O polskiej rodzinie zesłanej na Syberię opowiada powieść “Nagły świt”, pierwszy tom sagi rodziny Polakowskich. Odbijają się w niej echa wielu prawdziwych historii, które Agnieszka Jeż wyraziła losami stworzonych przez siebie bohaterów.


Dojrzała miłość Anny i Franciszka Polakowskich trwa w pełnym rozkwicie tuż przed wybuchem II Wojny Światowej. Mają wszystko – siebie, ale też ukochane dzieci, stabilizację a nawet dalsze widoki na dobrą przyszłość. Możliwości awansu Franciszka w nieodległej przyszłości są jak najbardziej realne, Anna wręcz lęka się, że życie obchodzi się z nimi zbyt łaskawie. Nie chce więcej, niż dotychczas oboje dostali. Wkrótce jej obawy okazują się niebezpodstawne. W chwili gdy Hitler napada na Polskę do kobiety dociera, skąd brał się podświadomy lęk, jaki wcześniej odczuwała.

Opisana przez Agnieszkę Jeż historia fikcyjnej rodziny Polakowskich, którym przyszło utracić wszystko i z dnia na dzień walczyć o przetrwanie, ma w sobie wiele realizmu. Złożyły się na nią liczne prawdziwe historie ludzi skonfrontowanych z wielką historią, wyrwanych nagle ze swego dotychczasowego położenia, cierpiących niewiarygodną wręcz niedolę i próbujących z godnością przejść przez piekło, jakie zgotował im los. Tak właśnie postępuje Anna – rozdzielona z powołanym do wojska mężem, matka starająca się przeprowadzić swoje dzieci przez najmroczniejszy czas.

„Nagły świt”, pierwszy tom sagi rodziny Polakowskich, opowiada o syberyjskiej katordze. Dlaczego jej bohaterowie zostali zesłani w głąb Rosji, tego nie zdradzę, pozostawiając czytelnikom możliwość samodzielnego odkrycia tego istotnego faktu podczas lektury książki, lecz bez ujawniania fabuły z pewnością mogę powiedzieć, że książka ta wzbudza silne emocje ukazując dramatyczne zdarzenia, jakie były udziałem nie tylko powieściowych bohaterów. Zapewne właśnie dlatego jest tak bardzo angażująca i przejmująca.

Ma na to wpływ również styl pisania autorki, która w spokojny, daleki od wzbudzania sensacji sposób, przetworzyła fakty historyczne, układając je w spójną, logiczną fabułę z narastającą stopniowo atmosferą grozy. Zetknięcie z brutalnością sowieckich żołnierzy, nieludzkie warunki przewozu pojmanych osób, w końcu osadzenie ich w syberyjskiej głuszy, zmuszanie do pracy ponad siły – wszystko to wywiera olbrzymie wrażenie na czytelniku i chociaż zapewne każdy z nas przeczytał już niejedną historię na ten temat, to do skali cierpienia, jakie było udziałem wywiezionych ludzi, nie da się przyzwyczaić i przejść obok niego obojętnie.

Anna chce przede wszystkim przetrwać, zrobi co w jej mocy, aby utrzymać przy życiu siebie i swoje dzieci. Droga jej sercu obrączka, otrzymana od ukochanego męża, przypomina jej o tym, że kiedyś tworzyli wspaniały dom i nadzieja, iż pewnego dnia znowu będą razem, pomaga jej brnąć przez coraz trudniejsze sytuacje, walczyć z ekstremalnym wyczerpaniem. Co stało się z Franciszkiem, tego Anna nie wie. Choć próbuje uzyskać informacje o losach męża, styka się z murem milczenia. Czeka więc na jakiś znak, jednocześnie przez cały czas wspierając swoich najbliższych. Niestety nie wszystkim z nich będzie dane przetrwać w potwornych warunkach…

Pierwszy tom sagi Agnieszki Jeż jest obiecującym początkiem rozplanowanej na więcej odcinków opowieści. Do stworzonych przez nią postaci trudno się nie przywiązać. Stanowią przegląd przedwojennych charakterów i postaw, są ludźmi, jacy biorą się z życiem za bary – każdy z nas chciałby być taki, nie poddawać się wobec zawirowań losu, dlatego sympatyzowanie z Anną i jej dziećmi przychodzi naturalnie. Jak na sagę przystało pierwszy tom zamyka tylko pewną część tej historii. Aby poznać ją do samego końca trzeba będzie zaczekać na kolejne książki z cyklu. I ja zaczekam z pewnością. Wanda Pawlik

Agnieszka Jeż, Nagły świt, Saga rodziny Polakowskich tom 1, Wydawnictwo Słowne, Premiera: 7 września 2022
 
 

Agnieszka Jeż
Nagły świt
Saga rodziny Polakowskich tom 1
Wydawnictwo Słowne
Premiera: 7 września 2022
 
 

Prolog
Niemowicze, jesień 1937 roku

Anna przymknęła oczy. Na powiekach poczuła słoneczne ciepło; świat zamienił się w miedzianozłote rozbłyski.
– Nie odpływaj. – Tuż przy uchu usłyszała cichy głos.
Uśmiechnęła się i nie zmieniając pozycji, wyciągnęła w bok prawą rękę. Poczuła go. Był tam, stał tuż obok. Delikatnie zacisnęła dłoń na jego ramieniu; mogła je objąć tylko połowicznie. Ten silny, ukochany mężczyzna, ten moment, ten pogodny, piękny, gorący, wczesnojesienny dzień spędzany w miejscu, gdzie zaczęło się ich wspólne życie. Poczuła, że w jej wnętrzu brakuje już miejsca, żeby pomieścić to szczęście.
– Nie odpływam. Stoję, przy tobie. Pewna i spokojna. – Wbrew tej deklaracji z trudem nadała swojej wypowiedzi lekki ton.
W końcu podniosła powieki. W kąciku oka poczuła wilgoć.
– Płaczesz? Co tobie? – Franciszek nachylił się ku niej.
– To z radości.
Palcem wskazującym, wyswobodzonym z ażurowej rękawiczki, strzepnęła łzę, która zdążyła już popłynąć po policzku.
– Z radości? – Popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Na pewno nie stało się nic, kiedy poszedłem z Ignacym do…
– Nie, na pewno! – przerwała mu gwałtownie. – To jest… po prostu widzisz… – Bezradnie rozłożyła ręce. – Tyle powieści czytam, tyle różnych słów dzięki nim poznaję, a jak przyjdzie co do czego, to żadne nie pasuje… – Pokręciła głową.
Franciszek Polakowski objął żonę. Dała mu się przygarnąć, zatopiła twarz w klapie jego lnianej marynarki. Zapachniało wodą kolońską, tytoniem, biblioteką – mieszanką zapachów z ich mieszkania w Łucku. To wciąż była nowa nuta, niby podobna do poprzedniej, gdy żyli w Niemowiczach, ale jednak inna. Każdy dom ma swój zapach. Lekko się odsunęła; poprawiła włosy, przejechała dłonią po delikatnej skórze pod okiem, próbując wyczuć, czy maskara przypadkiem się nie pokruszyła, brzydko czerniąc jej twarz.
– Pięknie wyglądasz. Jak zawsze. Jak wtedy, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem w kawiarni. U Noworolskiego, pamiętasz?
Uśmiechnęła się. Pytał retorycznie, po to, żeby ją rozchmurzyć, bo jak by mogła zapomnieć?
– Dwadzieścia cztery lata temu – powiedziała.
– Dwadzieścia cztery. – Pokiwał głową. – Oboje byliśmy tacy niepewni przyszłości.
Znowu się uśmiechnęła. Franciszek Polakowski był wtedy młodym, zdeterminowanym, rozognionym, podobnie zresztą jak ona, człowiekiem. Z nich dwojga jednak to ona raczej…
– To w tobie były spokój i przekonanie, że nam się uda. Zaraziłaś mnie tą niezłomnością. Wszystkich nas tym zaraziłaś, nawet swojego ojca.
Pokiwała głową. Roman Niwczyk zdążył już przez wszystkie przypadki odmienić słowo „mezalians”, ale ostatecznie zgodził się na ślub. Po cichu pewnie się łudził, że wojenne losy mogą zmieść Franciszka z drogi jego córki, ale kiedy się okazało, że los oszczędził tego młodego mężczyznę, a armia dała mu stopień kapitana, spasował. Zresztą Anna miała już prawie dwadzieścia pięć lat, dawno było po ostatnim dzwonku na zamążpójście.
– Od tylu lat jeszczem szczęśliwym mężem najcudowniejszej kobiety pod słońcem. Spełnionym ojcem dwóch córek. I do dziś myślałem, że moja żona podziela te myśli i odczucia.
– Bo podziela! Podziela bezsprzecznie! – Anna wiedziała, że to udawane rozterki, ale i tak wspięła się na palce i mocno pocałowała Franciszka w policzek.
A on się nie zdziwił. Miłość, która u wielu ich znajomych karlała, cichła pod naporem mijających od ślubu lat, w ich przypadku nic sobie nie robiła z upływu czasu.
– Podziela. – Anna powtórzyła po raz trzeci. – Tylko ja… ja się boję.
Wreszcie udało się jej zrozumieć, czym było to uczucie, które rozszamotało się w jej piersiach jak złapany do klatki ptak.
– A czego ty się boisz, Anulka?
Franciszek znowu chciał ją przytulić, ale tym razem go powstrzymała, opierając dłoń na jego piersiach.
– Tu jest tak pięknie… – Spojrzała przed siebie.
Stali na skraju wysokiej łąki okolonej gęstym lasem. Bliżej nich bieliły się pnie brzóz; mchy porastające ziemię pod nimi wyglądały jak jasnoszmaragdowy dywan. Dalej las gęstniał miodowymi pniami sosen i ciemnobrązowymi dębów; wyżej lekko falowała ciemnobłyszcząca zieleń, gdzieniegdzie przetkana już odcieniami rudego. Pachniało miodno-leśnie, upojnie.
Anna przeniosła wzrok w prawo, gdzie widać było ładną bryłę drewnianego budynku.
– Żal ci, że wyjechaliśmy – bardziej stwierdził, niż zapytał Franciszek. – Mnie też tu było dobrze, ale to, co teraz mam, to awans. Nie jestem już taki młody, ale może po Łucku przyjdzie jeszcze lepsza oferta, może następnym razem pojedziemy na przykład do Lwowa. – Popatrzył na nią. – Nie chciałabyś?
– Mnie jest dobrze w Łucku. – Anna pogłaskała go po ramieniu.
– No to skąd ten smutek? – On też posmutniał.
– Nie smutek, tylko lęk. – Znowu to powiedziała.
– Lęk? A czego ty się boisz? – A on znowu zapytał.
Anna zerwała długie źdźbło trawy i powoli zaczęła nawijać je na palec.
– Zdarzyło ci się kiedyś myśleć, że już masz wszystko, że nie chcesz od losu nic więcej?
– Kiedy twój ojciec wreszcie się zgodził na ślub. – Pogłaskał ją po policzku.
– A potem zostaliśmy tu osadnikami. I na świecie pojawiły się nasze córki. Byliśmy zdrowi i byliśmy razem. Był taki moment wdzięczności, że gotowa byłam do Ostrej Bramy iść, żeby za to wszystko podziękować, bo to była dla mnie pełnia szczęścia – ty, dzieci, Niemowicze. Z Łucka się ucieszyłam, bo ty się cieszyłeś, a twoja radość jest moją radością, ale teraz, kiedy tu przyjechaliśmy w odwiedziny do Zajkowskich…
– Czyli jednak żałujesz. – Franciszek zmarkotniał.
– Nie! – Anna zaprzeczyła gwałtownie. – Po prostu nagle się przestraszyłam, że mamy więcej i więcej, lepiej i lepiej, a przecież już to stare było piękne i dobre, więc po co sięgać po nowe? Może trzeba umieć się zatrzymać, bo los w końcu się od nas odwróci i ukarze nas za to niepohamowanie?
Tak mocno pociągnęła za źdźbło, że kawałek łodyżki został jej w palcach. Franciszek ujął jej dłoń.
– Anulka, o co chodzi?
Powoli uwalniał jej palec z owiniętej trawy, która zdążyła już zostawić czerwoną serpentynę na skórze.
– Nie wiem. – Bezradnie uniosła ramiona i opuściła je. – To po prostu nagle do mnie przyszło.
– Może to z powodu kobiecych emocji? Może to jest ten czas w miesiącu?
– Nie. I naprawdę nie mam pojęcia. To się samo zjawiło i było, to znaczy jest, bo wciąż czuję to drżenie, jak… jak jakieś memento.
– Ech, Anulka. – Franciszek przygarnął ją do siebie. – Zbyt wrażliwa jesteś. Wszystko jest dobrze. Popatrz. – Rozejrzał się dokoła. – Jakie tu cisza i spokój. Żyliśmy tu, odchowaliśmy dzieci, a teraz jesteśmy tam, gdzie więcej możemy skorzystać. To się nazywa rozwój. Pracowici, mądrzy ludzie chodzą takimi ścieżkami. Wiedzą, czego chcą, i sięgają po to.
Lekko odsunął ją od siebie. Kąciki jej ust podjechały do góry, ale oczy wciąż miała smutno-poważne.
– A ja? Gdzie ja bym był, gdybym się nie odważał? Może bym nigdy z Bobowej nie wyjechał, a jeśli już, to najdalej do Sącza? Na pewno nie do Krakowa. Mówiłem ojcu o lepszym życiu, które czeka za rogiem, a on mi, że za rogiem to można w głowę dostać. – Roześmiał się. – Ale w końcu pomógł, uległ moim prośbom, namolnym, przyznaję. I stryja uprosił, dla mnie specjalnie, bo wcześniej jakieś niesnaski między nimi były. Ale co się nabał, co czarnych wizji poroztaczał… A czy ja ci opowiadałem o „pięknym Bolku”?
– Pięknym Bolku? – Spojrzała na niego skonsternowana.
– Och, przepraszam, o Bolesławie Wieniawie-Długoszowskim. – Franciszek udał, że się mityguje. – On się przecież w Bobowej wychowywał, jak i ja. Starszy ode mnie o kilkanaście lat, ale pamiętam, jakie wieści dochodziły z majątku – że z kolejnych szkół relegowany, że temperament nie do okiełznania i co to w ogóle z tego chłopaka będzie. No i jest generał. A wcześniej adiunkturę przy Marszałku pełnił. Szedł po swoje, choć krętą drogą.
– Chyba na niej został, jeśli chodzi o życie uczuciowe. – Anna przestała rozmasowywać palec. Różowe pręgi zbladły, równając się z kolorem skóry. – Ale to inny przypadek, on nie chciał za dużo, bo w jego świecie zbiera się fanty, medale i ordery. Los, co potrafi salto zrobić, zwykłych ludzi dotyczy. Nie wiem, naprawdę nie wiem, skąd to do mnie przyszło. Och, Franko, Franko…
Anna przytuliła się do męża. Franciszek nachylił się ku niej i otoczył ją ramieniem. Najpierw pocałował ją w policzek, potem w kącik ust; za trzecim razem ich wargi się spotkały. Czuła bijące od niego ciepło, które i ją rozpalało.
– Kocham cię. Jak wtedy i jak zawsze. – Na chwilę się odsunął.
– Ja ciebie też.
Oddychała szybko; w piersiach ponownie poczuła drżenie, ale to nie był już ten niedawny lęk.
Franciszek znowu się ku niej nachylił. Jedną ręką podtrzymywał jej szyję, drugą objął jej talię. Całował ją coraz zachłanniej. Mocniej się przegiął, jego dłoń zjechała niżej.
– Franku. – Drżenie zahaczyło o lęk. – No coś ty, gdyby ktoś nas tu tak zobaczył.
– Nie zobaczy.
Uklęknął, pociągając ją za sobą. Teraz intensywnie poczuła inny niż kolońsko-tytoniowy zapach – nagrzanej ziemi i dojrzałych traw. Przez moment chciała się poderwać, otrzepać suknię, znów powiedzieć, że nie wypada, ale zamiast tego powoli przechyliła się do tyłu, aż jej plecy skleiły się z podłożem. „Grawitacja”, pomyślała, odczuwając w tym momencie metafizyczne znaczenie tego naukowego terminu. Jakaś siła ciągnęła ją ku ziemi, podpowiadając, że tu znajdzie ukojenie. Przejechała dłonią po trawach; zafalowały, wprawiając w ruch stojące powietrze. Po chwili nadpłynęła druga fala, intensywniejsza. Jednocześnie zrobiło się jej i chłodniej, i goręcej; głowa Franciszka przysłoniła słońce, ale to odcięte ciepło jakby przeniknęło do jej wnętrza. Taka sama prażąca fala zaczęła sunąć po jej udzie i jeszcze wyżej.
– Och! – jęknęła.
W tym krótkim słowie-westchnieniu był ten sam pulsujący rytm co w jej biodrach i sercu. Narastające napięcie, emocje, które ją zalewały, przyspieszający świat, ale tu wiedziała, że po wszystkim spłyną na nią ulga i spokój. Poddała się temu pędowi, wyczekując finału. Nastąpił, podwójny, synchroniczny. Dwa okrzyki przecięły gęste, nagrzane powietrze.
Anna jeszcze przez chwilę szybko i urywanie łapała powietrze. Potem jej oddech się uspokoił. Nie otwierając oczu, przesunęła dłoń po trawie. Franciszek zamknął jej drobne palce w uścisku.
Pod powiekami znowu miała miedzianozłoty świat. Poczuła się jak w łupince orzecha – bezpieczna i szczęśliwa.
„Niech to trwa”, pomyślała, zaklinając w duchu tę chwilę.

Rozdział 1
Łuck, lato 1939 roku

– A więc wojna.
Mężczyzna stojący naprzeciwko niego skinął głową, ale nic nie powiedział.
Franciszek Polakowski też już nic nie dodał. Co trzeba było powiedzieć, zostało powiedziane. Końcówkę wakacji spędził na wieczornych spotkaniach z innymi oficerami. Za zamkniętymi drzwiami, ściszonym głosami, żeby nie psuć i tak już napiętej atmosfery. Żeby nie denerwować i nie martwić dzieci.
Dzieci.
Odwrócił się od lustra i spojrzał w kąt pokoju. Powoli, uważając na skrzypiące deski, zrobił kilka kroków.
– Krzysiu, Krzysiu… – Nachylił się nad śpiącym synem.
Rok. Co można zrozumieć, gdy ma się rok? W tym wieku to nie myśli mają znaczenie, a odczucia – takie najprostsze, pierwsze: bezpieczeństwo, ciepło, zaspokojony głód – to się wtedy liczy. Jeśli to jest, to jest już wszystko, można spokojnie zasypiać i spokojnie się budzić. „Krzyś zaśnie spokojnie – pomyślał – ale kiedy się obudzi…”
To było nieznane uczucie. Różne sprawy się w jego życiu zdarzyły, większe i mniejsze, rozmaite uczucia im towarzyszyły, przecież był czterdziestoczteroletnim mężczyzną, żaden z niego młokos, który niczego nie doświadczył. Wielka miłość do Anny, długa z nią rozłąka, niepewność, czy uda się spleść ich losy, walki w kompanii piechoty, gdzie krew, pot, a bywało, że i łzy, lęk przed śmiercią, radość ze zwycięstwa, gdy przedrozbiorowe ziemie wróciły do ojczyzny, obawa o zdrowie żony, kiedy nosiła pod sercem jego dzieci, wzruszenie, gdy one łapały pierwszy oddech na tej ziemi. Najpierw Zosia, potem Elżbieta i wiele lat po nich, kiedy już nie myśleli, że Bóg ich obdarzy potomstwem – Krzysztof. Krzyś, Krzysiulek. Syn, syneczek. Znowu to dławienie rozpychające się między gardłem a piersiami. Kochał córki, były jego dumą, mniejszymi kopiami Anny, ale syn… Krew z krwi, przedłużenie rodu. Dywidenda od losu, gdy już się jej nie spodziewał.
Tak powiedział Annie wczoraj wieczorem, kiedy wiedział, że jutro o świcie wyruszą. Niemcy zaatakowali Polskę; Franciszek Polakowski wciąż był mężem, ojcem i pracownikiem banku rolnego, ale teraz na pierwsze miejsce wysunęła się rola oficera. To nie człowiek wybiera, co w danej sytuacji jest najważniejsze, który kostium włożyć i które powinności ustawić na piedestale, tylko los. Ten sam, który mu wypłacił dywidendę w postaci syna. „Widzisz – odparła Anna, gdy o tym rozmawiali – los mniej obliczalny od banku. Raz wypłaci niespodziewaną premię, raz do plajty doprowadzi”. Nie rozpłakała się, choć była tego bliska. „Będzie dobrze, Anulka”, przygarnął ją do siebie. Ona pokiwała głową, pieczętując to zdanie-obietnicę.
Pogłaskał ciepły policzek syna. Chłopiec spał z rączkami rozrzuconymi na boki, cicho i równo oddychając. Franciszek się nad nim nachylił. Nic na świecie nie pachnie tak ładnie jak małe dziecko – ani majowy las po deszczu, ani zżęte zboże, ani róże w Niemowiczach czy perfumy Anny z Paryża. Nic, bo w tym dziecięcym zapachu są czystość i zapowiedź przyszłości.
Odchrząknął. Nie, to jest niedorzeczne, żeby on, dojrzały mężczyzna, który jutro o świcie włoży oficerski mundur, dawał się ponosić takim uczuciom.
Wyprostował się. Jeszcze chwilę postał, trzymając dłoń na wysokim drewnianym oparciu łóżka, a potem przeszedł przez uchylone dwuskrzydłowe drzwi do sypialni.
Anna klęczała przy łóżku i się modliła. Między palcami przesuwała koraliki różańca, a kiedy skończyła, podniosła się z klęczek i podeszła do męża.
– Nie śpisz jeszcze? – zapytał Franciszek.
Widział oczywiście, że daleko jej do snu, ale nie wiedział, jak inaczej zagaić rozmowę. Przez tych kilkadziesiąt sekund i kilka metrów udało mu się wrócić do zwyczajowej formy, choć niepokój z tyłu głowy pozostał. I lekko drżący głos.
– Jak widzisz. – Anna uśmiechnęła się blado. Miała mniej wprawy w trzymaniu fasonu. Albo mniej ochoty, by udawać spokój. Albo więcej odwagi, by pokazać prawdziwe uczucia.
– Jutro wczesna pobudka, czas się kłaść – powiedział.
Pokiwała głową.
– Tak, zaraz… Na pewno o niczym nie zapomniałeś? – Spojrzała na skórzaną torbę stojącą pod szafą.
– Przecież nie jadę na wieczność. – Wrócił mu zwyczajowy animusz. – Zresztą żona o mnie zadbała. – Przejechał dłonią po jej długich, gładkich włosach. Anna i córki miały włosy w kolorze kasztanowym, on i syn – dojrzałego zboża. Coś go znowu ukłuło pod łopatką.
– Modlitewnik?
– Wzięty.
– To jeszcze różaniec.
– Też schowany.
– Nie, weź ten. – Położyła na jego dłoni drewniane koraliki ogrzane ciepłem jej palców.
– To twój przecież – zdziwił się.
I znowu ukłucie. Co się z nim działo?
– Mój, twój. W małżeństwie wszystko wspólne.
Franciszek przez chwilę się wahał. To był różaniec z Ziemi Świętej, Anna przywiozła go, gdy jeszcze nie byli małżeństwem. Pojechała na pielgrzymkę z matką. Wiedział, że jedną z intencji był on – żeby go wichry historii nie zdmuchnęły, i oni – by los pozwolił im się połączyć. Ten różaniec wiele dla niej znaczył. Tysiące dotknięć – za którymi szły prośby i podziękowania – wypolerowały drewno, które teraz było gładkie jak szkło.
– Weź. – Przytuliła się do niego.
W końcu porzuciła twardą postawę i się rozpłakała. Franciszek stał, w jednej dłoni ściskając różaniec, a drugą gładząc żonę po plecach.
– Anulka, no Anulka…
Nie chciał jej opowiadać o tym, co poczuł, nachylając się nad łóżkiem syna. On wyjeżdżał, ona zostawała, oboje potrzebowali teraz siły i opanowania.
– Będzie dobrze, zobaczysz. Przecież my już to znamy, już w tym byliśmy. Wygraliśmy z Niemcami, wygraliśmy z bolszewikami…
– A jak oni teraz wrócą? – Anna podniosła na niego załzawione spojrzenie.
Franciszek nic nie powiedział. To była obawa, która przyszła bardzo szybko. Pierwszy września to była pierwsza tragedia, bardziej spodziewana, bo przecież na wojnę zanosiło się od miesięcy, ale druga – sowiecka – wisiała w powietrzu, ocieniając sytuację jeszcze bardziej.
– Oni się nigdy nie pogodzili z tym, że odzyskaliśmy swoje ziemie. Nigdy! Chcą nas zalać swoim komunizmem, chcą z nas zrobić zaplecze do dalszych walk. Bo oni mają apetyt większy niż to ich wielkie imperium! – Anna wybuchła. – Zatrzymają się dopiero tam, gdzie ktoś postawi im tamę!
Franciszek już dawno nie widział jej tak wzburzonej.
– Ja się ich boję! Bardzo, więcej niż Niemców. A teraz, kiedy jedni nas napadli, to drudzy…
„To drudzy już się czają, jak hieny, które obserwują, jak inny drapieżnik szarpie ich ofiarę”, pomyślał Franciszek. Anna była mądrą kobietą. No i znała go jak nikt inny. Nie było sensu dalej robić uników.
– Ania, ja to wiem, rozumiem, ale nie można się dawać lękom. Jedziemy walczyć, prócz taktyki wiara jest potrzebna. O, jak tu.
Franciszek podszedł do stolika nocnego i się schylił.
– Popatrz, co mam. – Wyciągnął w jej stronę dłoń, w której trzymał pocztówkę.
Anna znała tę kartkę. Prezent od Ignacego Zajkowskiego, dobrego kolegi Franciszka, dołożony do zupełnie odmiennych stylistycznie win francuskich. Mroczna, czarno-szara pocztówka z żołnierzem na koniu, który walczył z potężnym wężem. Niżej podpis: „A życie jego – trud trudów, a tytuł jego – lud ludów. Z matki obcej; krew jego dawne bohatery, a imię jego czterdzieści i cztery. Sława! Sława! Sława”. Kartka była na poły humorystyczna; to znaczy nie oryginalnie, bo przecież nikt sobie z Mickiewicza i jego proroctw nie myślał żartować, ale dana na ostatnie, właśnie czterdzieste czwarte urodziny Franciszka, była takim lekkim mrugnięciem okiem, wyważeniem między żartem a powagą. W końcu byli Polakami, a Polakom historia nie dawała od siebie odpocząć. Teraz jednak żart się ulotnił, podobnie jak burgundowa zawartość butelek.
– Wypadła, widać, z książki, w której zakładałem nią strony. Schowam do torby. – Zrobił krok w stronę szafy. – Albo nie. – Zatrzymał się nagle. – Nakreślę na niej kilka słów, dla Krzysia. Gdyby… gdyby ta moja nieobecność się przeciągnęła. Panny już całkiem duże, zresztą myślę, że będzie można pisać, korespondencja oczywiście ułomna, wojenna, ale jak zostawię tę kartkę, to zawsze się będzie można do niej odwołać. A potem, jak już wrócę, to ją damy w ramki i będziemy wspominać ten czas. Z ulgą i uśmiechem, jak to robią wygrani.
Szybko przeszedł przez kolejne drzwi, do niewielkiego pokoju będącego jego gabinetem, i zasiadł do biurka ustawionego pod ścianą. Zamoczył pióro w kałamarzu i przez moment trzymał stalówkę nad tekturowym karteluszkiem. Granatowa kropla atramentu skapnęła na czystą do tej pory powierzchnię. „Nie szkodzi”, pomyślał, patrząc na kleksa. Napisał: „Krzysiu! Wyruszyłem walczyć o Ojczyznę. Teraz Ty jesteś jedynym mężczyzną w tym domu. Dbaj – bacząc na własne możliwości – o Mamę, Zosię i Elżunię. Całuję, Twój Tata, Franciszek Polakowski”.
Chuchnął na atrament i kilka razy powachlował pocztówką.
Wrócił do sypialni. Anna siedziała na brzegu łóżka i rozczesywała włosy.
Podszedł bliżej i uklęknął przed nią.
– Na twoje ręce. – Przekazał jej kartkę.
Przeczytała zapisane słowa.
Rozchmurzył ją, to potrafił świetnie. Wsunęła mu dłoń we włosy i zmierzwiła je, jak niesfornemu chłopcu.
– Żeby Krzyś to zrozumiał, kiedy ty będziesz na froncie, to musiałaby być wojna piętnastoletnia. – Na moment się uśmiechnęła, ale zaraz posmutniała. – Trochę żart. Ale miły, prawda?
Objął ją w pasie. Anna zastygła, z kartką w jednej ręce i szczotką do włosów w drugiej.
– Mam cię. W niewoli! – Franciszek zatriumfował.
Lekko się podniósł i delikatnie naparł na Annę, tak że się przechyliła i dotknęła plecami wykrochmalonej kołdry.
– Późno już, a jutro wcześnie… – próbowała coś powiedzieć.
– Nie wiadomo, kiedy znowu będziemy razem – przerwał jej Franciszek, kładąc się obok niej.
– Tobie się zawsze zbiera na amory w nieodpowiednich porach. Albo w nieodpowiednich warunkach.
Przypomniała sobie łąkę w Niemowiczach.
Franciszek musiał czytać jej w myślach.
– Gdyby nie tamto, to łóżeczko wciąż stałoby puste. To chyba jednak wiem, co robię?
Wiedział. Anna pomyślała, że jej mąż zawsze wie, co robi. Między innym dlatego się w nim zakochała i dlatego czekała na niego kilka lat. I teraz też poczeka.
Rozluźniła obie dłonie. Szczotka z cichym łoskotem spadła na dywan przed łóżkiem. Pocztówkę lekko odsunęła od siebie.
Kiedy świtem, po odprowadzeniu Franciszka do drzwi wyjściowych, wróciła jeszcze do łóżka, wsunęła dłoń pod jego poduszkę.
Wyczuła papier. To była ta pocztówka. W prawie doskonałym stanie przetrwała ostatnią noc. Miała tylko jedno delikatne zagięcie, w miejscu, w którym Franciszek się podpisał.
Anna znowu się podniosła. Sięgnęła do szafki nocnej i zdjęła z niej modlitewnik. Wsunęła kartkę między jego strony. Przeżegnała się, pięć razy, za każde z nich. I szósty raz, za Polskę.

 
Wesprzyj nas