dziecko. Obmyte ze śluzu i krwi, spowite w białą, bawełnianą pieluszkę, niemowlę po raz pierwszy patrzyło na mnie z objęć męża, a ja patrzyłam na nie. Nad czołem miało kłąb mocno skręconych włosów w kolorze jaskrawej marchewki, skórę nienaturalnie jasną, jak przystało na rudzielca, a na nosie pojedynczy i mocno odcinający się od tła – brązowy pieg. W dodatku spoglądało na mnie jednym okiem przejrzyście błękitnym, jak niebo na tanim oleodruku, a drugim zielonym, jak trawa wiosną w naszym ogrodzie.
– Boże… – wyjąkałam, tracąc oddech. – Czy POZA TYM jest normalne?!
– Ależ tak… – uspokoił mnie mąż. – To jest chłopiec i on w ogóle jest normalny. I bardzo ładny. Nie martw się. Dorastając, zgubi te rude włoski i wyrosną mu nowe, ciemniejsze. A takie emaliowoniebieskie oczy mają wszystkie niemowlęta, i one także z wiekiem ściemnieją. Może nawet będą brązowe?
– Ale ono ma jedno oko błękitne, a drugie zielone – powiedziałam drżącym głosem.
– Bzdura – orzekł Adam, przyglądając się w skupieniu oczom Dziecka, które tymczasem łypnęło na mnie okiem zielonym, to błękitne zaś skierowało na niego.
– W dodatku ma zeza! – dodałam histerycznie.
– Większość niemowląt ma zeza, bo nie panują nad akomodacją wzroku. To też mija z wiekiem – oświadczył spokojnie mój mądry, nie tylko medycznie, mąż.
Miał rację. Dziecko było normalne. Normalnie płakało, a raczej darło się z całej siły w płucach, w dodatku głównie nocami. Normalnie jadło, na ogół z dużym apetytem. Normalnie machało rączkami i nóżkami, i gdy kładłam je na brzuszku, obracało na wszystkie strony ciekawską główkę. Normalnie robiło w pieluchy siusiu i kupkę. Wszystko miało normalne, poza kolorem włosów i dwoma kolorami oczu – jednak mój kochany mąż albo w ogóle tego nie widział, albo też uważał to za normalne. I w ten sposób, bardzo normalnie, minęło dwanaście dni.
Trzynastego dnia, około godziny trzynastej, mąż jak zwykle był w pracy, czyli w szpitalu, a ja, też jak zwykle, śpiewając głośno i fałszywie rockowy przebój, mieszałam na kuchence zupkę dla Dziecka. Za oknem świeciło słońce i wydawałoby się, że to już wiosną gdyby nie śnieg, który wciąż leżał na parapetach okien, w ogrodzie i nadal ciągle sypał dużymi, mokrymi płatkami.
W rytm nuconej melodii mieszałam energicznie tę zupkę (wszystkie zupki mają to do siebie, że lubią się przypalać, tak jak mleko zawsze wylatuje z garnka), gdy nagle usłyszałam za sobą GŁOS DZIECKA:
– K o t – powiedziało Dziecko głosem cienkim, srebrzystym i stanowczym. Odwróciłam się jak oparzona i spojrzałam na nie. Leżało sobie w nosidełku, ustawionym na dwóch krzesłach koło stołu w kuchni. Miało leniwy i spokojny wyraz twarzyczki. I n a p e w n o nic nie mówiło. Albowiem trzynastodniowe niemowlęta n i e m ó w i ą.
Już, już miałam odwrócić się z powrotem w stronę kuchenki, gdy Dziecko spojrzało na mnie uważnie, jednym zielonym, a drugim błękitnym okiem, i powtórzyło:
– Kot.
Mówiąc, nie otwierało ust, ale przecież doskonale słyszałam jego głos! Tym razem wbiłam w nie oczy i tkwiłam tak nieruchomo, mimo nasilonego swądu przypalającej się zupy.
– Kot topi się w beczce z deszczówką – powiedziało Dziecko tym razem całym, zbudowanym poprawnie zdaniem. Nadal nie otwarło przy tym ust, wręcz przeciwnie, miało je po niemowlęcemu zaciśnięte, w swojskim grymasie złości, jaki przybiera gdy zbyt długo leży w mokrym pampersie lub gdy chce jeść, a ja mu nie daję. Zatem miało zaciśnięte usta ALE MÓWIŁO!
– Kot! – powiedziało dźwięcznie po raz trzeci, ale tym razem z gniewem. – Kot topi się w beczce z deszczówką!
Nagle zrozumiałam. Zrozumiałam nie to, że MÓWI, choć nie powinno, ale CO mówi. I tak jak wtedy, tamtej nocy, gdy coś zmusiło mnie, abym pomknęła do ogrodu i zjadła jakiś korzeń, tak teraz też wiedziałam, że muszę natychmiast pędzić do beczki z deszczówką. Ale nie mogłam zostawić w kuchni samego Dziecka…!
– Przecież skoro MÓWI, równie dobrze może samo WYJŚĆ z nosidełka – pomyślałam irracjonalnie. Tyle że to wszystko było irracjonalne!
Porwałam Dziecko w ramiona i pobiegłam jak wariatka do mokrego, tym razem od śniegu, ogrodu. Beczka z deszczówką znajdowała się dokładnie z drugiej strony domu i bliżej by mi było do niej przez taras niż tylnym wyjściem z kuchni, ale ja już utraciłam zdolność logicznego myślenia. Wiedziałam tylko, że W BECZCE Z DESZCZÓWKĄ TOPI SIĘ KOT. Musi się topić, skoro tak powiedziało mi trzynastodniowe niemowlę, które nawet nosa w tym dniu nie wychyliło do ogrodu!
…biegłam, potykając się, przez zaśnieżony ogród, bo na gołych nogach miałam jedynie zsuwające się ciągle klapki. Kto, na Boga, myślałby w tej sytuacji o wkładaniu butów! Nie miałam też czasu zastanawiać się, gdzie pod śniegiem tkwią wystające resztki wiosennych klombów, a gdzie ścieżki, więc trzy razy rąbnęłam z całej siły na mokrą i zimną ziemię, pamiętając jednak, żeby za każdym razem unieść Dziecko w górę. Tym boleśniej uderzałam o przykryte śniegiem zamarznięte grudy.
Dopadłam w końcu beczki, która stała sobie spokojnie obok tarasu. Stała tak od dwóch lat, od czasu gdy Adam wymyślił, aby zamówić ją u bednarza, postawić koło rynny i gromadzić w niej deszczówkę na suche lato. Była sporo wyższa niż ja, więc głęboka najmniej na dwa i pół metra. I nie powinno w niej być nic prócz roztopionego śniegu. Tymczasem słyszałam dziwny, nieregularny plusk…
– O Boże… – powiedziałam, rozglądając się rozpaczliwie. Musiałam wspiąć się na beczkę, ale nie wiedziałam, co zrobić z Dzieckiem. Zwłaszcza że Dziecko miało na sobie tylko kusą koszulinę i cienkiego pampersa. Tymczasem niepokojący, a zarazem coraz bardziej rozpaczliwy plusk w wielkiej drewnianej beczce nasilał się. COŚ, tonąc, resztkami sił walczyło o życie…
Nie miałam czasu. Położyłam Dziecko na miękkim śniegu – było jakieś plus dwa stopnie Celsjusza – i zaczęłam wspinać się po śliskich wypukłościach beczki. Miałam nadzieję, że jest pełna, bo wtedy ten jakiś Kot – jeśli już nie utonął! – pływałby na samym wierzchu. Niestety, gdy wreszcie się wspięłam, ujrzałam, iż beczka jest napełniona raptem w jednej trzeciej. A na powierzchni resztek jesiennej deszczówki i stopionego zimowego śniegu, chlapiąc łapami, lecz w absolutnym milczeniu, bez jednego miauknięcia – rzeczywiście pływał Kot! Wyglądał już na bardzo wyczerpanego. Spojrzałam na niego, a on na mnie – i z wrażenia spadłam na ziemię…
Koty umieją pływać, tylko bardzo tego nie lubią. Kot przepłynie rzekę i wydrapie się na brzeg. Ale nie przepłynie wielkiej beczki i nie wylezie z niej, gdyż ma ona śliskie, oblodzone, wygięte ku środkowi wnętrze i w dodatku od powierzchni wody do krawędzi liczy sobie najmniej półtora metra.
Spojrzałam na Dziecko: leżało spokojnie na zimnym śniegu, w kusej, już przemakającej koszulinie, machając gołymi nóżkami. Lecące z nieba płatki śniegu topiły się na jego ciepłym brzuszku, a na rudych wioskach utworzyły puchową czapeczkę. Pampers też był mokry, choć z innego powodu. Nie miałam czasu. Błyskawicznie zaczęłam znów wspinać się na beczkę, a potem, balansując chwilę na jej górnym skraju, wskoczyłam z chlupotem do środka. Kot – z ogromnym refleksem – natychmiast wpił się pazurami w moje gołe nogi i wspiął się po mnie jak po drzewie. Zawyłam z bólu, z największym wysiłkiem oderwałam go od siebie i podźwignęłam w górę. Stojąc w lodowatej wodzie na czubkach palców i wyciągając wysoko ręce z mokrym, ciężkim zwierzakiem, mierzyłam mniej więcej tyle, ile beczka. „Jezu, on waży chyba z dziesięć kilo…” – pomyślałam. Na szczęście zwierzę, gdy tylko dosięgło łapami szczytu beczki, natychmiast zeskoczyło na ziemię. Teraz to ja tkwiłam w rozpaczliwie zimnej, sięgającej mi do pół uda wodzie, zastanawiając się, jak z powrotem wspiąć się na górę. Ręce miałam osłabione od szarpania się z Kotem, ale byłam wysportowana, więc czyniłam próby: trzymając się skraju beczki, równocześnie z całej siły podciągałam do góry nogi. Wyczyn dziecinnie łatwy dla małpy, ale nie dla człowieka.
…i wtedy, gdy prawie zrealizowałam ów akrobatyczny wyczyn, usłyszałam dziki wrzask. Nie, to nie wrzeszczało Dziecko. Wrzeszczała – od razu rozpoznałam ten głos! – nasza wścibska sąsiadka zza płotu. Od trzech lat, czyli od czasu, gdy zamieszkaliśmy w tym domku i w jej sąsiedztwie, uważaliśmy ją za osobę głęboko niezrównoważoną, nachalnie ciekawską i próbującą wtrącać się do naszego prywatnego życia. Uważała nas pewnie za ludzi patologicznie uchylających się od tak zwanych dobrosąsiedzkich stosunków.
Otóż ta właśnie sąsiadka stała teraz za płotem i patrząc na leżące w śniegu Dziecko, darła się jak opętana. Z wrażenia spadłam znowu na dno beczki, do lodowatej wody.
– Niemowlę…! O Boże! Biedne niemowlę! Gołe! Na śniegu! Prawie zasypane! O Jezu! A to kocisko go dusi! Ludzie! Ratunku! – darła się sąsiadka.
– Proszę natychmiast się uspokoić! – wrzasnęłam z głębi beczki, ale sąsiadka wystraszyła się jeszcze bardziej. Sądzę, że beczka zmieniała mój głos na głuchy i dudniący. Słysząc mnie, lecz nie widząc, sąsiadka zareagowała jeszcze bardziej nerwowo. Teraz wydawała z siebie nieartykułowane, histeryczne jęki:
– Aaaaaaaaa! Ooooooooo! Iiiiiiiiiiiii!
– Zdwoiłam wysiłki i udało mi się ponownie podciągnąć na rękach, a nawet zaczepić jedną nogą o skraj beczki. I znowu najpierw zobaczyłam za płotem głowę sąsiadki, jak zwykle przyozdobioną kolorowymi wałkami papilotów. „Czy ona nigdy ich nie zdejmuje?” – pomyślałam idiotycznie, walcząc z własnymi nogami i beczką. Sąsiadka, ubrana w gruby, pikowany szlafrok, wzrokiem wariatki wpatrywała się w moje leżące spokojnie na śniegu półgołe Dziecko. Tuż koło Dziecka siedział ogromny, ociekający wodą Kot i mył się różowym języczkiem.
„To, co on robi, to kretyństwo, bo jest nie tylko umyty, ale wręcz wykąpany” – pomyślałam logicznie, a tymczasem sąsiadka na widok mojej głowy, dwóch rąk i jednej nogi, wynurzających się z beczki, wydała z siebie kolejny wrzask. Na szczęście o tej porze większość mieszkańców naszego osiedla była w pracy.
Wydobyłam się z mokrej pułapki i biorąc gołe Dziecko w mokre objęcia, powiedziałam do sąsiadki:
– Zamiast wrzeszczeć, mogła pani przeleźć przez płot i otulić Dziecko tym swoim obrzydliwym szlafrokiem…
Sąsiadka dopiero teraz doszła do siebie na tyle, aby przypomnieć sobie, że nas nie znosi. Więc po prostu odwróciła się i poruszając z godnością wielkim tyłkiem, w różowym, pikowanym jak kołdra szlafroku, podreptała do swego domu.
Ja do mojego biegłam jak na skrzydłach, myśląc tylko o tym, co zrobić, żeby Dziecko uniknęło zapalenia płuc. Już zapomniałam, że powinnam martwić się o coś całkiem, ale to całkiem innego: o to, że moje trzynastodniowe niemowlę MÓWI, w dodatku pełnymi zdaniami i bez otwierania ust.
Biegłam, a tuż obok, ocierając się mokrą sierścią o moje nogi, biegło to ogromne, cudem uratowane kocisko. Wpadliśmy zdyszani do cieplej kuchni, gdzie kocisko od razu przylgnęło do kaloryfera, a ja natychmiast zaczęłam zdejmować z Dziecka mokrą koszulkę i pampersa. Potem, sama ciągle mokra i szczękająca zębami, wytarłam je ręcznikiem i przebrałam w suche ubranko. Dopiero teraz zobaczyłam – i poczułam! – spaloną na węgiel zupkę, stojącą w garnuszku na ciągle palącym się gazowym palniku. Zgasiłam gaz i zajęłam się sobą. Już sucha i ubrana w dres, w grubych skarpetach na przemarzniętych stopach, przygrzałam mleko dla całej trójki: Dziecka, Kota i siebie. Po namyśle włożyłam do mleka aspirynę: dwie dla mnie, ćwiartkę dla Dziecka i połówkę dla Kota.
Nakarmiłam Dziecko gotowym, awaryjnie trzymanym w lodówce żarciem z puszki, Kotu dałam resztkę naszej wczorajszej pieczeni, sama z dzikim apetytem pożarłam wielką kanapkę i, o dziwo, poczułam się całkiem normalnie, a nawet rześko. Dziecko wpakowałam do łóżeczka i przykryłam po uszy puchową kołderką. Gdy zaciągałam zasłony w oknie, zobaczyłam, że Kot – na szczęście już suchy – starannie układa się na poduszce w pobliżu twarzyczki Dziecka.
– Oooch! – zawołałam półgłosem, przywołując w pamięci wszystkie straszliwe opowieści o kotach i niemowlakach, jakimi raczyły mnie różne wiekowe osoby, i jakie wciąż opowiadają o wiele młodsi nasi znajomi. Było tam i o kotach, które pazurami wydrapują dzieciom oczy, gdyż podnieca je widok mrugających powiek. Było o poruszającej się grdyce, którą kot bierze za mysz i rzuca się niemowlęciu do gardła, rozrywając je na strzępy. Było wreszcie o kotach, które specjalnie kładą się dzieciom na piersiach i duszą je własnym ciężarem. A w dodatku TEN Kot, licząc na oko, ważył co najmniej dziesięć kilo, a zatem dwa i pół raza więcej niż moje Dziecko.
Ledwo to wszystko sobie przypomniałam, gdy Dziecko powiedziało, nie otwierając ust, za to patrząc na mnie intensywnie błękitnym okiem, gdyż zielonym oglądało Kota:
– Nigdy nie powtarzaj takich okropnych kłamstw o kotach. Przyrzekasz?
– Przyrzekam – odparłam bezwiednie. Kot tymczasem wymościł sobie miejsce w ciepłym zakątku koło buzi Dziecka, po czym znów na mnie spojrzał. I dopiero wtedy dostrzegłam, że on także ma jedno oko jadowicie niebieskie, a drugie połyskujące szmaragdową zielenią.
Po raz pierwszy bliżej mu się przyjrzałam. Był to naprawdę ogromny kocur, o wyjątkowo pięknym, trójkolorowym filtrze: biało-czarno-rudym. Gdy tak przyglądałam mu się z mieszanymi odczuciami – i Dziecko, i Kot prawie jednocześnie zasnęli. Kot przy tym pomrukiwał jak spory elektroluks.
– Mamy kota – powiedziałam Adamowi, gdy wrócił z pracy.
– To dobrze. Dzieci lepiej chowają się ze zwierzętami – powiedział ku memu zdumieniu. Myślałam, że zaprotestuje i zacznie mówić o bakteriach, wirusach i odzwierzęcych chorobach. Widocznie jednak nie znałam ciągle własnego męża…
Kot, już wyspany, wyłazi akurat z dziecinnego pokoju i mrucząc, zaczął ocierać się o nogi Adama.
– Całkiem ładny ten Kot – orzekł, głaszcząc go po trójkolorowym futrze. – Trochę za duży jak na zwykłego dachowca – dodał po namyśle. W tym namyśle brzmiała pochwala.
Podczas kolacji ze śmiechem opowiedział mi, do jakiego stopnia odszajbowało naszej wścibskiej sąsiadce.
– Wyobraź sobie, gdy wracałem do domu, stała przy płocie i usiłowała mi wmówić, że ty kąpałaś się dziś w beczce z deszczówką, a nasze Dziecko tarzałaś w śniegu, w ogrodzie! Żeby zmyślać takie brednie…!
Zaśmiałam się równie wesoło jak on i… nie sprostowałam. Co gorsze, w ogóle nie powiedziałam, że nasze niespełna dwutygodniowe Dziecko mówi pełnymi zdaniami, nie otwierając przy tym ust. I wiem, dlaczego tego nie zrobiłam: bo on by mi nie uwierzył. Natomiast mógłby dojść do wniosku, że cierpię na poporodową depresję, i chciałby mnie leczyć. Tymczasem ja byłam całkiem, ale to całkiem zdrowa, tak fizycznie, jak psychicznie, i tylko wokół mnie działo się coś nienormalnego. Jednak nikt przy zdrowych zmysłach, a już zwłaszcza mój bardzo logicznie myślący mąż, nie uwierzyłby, że mam mówiące i widzące – to, czego nie widać! – Dziecko. Wszyscy orzekliby, że jest na odwrót: normalne, dobrze rozwijające się niemowlę ma szaloną matkę.
– …więc kolacja upłynęła nam jak zawsze sympatycznie, niczym niezmącona, pełna rodzinnego ciepła – i tylko ja z zadumą spoglądałam na ogromnego Kota, siedzącego teraz koło kominka. Kot grzał się w bliskości ognia i jednym okiem, tym błękitnym, popatrywał w naszą stronę, a drugie, jarzące się zielenią, wbił nieruchomo w palące się i trzaskające wesoło polana.