Nowe wydanie klasyki literatury dziecięcej pióra doskonałej Doroty Terakowskiej. Arcydzieło o dojrzewaniu, magii, wolności i prawdziwym życiu na miarę powieści mistrzów fantasy – Tolkiena i Ursuli K. Le Guin.


W lesie, z dala od ludzi, pod mądrą opieką pięciu potężnych Czarownic dorasta złotowłosa dziewczynka. Nie zna swego imienia, przeszłości ani przyszłości. Choć pochłania magiczne księgi, uczy się czytać w myślach i rozmawiać z gwiazdami, nie przypuszcza nawet, jaki cel mają te nauki i pełna niebezpieczeństw wędrówka po czterech stronach Wielkiego Królestwa…

Przed wiekami jej kraj zajęli Najeźdźcy. Według słów tajemniczej Pieśni Jedynej, teraz, po siedmiuset siedemdziesięciu latach, zbliża się koniec ich panowania. Czy na tronie zasiądzie wreszcie sprawiedliwy władca? Czy nasza bohaterka dorośnie, by wypełnić swoje przeznaczenie?

***

Smutek wpisany w dojrzewanie dziecka nie odbiera radości czytania. Radość jest wielka i wysokiej próby nawet dla kogoś takiego jak ja, kto książek fantasy nie cierpi. Radość płynącą z tajemniczości, z plastycznego opowiadania, ze znakomicie stworzonych zdań i scen. Do której dochodzi radość z odbytej wędrówki.
Jarosław Mikołajewski, „Gazeta Wyborcza”

***

Książka Roku 1992 Polskiej Sekcji IBBY wpisana na Listę Honorową Hansa Christiana Andersena.

Dorota Terakowska (1938-2004) – pisarka i dziennikarka. Po uzyskaniu dyplomu z socjologii była pracownikiem naukowym w Pracowni Socjologii Kultury przy Pałacu pod Baranami. Redaktorka i publicystka „Gazety Krakowskiej”, „Przekroju” oraz „Zeszytów Prasoznawczych”. Była współzałożycielem i współpracowniczką „Czasu Krakowskiego” (1990).
Od wydania swojej drugiej książki, „Gumy do żucia” (1986) poświęciła się literaturze. Była autorką książek dla dzieci i młodzieży chętnie czytanych także przez dorosłych. Otrzymała trzy nagrody polskiej sekcji IBBY – Światowej Rady Książek dla Młodzieży za powieści: „Córka czarownic” (1992), „Samotność bogów” (1998) i „Tam gdzie spadają Anioły” (1999) , w 1998 roku została nominowana do Paszportu Polityki.

Dorota Terakowska
Córka czarownic
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tej edycji: 15 czerwca 2022
 
 


Roz­dział I

Jak da­le­ko si­ęga­ło Dziec­ko pa­mi­ęcią – jesz­cze za­wod­ną i nie wy­ćwi­czo­ną – za­wsze było tyl­ko ono i Sta­ra Ko­bie­ta. Ni­ko­go wi­ęcej. Cza­sem, ale zda­rza­ło się to bar­dzo rzad­ko, zaj­rzał do ich do­mo­stwa ktoś ze Wsi, by ci­cho szep­tać ze Sta­rą Ko­bie­tą ja­kieś sło­wa, któ­re naj­wy­ra­źniej nie były  d o b r y m i  s ł o w a m i.  Nie mo­gły to być do­bre sło­wa, sko­ro nie­mal za­wsze, po ka­żdej ta­kiej nie­spo­dzie­wa­nej wi­zy­cie, Sta­ra Ko­bie­ta w mil­cze­niu pa­ko­wa­ła skąpy do­by­tek do nie­wiel­kie­go wor­ka, bez sło­wa wy­ci­ąga­ła dużą, cie­płą rękę – i w chwi­lę po­tem Dziec­ko i Ona prze­my­ka­ły spiesz­nie bocz­ny­mi, mało uczęsz­cza­ny­mi ście­żka­mi, byle da­lej od Wsi, da­lej i da­lej od wszel­kie­go śla­du ludz­kich sie­dzib.
– To jest  u c i e c z k a – my­śla­ło wte­dy Dziec­ko i roz­gląda­ło się czuj­nie do­ko­ła wiel­ki­mi, dziw­nie do­ro­sły­mi ocza­mi. Bu­zia Dziec­ka była za­wsze brud­na; nie dla­te­go, by nie lu­bi­ło się myć lub Sta­ra Ko­bie­ta nie dba­ła o nie wy­star­cza­jąco. Wręcz prze­ciw­nie. Jak da­le­ko si­ęga­ła kru­cha jesz­cze pa­mi­ęć Dziec­ka – Sta­ra Ko­bie­ta za­wsze, z nie­zwy­kłą wręcz skru­pu­lat­no­ścią, pil­no­wa­ła, by nie­mal wszyst­kie jego po­trze­by były za­spo­ka­ja­ne. Ale bu­zia Dziec­ka mimo to za­wsze była brud­na. Sta­ra Ko­bie­ta bu­dzi­ła się co rano nie­mal o świ­cie, jesz­cze nim Dziec­ko zdąży­ło otwo­rzyć za­spa­ne oczy, i mru­cząc coś do sie­bie, wy­ci­ąga­ła z wor­ka małe pu­de­łecz­ko z ma­ścią z orze­cha i sma­ro­wa­ła twarz Dziec­ka bar­dzo sta­ran­nie, za­czy­na­jąc od wy­so­kie­go, bla­de­go czo­ła, a ko­ńcząc na zbyt zde­cy­do­wa­nie za­ry­so­wa­nej bro­dzie. Pod sma­ro­wi­dłem zni­ka­ła bez śla­du de­li­kat­na, ja­sna skó­ra Ma­łej, prze­mie­nia­jąc się w ogo­rza­łą, znisz­czo­ną wia­trem i sło­ńcem, co znie­kszta­łca­ło ta­kże rysy jej twa­rzy. Ale tego Dziec­ko nie wie­dzia­ło, ni­g­dy bo­wiem w żad­nym z ich do­mów nie było lu­ster­ka.
…do­mów? Do­mów ta­kże nie było. Były tyl­ko tym­cza­so­we sie­dzi­by. Dziec­ko zro­zu­mia­ło to bar­dzo wcze­śnie. Kie­dyś, kil­ka lat temu, mimo su­ro­wych przy­ka­zań Sta­rej Ko­bie­ty, Dziec­ko od­da­li­ło się od miej­sca, któ­re uwa­ża­ło za swój dom, i nad stru­my­kiem sta­nęło oko w oko z po­dob­nym so­bie wie­kiem i wzro­stem Dziec­kiem, miesz­kan­ką po­bli­skiej Wsi.
– Co tu ro­bisz? – spy­ta­ła mała Wie­śniacz­ka.
– Oglądam stru­myk – od­pa­rło Dziec­ko, pa­trząc za­cie­ka­wio­ne na swo­ją ró­wie­śni­cę. Była to pierw­sza w jego ży­ciu mała dziew­czyn­ka, z jaką roz­ma­wia­ło, więc wy­da­wa­ło mu się to wspa­nia­łe.
– A gdzie masz swój dom? – spy­ta­ła Wie­śniacz­ka.
– O, tam, za tym la­skiem – od­pa­rło Dziec­ko ocho­czo, cie­sząc się, że jest obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia ko­goś wi­ęcej niż tyl­ko Sta­rej Ko­bie­ty, ale nie przy­szło mu do gło­wy, żeby spy­tać o dom Wie­śniacz­ki. Nie wy­da­wa­ło mu się to ani wa­żne, ani po­trzeb­ne. Nie wie­dzia­ło bo­wiem, że ist­nie­ją d o m y – praw­dzi­we, sta­łe domy. Przy­pusz­cza­ło, że wszy­scy, tak jak one, prze­no­szą się z miej­sca na miej­sce.
– Kła­miesz! – za­wo­ła­ła na­gle obca dziew­czyn­ka. – To nie jest twój dom, tyl­ko roz­wa­la­jąca się, opusz­czo­na cha­łu­pa sta­rej Ak­ton, któ­ra uma­rła po po­bi­ciu przez Na­je­źdźców! Cie­ka­wa je­stem, co wy tam ro­bi­cie! I ile was tam jest?
Gdy Dziec­ko po­wtó­rzy­ło tę roz­mo­wę Sta­rej Ko­bie­cie, ta bez sło­wa wy­jęła wo­rek i za­częła pa­ko­wać garst­kę po­sia­da­nych rze­czy.
– Idzie­my – rze­kła po chwi­li bez żalu, wy­ci­ąga­jąc do Dziec­ka dużą, cie­płą dłoń.
I zno­wu nie uczęsz­cza­ny­mi, bocz­ny­mi ście­żka­mi, omi­ja­jąc śro­dek Wsi, Sta­ra Ko­bie­ta i Dziec­ko prze­my­ka­ły się w stro­nę Du­że­go Lasu, któ­ry czer­niał na ho­ry­zon­cie, o któ­rym miesz­ka­ńcy Wsi zgod­nym chó­rem po­wta­rza­li, że w nim stra­szy. Dziec­ko nie wie­dzia­ło o tym, ale ża­den las, na­wet naj­ciem­niej­szy, nie na­pa­wał go ni­g­dy lękiem. Na­wet w cza­sie naj­gro­źniej­szej wi­chu­ry czy bu­rzy, gdy wiel­kie drze­wa, skrzy­pi­ąc gro­źnie, po­chy­la­ją swo­je ko­na­ry i mru­czą coś do sie­bie w nie­spo­koj­nej mo­wie wiel­kich drzew, a za ich pnia­mi po­ły­sku­ją w mro­ku oczy nie­zna­nych, często dra­pie­żnych zwie­rząt. Na­wet wte­dy Dziec­ko nie bało się Lasu.
Za­wsze po paru ko­lej­nych dniach mar­szu, po paru no­cach prze­spa­nych byle gdzie w Le­sie, w przy­pad­ko­wo od­kry­tych skal­nych pie­cza­rach (a nie­kie­dy na­wet w dziu­plach spróch­nia­łych drzew), Sta­ra Ko­bie­ta i Dziec­ko znaj­do­wa­ły ko­lej­ny tym­cza­so­wy dom. Była nim ja­kaś po­rzu­co­na przez miesz­ka­ńców, po­chy­lo­na ze sta­ro­ści cha­łu­pa albo sto­jąca da­le­ko za Wsią sto­do­ła czy staj­nia. Sta­ra Ko­bie­ta zo­sta­wia­ła Dziec­ko w no­wej sie­dzi­bie, za­ka­zu­jąc mu od­da­lać się, a sama ru­sza­ła w stro­nę Wsi, by zdo­być tro­chę żyw­no­ści. Przy­no­si­ła więc tro­chę mle­ka, chle­ba, a nie­kie­dy na­wet świe­że­go mi­ęsa. Na co dzień po­si­la­ły się pa­ska­mi su­szo­ne­go mi­ęsa, czer­stwy­mi plac­ka­mi, owo­ca­mi le­śny­mi i źró­dla­ną wodą.
Dru­gie w ży­ciu Ma­łej i, jak na ra­zie, ostat­nie spo­tka­nie z in­nym dziec­kiem na­stąpi­ło w po­bli­żu jed­nej z tych tak często zmie­nia­nych, ca­łkiem przy­pad­ko­wych sie­dzib. Tym ra­zem była to pa­ster­ka, któ­rej owcom za­chcia­ło się sku­bać tra­wę w tak du­żym od­da­le­niu od Wsi, że dziew­czyn­ka bez­rad­nie bie­gła za nimi, póki nie za­trzy­ma­ły się w po­bli­żu na poły zruj­no­wa­nej cha­łu­py, gdzie tra­wa, nie dep­ta­na ludz­ką sto­pą, była świe­ża, so­czy­sta, wy­so­ka. Dziec­ko na wi­dok pa­ster­ki ci­cho wy­su­nęło się z domu i nie­ru­cho­mo przy­kuc­nęło w po­bli­żu. Pa­ster­ka wiła wia­nek z ko­ni­czy­ny i śpie­wa­ła ra­do­snym, do­no­śnym gło­sem ja­kąś pro­stą i miłą pio­sen­kę o łące, kwia­tach i owcach.
– Och! – po­wie­dzia­ła na wi­dok Dziec­ka, prze­ry­wa­jąc śpie­wa­nie. – Nie znam cię jesz­cze, choć zda­wa­ło mi się, że znam tu wszyst­kich. Jak masz na imię, bo ja Izel…
Dziec­ko dłu­go pa­trzy­ło na nią po­wa­żny­mi, wiel­ki­mi ocza­mi, nic nie mó­wi­ąc.
– No, po­wie­dzże coś wresz­cie! Nie umiesz ga­dać? – ro­ze­śmia­ła się pa­ster­ka. – Py­tam cię, jak masz na imię?
– Mam na imię Dziec­ko. Albo Mała.
Pa­ster­ka wy­buch­nęła śmie­chem.
– Ależ to nie jest imię! Jak mówi na cie­bie mama? Albo tata?
– Nie mam mamy ani taty – od­pa­rło Dziec­ko.
Pa­ster­ka spo­wa­żnia­ła, ale za­raz wró­ci­ła jej na­tu­ral­na po­go­da:
– Ko­goś prze­cież mu­sisz mieć! Ko­goś, kto się tobą opie­ku­je? Jest chy­ba ktoś taki?
– Mam j ą – po­wie­dzia­ło Dziec­ko i ru­chem gło­wy wska­za­ło zruj­no­wa­ny dom.
– Pew­nie masz cio­cię lub bab­cię – pod­po­wie­dzia­ła pa­ster­ka.
– To ca­łkiem mo­żli­we. O n a jest sta­ra – zgo­dzi­ło się Dziec­ko z po­wa­gą.
– A za­tem jest bab­cią. A jak cię na­zy­wa?
– Dziec­ko lub Mała – po­wtó­rzy­ło Dziec­ko.
Pa­ster­ka za­chi­cho­ta­ła z roz­ba­wie­niem.
– Chcesz, to przyj­dę tu ju­tro, żeby paść owce, i wte­dy po­ba­wi­my się – rzu­ci­ła we­so­ło. – Może wów­czas przy­po­mnisz so­bie, jak masz na imię.  W s z y s c y  mają ja­kieś imio­na. Więc chcesz?
– Chcę – od­pa­rło Dziec­ko. Po­jęcie  z a b a w y  było mu bo­wiem ca­łkiem obce, lecz szyb­ko po­jęło, że musi to być coś bar­dzo przy­jem­ne­go.
Ale na­za­jutrz, wcze­snym świ­tem, Sta­ra Ko­bie­ta i Dziec­ko szły szyb­ko bocz­ny­mi dro­ga­mi w stro­nę czer­nie­jące­go na ho­ry­zon­cie Lasu.
– …więc nie mogę się z nią ba­wić? – py­ta­ła mała pod­opiecz­na Sta­rej Ko­bie­ty, spo­koj­nym, po­wa­żnym to­nem, nie pró­bu­jąc się bun­to­wać.
– Nie mo­żesz – od­pa­rła Sta­ra Ko­bie­ta.
– Po­wiedz mi przy­naj­mniej, jak mam na imię. Wszy­scy mają ja­kieś imio­na!
– Jesz­cze nie czas – po­wie­dzia­ła Opie­kun­ka. – Po­znasz swo­je imię, gdy będziesz star­sza.
Nie ka­żda zmia­na sie­dzi­by od­by­wa­ła się tak spo­koj­nie, choć po­spiesz­nie. Wów­czas to Sta­ra Ko­bie­ta i Dziec­ko szyb­kim kro­kiem mi­ja­ły Wieś, a po­tem pnąc się pod górę, w stro­nę czer­nie­jących na ho­ry­zon­cie naj­bli­ższych La­sów, zwal­nia­ły kro­ku, a na­wet od­po­czy­wa­ły po dro­dze, przy­sia­da­jąc w cie­niu drzew.
By­wa­ło jed­nak i tak, że opusz­cze­nie domu przy­po­mi­na­ło  p r a w d z i w ą  uciecz­kę. Pa­nicz­ną i pe­łną lęku, z wid­mem rów­nie praw­dzi­wej gro­zy.
Tak było przy ostat­niej zmia­nie miej­sca po­by­tu. Uda­ło się im aku­rat tra­fić na do­bry, wy­god­ny dom. Ani deszcz, ani wi­cher jesz­cze nie zdo­ła­ły prze­nik­nąć do jego wnętrza; dach, choć kry­ty sło­mą, dłu­go jesz­cze mógł sta­wiać im opór, a wnętrze nie było zruj­no­wa­ne.
– Chy­ba tu prze­zi­mu­je­my – po­wie­dzia­ła z za­do­wo­le­niem Sta­ra Ko­bie­ta. – Tyl­ko, pro­szę cię, uni­kaj in­nych dzie­ci. Są bar­dziej ga­da­tli­we niż do­ro­śli i choć nie tak fa­łszy­we, jak nie­któ­rzy z nich, jed­nak mó­wią o wie­le za dużo. Pa­mi­ętaj, że nikt nie może cię wi­dzieć.
To zda­nie: „Pa­mi­ętaj, że nikt nie może cię wi­dzieć” – to­wa­rzy­szy­ło Dziec­ku od naj­wcze­śniej­szych za­pa­mi­ęta­nych lat. Lecz nie zna­jąc in­nych dzie­ci i nie­mal nie roz­ma­wia­jąc z nimi, Mała ro­sła w prze­ko­na­niu, że tak wła­śnie po­win­no być. Sądzi­ła, że wszy­scy lu­dzie, duzi i mali, żyją z dala od sie­bie, obcy so­bie wza­jem, od­le­gli cia­łem i du­chem, uni­ka­jąc sie­bie lub wręcz przed sobą ucie­ka­jąc.
Tym ra­zem żad­ne dziec­ko ze Wsi nie za­kłó­ci­ło spo­ko­ju no­wych miesz­ka­nek opusz­czo­ne­go domu. I choć Sta­ra Ko­bie­ta raz na parę dni szła do lu­dzi po chleb, mle­ko, a gdy mia­ła szczęście, otrzy­my­wa­ła na­wet jaj­ka czy ka­wa­łek mi­ęsa – zda­wa­ło się, że nikt nie in­te­re­su­je się bli­żej obcą że­bracz­ką, że wszy­scy trak­tu­ją jej po­byt za Wsią jak coś na­tu­ral­ne­go. Na ogół wszy­scy też chęt­nie obie­cy­wa­li jej żyw­no­ść, wie­rząc – w zgo­dzie z Pra­daw­ny­mi Oby­cza­ja­mi – że na­kar­mie­nie głod­ne­go przy­nie­sie ob­fi­to­ść po­ży­wie­nia ofia­ro­daw­cy. Ten do­bry, sta­ry oby­czaj po­zwa­lał Dziec­ku i jego Opie­kun­ce żyć względ­nie do­stat­nio w nie­mal ka­żdej z na­po­tka­nych Wsi. Sta­ra że­bracz­ka nie wzbu­dza­ła ni­czy­je­go za­cie­ka­wie­nia ani nie­spo­koj­nych do­my­słów; była po­sta­cią na­der zwy­czaj­ną na wszyst­kich dro­gach tej kra­iny. O Dziec­ku – ukry­tym w głębi opusz­czo­ne­go domu, zda­wa­ło się, nie wie­dział nikt.
Mimo to pew­ne­go ran­ka do cha­ty przy­bie­gł zdy­sza­ny Wie­śniak. Po­nie­waż już z da­le­ka sły­chać było jego ci­ężkie kro­ki i za­sa­pa­ny od­dech, Sta­ra Ko­bie­ta zdąży­ła w mil­cze­niu wska­zać Dziec­ku róg izby, gdzie sta­ła duża, znisz­czo­na ko­mo­da. Dziec­ko skry­ło się w jej wnętrzu.
– Nie je­ste­ście tu sama! – za­wo­łał Wie­śniak od pro­gu. – Jest z wami  o n o,  praw­da?
Wie­śniak dy­szał ci­ężko i nie­spo­koj­nie; wi­dać było, że mu­siał biec przez całą dłu­gą dro­gę ze Wsi. Sta­ra Ko­bie­ta pa­trzy­ła na nie­go w mil­cze­niu, sza­ry­mi, spo­koj­ny­mi ocza­mi o nie­ru­cho­mych po­wie­kach.
– Nie uda­waj­cie! – za­ma­chał Wie­śniak ręka­mi. – Wi­ęk­szo­ść za­czy­na się do­my­ślać, kim je­ste­ście, i nie za­wsze ci, któ­rzy po­win­ni. Mu­si­cie ucie­kać, bo we Wsi po­ka­za­li się Na­je­źdźcy. Spiesz­cie się! I… i tyl­ko jed­no… Czy mó­głbym choć rzu­cić okiem na… na…
– Cho­dź tu – po­wie­dzia­ła Sta­ra Ko­bie­ta, wyj­mu­jąc rów­no­cze­śnie wo­rek spod łó­żka i wrzu­ca­jąc do nie­go skrom­ne rze­czy. – Po­każ się temu do­bre­mu czło­wie­ko­wi, mu­si­my ucie­kać.
Dziec­ko wy­szło z ko­mo­dy i sta­nęło na środ­ku izby w pro­mie­niach wpa­da­jące­go oknem sło­ńca. Jego wło­sy, za­zwy­czaj ukry­te pod chust­ką, któ­ra te­raz zsu­nęła się z gło­wy, za­lśni­ły cie­płym, sta­rym zło­tem. Z za­sma­ro­wa­nej sa­dzą buzi wy­zie­ra­ły ogrom­ne nie­bie­sko­sza­re oczy, spo­gląda­jąc nie­ru­cho­mo na Wie­śnia­ka.
– …a wło­sy jak zło­to tego kra­ju, psze­ni­ca, a oczy jak nie­bo przed bu­rzą… Do­bre Bogi, po­ma­gaj­cie, niech się spe­łni… – wes­tchnął Wie­śniak. – A te­raz ucie­kaj­cie, ale szyb­ko. O n i mają ko­nie.
Sta­ra Ko­bie­ta i Dziec­ko ucie­ka­ły sa­da­mi oka­la­jący­mi Wieś, wy­gląda­jący­mi jak wiel­ki roz­kwie­co­ny, bla­do­ró­żo­wy park. Zbaw­czy Las tym ra­zem nie był da­le­ko. Wy­star­czy­ło po­ko­nać kil­ka ma­łych pa­gór­ków. Ko­bie­ta i Dziec­ko znaj­do­wa­ły się wła­śnie na ostat­nim z nich, gdy ich uszu do­bie­gł tętent koni. Dziec­ko obej­rza­ło się i przy­sta­nęło na mo­ment, uwie­dzio­ne nie­za­mie­rzo­nym pi­ęk­nem tego ob­ra­zu. Ogrom­ne, gnia­de, wspa­nia­łe ko­nie gna­ły po sto­ku w ślad za nimi, a na nich sie­dzie­li je­źdźcy w po­ły­skli­wych zbro­jach, któ­re w pro­mie­niach po­ran­ne­go sło­ńca lśni­ły sre­brzy­ście.
– Jacy pi­ęk­ni! – za­wo­ła­ło Dziec­ko, przy­sta­jąc.
– Są okrut­ni i pra­gną cię za­bić! – krzyk­nęła Sta­ra Ko­bie­ta i po­ci­ągnęła je bru­tal­nie za rękę.
Do zbaw­cze­go Lasu bra­ko­wa­ło jesz­cze kil­ku­na­stu me­trów. Ko­nie gna­ły co­raz szyb­ciej, a ich chra­pli­wy od­dech i głu­che par­ska­nie sły­chać było co­raz wy­ra­źniej w uszach Dziec­ka. Je­źdźcy w zbro­jach wy­da­wa­li gro­źne, lecz za­ra­zem ra­do­sne okrzy­ki my­śli­wych, któ­rzy są pew­ni, że tro­pio­na zwie­rzy­na im nie uj­dzie. Roz­sy­pa­li się w szy­ku, za­ta­cza­jąc koło i śmie­jąc się do­no­śnie. Wi­docz­ne było, że bawi ich ta sy­tu­acja, że ser­ca ich ra­du­je wi­dok ucie­ka­jącej Sta­rej Ko­bie­ty z ma­łym dziec­kiem; mie­li pew­no­ść, że uciecz­ka nie może się po­wie­ść.
– Ho! Ho! Hiii! Ho! Ho! Hiii! – krzy­cze­li do­no­śnie, za­ga­nia­jąc swe ofia­ry jak za­jące do lasu, któ­re­go czar­na ścia­na, choć tak bli­ska, nie sta­no­wi­ła już jed­nak żad­nej ochro­ny wo­bec bli­sko­ści po­lu­jących.
– Wycz­ha! Bierz je! – ry­cze­li jak na praw­dzi­wym po­lo­wa­niu, upo­je­ni bli­sko­ścią mo­men­tu, w któ­rym za­pędzą Sta­rą Ko­bie­tę i Dziec­ko w cia­sny, zbi­ty od ko­ńskich cielsk krąg.
Ucie­ka­jące wbie­gły w Las. Jed­nak tu, na sa­mym po­cząt­ku, two­rzył on rap­tem skrom­ny za­gaj­ni­czek.
– Za nimi! Do­ko­ła! Do­ko­ła! – wrzesz­czał przy­wód­ca tro­pi­ących, któ­rzy roz­sy­py­wa­li się te­raz w sze­ro­ką, okrąża­jącą ty­ra­lie­rę.
Dziec­ko, bie­gnąc, sły­sza­ło przy­spie­szo­ny od­dech Sta­rej Ko­bie­ty, czu­ło, jak krok za kro­kiem ich bieg zwal­nia swe tem­po, aż wresz­cie ucie­ka­jące, dy­sząc ci­ężko, przy­sta­nęły w gęstych, sze­ro­ko roz­ro­śni­ętych krza­kach, któ­re jed­nak nie­zdol­ne były dać żad­nej osło­ny.
…i na­gle Sta­ra Ko­bie­ta ener­gicz­nie od­su­nęła od sie­bie Dziec­ko i wy­mam­ro­ta­ła coś nie­zro­zu­mia­le, wy­ci­ąga­jąc przed sie­bie roz­ca­pie­rzo­ne pal­ce.
…wte­dy po­mi­ędzy gąszcz krze­wów wje­cha­li zbroj­ni Je­źdźcy. Dziec­ko po­czu­ło ostry za­pach ko­ńskie­go potu i uj­rza­ło, że pi­ęk­ni z od­da­li żo­łnie­rze są z bli­ska strasz­ni, że nio­są ze sobą Śmie­rć. Dziec­ko za­pra­gnęło wy­ci­ągnąć rącz­kę, by uchwy­cić się bez­piecz­nej i swoj­skiej, cie­płej i du­żej dło­ni Sta­rej Ko­bie­ty – i wów­czas ze zdzi­wie­niem po­czu­ło, iż nie jest w sta­nie tego zro­bić. Jego ręka nie pod­da­wa­ła się woli. Sta­rej Ko­bie­ty też nie było w po­bli­żu, wszędzie wo­kół kłębi­li się tyl­ko, wrzesz­cząc do­no­śnie, okrut­ni je­źdźcy na swych spie­nio­nych ko­niach.
– O n a mnie zo­sta­wi­ła i ucie­kła – po­my­śla­ło śmier­tel­nie prze­ra­żo­ne Dziec­ko i jesz­cze raz spró­bo­wa­ło wy­ci­ągnąć rącz­kę, by ode­pchnąć na­cie­ra­jące na nie ko­ńskie zady. I gdy już wło­ży­ło w tę czyn­no­ść osta­tecz­ny wy­si­łek – uj­rza­ło, że  z a m i a s t  r ę k i  w y c i ą g a  s r e b r z y s t ą,  p e ł n ą  s z p i l e k  g a ł ą z k ę…
–  J e s t e m  c h o i n k ą  – po­my­śla­ło bez zdzi­wie­nia i z cie­ka­wo­ścią. – Sko­ro tak, to ta dru­ga, wy­so­ka, srebr­na cho­in­ka obok mnie jest Sta­rą Ko­bie­tą, gdyż jesz­cze przed chwi­lą jej tu nie było…
…i zda­wa­ło mu się w tym mo­men­cie, że w nie­re­gu­lar­nym kszta­łcie sre­brzy­stej, wy­so­kiej cho­in­ki do­strze­ga na poły zgar­bio­ną syl­wet­kę Sta­rej Ko­bie­ty z za­rzu­co­nym na ple­cy wor­kiem.
Je­źdźcy krzy­cze­li co­raz gło­śniej. Tym ra­zem w ich wrza­skach nie sły­chać było okrut­ne­go szczęścia my­śli­wych, któ­rzy do­go­ni­li zwie­rzy­nę i mają pew­no­ść, że już im nie umknie. Ich wrzask był pe­łen roz­pacz­li­we­go, prze­po­jo­ne­go ta­jem­ni­czym lękiem za­wo­du; był to wrzask prze­ra­żo­nej wście­kło­ści.
– Prze­klęta Cza­row­ni­ca! – za­wo­łał któ­ryś z nich, a jego sło­wa głębo­kim, ostrym echem obi­ja­ły się wśród drzew: „…ęta …wni­ca!…”
Po chwi­li ko­nie nio­sły ich z po­wro­tem w stro­nę Wsi, a do­no­śny tętent po­wo­li ci­chł, by wresz­cie za­pa­no­wa­ła ci­sza.
– Na­praw­dę je­steś Cza­row­ni­cą? – spy­ta­ło Dziec­ko wy­so­kiej sre­brzy­stej cho­in­ki, spod któ­rej szpi­lek po­wo­li wy­ła­niał się zna­jo­my, nie­co zgar­bio­ny kszta­łt Sta­rej Ko­bie­ty.
– Tak, je­stem Cza­row­ni­cą – od­pa­rła Sta­ra i po raz pierw­szy w swym krót­kim ży­ciu Dziec­ko uj­rza­ło, jak jej wąskie war­gi roz­ci­ąga­ją się w uśmie­chu. I wte­dy Dziec­ko, nie wie­dzące do tej pory, czym jest uśmiech, na­śla­du­jąc swą Opie­kun­kę, rów­nież uśmiech­nęło się do niej z uzna­niem.
– Więc jed­nak je­steś Cza­row­ni­cą – po­wtó­rzy­ło jak­by z upodo­ba­niem. – I dużo umiesz ta­kich sztuk?
– Dużo – od­pa­rła Cza­row­ni­ca, a jej uśmiech z trium­fal­ne­go prze­mie­nił się w iro­nicz­no-smut­ny, by wresz­cie skryć się w opusz­czo­nych kąci­kach wąskich warg. – Bar­dzo dużo, moja Mała, ale pa­mi­ętaj, że mamy pra­wo tyl­ko do trzech ta­kich sztu­czek, by sie­bie ra­to­wać. Czwar­ta już by się nie uda­ła. Tak gło­szą Pra­wa Od­wiecz­nych Praw, spi­sa­ne w Wiel­kich Ma­gicz­nych Ksi­ęgach.
I w ten spo­sób Dziec­ko, ma­jąc pięć lat, do­wie­dzia­ło się paru dla sie­bie no­wych, a wa­żnych spraw: że jego Opie­kun­ka jest Cza­row­ni­cą; że tro­pią je okrut­ni ry­ce­rze w zbro­jach, go­to­wi w ka­żdej chwi­li za­bić; że nie­któ­rzy lu­dzie go­to­wi są im po­móc, choć nie wszy­scy. I że praw­do­po­dob­nie po­zo­sta­łe dzie­ci żyją nie­co ina­czej, mają swe sta­łe domy, mamę, tatę – i wła­sne imię. Ale wbrew po­zo­rom Dziec­ko nie my­śla­ło o tym z ża­lem, wręcz z pew­ną dumą z po­wo­du swej od­ręb­no­ści.
Sko­ro tyl­ko – już ca­łkiem bez­piecz­ne – za­głębi­ły się w ciem­ną, głębo­ką le­śną gęstwi­nę, któ­ra jed­nak dla nich była swoj­ska, Cza­row­ni­ca od­wró­ci­ła się, wy­ci­ąga­jąc do Dziec­ka swą dużą dłoń – i wów­czas Ma­łej wy­da­ło się, że przez uła­mek se­kun­dy w oczach jej Opie­kun­ki mi­gnęło coś dziw­ne­go, coś, co na­zy­wa się Mi­ło­ścią i co Dziec­ko zna­ło je­dy­nie in­stynk­tow­nie. Ale samo Dziec­ko nie umia­ło  t e g o  od­czuć ani od­po­wie­dzieć spoj­rze­niem – gdyż nikt ni­g­dy nie przy­tu­lił go, nie po­ca­ło­wał, nie po­gła­skał po ja­snych wło­sach. Więc Dziec­ko nie wie­dzia­ło, że Mi­ło­ść jest czy­mś, co roz­ja­śnia wnętrze Czło­wie­ka. Cza­row­ni­ca zaś, choć była  p r a w d z i w ą  Cza­row­ni­cą, nie wy­czu­ła, że ten mo­ment jest naj­lep­szy, żeby tę ma­lut­ką, le­d­wie tlącą się iskier­kę roz­dmu­chać w cie­pły, żywy ogień.

 
Wesprzyj nas