Nowa, długo wyczekiwana powieść Amora Towlesa to zapierająca dech w piersiach odyseja przez Amerykę lat 50., gdzie spotykamy całą plejadę postaci znanych z amerykańskiej prozy najwyższej klasy.


Droga nie zawsze prowadzi nas tam, gdzie chcemy. Ale czasem trzeba dać się jej ponieść.

Emmett Watson właśnie wyszedł z poprawczaka. Wraca na rodzinną farmę w Nebrasce, gdzie czeka na niego młodszy brat, długi po ojcu i błękitny studebaker – jego jedyny majątek. Emmett ledwo skończył 18 lat, a już może liczyć tylko na siebie.

Chce zabrać brata do słonecznej Kalifornii, gdzie zaczną wszystko od nowa. Może nawet uda im się odnaleźć matkę, która lata temu bez słowa wyjechała do San Francisco? Ale przewrotny los sprawia, że Emmett i Billy muszą wyruszyć w przeciwnym kierunku. Do Nowego Jorku – miasta, gdzie początek bierze legendarna autostrada Lincolna, pierwsza droga łącząca ze sobą dwa krańce Ameryki.

Nowa, długo wyczekiwana powieść Amora Towlesa to zapierająca dech w piersiach odyseja przez Amerykę lat 50., gdzie spotykamy całą plejadę postaci znanych z amerykańskiej prozy najwyższej klasy: włóczęgów, bon vivantów, hochsztaplerów i wędrownych kaznodziejów. To także urzekająca historia o dorastaniu, o długach, które wcześniej czy później będziemy musieli spłacić, i o tym, jak łatwo jest zbłądzić, gdy w gorączce podróży zgubimy swój moralny kompas.

***

Lincoln Highway to ekscytująca opowieść o podróży przez Amerykę i podróż sama w sobie. Opowiedziana z wielu perspektyw, potwierdza talent Amora Towlesa do budowania fascynujących narracji i bohaterów, których tropem pragnie się podążać tak, jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi. Aż by się chciało powiedzieć – z wypiekami na twarzy. Czytając tę książkę, ma się ochotę rzucić wszystko, wsiąść do auta i pędzić na spotkanie nieznanego.
Joanna Bator

Powieść Towlesa, świetnie grająca z założeniami i tradycją amerykańskiej literatury drogi, to pełna barwnych bohaterów oraz intrygujących przygód historia o dojrzewaniu, wierze w lepszą przyszłość, a także o zderzeniu z mitami powojennej Ameryki.Lincoln Highwayprzywodzi na myśl dokonania takich mistrzów jak Jack Kerouac czy John Steinbeck.
Michał Nogaś

Czytelniku! Za chwilę wyruszysz w niezapomnianą podróż. Za towarzystwo będziesz miał czterech chłopaków, których wzywa świat i wabi przygoda. Zaręczam, że nie będziesz chciał wysiąść w trakcie i z zapartym tchem dojedziesz wraz z nimi do emocjonującego finału.
Agnieszka Kalus, autorka bloga Czytam, bo lubię

To książka o przyjaźni i przygodzie, w której kilometry mijają niepostrzeżenie, a strony przewraca się szybko. Przez dziesięć fascynujących dni historia czterech chłopców rozwija się, wywija, rozrywa i skleja z powrotem. W przerwach od lektury i tak będziecie się martwili o jej bohaterów, więc równie dobrze możecie zostać w fotelu i czytać dalej.
Ann Patchett, autorka Domu Holendrów i Stanu zdumienia

Przepięknie napisana.
„Washington Post”

Zadziwiająco wszechstronny autor Dobrego wychowania i Dżentelmena w Moskwie powraca z amerykańską powieścią łotrzykowską, która niechybnie przejdzie do klasyki.
„O Quarterly”

Urzekająca odyseja.
„People”

Lincoln Highway Amora Towlesa to szalona podróż przez całe Stany, wypełniona niezapomnianymi postaciami, zapadającymi w pamięć sceneriami i suspensem. Od tej powieści nie będziecie mogli się od oderwać.
„Time”

Prawdziwa jazda bez trzymanki. Wyruszcie w tę zachwycającą mistrzowską podróż! Lincoln Highway to powieść elegancko skonstruowana i szalenie wciągająca.
NPR.org

Amor Towles
Lincoln Highway
Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak Literanova
Premiera: 15 czerwca 2022
 
 


10

Emmett


12 czerwca 1954 roku. Podróż samochodem z Saliny do Morgen trwała trzy godziny i przez większość tego czasu Emmett w ogóle się nie odzywał. Mniej więcej przez pierwszych sto kilometrów naczelnik Williams próbował prowadzić przyjacielską rozmowę. Opowiadał o swoim dzieciństwie na wschodzie kraju i pytał o dzieciństwo Emmetta na farmie. Miało to być jednak ich ostatnie spotkanie i Emmett nie widział większego sensu w zagłębianiu się w to wszystko. Gdy zatem przekroczyli granicę między Kansas a Nebraską i naczelnik włączył radio, Emmett odwrócił głowę, by patrzeć przez szybę na prerię, zachowując swoje myśli dla siebie.
Osiem kilometrów na południe od miasteczka wskazał jakiś punkt.
– Proszę skręcić w następną w prawo. Za jakieś sześć kilometrów zobaczy pan biały dom.
Naczelnik przyhamował i skręcił. Minęli dom McKuskera, a potem gospodarstwo Andersenów z parą bliźniaczo podobnych olbrzymich czerwonych stodół. Kilka minut później ukazał im się dom Emmetta stojący obok małego dębowego zagajnika i oddalony od drogi o mniej więcej trzydzieści metrów.
Według Emmetta wszystkie domy w tej części kraju wyglądały, jakby spadły z nieba. Jego dom miał twardsze lądowanie niż inne. Linia dachu zapadała się po obu stronach komina, a framugi były akurat tak przekrzywione, że połowa okien nie do końca się otwierała, a druga połowa nie do końca się zamykała. Za chwilę mieli zobaczyć odpryski farby na deskach elewacji. Gdy jednak znaleźli się trzydzieści metrów od podjazdu, naczelnik zjechał na pobocze.
– Emmett – odezwał się, nie odrywając dłoni od kierownicy – zanim pojedziemy dalej, chciałbym coś powiedzieć.
To, że naczelnik Williams miał coś do powiedzenia, nie było wielkim zaskoczeniem. Gdy Emmett trafił do Saliny, naczelnikiem był facet z Indiany o nazwisku Ackerly, nieprzejawiający skłonności do ubierania w słowa rad, których można było udzielić skuteczniej za pomocą kija. Naczelnik Williams był jednak człowiekiem nowoczesnym, miał dyplom magistra, dobre intencje i oprawione w ramkę zdjęcie Franklina Delano Roosevelta zawieszone nad biurkiem. Swoje poglądy kształtował na podstawie książek i doświadczenia, a bogaty zasób słów pozwalał mu przemieniać je w rady.
– W wypadku części młodych mężczyzn trafiających do Saliny – zaczął – ciąg zdarzeń, przez które znaleźli się w strefie naszych wpływów, jest tylko początkiem długiej podróży przez życie pełne kłopotów. To chłopcy, którym w dzieciństwie nikt nie wpoił, co jest dobre, a co złe, i którzy nie widzą większego powodu, by się tego teraz uczyć. Wszelkie wartości albo ambicje, jakie próbujemy im zaszczepić, najprawdopodobniej pójdą w odstawkę już w chwili, gdy stracimy ich z oczu. Niestety wylądowanie w zakładzie karnym w Topece albo w jeszcze gorszym miejscu to dla tych młodych ludzi tylko kwestia czasu. – Naczelnik odwrócił się i spojrzał na Emmetta. – Zmierzam do tego, Emmett, że nie jesteś jednym z nich. Znamy się niezbyt długo, ale na podstawie czasu, który z tobą spędziłem, mogę stwierdzić, że śmierć tamtego chłopaka bardzo ciąży ci na sumieniu. Nikt nie uważa, by to, co zaszło tamtego wieczoru, odzwierciedlało podłość ducha albo było wyrazem twojego charakteru. To była brzydka strona przypadku. Jako cywilizowane społeczeństwo wymagamy jednak, by nawet ci, którzy w niezamierzony sposób przyczynili się do cudzego nieszczęścia, ponieśli za to karę. Oczywiście kara ta ma między innymi zadowolić tych, których dotknęło owo nieszczęście, choćby rodzinę tego chłopaka. Wymagamy jednak także, by poniesienie tej kary odbyło się z korzyścią dla młodego mężczyzny, który był sprawcą nieszczęścia. Tak, by miał on szansę spłacić swój dług, a dzięki temu zaznać pewnego pokrzepienia, pewnego poczucia odkupienia, i rozpocząć proces odnowy. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Tak, proszę pana.
– Cieszę się. Wiem, że teraz masz pod opieką brata i najbliższa przyszłość może ci się wydawać onieśmielająca. Ale jesteś bystrym młodym mężczyzną i masz przed sobą całe życie. Spłaciłeś dług w całości i mam nadzieję, że wykorzystasz wolność jak najlepiej.
– Taki mam zamiar, proszę pana.
I w tym momencie Emmett mówił szczerze. Zgadzał się z większością tego, co powiedział naczelnik. Doskonale wiedział, że ma przed sobą całe życie i że musi się zaopiekować bratem. Wiedział też, że był raczej pośrednikiem w nieszczęściu niż jego autorem. Nie zgadzał się jednak, że spłacił swój dług w całości. Ponieważ bez względu na to, jaką rolę odegrał w tym przypadek, udowadnianie Wszechmogącemu, że jesteś godzien jego miłosierdzia po tym, jak własnoręcznie odebrałeś drugiemu człowiekowi czas, który mógłby jeszcze spędzić na tej ziemi, nie powinno ci zająć mniej niż resztę życia.
Naczelnik wrzucił bieg i skręcił na podjazd Watsonów. Obok werandy stały dwa samochody – sedan i pikap. Strażnik zaparkował obok pikapa. Gdy wysiedli z auta, wysoki mężczyzna z kowbojskim kapeluszem w ręce wynurzył się z domu i zszedł do nich po schodach werandy.
– Witaj, Emmett.
– Dzień dobry, panie Ransom.
Naczelnik podał rękę ranczerowi.
– Jestem naczelnik Williams. Miło, że zechciał pan się z nami spotkać.
– Żaden kłopot.
– Domyślam się, że od dawna zna pan Emmetta.
– Od dnia, w którym się urodził.
Naczelnik położył dłoń na ramieniu chłopaka.
– W takim razie nie muszę panu tłumaczyć, jaki z niego porządny młody człowiek. Właśnie mu mówiłem, że skoro spłacił dług społeczeństwu, ma przed sobą całe życie.
– Święta racja – zgodził się pan Ransom.
Trzej mężczyźni stali w milczeniu.
Naczelnik mieszkał na Środkowym Zachodzie już prawie rok, lecz stojąc przed werandami na innych farmach, zdążył się nauczyć, że na tym etapie rozmowy zwykle zaprasza się gościa do środka i proponuje mu się coś zimnego do picia oraz że gdy otrzymuje się takie zaproszenie, należy być gotowym do jego przyjęcia, ponieważ odmowa zostanie odebrana jako nieuprzejmość, nawet jeśli odmawiający ma przed sobą trzygodzinną podróż. Nic jednak nie wskazywało na to, by Emmett albo pan Ransom zamierzali zaprosić naczelnika do środka.
– No cóż – odezwał się po chwili – chyba powinienem się już zbierać.
Emmett i pan Ransom jeszcze raz mu podziękowali, uścisnęli mu dłoń, a potem patrzyli, jak wsiada do samochodu i odjeżdża. Naczelnik ujechał już pół kilometra, gdy Emmett skinął głową w stronę sedana.
– Pan Obermeyer?
– Czeka w kuchni.
– A Billy?
– Kazałem Sally przywieźć go trochę później, żebyście mogli z Tomem załatwić swoje sprawy.
Emmett kiwnął głową.
– Jesteś gotowy? – spytał pan Ransom.
– Im szybciej, tym lepiej – powiedział Emmett.
Zastali Toma Obermeyera przy małym stole w kuchni. Miał na sobie białą koszulę z krótkim rękawem i krawat. Jeśli włożył też marynarkę, to musiał ją zostawić w samochodzie, ponieważ na oparciu krzesła nic nie wisiało.
Wejście Emmetta i pana Ransoma chyba zaskoczyło bankiera, bo nagle głośno odsunął krzesło, wstał i wyciągnął rękę, robiąc to wszystko jednym płynnym ruchem.
– O, witaj, Emmett. Dobrze cię widzieć.
Emmett uścisnął bankierowi rękę, ale się nie odezwał.
Rozglądając się, zauważył, że podłoga jest zamieciona, blat czysty, zlew pusty, a szafki są domknięte. Nie przypominał sobie, by w kuchni kiedykolwiek było tak wysprzątane.
– Proszę – zaczął pan Obermeyer, wskazując stół. – Usiądźmy.
Emmett zajął miejsce naprzeciw bankiera. Pan Ransom postanowił dalej stać, opierając się ramieniem o framugę drzwi. Na stole leżała brązowa teczka z grubym plikiem dokumentów. Znajdowała się tuż poza zasięgiem bankiera, jakby położył ją tam ktoś inny. Pan Obermeyer odchrząknął.
– Przede wszystkim, Emmett, chciałbym powiedzieć, że jest mi bardzo przykro z powodu śmierci twojego ojca. Był porządnym człowiekiem i choroba zabrała go w zbyt młodym wieku.
– Dziękuję.
– O ile dobrze zrozumiałem, to gdy przyjechałeś na pogrzeb, Walter Eberstadt miał okazję omówić z tobą sprawy majątkowe twojego ojca.
– Tak – potwierdził Emmett.
Bankier pokiwał głową i spojrzał na niego z pełnym współczucia zrozumieniem.
– Jak zatem przypuszczam, Walter wyjaśnił, że oprócz starej hipoteki twój ojciec zaciągnął trzy lata temu nową pożyczkę. Mówił wtedy, że potrzebuje pieniędzy na nowocześniejszy sprzęt. Podejrzewam jednak, że w rzeczywistości spora część tych środków poszła na spłatę jakichś długów, bo jedyny nowy sprzęt rolniczy, jaki udało nam się znaleźć na terenie posiadłości, to john deere, który stał w stodole. Ale to nie ma chyba nic do rzeczy.
Najwyraźniej Emmett i pan Ransom też uważali, że to nie ma nic do rzeczy, ponieważ żaden z nich nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć. Bankier znowu odchrząknął.
– Zmierzam do tego, że w ostatnich kilku latach plony nie były takie, na jakie liczył twój ojciec. A w tym roku, jako że twój ojciec odszedł, w ogóle nie będzie plonów. Dlatego nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko zażądać zwrotu pożyczki. Wiem, Emmett, to nieprzyjemna sprawa, ale chcę podkreślić, że bankowi nie było łatwo podjąć taką decyzję.
– Pomyślałbym raczej, że było wam całkiem łatwo podjąć taką decyzję – odezwał się pan Ransom – biorąc pod uwagę, jak często ją podejmujecie.
Bankier spojrzał na ranczera.
– Ej, Ed, przecież wiesz, że to niesprawiedliwe. Żaden bank nie udziela pożyczki, licząc na przejęcie niespłaconej własności.
Bankier znowu spojrzał na Emmetta.
– Pożyczka polega na tym, że wymaga spłaty odsetek i kapitału w wyznaczonym czasie. Mimo to, jeśli szanowany klient zalega ze spłatą, robimy, co w naszej mocy, by pójść na ustępstwa. By wydłużyć termin i odroczyć spłatę należności. Twój ojciec jest doskonałym przykładem. Kiedy zaczął się spóźniać, daliśmy mu więcej czasu. A kiedy się rozchorował, daliśmy jeszcze więcej. Ale czasami pech jest zbyt wielki, by można go było przezwyciężyć, bez względu na to, ile czasu się dostanie.
Bankier wyciągnął rękę, by położyć ją na brązowej teczce, wreszcie uznając ją za swoją własność.
– Emmett, już miesiąc temu mogliśmy opróżnić posiadłość i wystawić ją na sprzedaż. Mielibyśmy do tego pełne prawo. Ale tego nie zrobiliśmy. Zaczekaliśmy, aż skończysz odsiadkę w Salinie i wrócisz do domu, by przespać się we własnym łóżku. Chcieliśmy dać ci szansę, byś bez pośpiechu przeszedł się po domu razem z bratem i pozbierał wasze rzeczy osobiste. Do diabła, poprosiliśmy nawet zakład energetyczny, żeby zostawił gaz i prąd na nasz koszt.
– To naprawdę miło z waszej strony – powiedział Emmett.
Pan Ransom mruknął pod nosem.
– Ale skoro już przyjechałeś – podjął bankier – chyba będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych, jeśli doprowadzimy ten proces do końca. Ponieważ jesteś wykonawcą testamentu ojca, potrzebujemy twojego podpisu na kilku dokumentach. A za parę tygodni, choć przykro mi o tym mówić, ty i twój brat będziecie musieli się wyprowadzić.
– Jeśli ma pan coś, co wymaga podpisu, podpiszmy to.
Pan Obermeyer wyjął z teczki plik dokumentów. Odwrócił je w stronę Emmetta i przekładał kartki, wyjaśniając funkcję poszczególnych punktów i podpunktów, tłumacząc terminologię, wskazując, gdzie dokumenty należy podpisać, a gdzie parafować.
– Ma pan coś do pisania?
Pan Obermeyer podał Emmettowi swoje pióro. Emmett podpisywał i parafował bez zastanowienia, po czym przesunął dokumenty z powrotem po stole.
– To wszystko?
– Jest jeszcze jedna sprawa – powiedział bankier, gdy dokumenty trafiły bezpiecznie do teczki. – Samochód w stodole. Podczas rutynowej inwentaryzacji w domu nie znaleźliśmy dowodu rejestracyjnego ani kluczyków.
– Po co są wam potrzebne?
– Druga pożyczka zaciągnięta przez twojego ojca nie była przeznaczona na konkretne maszyny rolnicze. Zaciągnął ją na nowe wyposażenie kapitałowe farmy i obawiam się, że obejmuje ono także pojazdy osobowe.
– Tego samochodu nie obejmuje.
– Emmett, posłuchaj…
– Nie obejmuje tego samochodu, dlatego że ten element wyposażenia kapitałowego nie należał do mojego ojca. Jest mój.
Pan Obermeyer spojrzał na Emmetta z mieszaniną sceptycyzmu i współczucia – dwiema emocjami, które według Emmetta nie miały najmniejszego powodu, by znaleźć się jednocześnie na tej samej twarzy. Emmett wyjął z kieszeni portfel, wysunął z niego dowód rejestracyjny i położył go na stole.
Bankier podniósł dokument i przyjrzał mu się.
– Widzę, że samochód jest na twoje nazwisko, Emmett, ale obawiam się, że nawet jeśli ojciec kupił go na ciebie…
– Nie kupił.
Bankier spojrzał na pana Ransoma, szukając wsparcia. Nie znalazłszy go, odwrócił się z powrotem do Emmetta.
– Żeby zarobić na ten samochód – powiedział Emmett – przez dwa lata pracowałem latem u pana Schultego. Stawiałem szkielety domów. Kryłem dachy gontem. Naprawiałem werandy. Tak się składa, że pomogłem nawet zamontować nowe szafki w pana kuchni. Jeśli mi pan nie wierzy, proszę spytać pana Schultego. Tak czy inaczej, nie tknie pan tego samochodu.
Pan Obermeyer zmarszczył brwi. Gdy jednak Emmett wyciągnął rękę po dowód rejestracyjny, bankier oddał go bez słowa protestu. A gdy wychodził ze swoją teczką, nieszczególnie go zaskoczyło, że ani Emmett, ani pan Ransom nie zadali sobie trudu, by odprowadzić go do drzwi.
Gdy bankier odjechał, pan Ransom wyszedł z domu, by zaczekać na Sally i Billy’ego, a Emmett mógł samotnie przejść się po domu.
Odkrył, że w salonie, podobnie jak w kuchni, jest czyściej niż zwykle – w rogach kanapy leżały poduszki, czasopisma tworzyły zgrabny stosik na stoliku do kawy, a osłona sekretarzyka ojca była opuszczona. Łóżko w pokoju Billy’ego na górze zostało zasłane, kolekcje ptasich piór i zakrętek od butelek starannie rozmieszczono na półkach, a jedno z okien otwarto, by do środka mogło wpaść świeże powietrze. Okno po drugiej stronie korytarza też musiało być otwarte, ponieważ przeciąg był wystarczająco silny, by poruszały się wiszące nad łóżkiem Billy’ego modele myśliwców: repliki spitfire’a, warhawka i thunderbolta.
Na ich widok Emmett lekko się uśmiechnął.
Złożył te modele, gdy był mniej więcej w wieku Billy’ego. Matka podarowała mu zestawy modelarskie w 1943 roku, kiedy Emmett i jego koledzy nie potrafili mówić o niczym innym niż o bitwach toczonych w Europie i na Pacyfiku, o Pattonie na czele Siódmej Armii nacierającej na plaże Sycylii i o eskadrze czarnych owiec Pappy’ego Boyingtona drwiącej sobie z wroga na Morzu Salomona. Emmett z iście inżynierską precyzją składał modele na stole w kuchni. Farbą emaliową z czterech maleńkich buteleczek namalował pędzelkiem o delikatnym włosiu oznaczenia i numery seryjne na kadłubach. Gdy modele były gotowe, ustawił je na biurku w szeregu, pod skosem, tak jakby stały na pokładzie lotniskowca.
Billy podziwiał je, odkąd miał cztery lata. Czasami po powrocie ze szkoły Emmett zastawał brata stojącego na krześle obok biurka i mówiącego do siebie językiem pilota myśliwca. Gdy zatem Billy skończył sześć lat, Emmett i ojciec zawiesili te samoloty nad jego łóżkiem, by zrobić chłopcu urodzinową niespodziankę.
Emmett poszedł dalej, do pokoju ojca, gdzie znalazł podobne oznaki schludności: zasłane łóżko, odkurzone zdjęcia na komodzie, zasłony związane na kokardkę. Podszedł do jednego z okien i spojrzał na ziemię ojca. Pola, obsiewane i orane przez dwadzieścia lat, leżały odłogiem przez zaledwie jeden sezon, lecz już można było zauważyć niestrudzony postęp natury – bylica, starzec jakubek i wernonia zaznaczały swoją obecność wśród traw preriowych. Gdyby przez następnych kilka lat nikt się tym nie zajął, trudno byłoby zgadnąć, że kiedykolwiek uprawiano tę ziemię.
Emmett pokręcił głową.
Pech…
Tak to nazwał pan Obermeyer. Pech zbyt wielki, by można go było przezwyciężyć. I bankier miał rację, do pewnego stopnia. Czego jak czego, ale pecha ojciec Emmetta zawsze miał pod dostatkiem. Emmett wiedział jednak, że pech nie był jedynym wyjaśnieniem tej historii. Ponieważ Charliemu Watsonowi nie brakowało także krótkowzroczności.
Ojciec Emmetta przyjechał do Nebraski z Bostonu w 1933 roku ze świeżo poślubioną żoną i marzeniem o uprawie ziemi. Przez następne dwie dekady próbował uprawiać pszenicę, kukurydzę, soję, a nawet lucernę, lecz za każdym razem jego wysiłki spełzały na niczym. Jeśli zboże, które postanowił uprawiać, potrzebowało mnóstwa wody, przez dwa lata panowała susza. Jeśli przerzucił się na zboże potrzebujące mnóstwa słońca, na zachodzie zbierały się chmury burzowe. Można by odpowiedzieć, że przyroda jest bezlitosna. Obojętna i nieprzewidywalna. Ale farmer, który co dwa albo trzy lata zaczyna uprawiać inne zboże? Już jako mały chłopak Emmett wiedział, że znamionuje to człowieka, który nie ma pojęcia, co robi.
Za stodołą stało specjalne urządzenie sprowadzone z Niemiec i przeznaczone do zbioru sorgo. W pewnym okresie wydawało się niezbędne, wkrótce okazało się niepotrzebne, a obecnie nikt go nie używał – ponieważ ojcu zabrakło rozsądku, by je sprzedać, gdy przestał uprawiać to zboże. Po prostu porzucił tę maszynę za stodołą, gdzie tkwiła wystawiona na deszcz i śnieg. Gdy Emmett był w wieku Billy’ego i wpadali do niego koledzy z sąsiednich gospodarstw, żeby się pobawić – chłopcy, którzy w apogeum wojny ochoczo wspinali się na wszelkie maszyny i udawali, że to czołgi – nikomu nawet nie przyszło do głowy, by pakować się na ten kombajn, ponieważ podskórnie wyczuwali, że byłby to zły omen, że w jego rdzewiejącym korpusie tkwi spuścizna porażki, od której należy trzymać się z daleka – jeśli nie przez grzeczność, to przez wzgląd na instynkt samozachowawczy.
Dlatego pewnego wieczoru, gdy Emmett miał piętnaście lat i rok szkolny dobiegał końca, pojechał rowerem do miasta, zapukał do drzwi pana Schultego i poprosił o pracę. Pan Schulte był tak zaskoczony, że zaprosił chłopca do stołu i kazał mu podać kawałek ciasta. Potem spytał Emmetta, dlaczego, na litość boską, chłopak wychowany na farmie miałby chcieć poświęcić lato na wbijanie gwoździ.
Emmett postanowił to zrobić nie dlatego, że znał pana Schultego jako przyjaznego człowieka, ani nie dlatego, że pan Schulte mieszkał w jednym z najładniejszych domów w mieście. Emmett pojechał do pana Schultego, ponieważ doszedł do wniosku, że bez względu na to, co się będzie działo, cieśli nigdy nie zabraknie pracy. Nawet dobrze zbudowane domy niszczeją. Zawiasy się obluzowują, deski podłogowe wycierają, pokrycia dachów rozchodzą na łączeniach. Wystarczyło się przejść po domu Watsonów, by ujrzeć rozliczne piętna, jakie czas potrafi odcisnąć na gospodarstwie.
W miesiącach letnich zdarzały się noce naznaczone grzmotami burzy albo gwizdaniem suchego wiatru, podczas których Emmett słyszał, jak ojciec przewraca się niespokojnie w sąsiednim pokoju, nie mogąc spać – i miał ku temu powody. Farmer z kredytem był bowiem jak człowiek idący z rozłożonymi rękami i zamkniętymi oczami po barierce mostu. Był to sposób na życie, w którym różnicę między dostatkiem a ruiną dało się zmierzyć za pomocą kilku centymetrów deszczu albo kilku mroźnych nocy.
Cieśla jednak nie spędzał bezsennych nocy, martwiąc się pogodą. Jego cieszyły skrajności przyrody. Cieszyły go śnieżyce, ulewy i tornada. Cieszyły go początki pleśni i szturmy owadów. Były to naturalne siły, które powoli, acz nieuchronnie uszkadzały strukturę domu, osłabiały jego fundamenty, obluzowywały belki i skruszały tynk.
Emmett nie wspomniał o tym wszystkim, gdy pan Schulte zadał mu tamto pytanie. Odłożywszy widelczyk, powiedział po prostu:
– Tak sobie myślę, panie Schulte, że Hiob miał woły, a Noe miał młotek.
Pan Schulte się roześmiał i natychmiast dał Emmettowi pracę.
Większość farmerów w okolicy, gdyby ich najstarszy syn przyszedł pewnego wieczoru do domu i oznajmił, że zatrudnił się u cieśli, tak by go ochrzaniła, że długo by popamiętał. Potem na dokładkę pojechałaby do cieśli, żeby i jemu powiedzieć kilka gorzkich słów – niechby je sobie przypomniał, gdy następnym razem przyjdzie mu do głowy mieszać się w wychowanie cudzego syna.
Kiedy jednak Emmett wrócił do domu i poinformował, że zdobył pracę u pana Schultego, ojciec wcale się nie rozzłościł. Słuchał uważnie. Po chwili namysłu stwierdził, że pan Schulte to dobry człowiek, a ciesielstwo to przydatna umiejętność. Pierwszego dnia lata przygotował Emmettowi obfite śniadanie i spakował mu kanapki, a potem wysłał go z błogosławieństwem, by uczył się fachu od innego mężczyzny.
A może to też świadczyło o jego krótkowzroczności.
***

Gdy Emmett wrócił na dół, pan Ransom siedział na schodach werandy. Oparł przedramiona na kolanach i wciąż trzymał w ręce kapelusz. Emmett usiadł obok niego i obaj spojrzeli na nieobsiane pola. Niespełna kilometr dalej ciągnął się ledwie widoczny płot oznaczający początek rancza starszego mężczyzny. Według ostatnich obliczeń Emmetta pan Ransom miał ponad dziewięćset sztuk bydła i zatrudniał ośmiu pracowników.
– Chcę panu podziękować za opiekę nad Billym – powiedział Emmett.
– Przynajmniej tyle mogliśmy zrobić. Zresztą pewnie się domyślasz, jak wielką radość sprawiło to Sally. Chyba miała już dość prowadzenia domu, ale troszczenie się o twojego brata to co innego. Odkąd się u nas zjawił, wszyscy się lepiej odżywiamy.
Emmett się uśmiechnął.
– Billy’emu dobrze to zrobiło, a ja byłem spokojniejszy, wiedząc, że jest pod waszą opieką.
Pan Ransom kiwnął głową, przyjmując wyrazy wdzięczności młodszego mężczyzny.
– Naczelnik Williams sprawia wrażenie dobrego człowieka – zauważył po chwili.
– To dobry człowiek.
– Nie wygląda na kogoś, kto pochodzi z Kansas…
– Nie. Wychował się w Filadelfii.
Pan Ransom obrócił kapelusz w dłoni. Emmett czuł, że sąsiada coś gryzie. Nie wiedział tylko, jak to powiedzieć – albo czy w ogóle o tym mówić. A może po prostu szukał odpowiedniego momentu. Czasami jednak moment zostaje wybrany bez naszego udziału, tak jak wtedy, gdy tuman pyłu na drodze półtora kilometra od nich zasygnalizował panu Ransomowi, że zbliża się jego córka.
– Emmett – zaczął – naczelnik miał rację, kiedy stwierdził, że spłaciłeś swój dług, w każdym razie u społeczeństwa. Ale mieszkamy w małym miasteczku, o wiele mniejszym od Filadelfii, i nie wszyscy w Morgen spojrzą na to w taki sposób jak on.
– Mówi pan o Snyderach.
– Mówię o Snyderach, Emmett, jednak nie tylko o nich. Mają w tym hrabstwie kuzynów. Mają sąsiadów i starych przyjaciół. Mają ludzi, z którymi robią interesy, i członków swojej parafii. Wszyscy wiemy, że kłopoty, w które pakował się Jimmy Snyder, powstawały zazwyczaj z jego własnej winy. W ciągu siedemnastu lat narobił tyle gnoju, że starczyłoby na całe życie. Ale dla jego braci to bez różnicy. Zwłaszcza że stracili na wojnie Joego juniora. Nie byli zachwyceni, że skazano cię jedynie na półtora roku w Salinie, a kiedy się dowiedzieli, że z powodu śmierci ojca wypuszczą cię o kilka miesięcy wcześniej, poczuli święte oburzenie. Pewnie będą dawali ci odczuć siłę tego oburzenia tak często, jak to tylko możliwe. Skoro więc masz przed sobą całe życie, albo raczej ponieważ masz przed sobą całe życie, może warto byłoby je zacząć gdzieś indziej.
– Bez obaw – powiedział Emmett. – Za czterdzieści osiem godzin nie będzie w Nebrasce ani mnie, ani Billy’ego.
Pan Ransom kiwnął głową.
– Twój ojciec zostawił niewiele, więc chciałbym wam dać pewną kwotę, żeby na początku było wam trochę łatwiej.
– Nie mógłbym wziąć od pana pieniędzy, panie Ransom. I tak wystarczająco dużo pan dla nas zrobił.
– W takim razie uznaj to za pożyczkę. Będziesz mógł ją spłacić, kiedy już się urządzisz.
– Myślę – odrzekł Emmett – że na razie Watsonowie mają dosyć pożyczek.
Pan Ransom się uśmiechnął i kiwnął głową. Potem wstał i włożył kapelusz, patrząc, jak stary pikap, którego nazywali Betty, wjeżdża z warkotem na podjazd. Za kółkiem siedziała Sally, a na miejscu pasażera zobaczył Billy’ego. Zanim dziewczyna zatrzymała się z poślizgiem przy akompaniamencie huku z gaźnika, Billy otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu. Z płóciennym plecakiem sięgającym mu od ramion aż do pośladków minął biegiem pana Ransoma i objął Emmetta w pasie.
Emmett kucnął, by odwzajemnić uścisk młodszego brata.
Sally w jasnej niedzielnej sukience podeszła do nich z naczyniem do pieczenia w rękach i uśmiechem na twarzy.
Pan Ransom przyjrzał się z namysłem sukience i uśmiechowi.
– No proszę – odezwała się – kogo my tu mamy. Nie wyciśnij z niego całego życia, Billy Watsonie.
Emmett wstał i położył dłoń na głowie brata.
– Witaj, Sally.
Jak zawsze w chwilach zdenerwowania Sally od razu przeszła do rzeczy.
– Dom jest pozamiatany, zasłałam wszystkie łóżka, w łazience macie świeże mydło, a w lodówce masło, mleko i jajka.
– Dziękuję – powiedział Emmett.
– Proponowałam, żebyście przyjechali do nas na kolację, ale Billy koniecznie chciał, żebyś pierwszy posiłek zjadł w domu. Skoro jednak dopiero wróciłeś, przygotowałam dla was zapiekankę.
– Sally, nie musiałaś sobie zadawać tyle trudu.
– Trud nie trud, oto zapiekanka. Musisz tylko wstawić ją na czterdzieści pięć minut do piekarnika nastawionego na sto osiemdziesiąt stopni.
Gdy Emmett brał od niej zapiekankę, Sally pokręciła głową.
– Powinnam była to zapisać.
– Myślę, że Emmett zapamięta instrukcje – stwierdził pan Ransom. – A jeśli nie, bez wątpienia zrobi to Billy.
– Wstawić na czterdzieści pięć minut do piekarnika nastawionego na sto osiemdziesiąt stopni.
Pan Ransom odwrócił się do córki.
– Chłopcy na pewno nie mogą się doczekać, żeby nadrobić zaległości, a nas czeka trochę roboty w domu.
– Wejdę tylko na chwilę i upewnię się, że wszystko…
– Sally – powiedział pan Ransom tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Sally wyciągnęła palec w stronę Billy’ego i uśmiechnęła się.
– Bądź grzeczny, mały.
Emmett i Billy patrzyli, jak Ransomowie wsiadają do swoich furgonetek i odjeżdżają. Potem Billy odwrócił się do Emmetta i znowu go uścisnął.
– Cieszę się, że jesteś w domu, Emmett.
– Też się cieszę, Billy.
– Tym razem nie musisz wracać do Saliny, prawda?
– Nie, nie muszę. Już nigdy nie będę musiał wracać do Saliny. Chodźmy.
Billy wypuścił Emmetta i bracia weszli do domu. W kuchni Emmett otworzył lodówkę i wsunął zapiekankę na dolną półkę. Na górnej zobaczył obiecane mleko, jajka i masło. Był tam także słoik z domowym musem jabłkowym i drugi z brzoskwiniami w syropie.
– Chcesz coś zjeść?
– Nie, Emmett, dziękuję. Chwilę przed wyjazdem Sally dała mi kanapkę z masłem orzechowym.
– To może napijesz się mleka?
– Pewnie.
Gdy Emmett stawiał na stole szklanki z mlekiem, Billy zdjął plecak i położył go na pustym krześle. Odchyliwszy górną klapkę, ostrożnie wyjął i otworzył paczuszkę owiniętą folią aluminiową. W środku było osiem ciastek ułożonych w stosik. Dwa z nich położył na stole, po jednym dla Emmetta i dla siebie. Resztę zawinął w folię, włożył z powrotem do plecaka, zamknął klapkę i wrócił na miejsce.
– Niezły plecak – powiedział Emmett.
– To oryginalny plecak armii Stanów Zjednoczonych – poinformował go Billy. – Tylko że nazywają go plecakiem z demobilu, bo tak naprawdę nigdy nie trafił na wojnę. Kupiłem go w sklepie pana Gundersona. Mam też latarkę z demobilu, kompas z demobilu i zegarek z demobilu.
Billy wyciągnął rękę, by pokazać zegarek wiszący luźno na jego nadgarstku.
– Ma nawet wskazówkę sekundową.
Wyraziwszy podziw dla zegarka, Emmett odgryzł kęs ciastka.
– Dobre. Z kawałkami czekolady?
– No. Sally upiekła.
– Pomagałeś?
– Wyczyściłem miskę.
– Nie wątpię.
– W zasadzie to Sally upiekła dla nas całą blachę, ale pan Ransom stwierdził, że to przesada, więc mu powiedziała, że da nam tylko cztery. I po cichu dała osiem.
– Mamy szczęście.
– Większe szczęście, niż gdybyśmy dostali tylko cztery. Ale mniejsze, niż gdybyśmy dostali całą blachę.
Gdy Emmett się uśmiechnął i upił łyk mleka, przyjrzał się bratu znad krawędzi szklanki. Billy urósł o jakieś trzy centymetry i miał krótsze włosy, co po pobycie w domu Ransomów było do przewidzenia, lecz poza tym wydawał się niezmieniony zarówno na ciele, jak i na duchu. Z perspektywy Emmetta pozostawienie Billy’ego było najtrudniejszą rzeczą związaną z wyjazdem do Saliny, więc odetchnął z ulgą, widząc, że w bracie zaszło tak niewiele zmian. Cieszył się, że siedzą razem przy starym stole w kuchni. Czuł, że Billy’emu też sprawia to radość.
– Zakończenie roku szkolnego było udane? – spytał Emmett, odstawiając szklankę.
Billy kiwnął głową.
– Dostałem sto pięć procent z testu z geografii.
– Sto pięć procent!
– Normalnie nie ma czegoś takiego jak sto pięć procent – wyjaśnił Billy. – Normalnie można dostać najwyżej sto.
– No więc jak wycisnąłeś z pani Cooper te pięć ponad normę?
– Było pytanie za dodatkowe punkty.
– Jak brzmiało?
Billy zacytował z pamięci.
– „Jak się nazywa najwyższy budynek na świecie?”
– I znałeś odpowiedź?
– Tak.

– Nie zamierzasz mi jej wyjawić?
Billy pokręcił głową.
– To by było oszustwo. Sam musisz się nauczyć.
– Słusznie.
Po chwili milczenia Emmett uświadomił sobie, że wpatruje się w swoją szklankę z mlekiem. Tym razem to jego coś gryzło. To on próbował zdecydować, jak albo czy w ogóle, albo kiedy o tym powiedzieć.
– Billy – zaczął – nie wiem, co ci mówił pan Ransom, ale nie będziemy mogli tu dłużej mieszkać.
– Wiem – przyznał Billy. – Bo nas przejęto.
– Zgadza się. Wiesz, co to znaczy?
– To znaczy, że teraz nasz dom należy do kasy oszczędnościowo-kredytowej.
– Zgadza się. Mimo to moglibyśmy zostać w Morgen. Moglibyśmy przez jakiś czas mieszkać u Ransomów, znowu pracowałbym u pana Schultego, a jesienią wróciłbyś do szkoły i w końcu moglibyśmy sobie pozwolić na kupno własnego domu. Ale myślę, że to chyba dobry czas, żebyśmy spróbowali czegoś nowego…
Emmett długo się zastanawiał, jak to ująć, ponieważ martwił się, że pomysł opuszczenia Morgen – zwłaszcza tak krótko po śmierci ojca – przygnębi Billy’ego. Billy jednak wcale nie był przygnębiony.
– Też tak myślę, Emmett.
– Naprawdę?
Billy skwapliwie kiwnął głową.
– Skoro tatuś nie żyje, a dom został przejęty, nie ma potrzeby, żebyśmy zostawali w Morgen. Możemy spakować swoje rzeczy i pojechać do Kalifornii.
– Czyli jesteśmy zgodni – powiedział Emmett z uśmiechem. – Jedyna różnica polega na tym, że moim zdaniem powinniśmy się przenieść do Teksasu.
– Nie, nie możemy się przenieść do Teksasu. – Billy pokręcił głową.
– A to dlaczego?
– Bo musimy się przenieść do Kalifornii.
Emmett zaczął coś mówić, ale Billy już wstał z krzesła i podszedł do plecaka. Tym razem otworzył przednią kieszeń, wyjął z niej małą szarą kopertę i wrócił na miejsce. Odwiązując ostrożnie czerwony sznurek przytrzymujący skrzydełko koperty, zaczął wyjaśniać.
– Po pogrzebie taty, kiedy znowu pojechałeś do Saliny, pan Ransom wysłał mnie i Sally do domu, żebyśmy poszukali ważnych dokumentów. W dolnej szufladzie komody taty znaleźliśmy metalowe pudełko. Nie było zamknięte, lecz należało do tego rodzaju metalowych pudełek, które można zamknąć, jeśli się chce. W środku były ważne dokumenty, tak jak powiedział pan Ransom: na przykład akty urodzenia oraz akt ślubu mamy i taty. Ale na dnie pudełka, na samym dole, znalazłem to.
Billy przechylił kopertę nad stołem i ze środka wysunęło się dziewięć pocztówek.
Emmett poznał po ich wyglądzie, że są niezbyt stare i zarazem niezbyt nowe. Na niektórych były zdjęcia, na innych ilustracje, jednak wszystkie były kolorowe. Ta na wierzchu przedstawiała Welsh Motor Court w Ogallali w Nebrasce – nowocześnie wyglądający budynek z białymi domkami kempingowymi, roślinami wzdłuż drogi i masztem, na którym powiewała amerykańska flaga.
– To pocztówki – wyjaśnił Billy. – Dla ciebie i dla mnie. Od mamy.
Emmett był zaskoczony. Minęło prawie osiem lat, odkąd matka utuliła ich obu do snu, pocałowała na dobranoc i wyszła z pokoju – odtąd nie mieli od niej żadnych wieści. Nie dzwoniła. Nie pisała. Nie przysyłała starannie zapakowanych paczek tuż przed Bożym Narodzeniem. Nie docierały do nich nawet żadne pogłoski od osób, które przypadkiem usłyszały coś od innych osób. Tak w każdym razie sądził Emmett – aż do teraz.
Emmett sięgnął po pocztówkę z Welsh Motor Court i odwrócił ją na drugą stronę. Tak jak powiedział Billy, została zaadresowana do nich obu eleganckim charakterem pisma matki. Jak to bywa z pocztówkami, treść ograniczała się do kilku linijek. Wszystkie zdania razem układały się w zapewnienie, że matka bardzo za nimi tęskni, mimo że wyjechała zaledwie poprzedniego dnia. Emmett podniósł następną pocztówkę ze sterty. W lewym górnym rogu był kowboj siedzący na końskim grzbiecie. Wirujące lasso wdzierało się na pierwszy plan, ukazując słowa „Pozdrowienia z Rawlins w stanie Wyoming – metropolii na równinach”. Emmett odwrócił kartkę. W sześciu zdaniach, w tym jednym owijającym się wokół prawego dolnego rogu kartki, matka napisała, że choć jak dotąd nie widziała w Rawlins kowboja z lassem, to widziała tam mnóstwo krów. Na koniec znowu zapewniała, że bardzo ich kocha i za nimi tęskni.
Emmett przejrzał pobieżnie inne pocztówki na stole, odnotowując nazwy różnych miast, moteli i restauracji, krajobrazy i charakterystyczne obiekty oraz zauważając, że wszystkie ilustracje oprócz jednej obiecywały błękitne bezchmurne niebo.
Wiedząc, że brat go obserwuje, Emmett zachował kamienną twarz. Czuł jednak ukłucie żalu – żalu do ojca. Widocznie przechwytywał te pocztówki i je chował. Bez względu na to, jak zły był na żonę, nie miał prawa ich ukrywać przed synami, a już z pewnością nie przez Emmettem, który był wystarczająco duży, by je samodzielnie przeczytać. Ukłucie żalu towarzyszyło mu jednak najwyżej przez chwilę. Wiedział bowiem, że ojciec postąpił rozsądnie. Bo przecież co dobrego mogłoby przyjść ze sporadycznego otrzymywania kilku zdań napisanych na kartce o wymiarach osiem na trzynaście centymetrów przez kobietę, która rozmyślnie porzuciła swoje dzieci?
Emmett odłożył pocztówkę z Rawlins z powrotem na stół.
– Pamiętasz, jak piątego lipca zostawiła nas mama? – spytał Billy.
– Pamiętam.
– Przez następnych dziewięć dni codziennie pisała do nas pocztówkę.
Emmett znowu sięgnął po pocztówkę z Ogallali i spojrzał tuż nad miejscem, gdzie ich matka napisała „Najdrożsi Emmett i Billy”, lecz nie zauważył tam daty.
– Mama nie zapisywała dat – wyjaśnił Billy. – Ale można to stwierdzić na podstawie stempli pocztowych.
Wyjąwszy z ręki Emmetta pocztówkę z Ogallali, Billy odwrócił kartki na drugą stronę, rozłożył je na stole i wskazał po kolei wszystkie stemple.
– Piąty lipca. Szósty lipca. Siódmego lipca nie ma, ale za to są dwa ósme. To dlatego, że w czterdziestym szóstym roku siódmy lipca wypadał w niedzielę, a w niedzielę urzędy pocztowe są zamknięte, więc musiała wysłać dwie pocztówki w poniedziałek. Ale popatrz na to.
Billy znowu sięgnął do przedniej kieszeni plecaka i wyjął z niej coś przypominającego broszurkę. Gdy rozłożył ją na stole, Emmett zobaczył, że to mapa drogowa Stanów Zjednoczonych ze stacji benzynowej Phillips 66. Jej środek przecinała trasa, którą Billy zaznaczył czarnym atramentem. W zachodniej połowie kraju zakreślił nazwy dziewięciu miast leżących wzdłuż tej drogi.
– To autostrada Lincolna – wyjaśnił Billy, wskazując długą czarną linię. – Zbudowano ją w tysiąc dziewięćset dwunastym roku, nazwano na cześć Abrahama Lincolna, i była to pierwsza droga łącząca oba końce Ameryki.
Zaczynając od wybrzeża Atlantyku, Billy przesuwał koniuszkiem palca wzdłuż autostrady.
– Bierze początek na Times Square w Nowym Jorku, a kończy się pięć tysięcy czterysta pięćdziesiąt kilometrów dalej, w parku Lincolna w San Francisco. Poza tym prowadzi przez Central City, zaledwie czterdzieści kilometrów od naszego domu.
Billy zrobił przerwę, by przesunąć palec od Central City do czarnej gwiazdki, za pomocą której zaznaczył na mapie ich dom.
– Kiedy piątego lipca mama nas zostawiła, pojechała tędy…
Billy wziął pocztówki, odwrócił je i zaczął układać na dolnej połowie mapy, przesuwając się ku zachodowi i umieszczając każdą kartkę pod odpowiadającym jej miastem.
Ogallala.
Cheyenne.
Rawlins.
Rock Springs.
Salt Lake City.
Ely.
Reno.
Sacramento.
Aż do ostatniej pocztówki, na której widniał olbrzymi klasycystyczny budynek górujący nad fontanną w parku w San Francisco.
Billy westchnął z zadowoleniem, ułożywszy kolejno pocztówki na stole. Cała ta kolekcja wywołała jednak u Emmetta niepokój, jakby obaj przyglądali się czyjejś prywatnej korespondencji – czemuś, na co w ogóle nie powinni byli patrzeć.
– Billy – powiedział – nie jestem pewny, czy podróż do Kalifornii to dobry pomysł…
– Emmett, musimy jechać do Kalifornii. Nie rozumiesz? To dlatego mama przesyłała nam te pocztówki. Żebyśmy mogli za nią pojechać.
– Ale od ośmiu lat już ich nie przysyła.
– Dlatego że trzynastego lipca jej podróż dobiegła końca. Musimy tylko pojechać autostradą Lincolna do San Francisco i tam ją znajdziemy.
W pierwszej chwili Emmett chciał powiedzieć bratu coś rozsądnego, by wyperswadować mu ten pomysł. Na przykład że ich matka niekoniecznie zatrzymała się w San Francisco, że równie dobrze mogła pojechać dalej i prawdopodobnie tak zrobiła oraz że choć przez tych dziewięć pierwszych wieczorów rzeczywiście mogła myśleć o synach, wszystko wskazywało na to, że potem już o nich zapomniała. Ostatecznie postanowił tylko zwrócić bratu uwagę na to, że nawet jeśli była w San Francisco, odnalezienie jej w tym mieście byłoby praktycznie niemożliwe.
Billy pokiwał głową z miną kogoś, kto już roztrząsał te dylematy.
– Pamiętasz, jak mi opowiadałeś, że mama tak uwielbiała fajerwerki, że czwartego lipca zabierała nas wszystkich aż do Seward na wielki pokaz sztucznych ogni?
Emmett nie przypominał sobie, by mówił o tym bratu, i w sumie wątpił, by kiedykolwiek miał taki zamiar. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że była to prawda.
Billy sięgnął po ostatnią pocztówkę, tę z klasycystycznym budynkiem i fontanną. Odwróciwszy ją na drugą stronę, przebiegł palcem po słowach napisanych przez matkę.
– „To Pałac Legii Honorowej w parku Lincolna w San Francisco, gdzie co roku czwartego lipca odbywa się jeden z największych pokazów sztucznych ogni w całej Kalifornii!”
Billy spojrzał na brata.
– Właśnie tam ją znajdziemy, Emmett. Czwartego lipca na pokazie sztucznych ogni przy Pałacu Legii Honorowej.
– Billy… – zaczął Emmett.
Ale Billy, słysząc sceptycyzm w głosie brata, zaczął z przejęciem kręcić głową. Potem, ponownie spoglądając na mapę na stole, przebiegł palcem po trasie przebytej przez matkę.
– Z Ogallali do Cheyenne, z Cheyenne do Rawlins, z Rawlins do Rock Springs, z Rock Springs do Salt Lake City, z Salt Lake City do Ely, z Ely do Reno, z Reno do Sacramento i z Sacramento do San Francisco. Właśnie tędy pojedziemy.
Emmett rozparł się na krześle i zastanowił.
Wybrał Teksas nieprzypadkowo. Starannie i metodycznie rozważał, dokąd najlepiej się przeprowadzić. Spędził wiele godzin w małej bibliotece w Salinie, przewracając strony rocznika statystycznego i tomy encyklopedii, aż odpowiedź na pytanie, dokąd powinni jechać, stała się zupełnie jasna. Billy jednak podążał swoim tokiem myślenia równie starannie, równie metodycznie i swoją odpowiedź na to pytanie ujrzał z równą jasnością.
– Dobrze, Billy, coś ci powiem. Może schowasz te pocztówki z powrotem do koperty i dasz mi trochę czasu, żebym się nad tym zastanowił.
Tym razem Billy zaczął kiwać głową.
– Dobry pomysł, Emmett. Dobry pomysł.
Ułożywszy pocztówki w kolejności od wschodu do zachodu, Billy wsunął je do koperty, którą owinął czerwonym sznurkiem, by porządnie zabezpieczyć zawartość, i umieścił z powrotem w plecaku.
– Zastanów się, Emmett, nie ma pośpiechu. Sam zobaczysz.
***

Na górze, gdy Billy zajął się czymś w swoim pokoju, Emmett wziął długi gorący prysznic. Potem pozbierał ubrania z podłogi – ubrania, które miał na sobie, zarówno jadąc do Saliny, jak i z niej wracając – wyjął paczkę papierosów z kieszeni koszuli i wyrzucił te ciuchy do śmieci. Po chwili wyrzucił też papierosy, na wszelki wypadek wsuwając je pod ubrania.
W swoim pokoju włożył czystą parę dżinsów i dżinsową koszulę, które dopełnił ulubionymi butami i paskiem. Następnie sięgnął do górnej szuflady komody i wyjął parę skarpet zwiniętych w kulkę. Rozwinął je i potrząsał jedną z nich, dopóki ze środka nie wypadły kluczyki do samochodu. Potem przeszedł na drugą stronę korytarza i zajrzał do pokoju brata.
Billy siedział na podłodze obok plecaka. Trzymał na kolanach starą niebieską puszkę po tytoniu, ozdobioną portretem Jerzego Waszyngtona, a na dywanie leżały wszystkie jego srebrne dolary ułożone w kolumny i rzędy.
– Widzę, że pod moją nieobecność znalazłeś jeszcze kilka – powiedział Emmett.
– Trzy – uściślił Billy, ostrożnie kładąc na miejsce jedną z monet.
– Ilu jeszcze brakuje?
Billy dotknął palcem wskazującym pustych miejsc w szeregu.
– Z tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego czwartego. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego piątego. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego. I tysiąc dziewięćset trzeciego.
– Czyli masz prawie wszystkie.
Billy pokiwał głową.
– Ale te z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego czwartego i piątego będzie bardzo trudno znaleźć. Miałem szczęście, że znalazłem monetę z dziewięćdziesiątego trzeciego.
Billy spojrzał na brata.
– Myślałeś o Kalifornii?
– Myślałem, ale muszę pomyśleć trochę dłużej.
– W porządku.
Gdy Billy skupił się z powrotem na srebrnych dolarach, Emmett po raz drugi tego dnia rozejrzał się po pokoju brata, znowu spoglądając na kolekcje starannie ułożone na półkach i na samoloty zawieszone nad łóżkiem.
– Billy…
Billy ponownie skierował wzrok na Emmetta.
– Bez względu na to, czy ostatecznie pojedziemy do Teksasu, czy do Kalifornii, chyba będzie najlepiej, jeśli nie zabierzemy ze sobą zbyt wielu rzeczy. Skoro w pewnym sensie mamy zacząć wszystko od nowa.
– Też tak myślę, Emmett.
– Naprawdę?
– Profesor Abernathe mówi, że nieustraszony podróżnik często wyrusza tylko z tym, co może zmieścić w torbie. To dlatego kupiłem plecak w sklepie pana Gundersona. Żebym mógł wyruszyć zaraz po twoim powrocie. Mam w nim już wszystko, czego potrzebuję.
– Wszystko?
– Wszystko.
Emmett się uśmiechnął.
– Wybieram się do stodoły, żeby obejrzeć samochód. Chcesz iść ze mną?
– Teraz? – spytał zaskoczony Billy. – Zaczekaj! Chwila! Nie idź beze mnie!
Starannie ułożywszy srebrne dolary w porządku chronologicznym, Billy zgarnął je wszystkie i najszybciej, jak umiał, zaczął wrzucać z powrotem do puszki po tytoniu. Następnie zamknął ją i włożył do plecaka, który zarzucił na plecy. Potem ruszył przodem po schodach i wyszedł z domu.
Idąc przez podwórze, Billy obejrzał się, by poinformować brata, że pan Obermeyer założył kłódkę na bramę stodoły, lecz Sally sforsowała ją łomem, który trzyma na pace furgonetki.
I rzeczywiście, przy bramie stodoły znaleźli wspornik – z wciąż przymocowaną kłódką – wiszący luźno na śrubach. Powietrze w środku było ciepłe i znajome, pachniało bydłem, choć na farmie nie prowadzono hodowli zwierząt, odkąd Emmett był dzieckiem.
Emmett przystanął, by jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Miał przed sobą nowego johna deere’a, za którym stał stary poobijany kombajn. Ruszył w głąb stodoły i zatrzymał się przed olbrzymim pochyłym obiektem przykrytym płócienną plandeką.
– Pan Obermeyer zdjął plandekę – powiedział Billy – ale ja i Sally narzuciliśmy ją z powrotem.
Chwyciwszy płótno za róg, Emmett ciągnął je obiema rękami, dopóki całe nie spoczęło u jego stóp, i wtedy ukazał się – czekający w tym samym miejscu, w którym Emmett zostawił go przed piętnastoma miesiącami – błękitny czterodrzwiowy samochód ze sztywnym dachem, studebaker land cruiser z 1948 roku.
Przesunąwszy dłonią po masce, Emmett otworzył drzwi po stronie kierowcy i wsiadł do środka. Przez chwilę siedział, nie odrywając rąk od kierownicy. Gdy kupił tę maszynę, miała już sto trzydzieści tysięcy kilometrów na liczniku, wgniecenia w masce i tapicerkę poprzypalaną papierosami, lecz chodziła dość gładko. Wsunął kluczyk, obrócił go i wcisnął rozrusznik, gotów usłyszeć kojące warczenie silnika – odpowiedziała mu jednak cisza.
Billy, który trzymał się w pewnej odległości, podszedł nieśmiało.
– Zepsuł się?
– Nie, Billy. Widocznie rozładował się akumulator. Tak bywa, jeśli samochód za długo stoi bezczynnie. Ale łatwo temu zaradzić.
Billy z ulgą usiadł na beli siana i zdjął plecak.
– Chcesz jeszcze jedno ciastko?
– Dziękuję. Ale ty sobie nie żałuj.
Gdy Billy sięgnął do plecaka, Emmett wysiadł z samochodu, podszedł do bagażnika i otworzył go. Zadowolony, że podniesiona klapa zasłania widok jego bratu, odchylił kawałek filcu przykrywający zagłębienie, w którym leżało koło zapasowe, i delikatnie przesunął dłonią wzdłuż zewnętrznej krawędzi. U góry – dokładnie tam, gdzie zapowiedział ojciec – znalazł kopertę ze swoim imieniem. W środku był list.
Następna napisana odręcznie wiadomość od następnego ducha, pomyślał Emmett.

Drogi Synu,
przypuszczam, że gdy to czytasz, farma jest już w rękach banku. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś był na mnie zły albo zawiedziony.
Byłbyś wstrząśnięty, gdybyś wiedział, ile zostawił mi ojciec, zanim umarł, ile mój dziadek zostawił mojemu ojcu i ile dziadkowi zostawił pradziadek. Nie były to jedynie akcje i obligacje, lecz domy i obrazy. Meble i zastawa stołowa. Członkostwa w klubach i stowarzyszeniach. Wszyscy ci trzej mężczyźni byli oddani purytańskiej tradycji nakazującej pozostawiać swoim dzieciom więcej, niż się dostało samemu, aby przypodobać się Bogu.
W tej kopercie znajdziesz wszystko, co mam Ci do pozostawienia – dwie spuścizny: jedną wielką, jedną małą, obie świętokradcze.
Gdy to piszę, ogarnia mnie pewien wstyd na myśl o tym, że wiodąc takie życie, jakie wiodłem, przerwałem szlachetny cykl gospodarności zapoczątkowany przez moich przodków. Zarazem jednak napełnia mnie dumą świadomość, że bez wątpienia osiągniesz z tym małym upominkiem więcej, niż ja zdołałem osiągnąć z fortuną.
Z miłością i podziwem
Twój ojciec Charles William Watson

Do listu przypięto spinaczem pierwszą z dwóch spuścizn: pojedynczą kartkę wyrwaną z jakiejś starej książki.
Ojciec Emmetta nie miał w zwyczaju krzyczeć na swoje dzieci w złości, nawet jeśli na to zasłużyły. W zasadzie jedyny raz, gdy Emmett pamiętał ojca kierującego ku niemu nieopanowany gniew, nastąpił po tym, jak odesłano go ze szkoły za karę za zniszczenie podręcznika. Ojciec powiedział tamtego wieczoru z bolesną dobitnością, że niszczenie książek jest dla niego równoznaczne z przyjęciem barbarzyńskich zwyczajów. Oznaczało wymierzenie ciosu w najświętsze i najszlachetniejsze z osiągnięć człowieka – w zdolność zapisywania swoich najwspanialszych myśli i opinii, tak by można było się nimi dzielić przez wieki.
Dla ojca Emmetta wyrwanie kartki z jakiejkolwiek książki było świętokradztwem. Jeszcze bardziej szokujące było to, że wyrwana kartka pochodziła ze zbioru esejów Ralpha Waldo Emersona – z książki, którą jego ojciec cenił wyżej niż jakąkolwiek inną. U dołu strony starannie podkreślił czerwonym atramentem dwa zdania.
W kształtowaniu się każdego człowieka przychodzi czas, gdy nabiera on przekonania, że zazdrość jest ignorancją, a naśladownictwo samobójstwem; że musi on brać sam siebie, na dobre i złe, brać jako swoje przeznaczenie; że choć świat szeroki pełen jest dobra, żadne ziarno pożywnego zboża nie przypadnie mu inaczej, niż poprzez jego trud włożony w ten kawałek roli, który jemu dany jest w uprawę. Moc właściwa człowiekowi jest nową siłą w przyrodzie i tylko on wie, czym jest to, co potrafi dokonać; a i on sam nie wie, póki próby nie podejmie*.
Emmett natychmiast zauważył, że fragment z Emersona dotyczy jednocześnie dwóch spraw. Po pierwsze, był usprawiedliwieniem. Wyjaśniał, dlaczego wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi jego ojciec porzucił domy i obrazy, członkostwa w klubach i stowarzyszeniach, by przyjechać do Nebraski i uprawiać ziemię. Ojciec Emmetta podał tę kartkę z Emersona jako dowód – jakby to był jakiś boski dekret – że nie miał innego wyjścia.
Jeśli jednak z jednej strony było to usprawiedliwienie, to z drugiej był to apel – apel do Emmetta, by nie czuł żadnych wyrzutów sumienia, nie miał żadnego poczucia winy, by bez najmniejszego wahania odwrócił się plecami do tych stu dwudziestu hektarów, którym jego ojciec poświęcił pół życia, o ile tylko zamierza je porzucić w celu dążenia bez zazdrości i naśladownictwa do swojego przeznaczenia i czyniąc to, odkryje, do czego jest zdolny wyłącznie on sam.
Za kartką z Emersona leżała włożona do koperty druga spuścizna: plik nowiuteńkich dwudziestodolarowych banknotów. Przesuwając kciukiem po ich gładkich, czystych krawędziach, Emmett oszacował, że jest ich około stu pięćdziesięciu, co dawało w sumie jakieś trzy tysiące dolarów.
O ile Emmett potrafił zrozumieć, dlaczego jego ojciec uważał wyrwaną kartkę za pewnego rodzaju świętokradztwo, o tyle nie pojmował, dlaczego świętokradztwem miałyby być także banknoty. Przypuszczalnie ojciec nazwał je tak, ponieważ zostały przekazane za plecami wierzycieli. Postępując w ten sposób, działał zarówno wbrew swoim prawnym zobowiązaniom, jak i wbrew własnemu poczuciu tego, co jest dobre, a co złe. Wywiązując się jednak ze spłaty odsetek od kredytu przez dwadzieścia lat, ojciec Emmetta zapłacił za farmę dwukrotnie. Po raz kolejny zapłacił za nią ciężką pracą i rozczarowaniem, swoim małżeństwem i na koniec życiem. Nie, odłożenie trzech tysięcy dolarów nie było zatem według Emmetta świętokradztwem. Jego zdaniem ojciec zarobił je wszystkie co do centa.
Wyjmując jeden z banknotów i wkładając go do kieszeni, Emmett umieścił kopertę z powrotem na jej miejscu nad kołem i ponownie przykrył filcem.
– Emmett… – odezwał się Billy.
Emmett zamknął bagażnik i spojrzał na Billy’ego, lecz brat nie patrzył w jego stronę. Przyglądał się dwóm postaciom w drzwiach stodoły. Od tyłu oświetlało je popołudniowe słońce i Emmett nie mógł ich rozpoznać. W każdym razie do chwili, w której szczupła postać po lewej rozpostarła ręce i zawołała:
– Ta-da!

 
Wesprzyj nas