„Janczarzy Kremla” to intrygująca historia szpiegowska osadzona w realiach przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, pełna polityki i intryg w najwyższych kręgach ówczesnej władzy, które znacząco wpłynęły na losy Polski i Polaków.
Zdzisław A. Raczyński ma dużą wiedzę na temat najnowszej historii Polski, widzianej z perspektywy dyplomaty, ambasadora i wieloletniego pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Te zasoby wykorzystuje w tworzeniu powieści, w których fikcyjni bohaterowie i wydarzenia są głęboko inspirowane faktami i prawdziwymi postaciami publicznymi – od dyktatorów poprzez ministrów i ambasadorów do szeregowych pracowników placówek dyplomatycznych i służb wywiadowczych. Taką powieścią był debiutancki „Harib”, tacy są także „Janczarzy Kremla”.
Powieść Raczyńskiego obejmuje następujące plany czasowe – koniec lat siedemdziesiątych i początek lat osiemdziesiątych XX wieku oraz czasy nam współczesne. Te pierwsze w Polsce to okres rozkwitu PRL-u, zrywu „Solidarności” i stanu wojennego, u naszego wschodniego sąsiada czasy rządów Leonida Breżniewa, budowy komunizmu i zimnej wojny, gdy sowieccy wojskowi snuli plany szybkiego podboju Europy Zachodniej. Co ważne, w tych planach niebagatelne znaczenie miało terytorium Polski jako wielki poligon i miejsce rozmieszczenia jednostek Armii Czerwonej.
W czasach współczesnych bohater książki, prokurator Aleksander Wojtkowski pracujący w Instytucie Pamięci Narodowej, otrzymuje polecenie zbadania sprawy śmierci studenta Tomka Wiśniewskiego, który zginął tragicznie w Moskwie jesienią 1981 roku. Wojtkowski dociera do brata zmarłego studenta, który po śmierci ojca odnalazł stare dokumenty i listy, nie wierzy w nieszczęśliwy wypadek Tomka i udziela prokuratorowi informacji pozwalających na dotarcie do świadków i dokumentów z tamtych lat. Wojtkowski rozpoczyna poszukiwania odpowiedzi na podstawowe pytania: dlaczego zginął Tomasz Wiśniewski, czy w Moskwie w 1981 roku doszło do zbrodni komunistycznej i czym zajmował się Wiśniewski oprócz studiowania? Przed prokuratorem niełatwe zadanie zrekonstruowania wydarzeń sprzed czterdziestu lat, co więcej w trakcie okaże się, że prowadzone przez niego śledztwo obejmie także członków jego rodziny.
powieść Raczyńskiego wyróżnia się szczegółowością sportretowanego w książce życia obywateli PRL-u poza granicami kraju
„Janczarzy Kremla” to powieść sensacyjno-szpiegowska, odsłaniająca kulisy działania polskich i radzieckich służb wywiadowczych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, pokazująca tarcia wewnętrzne w łonie polskich władz, działania różnych frakcji politycznych i ich poglądy na przyszłość geopolityczną. Raczyński tworząc fabułę powieści w dużym stopniu opiera się na rzeczywistych wydarzeniach, faktach i znanych działaniach prawdziwych postaci ówczesnego życia politycznego. Autor pieczołowicie dba o szczegóły, nie stroni od drobnych smaczków, z dużą dozą autentyzmu opisuje szczegóły życia codziennego i emocje ówczesnych Polaków. Dzięki temu czytelnik, zwłaszcza ten pamiętający tamte lata, poczuje atmosferę i klimat przełomowych czasów.
Raczyński stawia czytelnika przed dylematem – które z prezentowanych w powieści faktów zdarzyły się naprawdę a które z nich są tylko fantazją autora. Raczyński jest w o tyle lepszej sytuacji, że z racji pełnionych funkcji publicznych miał dostęp do dokumentów i archiwów nieznanych szerszej publiczności, z czego zapewne skorzystał, rzucając nowe światło na pewne wydarzenia i prowokując do dyskusji na temat działań polityków ówczesnego systemu, ich odpowiedzialności za taki a nie inny rozwój wydarzeń, odpowiedzialności służb specjalnych i ich wpływu na bieg historii.
Powieść Raczyńskiego wyróżnia się szczegółowością sportretowanego w książce życia obywateli PRL-u poza granicami kraju – dyplomatów i studentów przebywających w zaprzyjaźnionych krajach demokracji ludowej, na tle sytuacji społecznej i gospodarczej. To nieznane już dzisiaj, a wtedy wszechobecne dorabianie na przemycie towarów pożądanych a nieosiągalnych, specyficzne życie towarzyskie na obczyźnie, nadzór i inwigilacja obcokrajowców przez służby bezpieczeństwa. Budzą podziw nie tylko świetnie oddane realia Moskwy i uczelni kształcących studentów zagranicznych ale także opisy siermiężnej polskiej rzeczywistości, niuanse intryg partyjnych bossów i ich życie pod stałą presją Wielkiego Brata i Biura Politycznego jedynej partii. O sile powieści Raczyńskiego stanowią także bohaterowie – autentyczni, bynajmniej nie komiksowo czarno-biali, ale skomplikowani i niejednoznaczni, posiadający swoje słabości, walczący o idee, które wpływają na ich działania i co za tym idzie – na ich losy.
„Janczarzy Kremla” to dobry wybór dla miłośników powieści szpiegowskich, odnajdujących satysfakcję w lekturze wciągającej fabuły z licznymi odniesieniami do autentycznych wydarzeń z nieodległej przeszłości i czerpiących przyjemność w odkrywaniu nieznanych faktów, podanych w interesującej formie literackiej.■Robert Wiśniewski
.
Janczarzy Kremla
cykl: Poświęceni tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 7 września 2022
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku!
Pisałem tę powieść, mając przed oczami twarze konkretnych ludzi, których dane mi było spotkać w życiu, a którzy, niekiedy wbrew swojej woli, zostali uwikłani w wydarzenia o przełomowym znaczeniu dla losów naszego kraju. Pod ręką miałem skoroszyty wypełnione dokumentami, do niedawna ściśle tajnymi, z którymi zetknąłem się w swojej karierze zawodowej. Część z tych dokumentów sam zresztą zdobyłem i ujawniłem.
Jednakże podkreślam: Janczarzy Kremla są powieścią, a nie opracowaniem historycznym.
Zatem to, że bohaterowie mojej powieści mieli pierwowzory w rzeczywistości (niektórzy z nich występują pod prawdziwymi nazwiskami), a przywoływane i cytowane dokumenty istnieją, nie oznacza, że powieść aspiruje do wyznaczania prawdy historycznej. Nie oznacza jednak też, że jest tej prawdy zaprzeczeniem.
Lista ludzi, którym jestem winien wdzięczność – za udostępnienie informacji, za ich skorygowanie, za rozmowę o wydarzeniach tamtych lat i za zachętę do ich opisania – jest tak długa, że zaniecham tradycyjnych podziękowań. Zwłaszcza że niektóre z tych osób zażyczyły sobie zachowania incognito. Dotyczy to w szczególności grona moich zaufanych przyjaciół, którzy z łatwością odnajdą siebie na kartach powieści, lecz – mam nadzieję – pozostaną nierozpoznawalni.
Zdzisław Aleksander Raczyński
Zdanie: „Wszystkie odczytania są odczytaniami błędnymi” nie oznacza po prostu odrzucenia pojęcia prawdy. Prawda w postaci szczątkowej zostaje zachowana w pojęciu błędu. Nie oznacza to jednak, że istnieje gdzieś tam, na zawsze nieosiągalne, to jedno prawdziwe odczytanie, do którego będą przykładane wszystkie inne i nie wytrzymają tej próby.
Barbara Johnson, The Barbara Johnson Reader,
rozdział: „Nothing Fails Like Success”
ROZDZIAŁ PRZEDOSTATNI
– 1 –
Wyglądali jak bracia. Lub nowo powołani rekruci. Jeszcze w cywilnych ubraniach, ale już krótko ostrzyżeni, ze skupieniem na twarzach, niepewni tego, co przyniesie jutro. Trzej młodzi mężczyźni, właściwie chłopcy, siedzieli w milczeniu na plastikowych krzesłach ustawionych rzędem pod ścianą hali przylotów warszawskiego lotniska. Spośród kilkudziesięciu osób, niecierpliwie kłębiących się w oczekiwaniu na lądowanie samolotu, wyróżniały ich posągowe znieruchomienie oraz długie zimowe płaszcze, podczas gdy większość obecnych nosiła jeszcze lekkie kurtki lub nawet modne letnie prochowce, chociaż chłodny i słotny październik przyszedł w tym roku wcześnie, zapowiadając bliską zimę. Niekiedy na Okęciu można było natknąć się na grupki ortodoksyjnych młodych Żydów, w podobnych długich, ciemnych płaszczach, którzy po odwiedzeniu ziemi przodków wracali do Izraela ze stężałymi obliczami. Trzej mężczyźni nie nosili ani pejsów, ani czarnych kapeluszy. Także ich opiekun w niczym nie przypominał rabina czy nauczyciela w szkole religijnej, a bardziej szarego urzędnika niższej rangi, jednego z tych, którzy mają tę dziwną właściwość nijakości, że minutę po spotkaniu na ulicy nie jesteśmy w stanie opisać ich wyglądu. Puste krzesło między młodymi a wychowawcą zaznaczało dzielącą ich różnicę wieku.
– Pasażerów, oczekujących na przylot samolotu polskich linii lotniczych LOT z Moskwy, informujemy, że samolot przybędzie z opóźnieniem około dziesięciu minut. Opóźnienie może ulec zmianie. – Głośniki zachrypiały męskim głosem, w którym nie było tonu ubolewania czy przeprosin, a tylko brutalne postawienie odbiorców wobec faktu.
Tłumek oczekujących zaszumiał, zafalował.
– Chodźmy na taras widokowy – zaproponował siedzący w środku chłopak, po czym podniósł się, nie czekając na czyjąkolwiek odpowiedź.
– Późno już, wejście na pewno zamknięte. Zresztą, na zewnątrz deszcz, ciemno. Niewiele widać – zaoponował wychowawca.
Dwaj pozostali młodzi mężczyźni bez słowa wstali z miejsc, dając do zrozumienia opiekunowi, że nie zamierzają przysłuchiwać się jego opinii, lecz oczekują, aby do nich dołączył. Zarzuciwszy na ramiona torby podróżne, ruszyli w stronę wyjścia, przechodząc za plecami ludzi, którzy z niecierpliwością wpatrywali się w szybę, oddzielającą poczekalnię od punktów kontroli. Opiekun, niechętnie, ulegając bezsłownemu szantażowi, podniósł się i poszedł śladem chłopców. Ich stopy znaczyły wgłębienia w błotnistej brei pokrywającej posadzkę.
W ostrym świetle przysufitowych jarzeniówek sylwetki żołnierzy ochrony pogranicza w zielonych mundurach i celników, noszących szare uniformy, rysowały się niczym manekiny w witrynie sklepu z akcesoriami militarnymi. Ożywione komendą głośników, zapowiadających lądowanie samolotu, marionetki zapląsały, rozsypały się po hali, zajmując przypisane im miejsca przy stanowiskach kontroli.
Strażnik czuwający przy drzwiach prowadzących na taras widokowy pokręcił przecząco głową, odmawiając przejścia. Młodzieńcy obejrzeli się za siebie, przywołując wzrokiem opiekuna. Ten próbował coś tłumaczyć cerberowi, wreszcie, z oporami, wyciągnął z kieszeni legitymację w czarnych okładkach.
– Trzeba tak było od razu – zaburczał obrażony mundurowy i odryglował drzwi.
Podmuchy wiatru smagały przenikliwie zacinającym deszczem. Chłopcy wtulili głowy w podniesione kołnierze płaszczów.
– Przydałaby się futrzana uszanka – mruknął jeden z nich.
– Aha – przytaknął drugi.
Przylgnęli do metalowej barierki, wypatrując samolotu.
Najpierw na czarnym niebie pojawił się świecący punkt, bezgłośnie spływający nad lotnisko niczym spadająca gwiazda. Później, wraz z narastającym hukiem przebijającym się przez szum wiatru, kula światła urosła, zawisła nad pasem startowym obramionym ściegiem lamp, zanim rozpadła się na białe reflektory lądowania, błyskające stroboskopy, zielone i czerwone ognie pozycyjne. Z mokrej ciemni wychynął połyskujący drapieżnie dziób samolotu Tu-134. Koła dotknęły powierzchni lotniska. Ziemia zaprotestowała piskiem przeciwko uderzeniu czterdziestu ton aluminium, odepchnęła maszynę na ułamek sekundy, ale już po chwili oba wózki tylnego podwozia, a następnie przednie podparcie wczepiły się pewnie w betonową powierzchnię i samolot potoczył się z ogromną prędkością, budząc obawy, że nie zdąży wyhamować przed końcem pasa startowego. Zawyły odwróconym ciągiem dwa potężne silniki, samolot wytracał prędkość, aż wreszcie się zatrzymał. Natychmiast podjechał samochód marshallera, zapraszając migającym pomarańczowym napisem „follow me”, aby pilot podążał trasą wyznaczaną przez auto eskorty. Tu-134 podtoczył się w pobliże budynku dworca lotniczego i znieruchomiał. Wyglądał teraz jak lśniący w deszczu gigantyczny motyl przyszpilony światłami reflektorów.
Nim jeszcze samolot się zatrzymał, w jego stronę ruszył samochód straży granicznej. Żołnierze w pelerynach schronili się pod skrzydłem w oczekiwaniu na pasażerów. Ruchomy trap pełzał niespiesznie wzdłuż linii rysujących drogi ruchu na lotnisku. Z drugiej strony podjeżdżał meleks z przyczepą na bagaże. Za nim podążał autokar. Ruchome schody przyssały się do kadłuba samolotu, drzwi przesunęły na bok, wyjrzała głowa stewardesy i po chwili pojawili się pierwsi pasażerowie. Kuląc się przed wilgocią i chłodem, w pośpiechu zbiegali po trapie i znikali we wnętrzu autobusu.
Jako ostatni wyszli z samolotu dwaj mężczyźni: młodzieniec w długim płaszczu i towarzyszący mu starszy, korpulentny, w karakułowej papasze, jaką noszą wyżsi rangą oficerowie sowieccy. Po zejściu z trapu nie szukali schronienia w autokarze, lecz podeszli do żołnierzy ochrony pogranicza. Dowodzący wopistami podoficer wydobył spod peleryny krótkofalówkę, którą zbliżył do ust. Najwidoczniej konsultował coś z przełożonymi, gdyż po rozmowie skinął akceptująco głową i wskazał obu mężczyznom miejsce w zaciszu podwozia.
Mała grupka, złożona z trzech żołnierzy i dwóch pasażerów, stała pod wątłą wiatą skrzydła samolotu, chociaż autobus z podróżnymi i wyładowany walizami wózek transportowy już odjechały. Luk bagażowy pozostawał otwarty, ziejąc czarną dziurą niczym paskudna wyrwa w boku wieloryba.
Przy luku zatrzymała się furgonetka. Wyskoczyli z niej trzej mężczyźni, dwaj z nich wspięli się do luku bagażowego. Po chwili z ciemnego otworu wysunęła się podłużna skrzynia, pobłyskująca złoconymi okuciami. Szczupły chłopiec, który jako ostatni opuścił pokład i wraz z żołnierzami przyglądał się rozładunkowi, podbiegł do bagażowych, przytrzymał od dołu trumnę. Wspólnymi siłami, we czworo, przenieśli ładunek do nysy.
– Tomek powrócił – powiedział jeden z trzech młodych mężczyzn przyglądających się z wysokości tarasu lądowaniu samolotu.
Nie wiadomo, jak długo trwałyby procedury, związane z odprawą celną trumny, zwłaszcza że szef zmiany, która dopiero objęła dyżur, nie wydawał się skłonny do ich przyspieszenia – może oczekiwał na materialny wyraz wdzięczności – gdyby nie obecność konsula, który osobiście przyleciał z Moskwy, eskortując zwłoki, a teraz napierał potężnym brzuchem na biurko celnika, potrząsając plikiem dokumentów trzymanych w ręku.
– Ma pan tu wszystko! Czego pan jeszcze chce?! – Konsul sapał z oburzenia.
Celnik podniósł głowę, ogarnął wzrokiem pozostałych członków eskorty. Wkroczyli do jego pomieszczenia z bezceremonialną pewnością ludzi nawykłych do wymuszania posłuszeństwa. Czterej młodzi mężczyźni i ich opiekun czy dowódca stali w milczeniu, przyglądając się uważnie scenie rozmowy dwóch urzędników. Znieruchomiałe sylwetki nieproszonych gości wypełniały niemal całą przestrzeń gabinetu. Krótko ostrzyżeni, w jednakowych długich płaszczach. Było coś niepokojącego, groźnego nawet, w ich bladych ze zmęczenia twarzach i ciężkich spojrzeniach. Szef zmiany spojrzał na zaświadczenie o zgodzie na sprowadzenie zwłok do kraju, na datę urodzin denata. Tomasz Wiśniewski, lat dwadzieścia trzy. Dokument podpisał konsul PRL w Moskwie. Celnik podniósł wzrok na czwórkę młodych mężczyzn wyglądających na wojskowy patrol przebrany w cywilne ubrania lub ludzi ze służb specjalnych, którzy wykonują pierwsze zadanie. Pokiwał domyślnie głową.
– Panowie, nie zrozumieliśmy się. Nie ma żadnych przeszkód. Możecie zabrać trumnę. – Funkcjonariusz przystawił pieczęć na dokumencie.
– Mogę zadzwonić? – zapytał miękko opiekun grupy.
Celnik uprzejmie wskazał ręką na aparat telefoniczny. Teraz już tylko chciał, aby nocni goście jak najszybciej opuścili jego biuro i teren lotniska.
– Panie wójcie, niech pan przekaże Wiśniewskim, że będziemy wczesnym rankiem. Przed świtem jeszcze – powiedział do słuchawki człowiek o rysach twarzy tak banalnie powszednich, że aż trudnych do opisania. – Nie trzeba przesuwać godziny. Będziemy na czas.
Kolejny problem wyniknął z kierowcą zakładu pogrzebowego BONGO, który zdecydowanie odmówił prowadzenia samochodu nocą. Cwaniakowaty wygląd szofera nie harmonizował z marką Biura Opieki nad Grobami Obcokrajowców, bo tak brzmiała oficjalna nazwa firmy zajmującej się transportem zwłok zza granicy.
– Panie, to czterysta kilometrów! W taką pogodę?! Za nic w świecie! Pojedziemy jutro z rana! – oświadczył kategorycznie.
– Pojedziemy dzisiaj! Do szóstej, siódmej rano dojedziemy – zaoponował spokojnie jeden z czwórki młodzieńców. Miał wyraziście ciosaną twarz i twarde spojrzenie.
– Nie ma mowy! Panie, skąd dostaniemy po drodze benzynę? Ruskie przykręcili kurek. W całym kraju brakuje paliwa. Staniemy gdzieś w drodze, i co? – upierał się kierowca.
Chłopiec wyciągnął z portfela trzy banknoty z wizerunkiem Kopernika, każdy o nominale tysiąca złotych.
– Masz pan tu trzy tysiaki. Płacimy też za paliwo. Nie chcesz pan prowadzić, możesz pan siedzieć. Ja pojadę. – Głos młodego mężczyzny odpowiadał jego spojrzeniu.
Nuty, które się w nim pojawiły, skłoniły jego kolegę do interwencji.
– Sołtys, nie szalej. – Uspokajająco dotknął ręki negocjatora.
– No dobrze, pojadę. – Szofer ustąpił, zgarniając pieniądze do kieszeni.
– Panowie, to ja się pożegnam – przypomniał o sobie konsul.
– Dziękujemy panu. Poradzimy już sobie. – Opiekun grupy podał rękę pękatemu konsulowi.
Nim ruszyli, jeden z chłopców starł troskliwie krople wilgoci z wieka trumny, wyjął z torby biało-czerwoną flagę i przykrył nią mahoniową skrzynię. Kąciki ust opiekuna grupy wygięły się, jakby chciały coś powiedzieć. Czterej chłopcy patrzyli na niego wyzywająco, z wyrzutem.
Jechali dwoma samochodami. Młody mężczyzna, nazwany przez kolegę Sołtysem, usiadł w szoferce nyski obok kierowcy. Pozostali zajęli miejsca w polonezie, prowadzonym przez opiekuna grupy. Samochody, najpierw auto osobowe, a za nim furgonetka, minęły ostatnie światła Warszawy i roztopiły się w deszczowej ciemni październikowej nocy.
Przed Koninem, dokąd dojechali o trzeciej nad ranem, znaleźli czynną stację benzynową. Zaspany pracownik niechętnie wypełznął z małej budki, ozdobionej pomarańczową wielką literą N, i poczłapał w kierunku jednego z dwóch dystrybutorów.
– Jest tylko droższa, żółta, po osiemnaście za litr – uprzedził.
– Lej pan do pełna – zarządził kierowca furgonetki, wyraźnie usatysfakcjonowany, że to nie on nie będzie musiał płacić, i ziewnął, przeraźliwie szeroko otwierając usta.
– A wiesz pan, jeździłem latem do Zachodnich Niemiec, po jednego delikwenta. Tam, na stacjach, można nawet coś zjeść, i to gorącego, napić się kawy. Wyobrażasz pan sobie?! A tutaj kiszki marsza grają, a ty cierp, człowieku.
– Dojedziemy na miejsce, to pan się wyśpi, odpocznie. – Współpasażer dodawał otuchy kierowcy. – Zmienić pana?
– Nie. Dojadę jakoś. Daleko jeszcze?
– Jakieś dwieście kilometrów. Tak wynika z mapy.
Opiekun grupy chętnie natomiast oddał kierownicę jednemu z chłopców. Furgonetka podążała w ciemno za samochodem osobowym, natomiast prowadzący poloneza nieustannie musiał wpatrywać się w drogę, bacząc, aby nie zjechać na pobocze lub nie wpaść w dziurę w asfalcie.
– Niech pan się postara nie roztrzaskać auta, bo będziemy wracali pieszo do Warszawy – zażartował opiekun, zajmując miejsce na tylnym siedzeniu. Oczy piekły go ze zmęczenia. Nie mógł pomóc wychowankowi nawet jako pilot.
Przejeżdżając przez puste, pogrążone w deszczu i sennym bezruchu miasto, patrzył, jak skąpe oświetlenie pojedynczych lamp ulicznych wydobywa z półmroku profile siedzących obok chłopców, a później znowu odsuwa je w cień niczym postacie w japońskim teatrze cieni. Młodzi mężczyźni milczeli od samej Warszawy, z rzadka tylko przerzucając się krótkimi, urwanymi zdaniami lub pojedynczymi słowami. Czuł, jak z każdym kilometrem drogi, którą przemierzała wieziona za nimi trumna, między nim a młodymi wyrasta mur. Zrozumiał to już w Moskwie, kiedy Dargin i Łuczywo, dwaj koledzy Wiśniewskiego, weszli do jego gabinetu i zażądali, tak – zażądali – to było właściwe słowo), aby on, jako pierwszy sekretarz ambasady, podjął decyzję o udostępnieniu wieczorem sali w ambasadzie, gdyż chcą pożegnać się z Tomaszem i proszą, aby nikogo z urzędników przy tym nie było. „Pan może przyjść”, dodali. Porozumiał się wówczas z konsulem, że ten opieczętuje trumnę ze zwłokami nie w kostnicy, lecz w urzędzie konsularnym.
Popołudniem, krótko przed zmierzchem, bo październikowy zmierzch zapada w Moskwie wcześnie, karawan agencji pogrzebowej „Rytuał” dostarczył zwłoki z trumną na dziedziniec ambasady. Kierowca dziwił się, że skrzyni nie zalakowano, jak zazwyczaj, we wnętrzu samochodu. Grupa młodych mężczyzn wniosła ją na ramionach do środka budynku. Konsul zalakował trumnę, ostemplował dokumenty i natychmiast wyruszył z nimi na lotnisko, aby najpierw załatwić sprawy papierkowe, a później osobiście dopilnować odprawy ładunku do Polski.
Trumnę ustawiono wprost na marmurowej posadzce, przed salą kinową. Nikt nie domyślił się, aby przynieść krzesła, które mogłyby posłużyć za katafalk. Żałobną modlitwę, mnimosinon, prowadził po grecku młody, brodaty człowiek, ubrany w czarny sweter, na który narzucił epitrachelion – szeroką, złoconą stułę. Jeden z kolegów zmarłego wyjaśnił, że nie mogli znaleźć księdza katolickiego, więc poprosili o posługę duchownego kościoła greckiego. Sekretarz do spraw nauki wiedział, że Wiśniewski miał wielu znajomych w greckim ziomkostwie w ZSRR. Greczynką z pochodzenia była też jego przyjaciółka. Wciśnięta w krzesło czarnowłosa dziewczyna, dwiema rękami obejmowała głowę, pochyloną prawie na kolana. Jej ciałem wstrząsał bezgłośny szloch. Stojący obok chłopak nieśmiało, z obawą, dotykał jej ramienia i coś szeptał do ucha. Na posadzce, przy krześle leżał bukiet białych róż, porzucony i zbędny niczym niestosowny rekwizyt.
Wszyscy pozostali, mniej więcej trzydzieścioro chłopców i dziewcząt, stanęli w kręgu wokół trumny. Dyplomata znał ich wszystkich. O każdym z nich wiedział być może nawet więcej niż oni sami mogli o sobie powiedzieć. Znał ich imiona, nazwiska, rodziny, przyzwyczajenia, historię życia. Tylko ich przyszłość pozostawała nieznana, a teraz, patrząc na zwłoki jednego z nich, na skręconą w bólu dziewczynę w kącie holu, uświadamiał sobie, jak nieprzemyślaną awanturą był cały projekt.
Górne lampy w holu wygaszono, aby nie przyciągać uwagi rosyjskich milicjantów, dyżurujących przed gmachem ambasady ani innych postronnych. Jedynie wątła smuga światła z korytarza, prowadzącego w stronę biblioteki i jadalni, rozpraszała ciemność. Na marmurowym blacie, który podczas tłumniejszych przyjęć w ambasadzie służył za ladę baru, gdzie na gości czekały baterie kieliszków, ktoś postawił wielką gromnicę. W jej nikłym blasku, drgającym w przeciągu, cienie zgromadzonych tańczyły na ścianach pomieszczenia, wyłożonych białym marmurem, jakby sprzysiężenie wyznawców nowej wiary sprawowało tajemniczy obrządek w wapiennych katakumbach. Dyplomata rozumiał, niemal fizycznie odczuwał wszystkimi porami skóry, że ta gromada ludzi wyrasta z wieku młodzieńczego, wychodzi spod jego opieki, przecina pępowinę z czasem beztroskiej młodości i staje się odrębnym bytem, zupełnie niezależnym, nieobliczalnym i groźnym. Niski basowy śpiew duchownego krążył w zakamarkach obszernego holu, spływał na spleconych w kręgu młodych ludzi, wiązał ich ze sobą w tajne bractwo.
– Pater hemon ho en tois uranois… – modlił się ksiądz.
– Amen! – odpowiedzieli chórem zgromadzeni.
Potem ponieśli trumnę na rękach do karawanu. Odprowadzili do bramy ambasady, idąc szpalerem po obu stronach auta. Sekretarz do spraw naukowych i dwaj koledzy zmarłego pospiesznie ruszyli na lotnisko, aby zdążyć na przedwieczorny samolot. Konsul i jeszcze jeden z kolegów mieli wyruszyć później, ostatnim wieczornym rejsem, towarzysząc Wiśniewskiemu w drodze do domu. Zamknęły się metalowe wrota ambasady, z trzaskiem zetknęły się oba skrzydła.
Ciemnowłosa dziewczyna wciąż siedziała na krześle w kątku holu. Już nie płakała. Tylko jej szczupłe ciało trzęsło się jak w febrze.
Wierni po brzegi wypełnili niewielki kościółek w Dąbrówce, chociaż był to dzień powszedni. Przyszła cała wieś, bo tak było tu przyjęte, że tylko na wesela i chrzciny obowiązują zaproszenia, a na pogrzeby idzie się z miłosierdzia i nakazu serca, po chrześcijańsku. Zwłaszcza że Wiśniewscy byli poważaną rodziną. Pracowici, niekłótliwi, skorzy do pomocy. Wszyscy im współczuli. Stracić dwudziestoletniego syna! Taki zdolny chłopiec. I jeszcze nie mogli pożegnać się z nim przed śmiercią! Z Poznania i Piły zdążyli dojechać krewni ze strony matki zmarłego, bo ojciec, który pochodził gdzieś z Kresów Wschodnich, nie miał tutaj bliskich. Siedzieli teraz w pierwszych rzędach, obejmując i pocieszając rodziców. Brat Wiśniewskiej, który przejął na siebie cały ciężar organizacji pogrzebu, zapraszał do pierwszych rzędów kolegów Tomka i ważnego urzędnika z ambasady, którzy przywieźli trumnę, ale ci odmówili, skromnie przycupnąwszy w dalszych ławach.
Siwowłosy ksiądz rozpostarł ręce. Przypominał fioletowego orła ze srebrną głową. Dyplomata, który przyjechał z Moskwy, podniósł nisko dotąd opuszczoną głowę. Zaczęły docierać do niego słowa duchownego.
– … jak można utulić ból najbliższych po utracie ukochanego syna i brata? Jakie słowa pociechy wypowiedzieć? Odpowiem wam, nieutuleni w smutku rodzice, drodzy parafianie. Śmierć Tomasza nie była daremna. Jest w niej tragedia, ale też przesłanie i sens. Wrócił Tomek – kochane, posłuszne dziecko, które chrzciłem, które tutaj przystępowało do pierwszej komunii i do bierzmowania. Powrócił do domu. W zalutowanej trumnie, niczym rycerz w zbroi, który padł na placu boju. Tajemnicę swojej śmierci na zawsze zabrał do grobu, ale dzisiaj jest już u boku Pana. Tak, jak posłaliśmy go do obcego miasta, do obcego kraju, aby się uczył, zdobywał mądrości, aby był przydatny rodzinie i krajowi, tak dzisiaj posłaliśmy go do Boga, aby wyjednał dla nas błogosławieństwo, wybaczenie naszych grzechów. Posłaliśmy najlepszego, najczystszego, najuczciwszego. Złożyliśmy go w ofierze, jak Bóg złożył ofiarę ze swego Syna… – mówił kapłan.
Dyplomata patrzył przed siebie, na rodziców zmarłego. Podczas mszy, nawet w czasie Eucharystii, Wiśniewscy siedzieli w ławkach, nie mając sił, aby się podnieść. Matka Tomasza miała twarz opuchniętą od płaczu i nieprzytomne oczy. Ojciec sprawiał wrażenie nieobecnego, nieświadomego, co dzieje się wokół. Ich kilkunastoletni, bliski już dorosłości, syn podnosił się, klękał i ponownie sadowił w ławce powolnymi ruchami starca. Tylko mała dziewczynka spoglądała z niedowierzaniem na ładny, błyszczący kufer, w którym, jak twierdzili dorośli, na zawsze zasnął jej brat.
Gdy ksiądz dał znak do wyprowadzenia ciała, a pracownicy zakładu pogrzebowego podeszli do trumny, do przodu przecisnęli się koledzy zmarłego. Unieśli skrzynię ze zwłokami na ramionach, chwilę później dołączył do nich towarzyszący im dyplomata. I tak nieśli trumnę przez całą wieś, do oddalonego o półtora kilometra cmentarza. Zaskoczeni grabarze szli obok pustego karawanu na końcu orszaku. Sekretarz do spraw naukowych ambasady Polski w Moskwie był pięćdziesięcioletnim mężczyzną, który w życiu dużo przeszedł i pochował wielu przyjaciół i najbliższych członków rodziny. Nigdy jednak przedtem nie dźwigał na ramionach takiego ciężaru…
– Co czytasz z takim zainteresowaniem, że nawet mnie nie dostrzegasz? – Głos Doroty wyrywa mnie ze świata fikcji literackiej tak niespodziewanie, że aż podskakuję. – Drzwi niezamknięte, pan prokurator pogrążony w lekturze… Przywieźliśmy te kartony. Jeśli znajdziemy coś godnego uwagi, możemy to w nich złożyć. No, co tam masz? – Dziewczyna zerka mi przez ramię na maszynopis, który trzymam w ręku. Jej włosy łaskoczą moją szyję.
– Właściwie, to nie wiem, coś na kształt zbeletryzowanego pamiętnika. A może fragment powieści opartej na faktach? W każdym razie chyba dołączymy do materiałów śledztwa, bo jest tutaj opis pogrzebu Wiśniewskiego.
Wyciągam w jej stronę kilka kartek.
Dorota ujmuje plik jedną ręką, drugą przytrzymuje drzwi, przez które Piotr i technik wnoszą duże kartonowe pudła. Przyjechaliśmy do mieszkania Lipowskiego na rewizję, a zapomnieliśmy, w co mamy złożyć ewentualne znaleziska. Chałupnicy, a nie ekipa śledcza! Na szczęście z Bielańskiej na Stawki, do naszej siedziby, „kwatery prawdy najgłówniejszej” – jak naśmiewa się z nas Dorota – jest kilka minut jazdy, więc Piotr z Moskalewiczówną pojechali po papierowe pudła. Ponieważ w mieszkaniu archiwisty znaleźliśmy komputer, a w szufladzie biurka kilka pendrive’ów, to, na wszelki wypadek, przywieźli także Lucjana, naszego specjalistę od wyrywania tajemnic elektronice.
– No nie, nie zarekwirujemy przecież całego mieszkania z wyposażeniem. – Protestuję na widok tak objętościowych opakowań.
– Od przybytku głowa nie boli – mędrkuje Piotr. – Widziałeś tę bibliotekę? Wypożyczę sobie połowę, a kiedyś zwrócę. – W oczach archiwisty błyszczy chciwość. Słabość Mydlaka do książek o historii najnowszej była powszechnie znana, a biblioteka w mieszkaniu Lipowskiego rzeczywiście imponowała.
– To od czego zaczynamy? – Lucek, ekspert od komputerów i innych gadżetów technicznych, przywołuje nas do porządku. – Ja zabieram komputer. A także pendrivy, telefony i wszystkie inne nośniki.
– Opcje są dwie: albo od podłogi, albo od sufitu. – Dorota ogarnia wzrokiem wysokie do samych sufitów regały pełne książek.
– No cóż, zaczynamy – wydaję polecenie. – Szukamy wszystkiego, co rzuci światło na moskiewską przeszłość pana Lipowskiego. Notatki, szpargały, zdjęcia, taśmy… A przede wszystkim – gdzie jest pozostała część tych memuarów?
Rozdział 1
Zdradzają nas nie słowa, lecz usta.
„Słowa są ważne. Przede wszystkim patrz jednak na ułożenie warg. Czy są zaciśnięte w stresie. Czy pogardliwie skrzywione. Czy ściągnięte na znak sprzeciwu”, powtarzał ojciec. Tak mawiał wówczas, gdy jeszcze uważał, że jestem w stanie czegokolwiek się nauczyć.
Myślę, że wszystkiemu winien jest mój brak powściągliwości. Spróbujcie jednak zachować nieruchomy wyraz twarzy, gdy szef od godziny zasuwa drętwą gadkę, z miną tak napuszoną, jakby objawiał nam nowy dekalog.
Z trudem powstrzymuję ruch mięśni, zdradliwie ciągnących kąciki ust w stronę uszu, chociaż ton Kaczmarka irytuje mnie i śmieszy. Mój szef upaja się swoim tokowaniem. Nawet teraz, zwracając się do nas, pięciu prokuratorów obecnych na odprawie pionu śledczego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie, od kilkunastu minut nie mówi, a przemawia, jakby występował w sądzie lub w parlamencie. Rozumiem, jest młody, zaledwie cztery lata starszy ode mnie, i najwyraźniej wciąż czuje się niepewnie w roli nowo upieczonego naczelnika oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Przyznaję, jest dobrym prawnikiem, oddanym sprawie. I bystrym facetem. Dlatego dziwię się w dwójnasób, bo przecież jako inteligentny gość zdaje sobie sprawę z tego, że wśród podwładnych ma nie tylko takich młodziaków jak ja, lecz także śledczych, przerastających go i wiedzą, i doświadczeniem. Po co więc to stroszenie grzebienia, rysowanie nim sufitów i zamiatanie ziemi ogonem? Zwłaszcza przy tak błahym temacie narady.
Naczelnik dzieli się informacjami z niedawnej krajowej narady pionów śledczych, z których niewiele wynika. Później wysłuchuje naszych krótkich sprawozdań o prowadzonych sprawach, równie niewiele wnoszących, gdyż są prawie identycznych z tymi, składanymi przed tygodniem. Czasami dziwiłem się, po co w ogóle zwołuje popołudniowe odprawy w każdy poniedziałek, nawet wówczas, gdy nie ma do zakomunikowania nic nadzwyczajnego.
Kaczmarek, niczym reżyser lubujący się w efektach specjalnych, najciekawszy moment zachowuje na koniec swojego exposé.
– Szanowni państwo, Główna Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu skierowała do nas, zgodnie z właściwością miejscową, sprawę Tomasza Wiśniewskiego. Wiśniewski zginął tragicznie w 1981 roku w Moskwie. Jego brat Janusz sugeruje w piśmie do IPN, że istnieją uzasadnione podejrzenia popełnienia zbrodni komunistycznej… – Naczelnik bierze do ręki teczkę, w której, zakładam, znajdują się akta sprawy.
– Z dotychczasowego podziału zadań wynika, że najmniej obciążony obowiązkami jest pan prokurator Wojtkowski, zatem on poprowadzi sprawę Wiśniewskiego…
Na dźwięk mojego nazwiska odruchowo podnoszę głowę. Nie ufam Kaczmarkowi na tyle, aby uwierzyć, że to moje kompetencje i aż cały rok doświadczenia pracy w Komisji skłoniły go do przydzielenia mi tego śledztwa. Oczywiście, czuję się wystarczająco dobrze przygotowany do samodzielnej pracy, ale podejrzewam, że za decyzją szefa kryje się jakiś podtekst.
– Pan prokurator Wojtkowski błyskotliwie poprowadził sprawę Hawryluka i jestem przekonany, że równie sprawnie podoła nowemu wyzwaniu. – W głosie Kaczmarka słyszę jakby nutki ironii.
A, tu go boli! Zwykła zawiść! Wciąż nie może pogodzić się z tym, że doprowadziłem do końca beznadziejne, wydawałoby się, śledztwo w sprawie ubeka, winnego śmierci co najmniej dwóch ludzi. Hawryluk, który zakatował oficera AK i zastrzelił chłopaka z oddziału WiN, rozpłynął się gdzieś w kraju w latach sześćdziesiątych i mimo że istniały zeznania świadka, przez trzydzieści lat nie udawało się odnaleźć oprawcy. A wystarczyło dotrzeć do tych rodzin, które zaraz po wojnie zdecydowały się wyjechać z Polski i zamieszkały po drugiej stronie granicy, w Białoruskiej SRS, zasięgnąć u nich informacji o rozgałęzionej rodzinie Hawryluków i po nitce, po niteczce ustalić, że Hawryluk zmienił nazwisko i ukrył się w lubuskiem. Sąd uznał stalinowca za winnego i chociaż z powodu wieku oraz stanu zdrowia nie skazał go na karę bezwzględnego pozbawienia wolności, to mogliśmy ogłosić sukces, gdyż było to jedno z bardzo nielicznych śledztw IPN, zakończone prawomocnym wyrokiem skazującym. Do śledztwa w sprawie Hawryluka przydzielono mnie w charakterze pomocnika, kiedy jednak prowadzący śledztwo prokurator zachorował i więcej czasu spędzał na onkologii na Banacha niż w pracy, praktycznie sam doprowadziłem wszystko do końca. Oczywiście, przy wydatnej pomocy kolegów z archiwum IPN.
Podejrzewam, że Kaczmarek zazdrości mi nie tyle samego udanego śledztwa, ile rozgłosu i splendorów, jakie wiązały się z tym bądź co bądź sukcesem – solidnej nagrody i orderu. Wprawdzie to tylko Krzyż Kawalerski, ale mój szef, chociaż, szczerze mówiąc, palca do niej nie przyłożył, za tę sprawę otrzymał taki sam order Odrodzenia V klasy. I to go najbardziej ubodło. Widziałem to po jego kwaśnej minie, z jaką odbierał odznaczenie tuż przede mną.
– No i co, panie kolego? – Z szerokim uśmiechem, który ma oznaczać życzliwość, zagaduje mnie prokurator Pokrowski, gdy już wracamy do swoich gabinetów. – Idzie pan jak burza. Proszę, już samodzielne śledztwo. Poradzi pan sobie. Może pan liczyć na nasze wsparcie. A jeśli coś, tata panu pomoże. Nieprawdaż? Zrobi pan karierę. Z pańskimi poglądami…
Nie wierzę w przychylność Pokrowskiego, a już tym bardziej w jego gotowość do udzielenia dobrej rady czy pomocy. To przecież on, jak przekazała mi Aga, która przeszła do pracy w IPN prawie jednocześnie ze mną, skomentował mój awans z prokuratury rejonowej: „A co taki młodzik potrafi? Kilka lat w rejonówce i już do komisji oddziałowej? No, ale jak się ma tatusia generała i osobiste poparcie ministra…”. Teraz także nie może powstrzymać się przed uszczypliwościami, robiąc aż nadto wymowne aluzje do wpływowego ojca i moich sympatii do rządzącej partii, z którymi nie afiszuję się przecież publicznie. Ostatecznie, prokurator, nawet w IPN, jest zobowiązany do neutralności politycznej.
Nikomu, nawet Elizie, nie wyjaśniałem skomplikowanych relacji z ojcem. Podziwiałem go, to prawda. Był przecież legendą opozycji w czasach komunistycznych i wielką figurą w służbach specjalnych suwerennej Polski. Jednak nigdy nie wybaczyłem mu, że nie miał czasu ani dla mnie, gdy byłem mały, ani dla mamy, która w pewnym momencie zrozumiała, że jest tylko dodatkiem do sławnego męża, że przez niego zaprzepaściła szansę na własną zawodową karierę i zdecydowała się powrócić do rodzinnego miasta.
Po rozwodzie ojciec próbował odbudować relacje ze mną, jakby chciał nadrobić lata nieobecności w moim życiu, ale wspólne obiady czy kolacje coraz częściej kończyły się politycznymi swarami. Ojciec, im starszy, tym stawał się jakiś bardziej rozlazły, politycznie niezdecydowany, relatywizujący zarówno komunistyczną przeszłość kraju, jak też wykazujący niepojętą wyrozumiałość dla kamaryli liberałów rządzącej później Polską. Któregoś razu nie wytrzymałem i gdy ojciec powiedział, że nie można w czambuł potępiać wszystkich, którzy zajmowali jakiekolwiek znaczące stanowiska w PRL, wykrzyczałem: „Jak możesz ich usprawiedliwiać?! Zniewolili kraj i wysługiwali się Sowietom! Byli jak okupanci we własnym kraju. I to mówisz ty?! Legenda podziemia?! Twoja postawa jest gorsza nawet niż ich. Bo oni są już napiętnowani i potępieni. A ty ich wybielasz i przykrywasz”.
Ojciec powoli, niczym w zwolnionym filmie, odstawił lampkę z winem, dotknął ust starannie wyprasowaną białą serwetą. Zawsze dbał o takie drobiazgi i niedzielne obiady, przygotowywane prawdopodobnie od piątku, serwował na białej porcelanie Rosenthala. Powiódł po mnie spokojnym, długim spojrzeniem, teatralnym wręcz gestem odłożył lnianą serwetę, wstał bez słowa i odszedł do swojego pokoju. Wybiegłem, trzaskając drzwiami.
Zadzwonił dopiero po trzech tygodniach. Słowem nawet nie odniósłszy się do naszej ostatniej kłótni, poinformował, że wyjeżdża na dłuższy czas na wieś.
– Ojciec ciężko choruje. Ktoś musi się nim zająć – powiedział.
Na czas jego nieobecności w Warszawie miałem zaopiekować się mieszkaniem na Mokotowie. Spotkaliśmy się kilka miesięcy później. Na pogrzebie. Praktycznie nie znałem dziadka. W dzieciństwie spędzałem niekiedy u niego tydzień lub dwa. Zapamiętałem go jako krzepkiego chłopa z wąsami i ciepłym uśmiechem. Cieszył się we wsi poważaniem. Jakaś cząstka jego autorytetu spadała na mnie, bo sąsiedzi nie wołali na mnie po imieniu, a mówili „wnuk wójta”. Dziadek był sołtysem, chyba dożywotnim. Rozgrzeszyłem go za to, że był lojalny wobec władz komunistycznych. Przecież wybierała go cała wieś, a podatki ktoś musiał ostatecznie zbierać.
Podczas pogrzebu na krótką chwilę ożyła we mnie nadzieja, że być może mama wróci do Warszawy i rodzice ponownie zamieszkają razem, ponieważ rozmawiali ze sobą spokojnie, przyjaźnie, siedzieli obok siebie podczas mszy, wspólnie przyjmowali kondolencje i pełnili funkcję gospodarzy podczas konsolacji. Jednak do domu wróciliśmy tylko z mamą.
Ojciec został na wsi i od tego czasu opuszczał ją dopiero z nastaniem jesiennych chłodów. Wiosną i latem przyjeżdżał do miasta co miesiąc lub dwa, najwyżej na parę dni. Wielkie, pięciopokojowe mieszkanie na Mokotowie stało puste. Przygnębiający pomnik wygasłej miłości i rozbitej rodziny. Tylko mama zatrzymywała się tam podczas swoich nieczęstych wizyt w stolicy. Wyjaśniała, że chce zobaczyć się ze mną. „Muszę też utrzymać jako taki porządek w mieszkaniu”, mówiła. Mimo rozwodu rodzice nie dokonali podziału majątku i mieszkanie formalnie pozostawało także współwłasnością mamy.
Któregoś dnia zastałem ją w salonie, wpatrzoną w zdjęcie, które nie zmieniło swego miejsca na półce od dwudziestu lat. Na fotografii obejmujemy się, wszyscy troje, uśmiechnięci. W tle zamek w Sandomierzu. Jeszcze dzisiaj, po tylu latach pamiętam tamtą jesień, smak herbaty owocowej w kawiarni przy rynku, pamiętam nawet twarz starszego pana, którego ojciec poprosił o naciśnięcie migawki w aparacie.
– To prawda – odpowiadam Pokrowskiemu. – Obaj wychowaliśmy się w rodzinach oficerów i obaj wiemy, jaki to miało wpływ na nasze życie.
To bardzo paskudne z mojej strony. Tym bardziej, że to sam Pokrowski w chwili szczególnej otwartości i zaufania opowiedział mi o swoim ojcu, który zajmował wysokie stanowisko w komunistycznym wywiadzie wojskowym. „Swoją pracą w IPN jak gdyby spłacam długi ojca”, zwierzył mi się wtedy. Widzę, jak tężeje i blednie twarz prokuratora. Co mnie podkusiło do takiej wypowiedzi? Tylko psychopata lub niedojrzały smarkacz może intencjonalnie obrażać i upokarzać innego człowieka. Mam teraz w Pokrowskim śmiertelnego wroga. Jednak moje niezałatwione rachunki z ojcem to temat, który dotyczy tylko nas dwóch, i nikt nie będzie ich podliczał.
Akta powierzonej mi sprawy składają się aż z trzech pojedynczych kartek. Jedną z nich jest pismo przewodnie z Głównej Komisji do oddziału w Warszawie, drugą – karta ewidencyjna udostępnienia dokumentu, a trzecią – sam dokument, list Janusza Wiśniewskiego do IPN. Biała kartka formatu A4, odręcznie zapisana po obu stronach niebieskim długopisem.
Zwracam się z prośbą o przeprowadzenie śledztwa i wyjaśnienie okoliczności śmierci mojego brata Tomasza Wiśniewskiego. – Wnioskodawca pisał wyraźnymi literami, naśladującymi druk. – Mój śp. Brat wyjechał w 1978 roku na studia do Moskwy. Do Instytutu Stali i Spławów…
„Spławów”? Ach, miał na myśli „stopów”. Oczywiste zapożyczenie z rosyjskiego, które świadczyło o dobrej znajomości realiów, bo zapewne w oryginale nazwa politechniki brzmiała: Institut Stali i Spławow – odnotowuję w myślach.
Nauka szła mu dobrze, przyjeżdżał do kraju zadowolony ze studiów. Miał przyjaciół, bo przyjeżdżali z nimi razem do nas na wakacjach. Poznał też na studiach dziewczynę, Rosjankę, i chciał się z nią chyba ożenić, bo tak mówił na wakacjach w 1981. Była dla nas tragedią wiadomość, że w październiku tego roku zginął w Moskwie. Wpadł pod pociąg w metrze. Ponieważ ja byłem wtedy mały, a ojciec ciężko się rozchorował po tej wiadomości i trafił do szpitala, to nikt nie mógł pojechać do Moskwy, żeby rozpoznać zwłoki Brata. I Brata przywieźli w zalutowanej trumnie. Pamiętam, że na pogrzebie był polski konsul z Moskwy i kilku kolegów mojego Brata. Narzeczona brata nie przyjechała na pogrzeb, bo jej nie puścili.
Myślałem, że to był wypadek. Tak mówił nam ten konsul i koledzy mojego Brata, którzy przywieźli go w trumnie. Bo oni byli razem z moim Bratem, kiedy on wpadł pod pociąg. Dopiero w zeszłym roku, kiedy umarł mój ojciec i robiliśmy porządki w jego domu, bo z ojcem zamieszkała moja siostra ze szwagrem, to znalazłem listy Tomka do rodziców. Ostatni list był z września 1981 i mój Brat pisał, że się boi, że coś niedobrego może się stać i żeby rodzice mu wszystko wybaczyli. Mój ojciec bardzo kochał Tomka i był bardzo z niego dumny. Zbierał wszystkie jego dyplomy i wyróżnienia, bo mój brat miał duży talent do techniki i jeszcze w technikum otrzymywał różne nagrody. Zbierał też wszystkie listy od Tomka i zdjęcia, jakie Brat wysyłał z Moskwy i z różnych miast, bo mój śp. Brat lubił podróżować i dużo jeździł po Związku Radzieckim.
Myślę, że mój Brat został zamordowany. I chociaż to już minęło prawie 40 lat, to trzeba to wyjaśnić, żeby stała się sprawiedliwość.
A jeszcze chcę dodać, że na grób Tomka wciąż przyjeżdżają jego koledzy, bo zawsze zostawiają świeże kwiaty i znicze. W ostatnim roku, ale to nie było na Wszystkich Świętych tylko wcześniejszą jesienią, spotkałem chyba dwóch, ale ich nie rozpoznałem, bo tyle lat już minęło. I kiedy powiedziałem, że chcę dochodzić sprawiedliwości i prawdy, to jeden z nich powiedział – panie Januszu, niekiedy trzeba pozostawić zmarłych i historię w spokoju, bo nigdy nie wiadomo, jaką prawdę odkryjemy. A mi się wydaje, że prawdę zawsze trzeba znać.
Mieszkam we wsi Dąbrówka, w województwie wielkopolskim. Wszystkie dokumenty, listy i zdjęcia mam, ale ich nie przesyłam, bo jeszcze się zgubią. Oddam wszystko śledczym, jak rozpoczną dochodzenie”.
W końcu listu dokładny adres, numer telefonu i podpis – Janusz Wiśniewski.
Za oknem marcowy zmierzch opada szarą watą na Warszawę. Z dwudziestego pierwszego piętra wieżowca Intraco, na którym znajduje się moje biuro, prawie nie widać przejeżdżających w dole samochodów, nad którymi unosi się zawiesina dymu i rozpylonych kropel wilgoci. Rozgwieżdżone iluminacjami wysokościowce w centrum miasta wyglądają z tej perspektywy jak ozdobione kolorowymi lampkami maszty wielkich jachtów, przycumowane w zamglonym porcie. Z niechęcią myślę o powrocie przez zatłoczone o tej porze ulice do mieszkania na Ursynowie, gdzie czekają na mnie równie szare, bezosobowe bloki mieszkalne i dwa puste pokoje. Nie mam też nastroju, aby zadzwonić do Elizy i zaproponować jej wypad do jakiegoś klubu. Oczekiwałaby zapewne, że później zaproszę ją do siebie, będziemy prowadzili długie, mądre rozmowy, potem kochali się, a rankiem odprowadzę ją aż pod drzwi szklanego wieżowca, w którym ma siedzibę jej korporacja, i będziemy żegnali się długimi pocałunkami, aby mogły nas zobaczyć spieszące do pracy koleżanki i jej zazdrościć. Mamie, która przy okazji comiesięcznej, krótkiej wizyty w Warszawie kiedyś natknęła się na Elizę, kolejna kandydatka na synową przypadła do gustu. Od czasu do czasu wypytywała delikatnie o „tę dziewczynę”, dając do zrozumienia, że mężczyźnie w wieku trzydziestu dwóch lat wypada mieć żonę i dzieci.
Chyba wywołałem ją myślami. Telefon burczy, wyświetlając numer Elizy, i po minucie natarczywego przypominania o sobie – milknie. Nie, nie dzisiaj. Wystukuję SMS: „Wybacz. Mam dzisiaj urwanie głowy. Zadzwonię”.
Obracam w rękach list Wiśniewskiego. Więcej mi mówi o jego autorze niż o szczegółach sprawy. Równe litery, wyciśnięte tak mocno, że pozostawiły wypukłości na drugiej stronie, świadczą o zdecydowanym charakterze piszącego, który, najprawdopodobniej, utrzymuje się z pracy fizycznej. Wskazuje na to także styl, zasadniczo poprawny, chociaż prosty i niepozbawiony błędów język listu dowodzi, że nadawca rzadko ma do czynienia ze sztuką epistolografii czy wytwarzaniem jakichkolwiek dokumentów. List nosi datę 14 stycznia. Wyobrażam sobie, że decyzja o jego napisaniu mogła zapaść podczas świąt Bożego Narodzenia, kiedy zebrała się cała rodzina Wiśniewskich i puste nakrycie, które dodatkowo stawiamy na wigilijnym stole, przywołało z przeszłości bolesny temat, przez kilkadziesiąt lat spychany w niepamięć, skrywany za pośpiechem codziennego życia.
Zamyślam się. To, że ktoś zginął w stolicy komunistycznego imperium, jeszcze nie oznacza, że na pewno padł ofiarą przestępstwa. A tym bardziej – że chodzi o zbrodnię polityczną. W każdej, nawet najtrudniejszej, epoce większość ludzi prowadzi normalne życie. Chodzi do pracy, urządza dom, wychowuje dzieci i stara się przystosować do otoczenia. Większość z nich umiera ze starości, na zawał, na raka, niektórzy giną przypadkowo, w katastrofach, w wypadkach. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak wyglądało życie w Moskwie w czasach Breżniewa, a już tym bardziej w środowisku studentów z zagranicy. Sam czuję się jak student pierwszego roku prawa, którego wysłano na egzamin na aplikację prokuratorską.
Rozumiem, że na najwyższym szczeblu w IPN zapadła już polityczna decyzja o wszczęciu śledztwa, chociaż formalnie to ja, jako prokurator, mam wydać postanowienie. Pion śledczy IPN-u, przyznajmy, nie prowadzi zbyt wielu postępowań. Chociaż stawia się często niesprawiedliwe zarzuty, że w porównaniu z prokuratorami rejonowymi średnia liczba prowadzonych przez nas spraw jest bardzo mała, prokuratorzy IPN wykonują wszystkie czynności samodzielnie. Nie odwołują się do pomocy policji i nie zlecają jej, przykładowo, przeprowadzania przesłuchań. Śledztwo w sprawie śmierci studenta, który zginął w obcym mieście, nie rokuje większych nadziei na wyjaśnienie wszystkich okoliczności tragedii sprzed prawie czterdziestu lat. Niemniej samo podjęcie takiego zadania przyniesie nam oczywiste, polityczne i moralne, korzyści i będzie doskonałym argumentem w sporze z przeciwnikami IPN, którzy najchętniej rozwiązaliby Instytut, a przynajmniej zlikwidowaliby jego pion prokuratorski.
Zgodnie z prawem, mam trzy miesiące na wydanie postanowienia o wszczęciu śledztwa. Pierwszym krokiem w postępowaniu sprawdzającym, które zweryfikowałoby podejrzenie o popełnienie zbrodni komunistycznej, będzie przesłuchanie Janusza Wiśniewskiego i zapoznanie się listami jego tragicznie zmarłego brata. Nie jestem przygotowany do takiej rozmowy. Nie wiem nawet, o co miałbym zapytać autora listu.
Odszukuję w smartfonie numer telefonu kolegi z archiwum oddziałowego. Piotr jest historykiem nie tylko z wykształcenia, lecz także z pasji. Zna ostatnie lata PRL lepiej niż ja kodeks karny. Bardzo mi pomógł w sprawie Hawryluka. Łączą też nas podobne zapatrywania polityczne, chociaż Piotr, jak mi się wydaje, poszedł trochę zbyt daleko w prawą stronę. Niektóre z jego pomysłów znajduję jako nadmiernie radykalne i, na wszelki wypadek, coraz rzadziej pokazuję się na spotkaniach naszego klubu „Prawo i sumienie”, który kiedyś chcieliśmy nawet przekształcić w partię polityczną.
– Cześć, Piotrek. – W słuchawce telefonu słyszę szum świadczący, że mój rozmówca znajduje się w jakimś hałaśliwym miejscu. – Aleksander. – Przedstawiam się, nie mając pewności, czy w tym zgiełku rozpozna mój głos.
– Witaj, Olek. Co u ciebie? Dawno się nie odzywałeś.
– Wszystko w normie. Słuchaj, mam do ciebie prośbę. Wspominałeś mi kiedyś, że byłeś na stażu dziennikarskim w Moskwie…
– Kiedy to było! Końcówka lat dziewięćdziesiątych. Ubiegły wiek.
– No tak, ale orientujesz się w tym środowisku. Czy znasz może kogoś, kto na przełomie siedemdziesiątych i osiemdziesiątych lat studiował w Moskwie? Albo pracował w naszej ambasadzie?
– Olek, zrobisz wielką karierę. Jesteś dobrym śledczym i masz niesamowite szczęście. Trafiłeś bezbłędnie. Moim szefem w Moskwie, gdy się tam stażowałem, był Jacek Długi. Wiem, że na pewno studiował w Moskwie, ponieważ sam mi o tym niejednokrotnie mówił. Znasz go na pewno, dość często produkuje się w telewizji.
Nazwisko dziennikarza brzmi znajomo. Gdzieś je słyszałem lub dostrzegłem na stronie jakiejś gazety, ale na pewno nie widziałem go w telewizji. Ale to, że już druga osoba w ciągu ostatnich godzin prorokuje mi wielką karierę, skłania do ostrożności. Gdy wszyscy wokół biją ci brawo, należy się zatrzymać i przypatrzeć sobie w lustrze; niechybnie bowiem albo idziesz w niewłaściwą stronę, albo masz rozpięty rozporek.
– Jakoś nie kojarzę. Z tego, co mówisz, wynika, że wciąż pozostaje w zawodzie. Masz do niego jakiś kontakt?
– Sprawdzę. Powinienem mieć. Wyślę ci SMS-em. A co cię tak zainteresowała Moskwa lat siedemdziesiątych? Piszesz książkę? Czy też…
– Raczej to „czy też” – wchodzę mu w słowo.
– To zajmujące! Mogę się przydać?
– To jest właśnie druga sprawa, z jaką do ciebie dzwonię. Ale o tym wolałbym pomówić w cztery oczy i oficjalnie.
– Rozumiem. Będę czekać. O, mam kontakt do Długiego. Już ci wysyłam. Odezwij się. A może się wybierzemy w piątek do Miłości albo na Mazowiecką?
Lubię wpaść w piątek czy sobotę na parę godzin do któregoś z klubów, ale nie uśmiecha się mi wieczór w towarzystwie Piotra. Miałem już okazję przekonać się, że swoim przynudzaniem o historii potrafi zepsuć każdą imprezę i odstraszyć nawet najbardziej chętne dziewczyny. Trudno zresztą oczekiwać, aby pięćdziesięcioletni gawędziarz wzbudzał zainteresowanie dwudziestolatek.
Nie chcę jednak zrażać starszego kolegi odmową, tym bardziej że liczę na jego pomoc. Odpowiadam więc:
– Chętnie. Dam znać. Myślę, że wkrótce będziemy mieli okazję do bardzo częstych spotkań.
Długi odbiera telefon, gdy już zaczynam tracić nadzieję, że podany przez Piotra numer jest aktualny.
– Dobry wieczór panu. Aleksander Wojtkowski z pionu śledczego oddziału IPN w Warszawie – przedstawiam się.
– Taaak?
W głosie Jacka Długiego nie słyszę ani cienia zaniepokojenia, raczej lekkie zaciekawienie. Większości Polaków IPN kojarzy się z rozkopywaniem grobów i lustracją, a prokurator z IPN prawie z policją polityczną. Statystyczny obywatel ma prawo czuć się zdenerwowany, gdy zainteresowanie nim wykazuje nawet zwykła prokuratura. Ostatecznie, prokurator raczej nie jest zwiastunem dobrych wieści.
– Panie redaktorze, chciałbym poprosić pana o spotkanie – zaczynam i, aby mój rozmówca nie zinterpretował niewłaściwie mojego zaproszenia, uznając je za wezwanie na przesłuchanie, jednym tchem dodaję: – w dogodnej dla pana porze i miejscu. Chociaż, jeśli nie sprawi to panu trudności, prosiłbym o rozmowę możliwie jak najszybciej.
Głos redaktora Długiego pozostaje niezmącenie spokojny, jakby leniwy czy zmęczony.
– Kończę dyżur w redakcji około siedemnastej. Jeśli bardzo się panu spieszy, spotkajmy się o siedemnastej trzydzieści w kawiarni Szparka przy Placu Trzech Krzyży. Wie pan, gdzie to jest? Odpowiada panu?
Odnotowuję w myślach, że dziennikarz błyskawicznie podejmuje decyzje i proponuje spotkanie na znanym sobie terenie, gdzie czuje się bezpieczniej. Nie umyka mojej uwadze i to, że nie zapytał, w jaki sposób się rozpoznany. Najpewniej uznał, że skoro to ja proszę o spotkanie, to powinienem sam się o to zatroszczyć. A może uważa, że nie wypada nie znać redaktora Długiego? Dziennikarze mają o sobie bardzo wysokie mniemanie.
– Znakomicie, nie spóźnię się. Bardzo panu dziękuję. Do zobaczenia.
Staram się być grzeczny i lakoniczny zarazem.
– Do zobaczenia – odpowiada i się rozłącza.
Przed wyjściem z biura telefonuję jeszcze do Bartka Jałochy, znajomego dziennikarza pisma i portalu „W Matni”. Często się kręci w naszym archiwum, niekiedy wykorzystujemy go, jeśli trzeba coś nieoficjalnie puścić do prasy. Z uwagi na jego mikrą postać i lisią mordkę nazywamy go Szczurek. Jest nieszkodliwy dla nas, a niekiedy i nawet bardzo przydatny.
– Długi? Jacek Długi? Oczywiście, że go znam. Stary komuch.
Redaktor Jałocha pozostaje wierny swoim przekonaniom i jednoznacznej klasyfikacji ludzi według jasnego kryterium: Nasi – patrioci. Nie nasi – komuchy, ubecy, zaprzańcy i zdrajcy. Dzisiaj jest to dla mnie informacja niewystarczająca.
– A jeśli coś więcej? On zajmuje się Rosją?
– No, jeśli po prawdzie, to Długi jest chyba największym w kraju specjalistą od Rosji. Wie o niej wszystko lub prawie wszystko. Ale wie pan, prokuratorze, on spędził tam tak wiele lat, że zatracił dystans i umiejętność właściwej oceny sytuacji. Może nawet jest ukrytym śpiochem.
Spiskowe teorie redaktora o uśpionych szpiegach Putina pozostawiam na razie na marginesie. Sprzyja mi szczęście – trafiłem w dziesiątkę. Mówiąc szczerze, Piotr przyniósł mi to trafienie na srebrnej tacy. Przed opuszczeniem biura poświęcam kilka minut, by wyguglować krótką notkę o Długim, zapamiętać wygląd dziennikarza i odnotować, że jest autorem wielu artykułów na tematy związane z Rosją. Rzeczywiście, nie przynosi mi chluby, że nie znam Jacka Długiego.