Pełna magii i niesamowitych zdarzeń książka mistrzyni fantasy – Doroty Terakowskiej. Ta powieść porusza swą mądrością, trafia wprost do serca, ale także bawi – autorce bowiem nieobce jest poczucie humoru.


Ewa, młoda pisarka, spodziewa się dziecka. Pewnej nocy pod wpływem nagłego impulsu zjada korzeń tajemniczej, nieznanej rośliny. Kiedy przychodzi na świat rudowłosy Jonyk, nic nie zapowiada mających nastąpić dziwnych wydarzeń…

Do chwili gdy trzynastodniowe niemowlę zaczyna mówić całymi zdaniami, a w domu pojawia się Kot, nazwany przez rodzinę Kotykiem. To wysłannik z Krainy Tarota, w której Ewa i jej synek mają do spełnienia bardzo ważną misję…

Wyruszcie wraz z nimi w magiczną podróż po sennym świecie, gdzie przewodnikiem jest charyzmatyczny Kot i gdzie zło lubi igrać z istniejącym porządkiem.

***

Piękna, magiczna baśń o tym, co ważne, a może najważniejsze: o poszukiwaniu własnej tożsamości, o zrozumieniu samego siebie, o potrzebie szukania.
Michał Zając, „Guliwer”

Ta powieść porusza swą mądrością, trafia wprost do serca, ale także bawi – autorce bowiem nieobce jest poczucie humoru.
JW, „Polityka”

Dorota Terakowska (1938-2004) – pisarka i dziennikarka. Po uzyskaniu dyplomu z socjologii była pracownikiem naukowym w Pracowni Socjologii Kultury przy Pałacu pod Baranami. Redaktorka i publicystka „Gazety Krakowskiej”, „Przekroju” oraz „Zeszytów Prasoznawczych”. Była współzałożycielem i współpracowniczką „Czasu Krakowskiego” (1990).
Od wydania swojej drugiej książki, „Gumy do żucia” (1986) poświęciła się literaturze. Była autorką książek dla dzieci i młodzieży chętnie czytanych także przez dorosłych. Otrzymała trzy nagrody polskiej sekcji IBBY – Światowej Rady Książek dla Młodzieży za powieści: „Córka czarownic” (1992), „Samotność bogów” (1998) i „Tam gdzie spadają Anioły” (1999) , w 1998 roku została nominowana do Paszportu Polityki.

Dorota Terakowska
W krainie kota
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tej edycji: 15 czerwca 2022
 
 


Roz­dział pierw­szy

Około trze­ciej zbu­dzi­ła mnie na­gląca myśl: Mu­szę iść do ogro­du, wy­ko­pać ten ko­rzeń i zje­ść.
Spoj­rza­łam na męża: spał, po­świ­stu­jąc lek­ko przez nos. Miał ty­po­wy je­sien­ny ka­tar. Za oknem noc roz­po­ście­ra­ła bury, wil­got­ny płaszcz. Si­ąpi­ło. Mimo to wsta­łam ci­chut­ko z łó­żka i boso, tyl­ko w ku­sym pod­ko­szul­ku, wy­mknęłam się z domu na dwór.
Nie wiem skąd, ale wie­dzia­łam, że TO ro­śnie w le­wym gór­nym rogu, tuż przy pło­cie. Nie mia­łam la­tar­ki, ale wy­star­czy­ło, że wy­ma­ca­łam nać dło­nią. Była mo­kra, szorst­ka, a zgnie­cio­na w ręce, wy­dzie­la­ła ostry, świe­ży za­pach. Wie­dzia­łam, że nie wol­no jej wy­ry­wać, gdyż uszko­dzi­ła­bym ko­rzeń. Czu­łam, że mu­szę wy­grze­bać go z zie­mi ręka­mi, a nie na przy­kład mo­ty­ką. De­li­kat­nie. Nie­mal z czu­ło­ścią. Gdy pod­no­si­łam go do ust, był jesz­cze ci­ągle ob­le­pio­ny gli­ną. Gry­ząc, czu­łam na języ­ku dro­bin­ki zie­mi. Ko­rzeń miał cierp­ki smak nie­doj­rza­łej mar­chew­ki. Nać wy­rzu­ci­łam przez płot, do ogro­du sąsia­dów. Po­tem wró­ci­łam do łó­żka i na­tych­miast za­snęłam.
Rano my­śla­łam, że to mi się śni­ło. Ale mój mąż, któ­ry wła­śnie wstał, żeby iść do pra­cy, pa­trząc, jak prze­ci­ągam się le­ni­wie w łó­żku, na­gle po­wie­dział:
– No wiesz, Ewa…! Ja ro­zu­miem, że ko­bie­ty w ci­ąży mają ka­pry­sy i ogar­nia je le­ni­stwo, ale jak mo­głaś we­jść do łó­żka z tak brud­ny­mi no­ga­mi?!
Od­rzu­ci­łam ko­łdrę i spoj­rza­łam: sto­py mia­łam ob­le­pio­ne za­schłym bio­tem. Na pod­ko­szul­ku też były śla­dy bło­ta. Czy­żby noc­na wy­pra­wa do ogro­du wca­le mi się nie śni­ła? Była fak­tem?
…za­cznę jed­nak od po­cząt­ku. Czte­ry mie­si­ące temu na­bra­łam po­dej­rzeń, że je­stem w ci­ąży. Była wła­śnie nie­dzie­la, więc wy­jąt­ko­wo wsta­łam z łó­żka wcze­śniej niż mąż, zro­bi­łam śnia­da­nie, a gdy je zja­dłam, na­tych­miast po­bie­głam do ła­zien­ki i za­częłam rzy­gać jak kot. Gdy po­wta­rza­ło się to przez kil­ka po­ran­ków, po­wie­dzia­łam do Ada­ma:
– Chy­ba je­stem w ci­ąży! – i obo­je spoj­rze­li­śmy na sie­bie z ra­do­snym uśmie­chem.
Mój mąż jest le­ka­rzem, więc wie­dzia­łam, że będę pod naj­lep­szą opie­ką. Po­słusz­nie od­sta­wi­łam pa­pie­ro­sy, ogra­ni­czy­łam kawę do jed­nej fi­li­żan­ki, ja­dłam lek­kie po­tra­wy, dużo owo­ców i wa­rzyw. Bra­łam re­gu­lar­nie wszyst­kie prze­pi­sa­ne przez Ada­ma wi­ta­mi­ny. Bie­ga­łam też co dzień wo­kół ogro­du ła­god­nym kłu­sem, a wie­czo­ra­mi wpa­da­łam na osie­dlo­wy ba­sen, żeby po­pły­wać. Więc nie bra­ko­wa­ło nam (mnie i Dziec­ku) ni­cze­go – ani od­po­wied­niej die­ty, ani ru­chu, ani spo­ko­ju. Ani mi­ne­ra­łów, wi­ta­min i dia­bli wie­dzą cze­go jesz­cze…
Skąd za­tem tam­tej nocy, w czwar­tym mie­si­ącu ci­ąży, obu­dzi­ło mnie na­glące pra­gnie­nie wy­jścia do ogro­du, wy­grze­ba­nia z mo­krej zie­mi ja­kie­goś ko­rze­nia i schru­pa­nia go, ra­zem z trzesz­czący­mi pod zęba­mi dro­bi­na­mi zie­mi? I dla­cze­go, u li­chą nie po­wie­dzia­łam o tym mężo­wi?! Prze­cież za­wsze mó­wię mu WSZYST­KO! Je­ste­śmy fan­ta­stycz­nym wprost ma­łże­ństwem, już od 5 lat, i do tej nocy nie mie­li­śmy przed sobą żad­nych ta­jem­nic. A jed­nak po­żar­cie tego ko­rze­nia – ina­czej tego na­zwać nie mo­żną bo gry­złam go jak osza­la­ła z gło­du! – mu­sia­ło po­zo­stać moim se­kre­tem. Tak czu­łam.
Przez na­stęp­ne mie­si­ące mój brzuch wol­niut­ko doj­rze­wał, jak owoc la­tem; w pier­siach, któ­re już wy­cze­ki­wa­ły Dziec­ka czu­łam ucisk gro­ma­dzące­go się mle­ka i wpa­dłam w stan ła­god­nej szczęśli­wo­ści. Za­po­mnia­łam o tam­tej nocy, o ubło­co­nych no­gach, o grze­ba­niu ręka­mi w ci­ężkiej od wil­go­ci zie­mi, i tym, że to na pew­no nie było NOR­MAL­NE. Je­śli owo wspo­mnie­nie błądzi­ło nie­kie­dy gdzieś w mo­jej pa­mi­ęci, to wkła­da­łam je mi­ędzy sny.
Ro­dzi­łam pod ko­niec zimy, zwy­czaj­nie, bez kom­pli­ka­cji i spe­cjal­ne­go bólu, choć gdy­by go w ogó­le nie było, czu­ła­bym się roz­cza­ro­wa­na. Uwa­ża­łam, że praw­dzi­we Dziec­ko musi przy­jść na świat w praw­dzi­wych bó­lach. Ten ból był mi bli­ski i da­wał ra­do­ść, a nie cier­pie­nie. Trwał rów­no trzy­na­ście go­dzin i trzy­na­ście mi­nut. Li­czy­łam.
– Dla­cze­go ty za­wsze i we wszyst­kim mu­sisz być inna niż po­zo­sta­łe ko­bie­ty? – spy­tał mnie z roz­czu­le­niem Adam, pa­trząc na Dziec­ko. Ob­my­te ze ślu­zu i krwi, spo­wi­te w bia­łą, ba­we­łnia­ną pie­lusz­kę, nie­mow­lę po raz pierw­szy pa­trzy­ło na mnie z ob­jęć męża, a ja pa­trzy­łam na nie. Nad czo­łem mia­ło kłąb moc­no skręco­nych wło­sów w ko­lo­rze ja­skra­wej mar­chew­ki, skó­rę nie­na­tu­ral­nie ja­sną, jak przy­sta­ło na ru­dziel­ca, a na no­sie po­je­dyn­czy i moc­no od­ci­na­jący się od tła – brązo­wy pieg. W do­dat­ku spo­gląda­ło na mnie jed­nym okiem przej­rzy­ście błękit­nym, jak nie­bo na ta­nim oleo­dru­ku, a dru­gim zie­lo­nym, jak tra­wa wio­sną w na­szym ogro­dzie.
– Boże… – wy­jąka­łam, tra­cąc od­dech. – Czy POZA TYM jest nor­mal­ne?!
– Ależ tak… – uspo­ko­ił mnie mąż. – To jest chło­piec i on w ogó­le jest nor­mal­ny. I bar­dzo ład­ny. Nie martw się. Do­ra­sta­jąc, zgu­bi te rude wło­ski i wy­ro­sną mu nowe, ciem­niej­sze. A ta­kie ema­lio­wo­nie­bie­skie oczy mają wszyst­kie nie­mow­lęta, i one ta­kże z wie­kiem ściem­nie­ją. Może na­wet będą brązo­we?
– Ale ono ma jed­no oko błękit­ne, a dru­gie zie­lo­ne – po­wie­dzia­łam drżącym gło­sem.
– Bzdu­ra – orze­kł Adam, przy­gląda­jąc się w sku­pie­niu oczom Dziec­ka, któ­re tym­cza­sem łyp­nęło na mnie okiem zie­lo­nym, to błękit­ne zaś skie­ro­wa­ło na nie­go.
– W do­dat­ku ma zeza! – do­da­łam hi­ste­rycz­nie.
– Wi­ęk­szo­ść nie­mow­ląt ma zeza, bo nie pa­nu­ją nad ako­mo­da­cją wzro­ku. To też mija z wie­kiem – oświad­czył spo­koj­nie mój mądry, nie tyl­ko me­dycz­nie, mąż.
Miał ra­cję. Dziec­ko było nor­mal­ne. Nor­mal­nie pła­ka­ło, a ra­czej da­rło się z ca­łej siły w płu­cach, w do­dat­ku głów­nie no­ca­mi. Nor­mal­nie ja­dło, na ogół z du­żym ape­ty­tem. Nor­mal­nie ma­cha­ło rącz­ka­mi i nó­żka­mi, i gdy kła­dłam je na brzusz­ku, ob­ra­ca­ło na wszyst­kie stro­ny cie­kaw­ską głów­kę. Nor­mal­nie ro­bi­ło w pie­lu­chy siu­siu i kup­kę. Wszyst­ko mia­ło nor­mal­ne, poza ko­lo­rem wło­sów i dwo­ma ko­lo­ra­mi oczu – jed­nak mój ko­cha­ny mąż albo w ogó­le tego nie wi­dział, albo też uwa­żał to za nor­mal­ne. I w ten spo­sób, bar­dzo nor­mal­nie, mi­nęło dwa­na­ście dni.
Trzy­na­ste­go dnia, oko­ło go­dzi­ny trzy­na­stej, mąż jak zwy­kle był w pra­cy, czy­li w szpi­ta­lu, a ja, też jak zwy­kle, śpie­wa­jąc gło­śno i fa­łszy­wie roc­ko­wy prze­bój, mie­sza­łam na ku­chen­ce zup­kę dla Dziec­ka. Za oknem świe­ci­ło sło­ńce i wy­da­wa­ło­by się, że to już wio­sną gdy­by nie śnieg, któ­ry wci­ąż le­żał na pa­ra­pe­tach okien, w ogro­dzie i na­dal ci­ągle sy­pał du­ży­mi, mo­kry­mi płat­ka­mi.
W rytm nu­co­nej me­lo­dii mie­sza­łam ener­gicz­nie tę zup­kę (wszyst­kie zup­ki mają to do sie­bie, że lu­bią się przy­pa­lać, tak jak mle­ko za­wsze wy­la­tu­je z garn­ka), gdy na­gle usły­sza­łam za sobą GŁOS DZIEC­KA:
–  K o t  – po­wie­dzia­ło Dziec­ko gło­sem cien­kim, sre­brzy­stym i sta­now­czym. Od­wró­ci­łam się jak opa­rzo­na i spoj­rza­łam na nie. Le­ża­ło so­bie w no­si­de­łku, usta­wio­nym na dwóch krze­słach koło sto­łu w kuch­ni. Mia­ło le­ni­wy i spo­koj­ny wy­raz twa­rzycz­ki. I  n a  p e w n o  nic nie mó­wi­ło. Al­bo­wiem trzy­na­sto­dnio­we nie­mow­lęta  n i e  m ó w i ą. 
Już, już mia­łam od­wró­cić się z po­wro­tem w stro­nę ku­chen­ki, gdy Dziec­ko spoj­rza­ło na mnie uwa­żnie, jed­nym zie­lo­nym, a dru­gim błękit­nym okiem, i po­wtó­rzy­ło:
– Kot.
Mó­wi­ąc, nie otwie­ra­ło ust, ale prze­cież do­sko­na­le sły­sza­łam jego głos! Tym ra­zem wbi­łam w nie oczy i tkwi­łam tak nie­ru­cho­mo, mimo na­si­lo­ne­go swądu przy­pa­la­jącej się zupy.
– Kot topi się w becz­ce z desz­czów­ką – po­wie­dzia­ło Dziec­ko tym ra­zem ca­łym, zbu­do­wa­nym po­praw­nie zda­niem. Na­dal nie otwa­rło przy tym ust, wręcz prze­ciw­nie, mia­ło je po nie­mow­lęce­mu za­ci­śni­ęte, w swoj­skim gry­ma­sie zło­ści, jaki przy­bie­ra gdy zbyt dłu­go leży w mo­krym pam­per­sie lub gdy chce jeść, a ja mu nie daję. Za­tem mia­ło za­ci­śni­ęte usta ALE MÓ­WI­ŁO!
– Kot! – po­wie­dzia­ło dźwi­ęcz­nie po raz trze­ci, ale tym ra­zem z gnie­wem. – Kot topi się w becz­ce z desz­czów­ką!
Na­gle zro­zu­mia­łam. Zro­zu­mia­łam nie to, że MÓWI, choć nie po­win­no, ale CO mówi. I tak jak wte­dy, tam­tej nocy, gdy coś zmu­si­ło mnie, abym po­mknęła do ogro­du i zja­dła ja­kiś ko­rzeń, tak te­raz też wie­dzia­łam, że mu­szę na­tych­miast pędzić do becz­ki z desz­czów­ką. Ale nie mo­głam zo­sta­wić w kuch­ni sa­me­go Dziec­ka…!
– Prze­cież sko­ro MÓWI, rów­nie do­brze może samo WY­JŚĆ z no­si­de­łka – po­my­śla­łam ir­ra­cjo­nal­nie. Tyle że to wszyst­ko było ir­ra­cjo­nal­ne!
Po­rwa­łam Dziec­ko w ra­mio­na i po­bie­głam jak wa­riat­ka do mo­kre­go, tym ra­zem od śnie­gu, ogro­du. Becz­ka z desz­czów­ką znaj­do­wa­ła się do­kład­nie z dru­giej stro­ny domu i bli­żej by mi było do niej przez ta­ras niż tyl­nym wy­jściem z kuch­ni, ale ja już utra­ci­łam zdol­no­ść lo­gicz­ne­go my­śle­nia. Wie­dzia­łam tyl­ko, że W BECZ­CE Z DESZ­CZÓW­KĄ TOPI SIĘ KOT. Musi się to­pić, sko­ro tak po­wie­dzia­ło mi trzy­na­sto­dnio­we nie­mow­lę, któ­re na­wet nosa w tym dniu nie wy­chy­li­ło do ogro­du!
…bie­głam, po­ty­ka­jąc się, przez za­śnie­żo­ny ogród, bo na go­łych no­gach mia­łam je­dy­nie zsu­wa­jące się ci­ągle klap­ki. Kto, na Boga, my­śla­łby w tej sy­tu­acji o wkła­da­niu bu­tów! Nie mia­łam też cza­su za­sta­na­wiać się, gdzie pod śnie­giem tkwią wy­sta­jące reszt­ki wio­sen­nych klom­bów, a gdzie ście­żki, więc trzy razy rąb­nęłam z ca­łej siły na mo­krą i zim­ną zie­mię, pa­mi­ęta­jąc jed­nak, żeby za ka­żdym ra­zem unie­ść Dziec­ko w górę. Tym bo­le­śniej ude­rza­łam o przy­kry­te śnie­giem za­mar­z­ni­ęte gru­dy.
Do­pa­dłam w ko­ńcu becz­ki, któ­ra sta­ła so­bie spo­koj­nie obok ta­ra­su. Sta­ła tak od dwóch lat, od cza­su gdy Adam wy­my­ślił, aby za­mó­wić ją u bed­na­rza, po­sta­wić koło ryn­ny i gro­ma­dzić w niej desz­czów­kę na su­che lato. Była spo­ro wy­ższa niż ja, więc głębo­ka naj­mniej na dwa i pół me­tra. I nie po­win­no w niej być nic prócz roz­to­pio­ne­go śnie­gu. Tym­cza­sem sły­sza­łam dziw­ny, nie­re­gu­lar­ny plusk…
– O Boże… – po­wie­dzia­łam, roz­gląda­jąc się roz­pacz­li­wie. Mu­sia­łam wspi­ąć się na becz­kę, ale nie wie­dzia­łam, co zro­bić z Dziec­kiem. Zwłasz­cza że Dziec­ko mia­ło na so­bie tyl­ko kusą ko­szu­li­nę i cien­kie­go pam­per­sa. Tym­cza­sem nie­po­ko­jący, a za­ra­zem co­raz bar­dziej roz­pacz­li­wy plusk w wiel­kiej drew­nia­nej becz­ce na­si­lał się. COŚ, to­nąc, reszt­ka­mi sił wal­czy­ło o ży­cie…
Nie mia­łam cza­su. Po­ło­ży­łam Dziec­ko na mi­ęk­kim śnie­gu – było ja­kieś plus dwa stop­nie Cel­sju­sza – i za­częłam wspi­nać się po śli­skich wy­pu­kło­ściach becz­ki. Mia­łam na­dzie­ję, że jest pe­łna, bo wte­dy ten ja­kiś Kot – je­śli już nie uto­nął! – pły­wa­łby na sa­mym wierz­chu. Nie­ste­ty, gdy wresz­cie się wspi­ęłam, uj­rza­łam, iż becz­ka jest na­pe­łnio­na rap­tem w jed­nej trze­ciej. A na po­wierzch­ni resz­tek je­sien­nej desz­czów­ki i sto­pio­ne­go zi­mo­we­go śnie­gu, chla­pi­ąc ła­pa­mi, lecz w ab­so­lut­nym mil­cze­niu, bez jed­ne­go miauk­ni­ęcia – rze­czy­wi­ście pły­wał Kot! Wy­glądał już na bar­dzo wy­czer­pa­ne­go. Spoj­rza­łam na nie­go, a on na mnie – i z wra­że­nia spa­dłam na zie­mię…
Koty umie­ją pły­wać, tyl­ko bar­dzo tego nie lu­bią. Kot prze­pły­nie rze­kę i wy­dra­pie się na brzeg. Ale nie prze­pły­nie wiel­kiej becz­ki i nie wy­le­zie z niej, gdyż ma ona śli­skie, ob­lo­dzo­ne, wy­gi­ęte ku środ­ko­wi wnętrze i w do­dat­ku od po­wierzch­ni wody do kra­wędzi li­czy so­bie naj­mniej pó­łto­ra me­tra.
Spoj­rza­łam na Dziec­ko: le­ża­ło spo­koj­nie na zim­nym śnie­gu, w ku­sej, już prze­ma­ka­jącej ko­szu­li­nie, ma­cha­jąc go­ły­mi nó­żka­mi. Le­cące z nie­ba płat­ki śnie­gu to­pi­ły się na jego cie­płym brzusz­ku, a na ru­dych wio­skach utwo­rzy­ły pu­cho­wą cza­pecz­kę. Pam­pers też był mo­kry, choć z in­ne­go po­wo­du. Nie mia­łam cza­su. Bły­ska­wicz­nie za­częłam znów wspi­nać się na becz­kę, a po­tem, ba­lan­su­jąc chwi­lę na jej gór­nym skra­ju, wsko­czy­łam z chlu­po­tem do środ­ka. Kot – z ogrom­nym re­flek­sem – na­tych­miast wpił się pa­zu­ra­mi w moje gołe nogi i wspi­ął się po mnie jak po drze­wie. Za­wy­łam z bólu, z naj­wi­ęk­szym wy­si­łkiem ode­rwa­łam go od sie­bie i podźwi­gnęłam w górę. Sto­jąc w lo­do­wa­tej wo­dzie na czub­kach pal­ców i wy­ci­ąga­jąc wy­so­ko ręce z mo­krym, ci­ężkim zwie­rza­kiem, mie­rzy­łam mniej wi­ęcej tyle, ile becz­ka. „Jezu, on waży chy­ba z dzie­si­ęć kilo…” – po­my­śla­łam. Na szczęście zwie­rzę, gdy tyl­ko do­si­ęgło ła­pa­mi szczy­tu becz­ki, na­tych­miast ze­sko­czy­ło na zie­mię. Te­raz to ja tkwi­łam w roz­pacz­li­wie zim­nej, si­ęga­jącej mi do pół uda wo­dzie, za­sta­na­wia­jąc się, jak z po­wro­tem wspi­ąć się na górę. Ręce mia­łam osła­bio­ne od szar­pa­nia się z Ko­tem, ale by­łam wy­spor­to­wa­na, więc czy­ni­łam pró­by: trzy­ma­jąc się skra­ju becz­ki, rów­no­cze­śnie z ca­łej siły pod­ci­ąga­łam do góry nogi. Wy­czyn dzie­cin­nie ła­twy dla ma­łpy, ale nie dla czło­wie­ka.
…i wte­dy, gdy pra­wie zre­ali­zo­wa­łam ów akro­ba­tycz­ny wy­czyn, usły­sza­łam dzi­ki wrzask. Nie, to nie wrzesz­cza­ło Dziec­ko. Wrzesz­cza­ła – od razu roz­po­zna­łam ten głos! – na­sza wścib­ska sąsiad­ka zza pło­tu. Od trzech lat, czy­li od cza­su, gdy za­miesz­ka­li­śmy w tym dom­ku i w jej sąsiedz­twie, uwa­ża­li­śmy ją za oso­bę głębo­ko nie­zrów­no­wa­żo­ną, na­chal­nie cie­kaw­ską i pró­bu­jącą wtrącać się do na­sze­go pry­wat­ne­go ży­cia. Uwa­ża­ła nas pew­nie za lu­dzi pa­to­lo­gicz­nie uchy­la­jących się od tak zwa­nych do­bro­sąsiedz­kich sto­sun­ków.
Otóż ta wła­śnie sąsiad­ka sta­ła te­raz za pło­tem i pa­trząc na le­żące w śnie­gu Dziec­ko, da­rła się jak opęta­na. Z wra­że­nia spa­dłam zno­wu na dno becz­ki, do lo­do­wa­tej wody.
– Nie­mow­lę…! O Boże! Bied­ne nie­mow­lę! Gołe! Na śnie­gu! Pra­wie za­sy­pa­ne! O Jezu! A to ko­ci­sko go dusi! Lu­dzie! Ra­tun­ku! – da­rła się sąsiad­ka.
– Pro­szę na­tych­miast się uspo­ko­ić! – wrza­snęłam z głębi becz­ki, ale sąsiad­ka wy­stra­szy­ła się jesz­cze bar­dziej. Sądzę, że becz­ka zmie­nia­ła mój głos na głu­chy i dud­ni­ący. Sły­sząc mnie, lecz nie wi­dząc, sąsiad­ka za­re­ago­wa­ła jesz­cze bar­dziej ner­wo­wo. Te­raz wy­da­wa­ła z sie­bie nie­ar­ty­ku­ło­wa­ne, hi­ste­rycz­ne jęki:
– Aaaaaaaaa! Ooooooooo! Iiiiiiiiiiiii!
– Zdwo­iłam wy­si­łki i uda­ło mi się po­now­nie pod­ci­ągnąć na rękach, a na­wet za­cze­pić jed­ną nogą o skraj becz­ki. I zno­wu naj­pierw zo­ba­czy­łam za pło­tem gło­wę sąsiad­ki, jak zwy­kle przy­ozdo­bio­ną ko­lo­ro­wy­mi wa­łka­mi pa­pi­lo­tów. „Czy ona ni­g­dy ich nie zdej­mu­je?” – po­my­śla­łam idio­tycz­nie, wal­cząc z wła­sny­mi no­ga­mi i becz­ką. Sąsiad­ka, ubra­na w gru­by, pi­ko­wa­ny szla­frok, wzro­kiem wa­riat­ki wpa­try­wa­ła się w moje le­żące spo­koj­nie na śnie­gu pó­łgo­łe Dziec­ko. Tuż koło Dziec­ka sie­dział ogrom­ny, ocie­ka­jący wodą Kot i mył się ró­żo­wym języcz­kiem.
„To, co on robi, to kre­ty­ństwo, bo jest nie tyl­ko umy­ty, ale wręcz wy­kąpa­ny” – po­my­śla­łam lo­gicz­nie, a tym­cza­sem sąsiad­ka na wi­dok mo­jej gło­wy, dwóch rąk i jed­nej nogi, wy­nu­rza­jących się z becz­ki, wy­da­ła z sie­bie ko­lej­ny wrzask. Na szczęście o tej po­rze wi­ęk­szo­ść miesz­ka­ńców na­sze­go osie­dla była w pra­cy.
Wy­do­by­łam się z mo­krej pu­łap­ki i bio­rąc gołe Dziec­ko w mo­kre ob­jęcia, po­wie­dzia­łam do sąsiad­ki:
– Za­miast wrzesz­czeć, mo­gła pani prze­le­źć przez płot i otu­lić Dziec­ko tym swo­im obrzy­dli­wym szla­fro­kiem…
Sąsiad­ka do­pie­ro te­raz do­szła do sie­bie na tyle, aby przy­po­mnieć so­bie, że nas nie zno­si. Więc po pro­stu od­wró­ci­ła się i po­ru­sza­jąc z god­no­ścią wiel­kim ty­łkiem, w ró­żo­wym, pi­ko­wa­nym jak ko­łdra szla­fro­ku, po­drep­ta­ła do swe­go domu.
Ja do mo­je­go bie­głam jak na skrzy­dłach, my­śląc tyl­ko o tym, co zro­bić, żeby Dziec­ko unik­nęło za­pa­le­nia płuc. Już za­po­mnia­łam, że po­win­nam mar­twić się o coś ca­łkiem, ale to ca­łkiem in­ne­go: o to, że moje trzy­na­sto­dnio­we nie­mow­lę MÓWI, w do­dat­ku pe­łny­mi zda­nia­mi i bez otwie­ra­nia ust.
Bie­głam, a tuż obok, ocie­ra­jąc się mo­krą sie­rścią o moje nogi, bie­gło to ogrom­ne, cu­dem ura­to­wa­ne ko­ci­sko. Wpa­dli­śmy zdy­sza­ni do cie­plej kuch­ni, gdzie ko­ci­sko od razu przy­lgnęło do ka­lo­ry­fe­ra, a ja na­tych­miast za­częłam zdej­mo­wać z Dziec­ka mo­krą ko­szul­kę i pam­per­sa. Po­tem, sama ci­ągle mo­kra i szczęka­jąca zęba­mi, wy­ta­rłam je ręcz­ni­kiem i prze­bra­łam w su­che ubran­ko. Do­pie­ro te­raz zo­ba­czy­łam – i po­czu­łam! – spa­lo­ną na węgiel zup­kę, sto­jącą w gar­nusz­ku na ci­ągle pa­lącym się ga­zo­wym pal­ni­ku. Zga­si­łam gaz i za­jęłam się sobą. Już su­cha i ubra­na w dres, w gru­bych skar­pe­tach na prze­mar­z­ni­ętych sto­pach, przy­grza­łam mle­ko dla ca­łej trój­ki: Dziec­ka, Kota i sie­bie. Po na­my­śle wło­ży­łam do mle­ka aspi­ry­nę: dwie dla mnie, ćwiart­kę dla Dziec­ka i po­łów­kę dla Kota.
Na­kar­mi­łam Dziec­ko go­to­wym, awa­ryj­nie trzy­ma­nym w lo­dów­ce żar­ciem z pusz­ki, Kotu da­łam reszt­kę na­szej wczo­raj­szej pie­cze­ni, sama z dzi­kim ape­ty­tem po­ża­rłam wiel­ką ka­nap­kę i, o dzi­wo, po­czu­łam się ca­łkiem nor­mal­nie, a na­wet rze­śko. Dziec­ko wpa­ko­wa­łam do łó­żecz­ka i przy­kry­łam po uszy pu­cho­wą ko­łder­ką. Gdy za­ci­ąga­łam za­sło­ny w oknie, zo­ba­czy­łam, że Kot – na szczęście już su­chy – sta­ran­nie ukła­da się na po­dusz­ce w po­bli­żu twa­rzycz­ki Dziec­ka.
– Oooch! – za­wo­ła­łam pó­łgło­sem, przy­wo­łu­jąc w pa­mi­ęci wszyst­kie strasz­li­we opo­wie­ści o ko­tach i nie­mow­la­kach, ja­ki­mi ra­czy­ły mnie ró­żne wie­ko­we oso­by, i ja­kie wci­ąż opo­wia­da­ją o wie­le młod­si nasi zna­jo­mi. Było tam i o ko­tach, któ­re pa­zu­ra­mi wy­dra­pu­ją dzie­ciom oczy, gdyż pod­nie­ca je wi­dok mru­ga­jących po­wiek. Było o po­ru­sza­jącej się grdy­ce, któ­rą kot bie­rze za mysz i rzu­ca się nie­mow­lęciu do gar­dła, roz­ry­wa­jąc je na strzępy. Było wresz­cie o ko­tach, któ­re spe­cjal­nie kła­dą się dzie­ciom na pier­siach i du­szą je wła­snym ci­ęża­rem. A w do­dat­ku TEN Kot, li­cząc na oko, wa­żył co naj­mniej dzie­si­ęć kilo, a za­tem dwa i pół raza wi­ęcej niż moje Dziec­ko.
Le­d­wo to wszyst­ko so­bie przy­po­mnia­łam, gdy Dziec­ko po­wie­dzia­ło, nie otwie­ra­jąc ust, za to pa­trząc na mnie in­ten­syw­nie błękit­nym okiem, gdyż zie­lo­nym ogląda­ło Kota:
– Ni­g­dy nie po­wta­rzaj ta­kich okrop­nych kłamstw o ko­tach. Przy­rze­kasz?
– Przy­rze­kam – od­pa­rłam bez­wied­nie. Kot tym­cza­sem wy­mo­ścił so­bie miej­sce w cie­płym za­kąt­ku koło buzi Dziec­ka, po czym znów na mnie spoj­rzał. I do­pie­ro wte­dy do­strze­głam, że on ta­kże ma jed­no oko ja­do­wi­cie nie­bie­skie, a dru­gie po­ły­sku­jące szma­rag­do­wą zie­le­nią.
Po raz pierw­szy bli­żej mu się przyj­rza­łam. Był to na­praw­dę ogrom­ny ko­cur, o wy­jąt­ko­wo pi­ęk­nym, trój­ko­lo­ro­wym fil­trze: bia­ło-czar­no-ru­dym. Gdy tak przy­gląda­łam mu się z mie­sza­ny­mi od­czu­cia­mi – i Dziec­ko, i Kot pra­wie jed­no­cze­śnie za­snęli. Kot przy tym po­mru­ki­wał jak spo­ry elek­tro­luks.
– Mamy kota – po­wie­dzia­łam Ada­mo­wi, gdy wró­cił z pra­cy.
– To do­brze. Dzie­ci le­piej cho­wa­ją się ze zwie­rzęta­mi – po­wie­dział ku memu zdu­mie­niu. My­śla­łam, że za­pro­te­stu­je i za­cznie mó­wić o bak­te­riach, wi­ru­sach i od­zwie­rzęcych cho­ro­bach. Wi­docz­nie jed­nak nie zna­łam ci­ągle wła­sne­go męża…
Kot, już wy­spa­ny, wy­ła­zi aku­rat z dzie­cin­ne­go po­ko­ju i mru­cząc, za­czął ocie­rać się o nogi Ada­ma.
– Ca­łkiem ład­ny ten Kot – orze­kł, głasz­cząc go po trój­ko­lo­ro­wym fu­trze. – Tro­chę za duży jak na zwy­kłe­go da­chow­ca – do­dał po na­my­śle. W tym na­my­śle brzmia­ła po­chwa­la.
Pod­czas ko­la­cji ze śmie­chem opo­wie­dział mi, do ja­kie­go stop­nia od­szaj­bo­wa­ło na­szej wścib­skiej sąsiad­ce.
– Wy­obraź so­bie, gdy wra­ca­łem do domu, sta­ła przy pło­cie i usi­ło­wa­ła mi wmó­wić, że ty kąpa­łaś się dziś w becz­ce z desz­czów­ką, a na­sze Dziec­ko ta­rza­łaś w śnie­gu, w ogro­dzie! Żeby zmy­ślać ta­kie bred­nie…!
Za­śmia­łam się rów­nie we­so­ło jak on i… nie spro­sto­wa­łam. Co gor­sze, w ogó­le nie po­wie­dzia­łam, że na­sze nie­spe­łna dwu­ty­go­dnio­we Dziec­ko mówi pe­łny­mi zda­nia­mi, nie otwie­ra­jąc przy tym ust. I wiem, dla­cze­go tego nie zro­bi­łam: bo on by mi nie uwie­rzył. Na­to­miast mó­głby do­jść do wnio­sku, że cier­pię na po­po­ro­do­wą de­pre­sję, i chcia­łby mnie le­czyć. Tym­cza­sem ja by­łam ca­łkiem, ale to ca­łkiem zdro­wa, tak fi­zycz­nie, jak psy­chicz­nie, i tyl­ko wo­kół mnie dzia­ło się coś nie­nor­mal­ne­go. Jed­nak nikt przy zdro­wych zmy­słach, a już zwłasz­cza mój bar­dzo lo­gicz­nie my­ślący mąż, nie uwie­rzy­łby, że mam mó­wi­ące i wi­dzące – to, cze­go nie wi­dać! – Dziec­ko. Wszy­scy orze­kli­by, że jest na od­wrót: nor­mal­ne, do­brze roz­wi­ja­jące się nie­mow­lę ma sza­lo­ną mat­kę.
– …więc ko­la­cja upły­nęła nam jak za­wsze sym­pa­tycz­nie, ni­czym nie­zmąco­na, pe­łna ro­dzin­ne­go cie­pła – i tyl­ko ja z za­du­mą spo­gląda­łam na ogrom­ne­go Kota, sie­dzące­go te­raz koło ko­min­ka. Kot grzał się w bli­sko­ści ognia i jed­nym okiem, tym błękit­nym, po­pa­try­wał w na­szą stro­nę, a dru­gie, ja­rzące się zie­le­nią, wbił nie­ru­cho­mo w pa­lące się i trza­ska­jące we­so­ło po­la­na.

 
Wesprzyj nas