“Raje utracone” to pierwszy tom serii, w której Schmitt, na wzór wielkich encyklopedystów, odmalowuje monumentalną panoramę losów świata.


Noam ma niezwykłą moc – jest nieśmiertelny. To jego dar i przekleństwo. Pamięta czasy, gdy rodził się nasz świat. Gdy wszystko było pierwsze: delikatny dotyk kory na policzku, zapierająca dech pogoń za zwierzyną, tajemniczy szum Jeziora, miłość, zdrada… A teraz?

Wszystko zaczyna się, gdy na jego drodze pojawia się piękna Nura. Ojciec, którego podziwiał, okazuje się skrywać mroczną stronę. Nic nie jest takie, jakie się wydawało, a Noam staje przed trudnym wyborem.

Tymczasem do wioski docierają niepokojące wieści: Jezioro, którego życiodajne wody zasilają okolicę, zaczyna wzbierać, zwiastując katastrofę…

*

Najnowsza powieść Érica-Emmanuela Schmitta przenosi nas do początków cywilizacji. Tak odległych, że spowija je gęsta mgła mitów i legend. A jednak zmagania Noama i Nury – którzy muszą stawić czoła końcowi świata, jaki znają – dzisiaj, u progu katastrofy klimatycznej, wyglądają niepokojąco aktualnie. Przyszłość odbija się tu w przeszłości niczym w tafli Jeziora.

“Raje utracone” to pierwszy tom serii, w której Schmitt, na wzór wielkich encyklopedystów, odmalowuje monumentalną panoramę losów świata. Pokazuje, że historie, które sobie opowiadamy, najwięcej mówią o nas samych. A nasze „raje utracone” to tak naprawdę dawne złudzenia – i lepiej je porzucić, by wziąć odpowiedzialność za to, co przyniesie jutro.

Éric-Emmanuel Schmitt
Raje utracone
Przekład: Łukasz Müller
cykl Podróż przez czas, tom 1
Wydawnictwo Znak Literanova
Premiera: 21 marca 2022
 
 


NOTA FRANCUSKIEGO WYDAWCY
Podróż przez czas stanowi niebywałe wyzwanie: opowiedzieć dzieje ludzkości w postaci czysto powieściowej, zagłębić się w Historii poprzez historie, jakby Yuval Noah Harari spotkał się z Aleksandrem Dumasem…
Ten tytaniczny projekt ekscytuje Érica-Emmanuela Schmitta od trzydziestu lat, będąc pragnieniem, które w końcu wytyczyło pewną życiową ścieżkę. W cieniu innych swoich tekstów (powieści, nowel, sztuk teatralnych, esejów) autor pracował nad nim bez wytchnienia, gromadząc wiedzę historyczną, naukową, religijną, medyczną, socjologiczną, filozoficzną, techniczną, a jednocześnie pozwalając wyobraźni tworzyć silnych, wzruszających, niezapomnianych bohaterów, do których czytelnik się przywiązuje i z którymi się identyfikuje.
Z tej syntezy formacji intelektualnej i talentu pisarskiego rodzi się wyjątkowe dzieło, które prowadzi nas od jednego świata do innego, czemu towarzyszy upadek kultur, i skupia się na tych momentach, gdy zdarzenia, przemiany, rewolucje modyfikują cywilizacje. Za każdym razem teraźniejszość oświetla przeszłość, podobnie jak z czasów minionych wyziera epoka współczesna.
Ta niesłychana podróż zaczyna się od potopu i trwa do naszych czasów. Kluczowe postacie, za pośrednictwem swoich przygód miłosnych i zmagań, ucieleśniają najważniejsze wydarzenia lub najważniejsze przemiany.

PROLOG


Dreszcz.
Zrazu tylko jeden.
Ten natarczywy dreszcz ciąży, rozwija się, rozprzestrzenia, pęka, mnoży się, stając się dwoma, piętnastoma, pięćdziesięcioma dreszczami, które opanowują skórę, budzą zmysły.
Mężczyzna otwiera powieki.
Noc… Cisza… Chłód… Pragnienie…
Wpatruje się w mrok dookoła. Ciemności by go przeraziły, gdyby nie wiedział, gdzie się znajduje. Skulony na wilgotnym wapiennym kamieniu, wdycha pobudzające, ożywcze powietrze, które wypełnia jego płuca i cuci trzewia. Rozkosz istnienia… Jak dobrze się ponownie narodzić! Lepiej niż po raz pierwszy…
Wypełniwszy zadanie, dreszcze znikają: mężczyzna nabrał świadomości swojego ciała.
Rezygnując z pozycji płodowej, ostrożnie odwraca się na plecy i drobiazgowo bada różne części swojej anatomii. Kierowane jego wolą ramiona wznoszą się nad twarzą, palce się zginają, a ich chrząstki trzeszczą, dłonie sięgają w dół, głaszczą klatkę piersiową, przesuwają po brzuchu, muskają runo, które wyznacza jego koniec, ocierają się o ciepły członek. Mężczyzna nakazuje kostkom nabrać giętkości, unosi stopy, przechyla je na prawo, na lewo, zatacza nimi kręgi, a potem przyciąga uda do tułowia. Wszystko jest cudownie posłuszne. Czy doznał powikłań, jakiegoś zaburzenia? Skrupulatne obmacywanie upewnia go, że nie ma nawet jednej blizny. Jego dwudziestopięcioletni organizm został mu zwrócony w stanie nienaruszonym.
– Noam…
Jego imię wibruje w nieprzeniknionym mroku jamy. Uf! Głos też funkcjonuje.
Mężczyzna zasępia się. Sylaby, które odbijały się od ściany do ściany, zakłócają atmosferę. Posługując się słowem, jednym jedynym, ludzie, klany, ludy, narody, Historia dopuścili się najścia, ciężkich, opresyjnych gróźb, jakże odległych od zmysłowego szczęścia, którym przedtem się rozkoszował. Noam. Jego imię go przytłacza. Noam. Skoro sam mówi do siebie po imieniu, to ani matka, ani ojciec nie wypowiadają szeptem tych dźwięków. Noam. Samotność. Skrajna samotność. Pod tym względem ponowne narodziny są mniej warte od narodzin…
Wstaje. Uderza głową o kamienne sklepienie groty. Oszołomiony, przez kilka sekund masuje owłosioną skórę, uspokaja się. Po omacku próbuje wyjść z tej komory do drugiej, sąsiedniej.
Gdzie się kryją drzwi? Jego dłonie badają ścianę, która eksponuje szczeliny, zakamarki, załomy, lecz żadnego otworu. Co? Czyżby wybuch, do którego tu doszło, spowodował zawał, zaślepiając wyjście? Mężczyzna wysila się. Na próżno. Czy jest uwięziony pod skalnymi blokami? Serce zaczyna bić szybciej, usta dyszą, przedramiona się pocą.
Uspokój się. Zacznij od nowa, metodycznie.
Noam przyklęka, obiera punkt orientacyjny i ponownie osłuchuje ściany. Jakiś kamyk ustępuje, potem drugi, trzeci: odkrył przejście.
Prześlizguje się przez nie.
Na prawo.
Przypomina sobie, że położył swoją torbę po prawej stronie. Skoro nadal tam jest, wybuch nie…
Wilgotna tkanina, niemal ożywiona, napotyka jego palce.
Uspokojony, wyjmuje z torby zapalniczkę. Po kilku iskrach tryska płomień. Oślepiony tym językiem ognia, odwraca głowę. Mruga. Rogówka zachodzi mgłą. Od jak dawna jego oczy niczego nie widziały?
Oswaja się ze światłem, dokładnie oglądając ściany. Skała przypomina skórę – lśniącą, wilgotną, z rozszerzonymi porami, różową, zmysłową, kobiecą, ukazując zwiotczałe fałdy, które go pociągają, kreśląc tutaj szyję, ucho, pachę, tam pachwinę, wargi, łechtaczkę, tajemniczy cień waginy. Noam zwija się w kłębek we wnętrzu ziemi, w tym brzuchu, gdzie przez tysiąclecia płyn łączył się z minerałem. Krople stworzyły te kontury. To, co go otacza, nie zostało wyrzeźbione, lecz naciekło.
Dostaje erekcji. To go bawi… Kiedy ostatni raz uprawiał seks?
Na dnie torby znajduje świecę, zapala ją, a potem, odłożywszy zapalniczkę, bierze bieliznę, spodnie, lnianą koszulę, sandały.
Śmieje się. Przypomina sobie ten poranek, kiedy wyskoczył nagi z pieczary! Przeraziło to grupę wieśniaczek.
Ubrany, ze świecą w dłoni, rusza przez znane sobie ciasne przejścia. Występy skalne zmuszają go, żeby prześlizgując się, zwalniał, czołgał się, podążał od platformy do platformy, przeciskał się przez wąską kiszkę, aż dotrze do dna rozpadliny.
Dziwi go niecodzienny blask. Jakieś hałasy.
Co? Czyżby sprofanowano jego kryjówkę? Zazwyczaj słychać tylko szum wody. Gasząc świecę, ostrożnie prześlizguje się w stronę wyszczerbionego otworu.
Dochodzą go czyjeś głosy. W oddali rozlega się delikatny pomruk silnika. Gdy dociera na skraj krętego szlaku, pochyla się i nie wierzy własnym oczom.
Grota została opanowana. Mocne reflektory oświetlają konkrecje. Okazuje się, że wytyczono przylegającą do urwiska drogę z ciągnącą się wzdłuż niej żelazną poręczą, trasę a to wydrążoną w skale, a to przebiegającą przez dobudowaną kładkę i rozszerzającą się od czasu do czasu, by utworzyć taras stanowiący punkt widokowy. W tym momencie trasę przemierzają ludzie. Raz po raz jakiś osobnik dzierżący przymałą chorągiewkę prowadzi grupę i udziela wyjaśnień. Po arabsku. Po niemiecku. Po angielsku. Po francusku.
Noam wstrzymuje oddech. Nigdy nie przypuszczał, że tak bardzo się zbliżą. Uwaga! Nikt nie może zauważyć, że tkwi na tym wierzchołku.
Siedząc w kucki, osłonięty cieniem, odkrywa, dzięki oświetleniu, niespodziewaną grę kolorów, od seledynowego po pomarańczowy, przez złotawobrązowy i nieśmiałe barwy pastelowe. Na sklepieniu dostrzega stalaktyty, sztywne, subtelne, jak włosy przebijające skalną skórę, niczym rzadka sierść porastająca twardą skórę słoni. W oddali wypukłości tracą kontury, zaokrąglają się, połyskliwe, podobne do masywnych chmur, skamieniałych obłoków. Wszędzie gdzie indziej stalaktyty i stalagmity celują do siebie, schodzą się, pudłują, oddalają się. Bujna Natura się rozszalała: kropla po kropli, stulecie po stuleciu, cierpliwie i z fantazją wypaca wybujałą dekorację, abstrakcyjną, figuratywną, gdzie kule, strugi, grudki, stosy, skupiska przestrzegają reguł geometrii, lecz się od nich uwalniają, żeby zasugerować róg, lwa, byka, wściekłego zapaśnika, rozjuszonego boga. Tu buduje lichtarze lub topi świece, tam wznosi świątynie ozdobione głowami meduz lub cyzeluje oszałamiające piszczałki organów, na tym zaś, co zostało, rozpościera tkaniny z kalcytu, draperie i splątane wstążki.
Noam w napięciu analizuje sposoby wybrnięcia z sytuacji. Ponieważ uskok, który znał, został zaczopowany w wyniku robót, wymknie się inaczej. Czas na improwizację!
Gdy tylko intruzi się usuwają, schodzi z nawisu, gibki, z torbą na plecach. Palce u rąk i nóg przeskakują zwinnie wzdłuż stromizny od jednego punktu zaczepienia do następnego.
– Co pan robi? – rozległ się jakiś głos, strofując go po niemiecku.
Noam dostrzega rudego osiłka w kwiecistej koszuli, który upomina go z jednej z platform. Nie przerywając wspinaczki, odpowiada po arabsku:
– Pobieram próbki dla laboratorium.
– Co?
Ponieważ olbrzym nie rozumie, Noam powtarza po niemiecku, celowo z przesadnym akcentem arabskim:
– Pobieram próbki dla laboratorium.
– Jakiego laboratorium?
– Libańskiego Towarzystwa Speleologicznego.
Noam rzucił to zdanie bez zastanowienia. Odpowiada mu milczenie. Zostało więcej niż kilka metrów do pokonania…
– No dobrze – wykrzykuje Niemiec. – Ależ z pana niesamowity alpinista!
– Dziękuję – odpowiada Noam, zeskakując na betonową drogę.
– Jak się pan nauczył naszego języka?
– Studiowałem przez rok w Heidelbergu.
Noam pozdrawia go i oddala się szybkim krokiem. Gdzie jest wyjście? Irytuje go myśl, że rozmowa przeprowadzona z pierwszą napotkaną od kilku lat osobą sprowadza się do kłamstw. Witaj wśród ludzi! Mniejsza o to! Ten, który zobaczył, jak Noam schodzi po urwisku, nie podejrzewa, że wymknął się on z tajnej komory.
Grupa turystów zbliża się ze ślamazarnością stada bydła. Noam zwalnia kroku, pozdrawia ich niewyraźnym uśmiechem i idzie z opuszczoną głową, starając się nie pośliznąć na rozmiękłym gruncie.
Opierając się o barierkę, dostrzega głęboką dziurę, naturalny szyb, który pozwala zobaczyć lazurową powierzchnię podziemnego jeziora, spokojnego, rozświetlonego przez zanurzone w wodzie reflektory. Pływa po nim elektryczny stateczek o płaskim dnie, z dziesiątką pasażerów na pokładzie. To stamtąd dochodzi odgłos silnika. Noam wnioskuje z tego, że te dwie galerie są zwiedzane, dolna łodzią, górna pieszo. Jeszcze niedawno tylko nieliczni śmiałkowie w kaskach zapuszczali się do niższej, nikt natomiast nie podejrzewał istnienia wyższej.
Trasa jest coraz bardziej uczęszczana. Zewsząd paplanie. Sto języków przeplata się ze sobą. Zerkając z ukosa, Noam dziwi się strojom: gapie, ledwie okryci kusymi szortami albo wykrojonymi koszulkami polo, prezentują tatuaże. Co? Wszyscy są marynarzami? Wszyscy są bandytami? Kobiety też?
Noam kręci głową. Później rozwiąże tę zagadkę.
„Wyjście”.
Z bijącym sercem przechodzi przez chromowaną obrotową bramkę i zapuszcza się w sztuczny korytarz z cementu. Dziesięć metrów. Dwadzieścia. Sześćdziesiąt. Czyżby się pomylił? Osiemdziesiąt. Dziewięćdziesiąt metrów… W miarę jak posuwa się naprzód, dostrzega światło dnia, czuje ciepło, wdycha powietrze przesycone zapachami.
Wychodzi na jakiś placyk, na którym roi się od turystów. Słońce go oślepia, duchota otępia. Zdumiony, opiera się plecami o balustradę i usiłuje zapanować nad oddechem.
W pobliżu miejscowi sprzedają rozmaite artykuły, ten zimne napoje, ten lody, tamten pistacje, inny solone orzeszki ziemne, jeszcze inny suweniry – szmaciane lalki, oprawne notesy, szale, wachlarze, filiżanki, łyżki. Turyści, obojętni na nagabywanie, zasięgają rady małego płaskiego pudełka, które trzymają w rękach. Niektórzy przyciskają je do ucha, rozmawiając na głos sami ze sobą. Dziwne… Oprócz młodych ludzi płci obojga, którzy ze sobą flirtują, nikt nie zwraca uwagi na nikogo. Co odpowiada Noamowi…
Wyciągnąwszy z torby manierkę, gasi pragnienie.
Ocenia sytuację: kolej zębata oraz kolejka linowa łączą teraz dolną grotę z górną, jego grotą, dawniej nieznaną. Noam z żalem dochodzi do wniosku, że niewątpliwie po raz ostatni znajduje się w tym jakże ukochanym azylu. Trzeba będzie sobie znaleźć nową kryjówkę, na wypadek gdyby musiał…
Nawet o tym nie myślmy!
Wzdycha.
Uciekać. Ciągle uciekać. I to od tak dawna…
Dlaczego?

*

Jego nogi nabierają rozpędu. Mięśnie łydek i ud zbiegają po ścieżce, żwawe, podniecone, wypełnione krwią, bliskie orgazmu. Noam potrzebuje się wyładować.
Po opuszczeniu okolic Dżeity posilił się z dala od tłumu, przełykając tuńczyka z puszki – jedną z cennych konserw, które kryje jego torba – a teraz przemierza osiemnaście kilometrów dzielących go od Bejrutu. W tej malowniczej dolinie, usianej szarymi głazami, przystrojonej drzewami oliwnymi, cytrynowymi, dębami, wystarczy posuwać się wzdłuż Nahr el-Kalb, rzeki o tęczowych falach, tej samej, która ma źródło w grotach i dostarcza wody pitnej stolicy.
Słońce praży niemiłosiernie. Cykady cykają i trzeszczą z takim zapałem, że ma się wrażenie, jakby krajobraz się kruszył.
Noam, odzwyczajony od upału, zawiązuje na głowie chustkę do nosa, chroni oczy, robiąc daszek z dłoni, i często przystaje, żeby się napić. Dokoła, na szczytach wzgórz lub na ich zboczach wznoszą się klasztory, kaplice, pustelnie, które szczodrze szafują świętymi. Na horyzoncie wzdłuż lądu ciągnie się rozległa opalizująca płaszczyzna: morze.
Krocząc naprzód, przytłoczony skwarem Noam wzbija tumany kurzu. Spalone słońcem krzewy nie szczycą się ani kwiatami, ani owocami. Zeschnięte trawy gną się, pożółkłe, sztywne, łamliwe. Co do drzew oliwnych, owych słynnych drzew oliwnych, które od tysiącleci przysparzają chwały temu regionowi, straciły liście, a ich rachityczne, udręczone pnie wyrywają się z kamienistego gruntu, krzycząc z pragnienia.
Noama niepokoi stan rzeki: daleko jej do wypełnienia całego koryta, trzyma się środka, przepływając ostrożnie, zostawiając tu i tam kilka rozproszonych, osamotnionych kałuż, które szybko wyparowują.
Upał?
Jego rozmyślania przerywa pies.
Na wysokich łapach, o zapadniętych bokach i płowej sierści, obwąchiwał wylinkę żmii w stepowych zaroślach, gdy zauważył obecność spacerowicza. Odwraca się. Oczy człowieka i zwierzęcia natychmiast się spotykają.
Noam przykuca powoli, a pies, też powoli, zbliża się niezdarnie, wesoło, sprężystym, choć niepewnym krokiem, energicznie machając ogonem.
– Dzień dobry! – szepcze Noam językiem, którym już nikt nie mówi, lecz zwierzę go rozumie.
Jego dłoń przyjmuje ciepły, wilgotny nos. Potem ręce przesuwają się po piersi psa, głaszcząc ją. Pies wzdycha, zakochany. Wymieniają długie spojrzenie, jakby się odnaleźli dzięki temu spotkaniu. Krajobraz się zaciera. Czas staje w miejscu.
– Włóczysz się samotnie?
Marszcząc aksamitne czoło, pies wpatruje się w Noama i odsłania białka gałek ocznych, co nadaje mu smutnego wyglądu.
– Hej, próbujesz mnie oczarować…
Zwierzak z zapałem poddaje się pieszczotom, nie ma umiaru ani wstydu.
– Rocky!
Ochrypły krzyk dał się słyszeć ze skraju zarośli.
Strapiony pies wyrywa się Noamowi i zawraca w stronę głosu swojego pana.
– Rocky!
Posłuszny, a za chwilę figlarny, znika za kłującymi krzewami jałowca.
Noam nadal siedzi na piętach. Drży. Poczuł większe emocje, spotykając tego psa, niż spotykając ludzi…
Kto go przywitał? Kto z radością życzył mu miłego pobytu? Bezinteresowna życzliwość zabłysła tylko w oczach zwierzaka.
Strofuje się: Noamie, w końcu zostaniesz mizantropem!
Wzrusza ramionami i idzie dalej. „Mizantrop”… to określenie już go nie przeraża. Ludzi nie nienawidzi tylko ten, kto ich kocha. Nie piętnuje bliźnich tylko ten, kto spodziewa się po nich najlepszego.
Dachy zwiastują przedmieścia Bejrutu.
Jakie imię wybrać? Jaką narodowość? Jaka tożsamość pozwoli mu pozostać niezauważonym? Ponieważ nie ma pojęcia o ostatnich wydarzeniach w Libanie, tym teatrze wszelkich konfliktów i wszelkich pojednań, musi się o nich czegoś dowiedzieć, zanim ktoś mu zada najbłahsze pytanie… Z doświadczenia wie, że jedno zdanie może go narazić na niebezpieczeństwo.
Miasto się rozrosło od jego ostatniej wyprawy… Sześciany z żelbetonu. Proste, czteropiętrowe budynki. Jak zawsze obrzeża miasta nie obfitują we wspaniałości architektury. Między tymi gmaszyskami rdzewieją buldożery, kable zwisają w próżni, kubły i kontenery na śmieci eksponują pod gołym niebem odpadki, którymi raczą się kruki.
Noam przystaje na skrzyżowaniu, zdumiony. Cóż za rozgardiasz! Ciężarówki, samochody osobowe, motocykle i motorynki, przyłączając się do stukotu młotów pneumatycznych, do pomruku generatorów, które zaopatrują dzielnicę w prąd elektryczny, rywalizują ze sobą na decybele, podczas gdy okna mieszkań wypluwają dźwięki radioodbiorników lub telewizorów nastawionych na cały regulator.
Wkracza do Bejrutu i włóczy się bez celu. Ciała ocierają się o siebie. Taksówki trąbią, żeby przyciągnąć klientów.
Noam bezwiednie przygląda się kobietom i idzie za nimi, zahipnotyzowany przez ich delikatne sylwetki. Gdy się odwracają, spuszcza głowę, zbacza, wybiera inną drogę.
Nie, to nie może się powtórzyć! – złorzeczy, gdy uświadamia sobie, jak się zachowuje.
Za każdym razem, gdy widział je od tyłu, miał nadzieję, że to będzie Ona! Za każdym razem, gdy odwracały się do niego twarzą, żałował, że to nie jest Ona…
Odganiając tę myśl, próbuje się skoncentrować na tym, co go otacza.
Mieszkańcy obsługują małe płaskie pudełko, które zauważył w Dżeicie. Noam dość szybko się domyśla, że chodzi o telefon, telefon pozbawiony kabla. Niewiarygodny postęp w ciągu kilku dziesięcioleci! Dlaczego jednak ludzie wpatrują się w ten telefon, gdy go nie używają? Ustawiając się za jakąś zawoalowaną bejrutką, krótkowzroczną i bardzo zaabsorbowaną, odkrywa, że urządzenie emituje świecące obrazy. Co więcej, bez ołówka, bez pióra, bez maszyny do pisania młoda kobieta redaguje na ekranie wiadomość, tekst ułożony doskonałą czcionką z drukarni!
Noam kontynuuje wędrówkę w zamyśleniu.
Przed budynkiem szkolnym licealiści, siedząc po turecku na asfalcie, blokują ruch uliczny. Na ich transparentach widnieje hasło: „Nie ma przyszłości, nie ma lekcji!”. Noam wymija łysego dziennikarza z kamerą na ramieniu, który wypytuje uczniów:
– Co sobie stawia za cel wasz ruch?
– To nie jest żaden ruch, to strajk – odpowiada nastolatek nienaganną angielszczyzną, poważnym głosem, pełnym i męskim, który kontrastuje z jego wątłą sylwetką. – Bojkotujemy zajęcia, żeby zaalarmować dorosłych, zmobilizować społeczeństwo, obarczyć polityków odpowiedzialnością za sytuację. Po co mielibyśmy iść do szkoły, jeśli przyszłość jest zagrożona?
Z nonszalancją niewinnego dziecka uznaje rozmowę za zakończoną i dołącza do kolegów. Dziennikarz depcze mu po piętach.
– Nie przesadzacie? Robicie z igły widły!
– Przesadzają ci, którzy zasłaniają oczy i zatykają uszy, ci, którzy upierają się, żeby pracować, rządzić, głosować, konsumować, jakby nic się nie stało.
– Naśladujecie młodzież z Europy i Ameryki!
– Właśnie. Młodzi z całego świata sprzeciwiają się starym z całego świata.
– Konflikt pokoleń: młodzi przeciwko starym?
– Świadomi przeciwko nieświadomym.
– Przystępujecie do wojny?
– Za późno: wszystkie obozy już przegrały.
Rozlega się wezwanie muezzina.
Noam rusza w dalszą drogę. Chociaż wychwycił napięcie, nie rozumie okoliczności. Musi pilnie rozgryźć, co się święci.
Potrzebuje pieniędzy.
Posuwając się zygzakiem między przechodniami przez zatłoczone zaułki, mija ambulatorium Świętego Ireneusza i dochodzi do palarni kawy roztaczającej urzekające aromaty. Naprzeciwko dostrzega sklepik, którego ściany wyginają się, przygniatane ciężarem budynku.
Uf, nadal tu jest!
Kramu z zaciągniętymi storami nie ozdabia żaden szyld. Poniżej brukowanego trotuaru widać wąskie wejście.
Noam schodzi po trzech stopniach, popycha drzwi, które stawiają opór, a potem od razu ustępują, co uruchamia kaskadę dzwonków. Zgina kark, żeby uniknąć zderzenia z ościeżnicą, i wkracza do składu oświetlonego zielonkawymi jarzeniówkami. Wszędzie wznoszą się zaryglowane oszklone gabloty, poziome, pionowe, w których wystawiono tysiące artykułów. Dostrzega półki z wyrobami ze srebra, ze złota, szkła, porcelany oraz kolekcję nowoczesnych telefonów bezprzewodowych.
– Czego pan sobie życzy?
Z głębi pomieszczenia pucułowaty, tłusty kupiec o rzadkich czarnych włosach, wypomadowanych i opadających na niskie czoło, patrzy badawczym wzrokiem, jak Noam się zbliża. Fioletowe wargi Libańczyka kreślą nieszczery uśmiech.
Noam rzuca torbę na ladę stanowczym gestem, który pod każdą szerokością geograficzną znaczy to samo: „Uwaga, nie dam się wyrolować, nawet nie próbuj!”.
Brwi kupca lekko drgają z wrażenia.
W niezmąconej ciszy Noam wyjmuje z kieszeni pierścionek, turla go po dłoni, pokazuje.
– Proszę!
Kupiec unosi go pulchnymi palcami z afektacją, która wydaje mu się przejawem elegancji, i szepcze pełnym namaszczenia głosem:
– Naturalnie to klejnot, który ma pan po matce?
Wydyma sceptycznie wargi, przez co jego twarz wydaje się jeszcze bardziej pucułowata.
– Dzisiaj już niemodny. Teraz się takich nie kupuje! Tego typu oprawa, osadzenie kamienia, styl…
Chichocze.
– W takim stanie nigdy go nie opchnę! Ale za to kamień…
– Rubin.
– Tak…
– Duży rubin.
– Nie taki duży…
– Duży rubin.
– Jasne, mały nie jest, ale…
– Niech pan nie próbuje mnie wykiwać. Zasięgnąłem rady pańskich kolegów.
Pyzaty przygląda się badawczo Noamowi i mruczy:
– Wie pan, jak nazywają ten sklep? Jaskinią Czterdziestu. A dlaczego? Z powodu Ali Baby i czterdziestu rozbójników.
Wyciąga mały, pulchny palec wskazujący w stronę Noama.
– Was jest czterdziestu, a ja jestem sam. Was wszystkich da się zastąpić. Mnie nie.
– Bierze mnie pan za złodzieja?
– Bierze mnie pan za pasera?
Mierzą się wzrokiem. Noam zna na pamięć ciąg dalszy tej sceny. Dodaje:
– Pokazałem pierścionek…
– Pańskiej matki…
– Mojej matki… innym filantropom. W Damaszku. W Nikozji. W La Valletcie. W Stambule.
Kupiec zmienia postawę, zaniepokojony.
– Nie śpieszy się panu?
– Nie śpieszy mi się, żeby zrobić zły interes. Ile mi pan proponuje?
Tłuścioch odruchowo porusza palcami, przesuwając wyimaginowane banknoty.
– W dolarach amerykańskich?
– Oczywiście! – odpowiada Noam, chociaż nie ma żadenego zdania w tej kwestii.
Mężczyzna wznosi oczy ku niebu, przewraca nimi kilkakrotnie w oczodołach i wprawiając je w ruch niczym chińskie liczydło, kalkuluje, a potem rzuca:
– Dwadzieścia tysięcy dolarów.
– Jest pan jubilerem czy kupcem żelaznym?
– Powiedziałem dwadzieścia tysięcy.
– Czterdzieści!
– Dwadzieścia pięć.
Spokojnie, bez słowa, bez podnoszenia wzroku, Noam zabiera pierścionek, wyciera go, chowa, obraca się na pięcie i rusza w stronę wyjścia. Gdy już przekroczył próg i rozdzwoniły się dzwoneczki, kupiec wyszczekał:
– Trzydzieści pięć tysięcy dolarów!
Noam odwraca się, wykrzywiając twarz na pożegnanie. W chwili gdy drzwi się zamykają, kupiec rzuca się naprzód i klinuje stopę między futryną a skrzydłem.
– Zgoda: czterdzieści tysięcy dolarów!
Przyklepują transakcję, a Noam czuje nagle na twarzy oddech tamtego zalatujący olejkiem paczulowym. Obłudny kupiec, zasapany i rozgorączkowany, zaprasza gościa na kawę lub herbatę. Noam żałuje: nie zna wartości swojego klejnotu, lecz widząc zadowolenie pasera, wątpi, czy uzyskał uczciwą cenę.
– Może mi pan polecić kogoś… kto fałszuje paszporty?
Kupiec bynajmniej się nie krzywi – Bejrut wciąż jest mekką szpiegów oraz wszelkiego rodzaju handlarzy – i podsuwa mu adres.
Noam wychodzi ze sklepiku. Oszołamia go jazgot tysięcy samochodów. Obfitość pstrokatych szyldów również. Czuje, że musi odpocząć.
Nieoczekiwanie dostrzega parę wrzecionowatych nóg wysuwających się z jakiejś limuzyny, wysmukłych, obutych w pozłacane sandały o eleganckich paskach.
Drży. Jego oczy spodziewają się, że odkryją ciało tej kobiety, ale wzruszenie już mu je anonsuje: to Ona!
Opiera się o ścianę, nie mogąc złapać tchu.
Stopy stają na ziemi, ukazując rozleniwione biodra, gibki tułów, a potem pojawia się twarz. Rdzawa pochodnia, zapierająca dech zmysłowością, opuszcza pojazd w towarzystwie kochanka o napomadowanych włosach.
To nie Ona.
Noam z trudem dochodzi do siebie. Jest zdezorientowany. Wzruszenie sprzed kilku sekund wiązało się tyleż ze strachem, ile z zazdrością. A teraz czuje ulgę czy rozczarowanie?
Ona… Zawsze Ona…
Porzucił świat tylko po to, by uciec przed Nią… Czyż nie wraca do niego tylko po to, by Ją odnaleźć?

*

Udało mu się jakoś zdobyć mieszkanie. W tym przysadzistym domu rybackim, na skraju nadbrzeżnych skał, wdowa Ghubril przyjęła go, nie żądając paszportu ani dowodu tożsamości. Niecierpliwiąc się, żeby naprawić dach swojego skromnego domku, nieszczególnie dba o przestrzeganie prawa.
– Oto hasło do wi-fi – szepcze kobieta.
Zmieszany Noam zabiera kartonik z szeregiem cyfr, nie ryzykując zadania pytania. Przechodzi przez korytarz zalatujący pastą do podłóg, kładzie bagaż w schludnym, pobielonym wapnem pokoiku, w którym stoją łóżko, małe biurko, taboret, telewizor i ława. Za szklanymi drzwiami balkon, tak wąski, że można na nim zmieścić najwyżej leżak, wychodzi na morze. Chociaż mieszkanie tchnie skromnością, zapewnia królewski widok.
Z banknotami w kieszeni Noam udaje się pod adres podany przez pasera. Zaopatrzenie się w fałszywe dokumenty staje się pilne. Spojrzenie, którym obrzucali go w ciągu dnia pracownicy hotelu i administratorzy mieszkań, gdy udawał, że zgubił dokumenty, znaczyło albo: „Jest pan łajdakiem”, albo: „Pan nie istnieje”. A banknot, który Noam, zgodnie z odwieczną tradycją, próbował im podsuwać, wcale nie poprawiał sytuacji, wręcz przeciwnie. Skłonność społeczeństwa do kontrolowania dokumentów przy każdej przeprowadzce nasiliła się od ostatniego razu. System liczy się bardziej niż jednostki…
Noam przychodzi pod karmazynowe drzwi na parterze wskazanego domku. Dzwoni. Żadnej reakcji. Dzwoni ponownie. Puka. Woła.
Na piętrze babsko z włosami zebranymi w ciasny kok wychyla głowę przez okno i rzuca z rozdrażnieniem:
– Zamknięte. Mąż wraca jutro z Byblos.
Noam dziękuje jej i odchodzi. Trudno. A może dobrze się stało… Zyskuje dzięki temu czas na ustalenie narodowości odpowiedniej do jak najlepszego przejścia przez teraźniejszość. Ponieważ mówi mniej więcej dwudziestoma językami, wie, że potrafi używać różnych przykrywek. Udaje się do księgarni, która oferuje szeroki wybór prasy międzynarodowej, i kupuje czterdzieści kilka gazet. Na bazarze zaopatruje się w mydło, pastę do zębów, biszkopty, pomarańcze, kiść daktyli oraz butelkę araku.
Po powrocie do pensjonatu wdowy, w dzielnicy Mar Mikhael, podnosi do ust kieliszek białawej anyżówki, żeby uczcić w ten sposób powrót do świata, a potem, wyciągnięty na łóżku, bierze gazety i przegląda tytuły. Młodzież się buntuje. Wszędzie! Na całej planecie uczniowie podstawówek i licealiści bojkotują lekcje, studenci porzucają kampusy uniwersyteckie. Szlifując bruki, domagają się podjęcia działań przeciwko ociepleniu klimatu.
„Ocieplenie klimatu”? Noam nie wie, co to znaczy…
Po przeczytaniu kilku artykułów zrozumiał: temperatura na kuli ziemskiej rośnie. Obszary pustynne się poszerzają; strefy do niedawna umiarkowane dezintegrują się pod wpływem burz i upałów. Podczas gdy z każdym dniem znikają kolejne gatunki roślin i zwierząt, utrwalają się skrajne zmiany meteorologiczne. Za regułę uważa się nieprzewidywalność. Albo brakuje wody i nic nie rośnie, albo woda spada znienacka i wszystko niszczy. Noama niepokoją zdjęcia: stopniały lodowce alpejskie, na które się wspinał; niedźwiedzie polarne, na które polował – wtedy ogromne, silne i groźne, teraz wloką swe żałosne szkielety na obrzeżach miast.
Noc przynosi Noamowi jedynie ciąg złowróżbnych rewelacji. Ziemię zamieszkuje obecnie osiem miliardów osób! Osiem miliardów osób tankuje benzynę, gaz, prowadzi samochody, jeździ pociągami, podróżuje samolotem, zużywa prąd. Osiem miliardów osób wyrzuca torebki plastikowe, które szpecą krajobrazy i zanieczyszczają oceany. Osiem miliardów osób poszerza obszar zabudowany i redukuje obszar porośnięty roślinnością. Osiem miliardów osób domaga się pokarmu, podczas gdy wykrwawiona ziemia ginie z wycieńczenia. Osiem miliardów osób upomina się o mięso, więcej niż mogą dostarczyć zwierzęta. Osiem miliardów osób stawia na przemysł, który bruka niebo, zapyla płuca, zatruwa rzeki i strumienie, niszczy florę i faunę. Osiem miliardów osób zanieczyszcza atmosferę. Osiem miliardów osób myśli wyłącznie o własnych korzyściach, wyłącznie o własnych przyjemnościach. Osiem miliardów osób nie chce niczego zmienić, podczas gdy wszystko się zmienia. Konsumpcjonizm, kult zysku, gorączkowe podbijanie nowych rynków, polityka wolnego handlu spowodowały zgubne wrzenie.
Noam pociera skronie. Podczas jego hibernacji lekkomyślna ludzkość sprowokowała własną zagładę.
Zlany potem, wraca do pierwszych artykułów, tych z „L’Orient-Le Jour”, „Timesa”, „Spiegla” i „Le Monde”, które szczegółowo informują o ruchu uczniów podstawówek, licealistów i studentów. Po odosobnionych sygnałach alarmowych wysyłanych przez naukowców, a wyśmiewanych przez poważne społeczeństwo młodzież ujawnia zatruty prezent przekazany przez poprzednie pokolenia: ten sposób życia niszczy życie, natura nie jest naturalna, przyszłość nie ma przyszłości. Zazwyczaj młodzież odczuwa gniew; tym razem wyraża swoją rozpacz, przestając się uczyć. W jej oczach stan planety potwierdza fiasko polityki. Niezależnie od tego, kto sprawuje rządy, władzami kieruje pogoń za zyskiem. Cena za wszelką cenę!
Wykończony Noam zrzuca gazety z łóżka na podłogę. Wie, że to infantylny gest – jakby odtrącenie posłańca anulowało złą wiadomość! – ale rzeczywistość go przytłacza.
Dlaczego?
Dlaczego się „zbudził”, żeby to odkryć? Po co wracać do takiego świata? Chociaż w ciągu swojej egzystencji poznał wiele okropności, ta wydaje mu się wyjątkowo okrutna…
Włącza telewizor. Trafiwszy na kanał 31, sądzi, że to jakiś błąd. Trzydzieści jeden kanałów? Niemożliwe. Liczba 31 musi oznaczać nazwę libańskiego kanału narodowego, przypominać jakąś datę godną uczczenia… Za pomocą pilota przelatuje w osłupieniu osiemdziesiąt kanałów. Podczas jego poprzedniej podróży nadawały dwa czy trzy, nie więcej.
Reportaże pokazują powodzie, tajfuny, kataklizmy, uchodźców klimatycznych, uciekające zwierzęta, dryfującą krę, wybrzeża stopniowo niszczone przez coraz bardziej wzburzone oceany.
Wyłącza odbiornik i wzdycha.
Nie zaśnie. Będzie leżał bez ruchu na łóżku, którego nawet nie rozścielił. Będzie tak wegetował godzinami, bez złudzeń wyczekując brzasku: dzień nie przyniesie żadnej pociechy w jego sprawach, żadnych odpowiedzi na jego pytania, żadnego uspokojenia obaw, a jedynie usprawiedliwi porzucenie pozycji leżącej. Zapowiada się piekielna noc.
Nagle pewien pomysł sprawia, że Noam się podnosi.
Waha się. Boi się pobłądzić.
Czy…
Pomysł nalega, zadomawia się, nie daje spokoju.
Tak. To jest to… Muszę to zrobić…

*

Noam niczego już nie może znieść. Ani snu, ani czuwania. Ani siebie, ani innych. Ani świadomości, ani zapomnienia.
W tym tygodniu prowadził dialog z pomysłem, który go poraził. Mimo jego oczywistości opiera mu się; mimo jego siły odtrąca go; mimo że jest interesujący, odwraca się od niego. Jego życie zawsze układało się na przekór temu pomysłowi. Gdyby mu uległ, oznaczałoby to kapitulację.
Codziennie rano zasiada w kawiarence w Mar Mikhael, popularniej, modnej dzielnicy, i zamawia u kelnera słodycze – ciastka z orzeszkami piniowymi, pistacjami, cynamonem, migdałami, orzechami włoskimi, wiórkami kokosowymi, wszystkie posypane cukrem pudrem – a potem, wdychając woń miodu, róży, kwiatu pomarańczy, studiuje prasę międzynarodową.
Fałszerz dokumentów nie wrócił z Byblos. Jego żona złorzeczy, powtarzając to Noamowi, i da się zauważyć, po jej twarzy wykrzywionej z oburzenia, że podejrzewa męża o zdradę. Noam musi czekać. Dzięki temu może się zastanowić nad wyborem następnej przykrywki… Na pytanie: „Kim jesteś?”, już od dawna odpowiada kłamstwem.
Kawiarnie są duszą każdego miasta. Bez nich udusiłoby się, pozbawione marzycielskich przestrzeni. Pod łopatkami wentylatorów, między palaczami nargili i starcami wykładającymi karty Noam nadstawia ucha, słuchając, o czym się mówi. Po kilku dniach zidentyfikował próżniaka, który poświęca swój czas na jego marnowanie, typowego kłótnika, dla którego myślenie oznacza wymyślanie innym, pseudointelektualistę, który czerpie satysfakcję z powtarzania modnych teorii, oraz prawdziwego intelektualistę o niespokojnym, udręczonym sumieniu. Informacje płyną nieustannie i dotyczą ubożenia zasobów naturalnych, klęsk spowodowanych przez przemysł, nieodwracalnego wzrostu temperatur.
– Możecie nas ignorować – przyznaje intelektualista przy barze – ale nie możecie ignorować nauki. A ta mówi, że natura ulegnie implozji.
Noam, który na nowo odkrywa rozkosz próżnowania, jedzenia, picia, wyrzuca sobie własny hedonizm.
Niebawem świat przestanie istnieć. Jestem jednym z ostatnich, którzy go kontemplują.
Później jego myśl dostrzega lukę.
Niebawem nasz świat przestanie istnieć.
Każda sekunda zaczyna uwierać. Noam otrzymuje cios sztyletem w serce szczęścia: wkrótce będziemy się pocić, będziemy się dusić, zdychać z głodu lub z pragnienia.
Już nigdy…
Teraźniejszość zabarwia się nostalgią.
W takich chwilach pomysł wraca, pomysł, który rozjaśnił jego noc. Nie przynosi rozwiązania, lecz proponuje mu działanie. Gdyby go zrealizował, pokonałby pustkę…
Bejrut zachowuje żywotność. Mimo czerwieni na barometrze, wbrew skwarnemu latu, które skłania zamożnych Libańczyków do schronienia się w górach, miasto lśni, pogmatwane, hałaśliwe, a bary i restauracje oferują ogródki, które nigdy nie pustoszeją. Młodzi okazują rozczarowanie dniem i cieszą się nocą. Pesymizm bynajmniej nie przeszkadza im korzystać z życia, wręcz ich do tego nakłania: wychodzą, śmieją się, chleją, szastają pieniędzmi, zgrywają ważniaków, przeskakują z imprezy na imprezę, paradują w kabrioletach, z których ryczy ich ulubiona muzyka. Jak jeszcze niedawno ich rodzice… Jak niegdyś ich przodkowie… Pewna osobliwość charakteryzuje to miasto: żądza istnienia. Bejrut wiecznie kocha to, co przelotne. Stulecie po stuleciu, z pokolenia na pokolenie, jego mieszkańcy tańczą na wulkanie. Jaka jest różnica między dniem wczorajszym a teraźniejszością? Kiedyś to ten zakątek był narażony na niebezpieczeństwo; w dzisiejszych czasach narażona jest Ziemia.
Wmieszawszy się w tłum, Noam czuje przypływ miłości do tego dzisiaj nasyconego zaginionymi światami, do tego tutaj pełnego innych miejsc. W owej bujnej codzienności czuje obecność tysięcy istnień, wieśniaków, którzy od tysiącleci uprawiają tę dolinę mlekiem i miodem płynącą, fenickich kupców importujących surowce, eksportujących arcydzieła rzemiosła, Greków Aleksandra Zdobywcy, Egipcjan z dynastii Ptolemeuszy, Rzymian, muzułmańskich Arabów, chrześcijan z Europy na wyprawie krzyżowej, druzów, Turków z imperium otomańskiego, Włochów z Republiki Weneckiej i Republiki Genui, Francuzów, Anglików, Palestyńczyków, Syryjczyków… Kontynenty zbiegają się na tym wąskim skrawku, między morską pianą a śniegiem, w tej faktorii, do której docierają towary z Azji, Europy, Afryki i Orientu, na skrzyżowaniu stu otwartych dróg. Włócząc się po ulicach, Noam z przyjemnością zauważa, że nie ma tutaj jedynego języka, jedynej polityki, jedynej religii. Wszystko tu osiada, nic tu nie zastyga. Miasto wciąż jest w ruchu, wciąż tętni życiem. Przystając przed dwukołowym wózkiem z nowalijkami, ciągniętym przez wyniosłego starca, Noam uświadamia sobie, że owoce też są różnych wyznań, winogrona – katolickie, oliwki – prawosławne, jabłka – maronickie, pomarańcze – sunnickie, tytoń – szyicki, a figi – druzyjskie.
Podziwia ten kraj, którego przeznaczenie polega na tym, by wciąż ocierać się o przepaść i nigdy w nią nie wpaść.
Wieczorem wzruszają go kobiety. Wszystkie kobiety. Ta pulchna o aksamitnych ramionach i wybujałych piersiach, ta szczupła o czystych rysach, drobna rozczulająca, postawna o imponującym wyglądzie, młoda o napiętej skórze, dojrzała o powiece poczernionej węglem, brunetka, blondynka, ruda, siwa, niezdarna, komiczna, powolna, energiczna, ta, która mówi, ta, która milczy, ta, która tańczy, ta, która pije, ta, która pali, ta, która się śmieje… Każda wydaje mu się zniewalającą tajemnicą, każda skrywa sekret, do którego on pragnie się zbliżyć. Bejrut przyprawia go o zawrót głowy swoją karuzelą z olśniewającymi księżniczkami. Czasami ich spojrzenia się spotykają. Noam się podoba. Wie o tym. Odkąd skończył dwadzieścia lat, jego krzepkie, wyrzeźbione ciało, jasna twarz, kształtne usta, czarne jak węgiel oczy i długie rzęsy wabią. Niczego jednak nie próbuje, nawet gdy uporczywa mimika go do tego upoważnia.
To przez Nią?
Odrzuca tę myśl. Liczy się nie tylko Ona! Nigdy nie liczyła się tylko Ona! Musi o Niej zapomnieć.
Nie, jeśli powstrzymuje się przed nawiązaniem znajomości – dochodzi do wniosku – to przez uczciwość. W Bejrucie pragnie kobiet, nie kobiety. Niczym młodzieniec pożąda w ogóle, nie w szczególe.
Jak długo będę przyzwoity? – zadaje sobie pytanie, z każdym wieczorem czując większą pokusę.
O północy, gdy krew rozgrzewa jego członki, wraca do domu wdowy Ghubril, żeby uciec przed pożądaniem i nie dopuścić do utraty panowania nad sobą, lecz tam ponownie zdarza mu się przeglądać gazety, bo chce się przekonać, czy przypadkiem nie ukazuje Jej jakaś fotografia.
Przez resztę czasu szykuje się, obłaskawia pomysł. Chyba że to pomysł obłaskawia jego. We wtorek kupił sobie zeszyt, w środę trzy długopisy, w czwartek słownik. Wziąwszy prysznic, siada na taborecie, przy skromnym biurku i naśladuje kogoś, kto posłuchałby pomysłu: ten rytuał, chociaż trwa zaledwie kilka minut, być może doprowadzi do jego zrealizowania.
W ten piątek siada na skałach smaganych przez wiatr, przypływ i sól. Kontempluje indygo wody u swoich stóp, wysokie trawy, które pochylają się i prostują w zależności od ruchu fal. Medytuje. Jak zniknie Natura? Wciąż jest silniejsza od ludzi, tych mikroskopijnych śmiesznych mrówek, które, nawet obłąkane, nawet rozpasane, nie mogą zmodyfikować kosmosu.
Zmiana światła zmusza go do podniesienia głowy.
Od północy niebo pociemniało; szare, potem czerniawe chmury opanowały horyzont, wznosząc się tak wysoko, że przemalowują południe na zmierzch. Gdzieś z tyłu wyją syreny. W oddali warkot silników zapowiada przelot kilku samolotów.
Co się dzieje?
Wstaje.
Bejrutczycy, wyłaniając się z okolicznych domów, gromadzą się, obserwują wybrzeże. Noam dołącza do nich, słucha, co mówią.
– Spójrzcie na ten dym!
– Przybywa go w przerażającym tempie.
– To straszne…
– Strażacy zapewniali, że pożar jest opanowany od tygodnia, ale wybuchł na nowo.
– Strażacy… A ilu jest tych strażaków?
– Przez tę suszę wszystko pójdzie z dymem.
– Wiatr podsyca płomienie.
– Co gorsza, roznosi iskry. Ani asfaltowe drogi, ani kamienne mury nie zatrzymają ognia. Rozprzestrzenia się.
– Sześć canadairów za nic nie wystarczy!
– Władze ewakuowały trzy dzielnice.
– Kurwa, zbliża się tutaj!
– Tu jest gęsta zabudowa. Ogień zatrzyma się wcześniej.
– A tymczasem nie ma już czym oddychać!
Wszyscy kaszlą. Noam przytyka do nosa chusteczkę, żeby uniknąć wdychania niesionego wiatrem popiołu.
Dookoła niego każdy reaguje po swojemu, ktoś dotyka swojego niebieskiego kamienia chroniącego przed urokiem, ktoś przesuwa paciorki różańca, ktoś ściska kozie kopytko, ktoś dotyka poświęconego medalika, ktoś muska swoją rękę Fatimy.
Nagle pojawia się samochód policyjny, którego kierowca wydaje instrukcje przez megafon:
– Wracajcie do domów. Zamknijcie okna. Uszczelnijcie drzwi. Włóżcie maskę z tkaniny. Każcie dzieciom i starcom jak najmniej się poruszać. Powtarzam: Wracajcie do domów, zamknijcie okna, uszczelnijcie drzwi…
Zdenerwowany tłum się rozprasza.
Noam, z podrażnionym gardłem i zaatakowanymi płucami, pośpiesznie kieruje się do swojego mieszkania. Przechodząc przez korytarz, mija kuchnię, w której wdowa Ghubril wlewa roztopiony ołów do rondla z wrzącą wodą. Coś trzeszczy, coś syczy, coś dymi, a wtedy kobieta wypowiada magiczną formułkę, która zażegnuje niebezpieczeństwo i sprowadza szczęście. Noam oddala się na palcach. Bejrut trwa wiernie przy siłach nadprzyrodzonych, żeby uchronić się przed rozpaczą.
Noam wchodzi do pokoju. Przez balkon widzi, że niebo i morze przygasły: choć jest południe, dokoła rozpościerają się ciemności.
Tym razem pomysł go porywa.
Noam siada przy biurku i zaczyna.

 
Wesprzyj nas