Olga Tokarczuk w “Empuzjonie” odsłania przed czytelnikami prawdy o świecie, których albo nie zauważamy, albo za wszelką cenę nie chcemy do siebie dopuścić.


Wrzesień 1913 roku, uzdrowisko Görbersdorf (dzisiejsze Sokołowsko na Dolnym Śląsku). Właśnie tutaj, u podnóża gór, od przeszło pół wieku działa jedno z pierwszych na świecie i słynne w całej Europie specjalistyczne sanatorium leczące choroby „piersiowe i gardlane”.

Mieczysław Wojnicz, student ze Lwowa, przyjeżdża do uzdrowiska z nadzieją, że nowatorskie metody i krystalicznie czyste powietrze powstrzymają rozwój jego choroby, a może nawet całkowicie go uleczą. Diagnoza nie pozostawia jednak złudzeń – tuberculosis. Gruźlica.

W Pensjonacie dla Panów, gdzie zamieszkuje, poznaje innych kuracjuszy. Chorzy z Wiednia, Królewca, Breslau i Berlina przy nalewce Schwärmerei niestrudzenie omawiają najważniejsze sprawy tego świata. Czy Europie grozi wojna? Monarchia czy demokracja? Czy demony istnieją? Czy oddając się lekturze, da się rozpoznać, czyją ręką tekst został napisany – kobiety czy mężczyzny?

Ale nie tylko te pytania zajmują pensjonariuszy. Do Wojnicza docierają też przerażające historie o tragicznych wydarzeniach w górskich okolicach sanatorium. Choć on sam zajęty jest ukrywaniem prawdy o sobie, zagadka budzących grozę wypadków fascynuje go coraz bardziej. Nie wie jednak, że mroczne siły już wzięły go sobie na cel.

Olga Tokarczuk
Empuzjon
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 1 czerwca 2022
 
 


Woj­nicz zszedł na dół oko­ło dzie­sią­tej, był bo­wiem umó­wio­ny na ba­da­nia w kur­hau­sie.
W ca­łym domu z po­wo­du ma­łych okien, rzad­ko roz­miesz­czo­nych w ścia­nach, pa­no­wał pół­mrok – to ty­po­we dla gór­skiej ar­chi­tek­tu­ry. Sta­ły tu owal­ny stół przy­kry­ty wzo­rzy­stym gru­bym ob­ru­sem, ka­na­pa i kil­ka krze­seł, pod ścia­ną zaś pia­ni­no, o jego rzad­kim uży­wa­niu świad­czy­ły po­je­dyn­cze śla­dy pal­ców na po­ły­sku­ją­cej kla­pie i plik po­żół­kłych nut. Nie­du­ża pó­łecz­ka wi­szą­ca obok peł­na była ksią­żek o re­gio­nie, oko­licz­nych tra­sach nar­ciar­skich i za­byt­kach. W ogrom­nym prze­szklo­nym kre­den­sie bie­li­ła się pięk­na por­ce­la­no­wa za­sta­wa z ko­bal­to­wy­mi sen­ty­men­tal­ny­mi scen­ka­mi – pa­ste­rzy i owiec.
– Ge­mütlich – szep­nął do sie­bie Mie­czy­sław, za­do­wo­lo­ny, że przy­po­mniał so­bie pew­ne nie­miec­kie sło­wo, któ­re lu­bił szcze­gól­nie. Ta­kie­go sło­wa bra­ko­wa­ło w jego ję­zy­ku. Przy­tul­nie? Miło?
Po­wra­ca­ły doń też sło­wa dok­to­ra So­ko­łow­skie­go z cza­sów, kie­dy ten za­czął go le­czyć i zma­gać się z jego apa­tią – że ży­cie na­le­ży uczy­nić ape­tycz­nym. Tak, ape­tycz­ne, to lep­sze sło­wo niż „ge­mütlich”, po­my­ślał Woj­nicz, od­no­si­ło się bo­wiem nie tyl­ko do prze­strze­ni, ale tak­że do wszyst­kie­go in­ne­go – do czy­je­goś gło­su, do spo­so­bu mó­wie­nia, sia­da­nia w fo­te­lu, wią­za­nia chust­ki pod szy­ją, do tego, jak uło­żo­ne są cia­stecz­ka na ta­le­rzy­ku. Prze­cią­gnął pal­cem po sto­le przy­kry­tym mięk­kim oliw­ko­wo­zie­lo­nym plu­szem i do­pie­ro po chwi­li z prze­stra­chem za­uwa­żył w fo­te­lu przy oknie szczu­płe­go męż­czy­znę o wy­ra­zi­stych pta­sich ry­sach, w dru­cia­nych oku­la­rach na wy­dat­nym no­sie. Spo­wi­ja­ła go chmu­ra pa­pie­ro­so­we­go dymu. Ręka Woj­ni­cza od­sko­czy­ła od plu­szu jak opa­rzo­na i znik­nę­ła w ob­ję­ciach dru­giej, za­kło­po­ta­na. Męż­czy­zna, rów­nie zmie­sza­ny tym od­kry­ciem jego sa­mot­no­ści, wstał i przed­sta­wił się dość ofi­cjal­nie, po nie­miec­ku, z dziw­nym ślą­skim ak­cen­tem:
– Wal­ter From­mer. Z Bre­slau.
Woj­nicz po­wo­li i wy­raź­nie wy­po­wie­dział swo­je imię i na­zwi­sko, pew­nie w na­dziei, że tam­ten od razu je za­pa­mię­ta. Roz­ma­wia­li przez chwi­lę i From­mer zdą­żył go po­in­for­mo­wać, że le­czy się w Gör­bers­dor­fie re­gu­lar­nie, jest tu­taj, z prze­rwa­mi, już trzy lata. Cza­sa­mi wra­cał na chwi­lę do Bre­slau, ale tam za­raz mu się po­gar­sza­ło.
– Wie pan, mia­sto Bre­slau leży nad wodą. Wio­sną nad bu­dyn­ka­mi wi­szą chma­ry ko­ma­rów, ma­łych, ale nie­zwy­kle ja­do­wi­tych, a lu­dzie cho­ru­ją na reu­ma­tyzm. La­tem nie spo­sób wy­sie­dzieć w ogro­dzie, dla­te­go urzęd­ni­cy pań­stwo­wi zo­sta­ją tam tyl­ko na krót­ki okres kil­ku lat, a po­tem wra­ca­ją do lep­szych miejsc. Bre­slau to mia­sto przej­ścio­we – w jego gło­sie po­ja­wił się smu­tek, jak­by mia­stu współ­czuł. – To przez tę wszech­obec­ną wodę, wkra­da się wszę­dzie… Źle to zno­szę… – Za­czął kasz­leć. – O, wi­dzi pan, na samą myśl o tym kasz­lę.
Woj­nicz umknął wzro­kiem w kie­run­ku okna, za któ­rym prze­cho­dzi­ło wła­śnie ja­kieś we­so­łe to­wa­rzy­stwo, co chwi­lę wy­bu­cha­ją­ce śmie­chem. Po­my­ślał, że ci lu­dzie śmie­ją się po pol­sku, choć nie bar­dzo po­tra­fił so­bie to wra­że­nie wy­tłu­ma­czyć. Z da­le­ka nie było sły­chać słów.
– Czy i pan szy­ku­je się do prze­pro­wadz­ki do kur­hau­su? – za­py­tał From­me­ra.
My­ślał, że to py­ta­nie wy­wo­ła na twa­rzy roz­mów­cy bo­daj lek­ki uśmiech, ale ten po­trak­to­wał je po­waż­nie.
– Boże ucho­waj – żach­nął się. – Tam jest za dużo lu­dzi. Nic stam­tąd nie wi­dać. Ni­cze­go się pan nie do­wie ani nie na­uczy. Ży­cie w tłu­mie jest gor­sze niż wię­zie­nie.
No cóż, Woj­nicz miał już chy­ba wy­ro­bio­ne zda­nie na te­mat Wal­te­ra From­me­ra – dzi­wak.
Obaj byli, zda­je się, rów­nie nie­śmia­li, bo przez chwi­lę sta­li na­prze­ciw­ko sie­bie w nie­zręcz­nym mil­cze­niu, je­den cze­kał, aż dru­gi wy­po­wie ja­kieś kon­wen­cjo­nal­ne zda­nie. Wy­ba­wił ich z tej pa­to­wej sy­tu­acji Wil­helm Opitz, go­spo­darz.
– Mam na­dzie­ję, że nie prze­szka­dzam w oży­wio­nej kon­wer­sa­cji – po­wie­dział i Woj­nicz za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, czy Wil­helm drwi z nich, czy jest aż tak nie­uważ­ny. Lecz ten wziął go moc­nym chwy­tem pod ra­mię i po­pro­wa­dził w kie­run­ku wyj­ścia.
– Prze­pra­szam, ale mu­szę prze­ka­zać mło­de­go czło­wie­ka pod uważ­ne oko dok­to­ra Sem­per­we­ißa. Nasz gość przy­był tu w opła­ka­nym sta­nie.
From­mer bąk­nął coś nie­wy­raź­nie, wró­cił na swo­je miej­sce pod oknem i usiadł w ta­kiej sa­mej po­zy­cji jak wcze­śniej. Jak­by pra­co­wał tu­taj na eta­cie dy­mią­ce­go me­bla.
– Dok­tor From­mer jest tro­chę dziw­ny, ale to przy­zwo­ity czło­wiek. Jak wszy­scy w moim pen­sjo­na­cie – po­wie­dział Wil­helm tym swo­im co­raz mil­szym dla ucha Woj­ni­cza dia­lek­tem, gdy sta­nę­li na scho­dach przed do­mem. – Chło­pak za­pro­wa­dzi pana do dok­to­ra Sem­per­we­ißa. Niech pan na nie­go uwa­ża, nie lubi lu­dzi ze Wscho­du. W ogó­le ni­ko­go nie lubi. To wiel­ka stra­ta, że nie ma tu­taj ko­goś ta­kie­go jak dok­tor Breh­mer – do­dał z za­du­mą, gdy po chwi­li oby­dwaj sta­nę­li przy most­ku.
Woj­nicz był świad­kiem, jak mgła for­mo­wa­ła te­raz dziw­ne pa­sma i pły­nę­ła w górę ni­czym dym.
– A może zna pan dok­to­ra So­ko­łow­skie­go? – za­py­tał.
Twarz Wil­hel­ma roz­ja­śni­ła się i oży­wi­ła.
– To oczy­wi­ste, że go zna­łem jako dziec­ko. Przy­jaź­nił się z moim oj­cem, któ­ry u nie­go pra­co­wał. Wszy­scy tu­taj pra­cu­je­my przy kur­hau­sach. Jak mu się wie­dzie?
No cóż, tego do­kład­nie Woj­nicz nie wie­dział. Wie­dział tyl­ko, że pra­cu­je w kli­ni­ce war­szaw­skiej, że mie­wa wy­kła­dy we Lwo­wie. Oj­ciec za­bie­rał go na kon­sul­ta­cje, gdy So­ko­łow­ski ba­wił w tym mie­ście. I dzię­ki nie­mu tu się zna­lazł.
– Czy na­dal jest taki szczu­pły? – za­py­tał jesz­cze Wil­li.
Szczu­pły? Nie, nie szczu­pły. Pro­fe­sor So­ko­łow­ski jest przy­sa­dzi­stym i tę­gim męż­czy­zną. Woj­nicz jed­nak nie mu­siał od­po­wia­dać na to za­ska­ku­ją­ce py­ta­nie, bo ze smug mgły wy­ło­nił się wła­śnie Raj­mund, wczo­raj­szy woź­ni­ca, kil­ku­na­sto­let­ni wy­ro­stek, któ­re­go Wil­helm po­wi­tał w dość szcze­gól­ny spo­sób: lek­kim trzep­nię­ciem w gło­wę. Chło­piec przy­jął to jako cał­kiem na­tu­ral­ny, przy­ja­zny gest.
Szli te­raz we dwóch w dół stru­mie­nia w stro­nę cen­trum wsi, Raj­mund opo­wia­dał coś z za­pa­łem, ale mó­wił tak dziw­nym dia­lek­tem, że Woj­nicz nie­wie­le ro­zu­miał. Przy­glą­dał się z za­in­te­re­so­wa­niem pięk­nym do­mom sto­ją­cym wzdłuż dro­gi i ro­bot­ni­kom, któ­rzy na­pra­wia­li trak­cję elek­trycz­ną. Raj­mund za­py­tał, czy Mie­czy­sław wie, co to jest – elek­trycz­ność.
Po­tem ukło­ni­li się dwóm star­szym ko­bie­tom w sze­ro­kich spód­ni­cach, sie­dzą­cym na ław­ce przed jed­nym z do­mów.
– Frau We­ber i Frau Brecht – po­wie­dział Raj­mund z iro­nicz­nym uśmie­chem i to aku­rat Woj­nicz zro­zu­miał.
Po chwi­li chło­pak wska­zał z dumą sa­na­to­rium dok­to­ra Breh­me­ra, ten sam bu­dy­nek, któ­ry Woj­nicz wi­dział wczo­raj wie­czo­rem, te­raz jed­nak wy­da­wał mu się on jesz­cze po­tęż­niej­szy, zwłasz­cza że mgła pra­wie znik­nę­ła i gdzieś wy­so­ko poza do­li­ną świe­ci­ło hoj­nie wrze­śnio­we słoń­ce.
Raj­mund znik­nął, gdy tyl­ko pod­pro­wa­dził Woj­ni­cza pod wła­ści­we drzwi w sze­ro­kim ko­ry­ta­rzu. Te­raz prze­ję­ła Mie­czy­sła­wa pie­lę­gniar­ka, któ­rej oczy pod­kre­śla­ła czer­wo­na opu­chli­zna. Krót­ki uprzej­my uśmiech od­sło­nił na chwi­lę jej duże, za­żół­co­ne zęby, któ­re ko­lo­ry­stycz­nie współ­gra­ły z prze­tar­tą po­zło­tą ze­gar­ka na łań­cusz­ku przy­pię­tym do far­tu­cha. Nad kie­szon­ką mia­ła wy­ha­fto­wa­ne imię i na­zwi­sko: Sy­do­nia Pa­tek.
Woj­nicz mu­siał swo­je od­sie­dzieć w po­cze­kal­ni ga­bi­ne­tu dok­to­ra, któ­ry jesz­cze nie wró­cił z ob­cho­du. Pal­ce jego się­gnę­ły więc po wy­ło­żo­ne dla pa­cjen­tów cza­so­pi­sma ilu­stro­wa­ne, ale oczy nie zna­la­zły w nich uspo­ko­je­nia; nie mo­gły się sku­pić na szwa­ba­sze. Ku swo­je­mu za­sko­cze­niu Woj­nicz zna­lazł jed­nak ga­zet­kę po pol­sku i wzrok cu­dow­nie od razu zre­lak­so­wał się na wy­ra­zach oj­czy­ste­go ję­zy­ka:

 
Na Ślą­sku pru­skim o ćwierć mili od gra­ni­cy Czech, o 11 mil na po­łu­dnio­wy za­chód od Wro­cła­wia, w dłu­giej do­li­nie cią­gną­cej się ze wscho­du na za­chód po­mię­dzy Rie­sen­ge­bir­ge i Ad­ler­ge­bir­ge leży w po­wie­cie wal­den­bur­skim nad rzecz­ką Sztej­ną uro­cza wio­ska Gör­bers­dorf, słyn­na od lat kil­ku­dzie­się­ciu jako sta­cja kli­ma­tycz­na gór­ska dla cho­rych pier­sio­wych.
Po­ziom Gör­bers­dor­fu jest wznie­sio­ny na 570 me­trów nad po­wierzch­nią mo­rza, w pa­sie, któ­ry na­uka le­kar­ska na­zy­wa „wol­nym od su­chot”. Ota­cza­ją­ce go góry do­się­ga­ją 900 me­trów. Osła­nia­ją one wieś i jej za­kła­dy lecz­ni­cze od wia­trów, któ­re do­cho­dzą tu osła­bio­ne; stąd pa­nu­je w Gör­bers­dor­fie ci­chość po­wie­trza jak rzad­ko w któ­rej do­li­nie.

 
Da­lej nie czy­tał, ale zło­żył bro­szur­kę na pół i wsu­nął ją do kie­sze­ni. Te­raz jego uwa­gę przy­cią­gnę­ła prze­szklo­na ga­blo­ta, gdzie sta­ło ludz­kie tor­so wy­ko­na­ne z drew­na – bez gło­wy, rąk i nóg, z otwar­tą klat­ką pier­sio­wą i brzu­chem, pre­zen­to­wa­ło na­rzą­dy we­wnętrz­ne po­ma­lo­wa­ne na róż­ne ko­lo­ry. Woj­nicz pod­szedł do drew­nia­ne­go ka­dłub­ka, żeby przyj­rzeć się płu­com. Były gład­kie i czy­ste, wy­po­le­ro­wa­ne, lśnią­ce od la­kie­ru. Przy­po­mi­na­ły mię­si­ste płat­ki mon­stru­al­ne­go kwia­tu albo grzy­by, któ­re po­ra­sta­ją korę drzew. Jak cu­dow­nie do­pa­so­wa­ły się do roz­mia­ru pier­si, jak po­go­dzi­ły swo­ją po­wietrz­ną na­tu­rę z klat­ką że­ber. Oglą­dał je uważ­nie, pró­bu­jąc zaj­rzeć pod spi­cza­sty ro­żek, gdzie do­cho­dzi­ły do in­nych, po­zwi­ja­nych na­rzą­dów w roz­ma­itych ko­lo­rach. Mimo wszyst­ko jed­nak był roz­cza­ro­wa­ny, spo­dzie­wał się może cze­goś no­we­go, cze­go jesz­cze nie wie­dział. Roz­wią­za­nia ta­jem­ni­cy. Dla­cze­go jest cho­ry. A dla­cze­go inni nie.
Gdy wró­cił na miej­sce, ogar­nął go zna­ny mu nie­po­kój, owo roz­draż­nie­nie, któ­re za­wsze skut­ku­je tą samą re­ak­cją or­ga­ni­zmu – po­ta­mi. Bę­dzie mu­siał się ro­ze­brać i wy­sta­wić swo­je cia­ło na wzrok ob­ce­go. I pa­ni­ka: jak ukry­je przed dok­to­rem swo­ją wsty­dli­wą przy­pa­dłość. Co trze­ba bę­dzie mó­wić, żeby nie po­ru­szyć tych wszyst­kich draż­li­wych dla sie­bie kwe­stii. Jak się wy­mknąć. Ćwi­czył to już tyle razy.
Gdy dok­tor wpadł do po­cze­kal­ni, na­wet na nie­go nie spoj­rzał – prze­mie­rzył ją szyb­kim kro­kiem, po­wie­wa­ły za nim tyl­ko poły bia­łe­go far­tu­cha. Dał ręką znak, by pa­cjent wstał. Mie­czy­sław pra­wie truch­tem ru­szył za dok­to­rem do du­że­go ga­bi­ne­tu z ogrom­nym oknem, peł­ne­go prze­szklo­nych ga­blot, roz­ma­itych me­dycz­nych urzą­dzeń i dziw­nych fo­te­li. Ja­koś nie za­sko­czy­ło Woj­ni­cza, że przy biur­ku dok­to­ra sta­ła opar­ta o nie strzel­ba – duża, wca­le nie my­śliw­ska, chy­ba ra­czej win­che­ster, z pięk­nie wy­po­le­ro­wa­ną kol­bą. Dok­tor, nie od­wra­ca­jąc się, ka­zał mu usiąść i w ten spo­sób Woj­nicz po­czuł się bez­piecz­nie ukry­ty za biur­kiem jak w oko­pie.
Po­dał dok­to­ro­wi list po­le­ca­ją­cy od pro­fe­so­ra So­ko­łow­skie­go, ale dok­tor tyl­ko rzu­cił nań okiem, wy­raź­nie bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ny sie­dzą­cym przed nim cia­łem. Mło­dzie­niec po­czuł się nie­swo­jo, a przy­czy­ną był wzrok, ja­kim tam­ten na nie­go spo­glą­dał. Tak jak­by nie wi­dział Mie­czy­sła­wa Woj­ni­cza, pa­cjen­ta z da­le­kie­go Lwo­wa, ale wła­śnie samo cia­ło, coś przed­mio­to­we­go i me­cha­nicz­ne­go. Naj­pierw bez za­że­no­wa­nia od­cią­gnął dol­ną po­wie­kę Woj­ni­cza, przy­glą­da­jąc się z uwa­gą ko­lo­ro­wi błon ślu­zo­wych i gał­ce ocznej. Na­stęp­nie prze­su­nął wzro­kiem od bro­dy po skro­nie, wresz­cie ka­zał mu się ro­ze­brać do po­ło­wy, kry­tycz­nie po­pa­trzył na klat­kę pier­sio­wą, a pal­cem za­czął na­ci­skać sut­ki pa­cjen­ta.
– Nie­znacz­nie po­więk­szo­ne, po­dob­nie jak wę­zły chłon­ne – po­wie­dział. – Za­wsze tak pan ma?
– Od kil­ku lat – od­parł onie­śmie­lo­ny Woj­nicz.
Dok­tor chwy­cił go pod bro­dę i prze­cią­gnął pal­cem po dwu­dnio­wym nie­rów­nym i sła­biut­kim za­ro­ście. Ob­ma­cał skru­pu­lat­nie wę­zły chłon­ne, po­tem zaś jego śmia­łe pal­ce opu­ka­ły ple­cy, wy­do­by­wa­jąc stam­tąd głu­chy dźwięk, dud­nie­nie jak z pod­zie­mi. Ro­bił to bar­dzo sta­ran­nie, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze, ni­czym sa­per szu­ka­ją­cy ukry­tej bom­by. Wszyst­ko to trwa­ło z pół go­dzi­ny, aż wresz­cie dok­tor wes­tchnął i ka­zał mu się ubrać. Do­pie­ro te­raz się­gnął po list. I ode­zwał się, spo­glą­da­jąc znad me­ta­lo­wych opra­wek swo­ich oku­la­rów:
– Phthi­sis. – Brzmia­ło to tak, jak­by za­gwiz­dał. – Tu­ber­cu­lo­sis, gruź­li­ca, a dziś mówi się mod­nie: Mor­bus Koch. To wszyst­ko pan wie, mło­dy czło­wie­ku, praw­da?
Woj­nicz do­piął gu­zi­ki ko­szu­li i po­ta­ku­ją­co po­ki­wał gło­wą.
– Nie­zbyt za­awan­so­wa­na, po­wiem szcze­rze. Ot, coś ma­łe­go, zia­ren­ko cze­goś. „Phthi­sis” zna­czy roz­pad, wie pan? – Wy­mó­wił to sło­wo, „Ze­rfall”, z wy­raź­ną przy­jem­no­ścią, ak­cen­tu­jąc „r”. – Lecz my tu­taj ra­dzi­my so­bie z roz­pa­dem.
– Tak, me­to­da dok­to­ra Breh­me­ra… – za­czął Woj­nicz, ale dok­tor znie­cier­pli­wio­ny wstał i po­ma­chał unie­sio­ną dło­nią.
– O tak. Breh­mer za­uwa­żył, że to jeż­dże­nie do Włoch z gruź­li­cą nie ma naj­mniej­sze­go sen­su. Tyl­ko gór­skie po­wie­trze le­czy na­praw­dę. Ta­kie jak tu­taj. Wi­dział pan? – Le­karz pod­szedł do okna i na krót­ką chwi­lę się za­my­ślił. – Je­ste­śmy tu­taj w ko­tle – mó­wiąc to, wy­ko­nał ko­li­ste, prze­sad­nie sze­ro­kie ru­chy rę­ka­mi, jak­by chciał do­bit­niej uświa­do­mić słu­cha­ją­ce­mu na­tu­rę tego fe­no­me­nu. – Pod nami znaj­du­je się wiel­kie pod­ziem­ne je­zio­ro, któ­re spra­wia, że jest tu­taj cie­plej niż gdzie in­dziej. To po­wie­trze jest bo­ga­te w tlen, ale nie ma wia­tru. Cho­ro­by płuc­ne i epi­de­mie ni­g­dy nie były zna­ne miej­sco­wej lud­no­ści, uwie­rzy pan? Nikt tu ni­g­dy nie cho­ro­wał na płu­ca. A do­dat­ko­wo wy­so­kość po­ło­że­nia po­zo­sta­je w gra­ni­cach nie­zbęd­nych dla le­cze­nia cho­rób płuc­nych, bo zno­wu nie przy­spie­sza zbyt­nio pra­cy ser­ca, jak to bywa w miej­sco­wo­ściach le­żą­cych po­wy­żej dzie­wię­ciu­set me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Ro­śnie tu las jo­dło­wy, któ­ry na­sy­ca po­wie­trze ozo­nem, a ozon od­gry­wa klu­czo­wą rolę w od­na­wia­niu krwi i ca­łe­go or­ga­ni­zmu. Samo od­dy­cha­nie za­trzy­ma pro­ces roz­pa­du pana mło­dych płuc. Każ­dy od­dech jest lecz­ni­czy, niech pan to tak po­strze­ga. Niech pan so­bie wy­obra­zi, że z każ­dym od­de­chem wpły­wa w pana płu­ca czy­ste świa­tło. – Dok­tor pa­trzył na Mie­czy­sła­wa przez szkła oku­la­rów, któ­re po­więk­sza­ły jego ciem­ne oczy w nie­po­ko­ją­cy spo­sób. – A oprócz tego mamy tu jesz­cze inne atrak­cje. Pan musi się tyl­ko pod­po­rząd­ko­wać, pod­dać re­żi­mo­wi le­cze­nia. Niech się pan po­czu­je jak w woj­sku.
Pod­szedł do okna i po­ka­zał mu ru­chem gło­wy spa­ce­ru­ją­cych po par­ku pa­cjen­tów.
– To są pań­scy to­wa­rzy­sze bro­ni.
Woj­nicz na­gle zdał so­bie spra­wę, że nie po­lu­bi tego le­ka­rza. Przy­po­mniał mu się ła­god­ny, do­bry dok­tor So­ko­łow­ski.
– To jest dla mnie ja­sne, pa­nie dok­to­rze – od­po­wie­dział, ob­cią­ga­jąc man­kie­ty ko­szu­li. – Chciał­bym tyl­ko wie­dzieć, czy mam ja­kąś szan­sę.
– Oczy­wi­ście, że ma pan szan­sę. Ina­czej wca­le by pan tu­taj nie przy­je­chał, mło­dy czło­wie­ku. Nie od­wa­żył­by się pan tu przy­je­chać, nie czu­jąc, że ma pan szan­sę. Cho­ro­wał­by pan so­bie spo­koj­nie na Wscho­dzie. Tam jest pła­sko, praw­da?
Woj­nicz miał się te­raz do­wie­dzieć wie­lu cie­ka­wych rze­czy o ge­nial­nym dok­to­rze Breh­me­rze, któ­ry ku­pił wieś Gör­bers­dorf i całą oko­li­cę, łącz­nie po­nad sto hek­ta­rów la­sów i grun­tów, żeby za­ło­żyć to sa­na­to­rium. Breh­mer za­uwa­żył już daw­no, że wy­ni­ki sek­cji zwłok i ba­dań ży­wych pa­cjen­tów cho­rych na gruź­li­cę za­wsze po­ka­zy­wa­ły dys­pro­por­cję mię­dzy ser­cem a płu­ca­mi – płu­ca były u nich sto­sun­ko­wo duże, a ser­ce małe, o cien­kich, wiot­kich i sła­bych ścia­nach. Wcze­śniej nikt nie zwró­cił na tę za­leż­ność spe­cjal­nej uwa­gi i nikt nie wpadł na po­mysł, aby tę dys­pro­por­cję or­ga­nów klat­ki pier­sio­wej po­wią­zać z etio­lo­gią gruź­li­cy. A wy­da­wa­ło się oczy­wi­ste, że małe, sła­be ser­ce pro­wa­dzi do spo­wol­nie­nia krą­że­nia krwi, przez to zaś do chro­nicz­ne­go nie­do­krwie­nia płuc i na­błon­ka płuc­ne­go. Na­stęp­stwem tego była gruź­li­ca. Prócz tego Breh­mer stu­dio­wał geo­gra­ficz­ny roz­kład wy­stę­po­wa­nia cho­ro­by, a to utwier­dzi­ło go w prze­ko­na­niu co do wspo­mnia­nej etio­lo­gii. Z re­la­cji po­dróż­ni­ków wy­ni­ka­ło, że są miej­sca i ob­sza­ry, gdzie gruź­li­ca nie wy­stę­pu­je: wyż­sze góry we wszyst­kich stre­fach kli­ma­tycz­nych, Is­lan­dia, Wy­spy Owcze, ste­py Kir­gi­zji.
Z jed­nej stro­ny de­cy­do­wa­ły tu szcze­gól­ne ce­chy kli­ma­tu wy­so­ko­gór­skie­go. Niż­sze ci­śnie­nie at­mos­fe­rycz­ne spra­wia, że or­ga­nizm re­agu­je na nie zwięk­szo­ną ak­tyw­no­ścią ser­ca i przy­spie­szo­nym pul­sem, bo bro­ni się w ten spo­sób przed nie­do­tle­nie­niem – to pro­wa­dzi do przy­spie­sze­nia prze­mia­ny ma­te­rii i pod­wyż­sze­nia tem­pe­ra­tu­ry cia­ła. Po dru­gie, waż­ne były styl ży­cia i die­ta: dużo po­ży­wie­nia, szcze­gól­nie tłusz­czu, ku­mys z za­war­to­ścią al­ko­ho­lu, cięż­ka pra­ca fi­zycz­na.
Przy­spie­szo­ny puls i przy­spie­szo­na ak­cja ser­ca po­wo­du­ją przy­rost ob­ję­to­ści mię­śnia ser­co­we­go i two­rzy się sil­na mu­sku­la­tu­ra tego or­ga­nu; czę­sto u miesz­kań­ców wspo­mnia­nych re­gio­nów do­cho­dzi na­wet do hi­per­tro­fii ser­ca, a więc do zja­wi­ska od­wrot­ne­go niż u cho­rych na gruź­li­cę.
– Dro­gi mło­dzień­cze – za­koń­czył swój wy­kład dok­tor Sem­per­we­iß. – To jest cała na­sza re­cep­ta. W Eu­ro­pie Środ­ko­wej stre­fa wol­na od gruź­li­cy za­czy­na się na wy­so­ko­ści mniej wię­cej czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu me­trów. Do tego sta­ły nad­zór le­ka­rza, któ­ry re­gu­lu­je die­tę. Po­nad­to ruch na świe­żym po­wie­trzu. Le­czy nas sama na­tu­ra.
Dok­tor Sem­per­we­iß wy­cią­gnął kart­kę pa­pie­ru i w punk­tach wy­pi­sał za­le­ce­nia, ko­men­tu­jąc je gło­śno lek­ko już znu­dzo­nym gło­sem:
– Co naj­mniej sześć ty­go­dni, a naj­le­piej kil­ka mie­się­cy. Spa­ce­ry do­bra­ne in­dy­wi­du­al­nie dla pa­cjen­ta, ko­niecz­nie po tra­sach o róż­nym na­chy­le­niu, po dro­dze mu­szą być ław­ki w ma­łych od­le­gło­ściach, żeby się nie mę­czyć. Umiar­ko­wa­ne le­cze­nie zim­ną wodą. I to wła­śnie panu po­mo­że. W me­dy­ka­men­tach umiar. W ra­zie sil­nych od­ru­chów kasz­lu za­le­cam po­wstrzy­my­wa­nie kasz­lu w mia­rę moż­li­wo­ści, a gdy się nie da go po­wstrzy­mać, na­le­ży po­pi­jać drob­ny­mi ły­ka­mi zim­ną wodę lub wodę so­do­wą z go­rą­cym mle­kiem. Gdy­by do­szło do krwa­wie­nia z płuc, nie daj Boże, sto­su­je­my tu­taj wo­recz­ki z lo­dem na ser­ce i płu­ca oraz za­strzy­ki z mor­fi­ny. Przy sil­nych ata­kach, z dusz­no­ścią i osła­bie­niem, po­da­je­my naj­pierw moc­ny śro­dek po­bu­dza­ją­cy, na przy­kład szam­pan. Tak, niech się pan nie boi szam­pa­na i al­ko­ho­lu w ogó­le. Ale bez­względ­nie w nie­du­żych ilo­ściach. Pi­jań­stwo jest su­ro­wo za­bro­nio­ne! W przy­pad­ku go­rącz­ki naj­pierw robi się po­mia­ry co dwie go­dzi­ny, aby go­rącz­kę po­twier­dzić. Po­ce­nie noc­ne zwal­cza się sku­tecz­nie wie­czor­nym spo­ży­ciem mle­ka z dwie­ma, trze­ma ły­żecz­ka­mi ko­nia­ku lub na­lew­ki. Sio­stra Sy­do­nia Pa­tek wszyst­ko panu wy­ja­śni i po­ka­że.
Wy­gła­sza­jąc całą tę prze­mo­wę, za­pi­sy­wał za­le­ce­nia, Woj­nicz zaś po­dzi­wiał, że po­tra­fi ro­bić te dwie rze­czy jed­no­cze­śnie.
– Miesz­ka pan u Herr Opit­za, czy tak? Każ­de­go dnia bę­dzie pan przy­cho­dził do kur­hau­su na za­bie­gi i le­ża­ko­wa­nie, a kie­dy tyl­ko zwol­ni się miej­sce w sa­na­to­rium, dam panu znać, tu­taj wszyst­ko jest płyn­ne. Płyn­ne – pod­kre­ślił. – Na ra­zie pen­sjo­nat Herr Opit­za jest dla pań­skie­go zdro­wia tak samo do­bry jak my czy sa­na­to­rium dok­to­ra Röm­ple­ra, a co­dzien­ne krót­kie spa­ce­ry do­da­dzą panu ru­mień­ców.
Dok­tor wstał ener­gicz­nie i wrę­czył Woj­ni­czo­wi kart­kę z za­le­ce­nia­mi. I już po wszyst­kim, zo­stał przy­ję­ty.
Te­raz sie­dział w po­cze­kal­ni, aż brzyd­ka pie­lę­gniar­ka przy­go­tu­je mu dzien­ni­czek le­cze­nia i inne po­trzeb­ne do­ku­men­ty. Wy­cią­gnął z kie­sze­ni zło­żo­ny we czwo­ro świ­stek ulot­ki i do­koń­czył lek­tu­rę:

 
W ogó­le przy­znać na­le­ży, że pod wzglę­dem lecz­ni­czym do­tych­czas za naj­sku­tecz­niej­szą ku­ra­cję ucho­dzi po­byt w ta­kich miej­sco­wo­ściach, jak Me­ran w Ty­ro­lu, Gör­bers­dorf na Ślą­sku lub Da­vos w Szwaj­ca­rii, na wzór Gör­bers­dor­fu urzą­dzo­ny. Sa­na­to­rium dra Röm­ple­ra, za­ło­żo­ne w r. 1875, leży pra­wie bez­po­śred­nio u stóp gór i skła­da się z od­po­wied­niej ilo­ści bu­dyn­ków w po­sta­ci ele­ganc­kich wil­li. Wo­do­ciąg o dłu­go­ści 1140 me­trów spro­wa­dza z góry, u któ­rej stóp leży sa­na­to­rium, krysz­ta­ło­wo czy­stą, wprost z por­fi­ro­wych skał wy­try­ska­ją­cą gór­ską wodę źró­dla­ną do ele­ganc­ko urzą­dzo­nych ką­pie­lo­wych po­ko­jów bu­dyn­ku prysz­ni­co­we­go.
Na za­ję­ciach i roz­ryw­kach pa­cjen­tom nie zby­wa. Sama ku­ra­cja, obia­dy itd. dużą część dnia zaj­mu­ją, a naj­bliż­sze uro­cze oko­li­ce Gör­bers­dor­fu na­strę­cza­ją mnó­stwo wy­cie­czek. Ce­lem ku­ra­cji jest, żeby pa­cjent sam swo­ją cho­ro­bę zwal­czyć się sta­rał. Trze­ba go przez wzmoc­nie­nie or­ga­ni­zmu uczy­nić od­por­nym. W ten spo­sób roz­wój cho­ro­by z po­cząt­ku się za­trzy­ma, po­tem stop­nio­wo cier­pie­nie ustę­po­wać, a zdro­wie wra­cać za­cznie. Przez cią­głą gim­na­sty­kę za­ata­ko­wa­ne płu­ca uczą się pra­wi­dło­wo funk­cjo­no­wać, świe­że gór­skie po­wie­trze po­bu­dza czyn­no­ści ser­ca. Re­zul­ta­ty ku­ra­cji gör­bers­dor­fskiej do naj­po­myśl­niej­szych za­li­czyć moż­na. Pra­wie 75% pa­cjen­tów po­wra­ca do zdro­wia.

 
Cu­dow­nie by­ło­by wie­rzyć, że na­le­ży wła­śnie do tych sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cent.

 
Wesprzyj nas