Powieść “O zmierzchu” opowiada o ambicji i pragnieniu lepszego życia, ale i o tym, jak zmieniają się bliskie nam miejsca, odbierając poczucie bezpieczeństwa. To również zaskakująca historia miłości trwającej kilka dekad, która nie wygasła pomimo rozłąki.


“Wszystko tam różniło się do tego stopnia, że zaczęłam się zastanawiać czy aby nasze sąsiedztwo kiedykolwiek naprawdę istniało. Kiedy to przeleciało te czterdzieści lat, jakże szybko uciekał czas…”- to znamienne zdanie z pamiętnika jednej z bohaterek doskonale podsumowuje ducha powieści „O zmierzchu”, którą napisał wybitny koreański twórca Hwang Sok-yong. Utwór ten poświęcony jest przemianom przynoszonym przez życie, jak i tym, które sami prowokujemy jako ludzie. Zmusza czytelników między innymi do zmierzenia się z pytaniem: co daje nam bezustanna transformacja przestrzeni, a co odbiera?

Takiej celowej transformacji dokonał główny bohater powieści Park Min-u, architekt stojący za modernizacją wielu miejsc w Korei Południowej, w tym Księżycowej Doliny, gdzie kiedyś mieszkał jako dziecko. Wbrew malowniczej nazwie nie było to zachwycające miejsce. Będąc młodą osobą Min-u marzył tylko o tym, aby wyrwać się na studia i zostawić za sobą szarzyznę ubogich uliczek. Marzył o tym tak bardzo, że ambicji podszytej pragnieniem lepszego życia podporządkował wszystko inne, łącznie z miłością.

Dziś, jako starzejący się, wpływowy człowiek, mający na swoim koncie realizację licznych przedsięwzięć urbanistycznych, ceniony i szanowany, jest jednocześnie samotny. Kobieta, którą poślubił, pasująca do stylu życia na jaki tak ciężko pracował, osiadła w Stanach Zjednoczonych, gdzie pojechała w odwiedziny do córki i postanowiła nie wracać. Z kolei ta, którą kiedyś pokochał z wzajemnością, jest już tylko elementem przeszłości, pozostawionym przez niego za sobą świadomie, w trakcie starań o zrealizowanie swego marzenia o ucieczce i wielkiej karierze.

Tyle tylko, że ona też marzyła o wyrwaniu się z ponurego osiedla, ale miała mniej szczęścia niż on. Piękna Sun-a, podziwiana niegdyś przez wszystkich chłopców z okolicy, oddała serce właśnie jemu, dlatego że był inny niż pozostali. Wspólne spotkania w bibliotece, lektura najlepszej literatury i dyskusje o niej, zbliżyły ich do siebie jako nastolatków. Żadne z nich nie chciało poprzestać na tym, by pracować w sklepikach swoich rodziców po kres dni. Park Min-u dokonując transformacji swojego życia, nie uwzględnił jednak takiej opcji, by odważyć się na włączenie Sun-y w swoje plany. Obserwując zmierzch jego życia i rezultaty zmian, jakich dokonał w przestrzeni publicznej, wątpliwe staje się czy decyzje jakie podjął, były dobre.

Wspomnienie akacjowego lasu, wyrżniętego w pień, po to by na jego miejscu wznieść nowe budynki, obrazy ubogich domów jednorodzinnych, znajomych uliczek, stają się po latach dotkliwe i dręczące. Tego już nie ma, zostało zniszczone w ślepym pędzie do modernizacji, w pogoni za pieniędzmi i prestiżem. Zniknęły znajome zaułki, punkty odniesienia z lat młodości. Wszystko jest obce, nieznajome, nie nosi na sobie śladów wspomnień. Inwestycje, przynajmniej w teorii, miały uczynić życie mieszkańców lepszym, a kraj bardziej nowoczesnym. Tylko czy kogokolwiek uszczęśliwiły? Nie wyłączając osób, które na nich sporo zarobiły..?

Park Min-u po zakończeniu jednego ze swoich wykładów otrzymuje od obcej młodej kobiety wiadomość z prośbą o kontakt z osobą znaną mu w przeszłości. Karteczka z numerem telefonu wzbudza w nim wspomnienia minionych lat, prowokując do przemyśleń o tym, czy jego życie, pomimo licznych sukcesów, w ogóle było spełnione. Te filozoficzne rozważania Hwang Sok-yong umieścił w fabule z niezwykle zaskakującym zakończeniem, pozostawiającym niczego nie spodziewającego się czytelnika w niemałym oszołomieniu. Nikodem Maraszkiewicz

Hwang Sok-yong, O zmierzchu, Przekład: Dominika Chybowska-Jang, Seria: Seria z Żurawiem, Wydawnictwo Bo.wiem, Premiera: 20 września 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Hwang Sok-yong
O zmierzchu
Przekład: Dominika Chybowska-Jang
Seria: Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Bo.wiem
Premiera: 20 września 2022
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

1

Wykład dobiegł końca.
Projektor wyłączył się i obraz na ekranie zniknął. Wypiłem wodę z ustawionej na mównicy szklanki do połowy i zszedłem ze sceny, by dołączyć do tłumu słuchaczy, którzy rozmawiając głośno, zaczęli się już podnosić ze swoich miejsc. Tematem wykładu były rozwój starszych części miasta i projektowanie urbanistyczne, a zważywszy na znaczną liczbę zgromadzonych osób, kwestia ta musiała się cieszyć sporym zainteresowaniem.
Przedstawiciel komisji do spraw inicjatyw obywatelskich przy urzędzie miasta poprowadził mnie na znajdujący się przed aulą korytarz. Wszyscy zmierzali w kierunku wyjścia, kiedy pewna młoda dziewczyna, przepchnąwszy się przez tłum rozchodzących się słuchaczy, stanęła przede mną.
– Przepraszam bardzo… – zaczęła.
Ubrana zwyczajnie, miała na sobie jeansy i koszulkę, bez śladu makijażu na twarzy, a jej włosy były ścięte krótko na boba.
Zatrzymałem się i spojrzałem na nią.
– Chciałam coś panu przekazać.
Patrzyłem na nią skonsternowany, po czym zerknąłem na wyciągnięty w moją stronę skrawek papieru. Dużymi literami było na nim zapisane nazwisko, a mniejszą czcionką liczby, które – jak się zdawało – były numerem telefonu.
– A cóż to takiego? – Gdy tylko chwyciłem kartkę i zadałem to pytanie, dziewczyna z wahaniem zaczęła się już wycofywać.
Oddalając się, powiedziała jeszcze:
– To od znajomej osoby, z dawnych lat… Prosiła, żeby koniecznie pan do niej zadzwonił.
Zanim zdążyłem o cokolwiek dopytać, młoda kobieta zniknęła w tłumie ludzi.
Powodem, dla którego wróciłem do Yeongsan, była wiadomość, jaką otrzymałem od żony Yuna Byeong-gu. Był on moim najlepszym przyjacielem z dzieciństwa. Ukończyłem szkołę publiczną w moim rodzinnym Yeongsan, a Byeong-gu, mój bliski sąsiad, chodził ze mną do tej samej klasy. Ludzie mieszkający w miasteczku byli w większości właścicielami sklepów w dzielnicy handlowej, która znajdowała się wzdłuż nowo powstałej głównej ulicy, lub piastowali stanowiska w miejscach takich jak urząd powiatowy, szkoły czy urząd miejski. Osoby mieszkające w przyzwoitych, tradycyjnych domach koreańskich z przestronnymi podwórzami były natomiast właścicielami ziemskimi posiadającymi pola uprawne w całym powiecie. Nasza rodzina żyła z niewielkiej pensji ojca, który był zatrudniony w urzędzie miejskim.
Yeongsan znajdowało się wewnątrz przyczółku rzeki Nakdong, dzięki czemu pomimo wojny, która przetoczyła się przez kraj, nie zaszły w nim żadne większe zmiany. Matka wspominała kiedyś, że otrzymaną po powrocie z pola walki posadę w urzędzie ojciec zawdzięczał odznaczeniu, które zdobył za wybitne zasługi w bitwie pod takim czy innym wzgórzem, a także temu, iż w czasie okupacji japońskiej pełnił funkcję chłopca na posyłki w urzędzie powiatowym. Spośród miejscowej młodzieży pełnej wieśniaków tylko ojciec ukończył szkołę podstawową oraz potrafił się posługiwać językiem japońskim i znakami chińskimi.
Na jego niskim biurku piętrzyły się ułożone schludnie stare woluminy o tytułach takich jak Sześć głównych elementów prawa czy Administracja publiczna, których rogi zostały zabarwione na złoto przez upływający czas. To chyba właśnie dzięki nim ojciec był w stanie opuścić wioskę i przenieść się do dużego miasta, gdzie przez pewien czas zarabiał na życie jako pracownik biura zajmującego się pełnomocnictwem. Byliśmy biedni, lecz mimo wszystko mieliśmy comiesięczną pensję urzędniczą ojca oraz skrawek ziemi od rodziny matki, który co roku dostarczał nam pożywienie. Pole o szerokości pięciu majigi2 matka otrzymała od dziadka, kiedy wychodziła za mąż.

2 Majigi – jedna z jednostek powierzchni używana w koreańskim rolnictwie. Rozmiar jednego majigi może się różnić w zależności od rejonu; wynosi od 150 do 300 pyeong, co daje w przeliczeniu od 495, 87 m2 do 991,74 m2.

Dom, w którym mieszkaliśmy, był położony na wzniesieniu, u podnóża rozpościerającej się na przedmieściach góry; podłużny, prostokątny budynek, przypominający swym kształtem chiński ideogram oznaczający liczbę jeden, miał trzy pokoje, między którymi umiejscowiono daecheongmaru – przestronny salon z drewnianą podłogą3. Dom Byeong-gu znajdował się nieco wyżej niż nasz, a oba gospodarstwa dzielił kamienny mur. Była to właściwie chata składająca się z dwóch pomieszczeń i kuchni; konstrukcja o glinianych ścianach i słomianym dachu, gdzie później tylko strzechę wymieniono na dachówki.

3 Daecheongmaru – element architektoniczny spotykany w tradycyjnych koreańskich domach hanok, przestronny salon z maru, czyli drewnianą podłogą ułożoną nieco wyżej niż powierzchnia ziemi. Przestrzeń między podłożem a podstawą budynku pozwala na zachowanie właściwej cyrkulacji powietrza, co szczególnie latem chroni mieszkańców przed upałami.

Byeong-gu był co prawda moim starym druhem, lecz tak naprawdę nie znałem go dobrze. Mniej więcej w czasie, kiedy kończyłem szkołę podstawową, nasza rodzina opuściła Yeongsan i przeniosła się do Seulu. Spotkałem go ponownie dopiero kilkadziesiąt lat później, kiedy obaj dobiegaliśmy czterdziestki. Stało się to w pewnej hotelowej kawiarni gdzieś w centrum stolicy.
– Poznajesz mnie?
Słysząc to pytanie, zadane w dialekcie z regionu Gyeongsang, początkowo nie miałem pojęcia, kim jest zwracająca się do mnie osoba. Mężczyzna wyglądał wówczas jak jeden z tych, którzy zajmują wysokie stanowiska w instytucjach rządowych; miał na sobie granatowy garnitur, a kołnierzyk jego koszuli wystawał precyzyjnie nad marynarkę. Gdy tylko wypowiedział swoje nazwisko – Yun Byeong-gu – oraz Yeongsan, zaklęte w odmętach pamięci przezwisko magicznie wypłynęło z moich ust.
– Batat. To ty, prawda?
Kiedy spotyka się kogoś po ponad dwudziestu latach, nawet jeśli jest to ktoś ci bliski, to nie bardzo wiadomo, co sobie powiedzieć. Wypytujecie się wzajemnie głównie o rodziny i co takiego dzieje się obecnie w waszym życiu, idziecie wspólnie na kawę, wymieniacie się wizytówkami lub kontaktami i rozstajecie po złożeniu ogólnikowej i mglistej obietnicy wspólnego wyjścia na jednego. Po tym wszystkim nigdy nie dochodzi do następnego spotkania; niekiedy wykonujecie do siebie może kilka telefonów lub wychodzicie razem na drinka, lecz jest tak nijako, że nie jesteście w stanie zbyt długo usiedzieć. To oczywiste, że każdy poświęca wiele uwagi własnemu jestestwu oraz sprawom, które go dotyczą; nawet w przypadku krewnych, jeśli brakuje nam jakiegokolwiek punktu łączącego nasze życia, to nie będziemy mieli zbyt wielu okazji do spotkań poza ceremoniami ku czci przodków4.

4 Jesa – tradycyjne obrzędy odprawiane przez Koreańczyków na cześć przodków, zazwyczaj w rocznicę śmierci oraz przy okazji największych świąt. Ceremonia polega na oddaniu pokłonów przodkom przed specjalnie przygotowanym ołtarzem pełnym ofiarnej żywności.

Tym, co sprawiło, że między mną a Byeong-gu zaczęła na nowo tworzyć się więź, był fakt, że pracowałem wówczas w biurze architektonicznym Hyeonsan, a on przejmował akurat Yeongnam, jedną z głównych firm budowlanych. Gdy tylko wspomniałem jego przezwisko – Batat – kąciki oczu wypełniły mu się łzami i chwytając gwałtownie moje dłonie, zapytał drżącym głosem, czy nie zapomniałem.
Jego dom znajdował się po drugiej stronie kamiennego muru, który został wzniesiony tuż za stojącą po lewej stronie naszego podwórza rozłożystą brzostownicą japońską. Każdego ranka Byeong-gu wystawiał swoją głowę nad murem i wołał, byśmy poszli razem do szkoły. Posesja zamieszkiwana przez jego rodzinę stała na granicy obszaru mieszkalnego, a znajdujące się w sąsiedztwie tereny – rozpoczynający się na zboczu sosnowy gaj – były własnością państwa. Gdy wojna dobiegła końca i okoliczni dzierżawcy gruntów rolnych utracili uprawiane do tej pory ziemie, zaczęli budować chaty, wznosząc proste ściany z gliny i kamieni – tak powstało kilkanaście domostw. Utrzymywali się oni z wykonywania w miasteczku dorywczych prac tynkarskich i stolarskich czy też z pracy w urzędzie powiatowym, a za każdym razem w okresie żniw pomagali miejscowym rolnikom, otrzymując w zamian część plonów. Ja również urodziłem się w jednym z tych gospodarstw, a Byeong-gu, chociaż nie jestem tego pewien, wprowadził się do domu za nami około trzeciej klasy szkoły podstawowej. To on jako pierwszy zagadał do mnie w dniu przeprowadzki i całe popołudnie tego dnia spędziliśmy, bawiąc się na pobliskiej górze. Pamiętam również jego przesympatyczną mamę pracującą na polu, z którego przyniosła nam niegdyś do spróbowania miskę zebranych przez siebie słodkich ziemniaków. Byeong-gu często zabierał ze sobą do szkoły kilka spakowanych batatów. Jego ojciec znikał gdzieś i rzadko go widywaliśmy, a gdy wracał do domu, wydzierał się po pijaku albo bił swoją żonę. Słyszałem, że jeździł do pobliskiego miasta, gdzie pracował na budowie jako brygadzista.
Incydentem, który nie pozwolił mi zapomnieć o Byeong-gu, było wzniecenie przez nas pożaru. Gdy pewnego dnia wybraliśmy się na pobliską górę, gdzie zamierzaliśmy zjeść kilka pieczonych w ognisku słodkich ziemniaków, tak zajęło nas obieranie ze skórki gorących batatów, że naszej uwadze umknęły iskry, które zaprószyły ogień na suchej trawie. Obaj gorączkowo podążaliśmy śladem płomieni, starając się je zadeptać, zdjęliśmy koszule, by je stłumić, pożar jednak w mgnieniu oka rozprzestrzenił się na wszystkie strony. Czym prędzej zbiegłem z góry, wrzeszcząc, że się pali. Dorośli tłumnie wyskoczyli wówczas ze swoich domów. Okoliczni mieszkańcy ruszyli w kierunku góry i po trwającym do zmierzchu zamęcie z trudnością udało im się ugasić pożar.
W trakcie całego tego zamieszania Byeong-gu i ja ukrywaliśmy się na terenie hali miejskiej naprzeciw urzędu powiatowego. Budynek, który w czasie okupacji japońskiej pełnił funkcję chramu szintoistycznego, był wówczas używany do organizacji wystąpień lub jako sala do ćwiczeń taekwondo. Oparci o siebie w ciemnościach hali, zasnęliśmy. Nasze rodziny i okoliczni mieszkańcy w poszukiwaniu nas musieli do późnej nocy przemierzać góry za domem. Dopiero następnego dnia, kiedy pojawiliśmy się w szkole, zdaliśmy sobie sprawę, jak sławni staliśmy się w mieście. W ramach kary staliśmy przed pokojem nauczycielskim, dzierżąc w dłoniach tabliczki, których treść głosiła: „Ostrożnie z ogniem”. To właśnie jakoś wtedy do Byeong-gu musiał przylgnąć przydomek „Przypalony Batat”, lecz nie pamiętam, kto jako pierwszy tak go nazwał. To przezwisko pasowało do przysadzistego chłopca o okrągłej, ciemnej twarzy i oczach, w których można było dostrzec inteligentny błysk.
To, że poszedłem na architekturę i w tej właśnie dziedzinie zrobiłem karierę, czy też to, że Byeong-gu został przedstawicielem firmy budowlanej, było zwyczajnym przypadkiem, dogadywaliśmy się jednak bez słów, gdyż potrzebowaliśmy się wzajemnie. O tym, jak potoczyło się jego życie po wyjeździe mojej rodziny z Yeongsan, usłyszałem dokładnie kilkadziesiąt lat później w pewnej restauracji serwującej kuchnię japońską. Dla każdego człowieka jego własne ciężkie przeżycia i trudna przeszłość będą pełną krwawych łez historią, którą jednak nie należałoby się chwalić. Mówienie o tym jest równie bezcelowe co narzekanie, że młodzi nie zaznali w życiu głodu i nie wiedzą, jak czuje się dziecko bez śniadania, które szuka przy szkolnym boisku kranu z wodą, by choć trochę zapełnić żołądek.
Oceny Byeong-gu były bardzo złe, a jego rodziców i tak nie było stać na opłacanie comiesięcznego czesnego za naukę, w związku z czym w piątej klasie chłopak w rzucił szkołę. Trochę popróżnował, następnie pracował jako roznosiciel gazet czy handlarz na dworcu autobusowym, a potem stosunkowo wcześnie został asystentem kierowcy ciężarówki. Jego wyjeżdżający do miasta ojciec w pewnym momencie przestał wracać, sympatyczna mama podjęła pracę w jednej z restauracji w miasteczku, a młodsza siostra uciekła z domu, by uczyć się fachu fryzjerskiego. W połowie lat siedemdziesiątych, w podobnym czasie Byeong-gu i ja poszliśmy do wojska. Ja zostałem powołany w trakcie studiów, dlatego zakończyłem służbę nieco później niż on. Byeong-gu został wcielony do pułku inżynieryjnego, gdzie otrzymał szkolenie w zakresie ciężkiego sprzętu, co okazało się później punktem zwrotnym w jego życiu. Gdy tylko ukończył służbę, zdobył uprawnienia do obsługi maszyn ciężkich i w tym samym czasie wkroczył do interesu zajmującego się modernizacją terenów wiejskich, który rozwijał się wówczas prężnie.
Pierwszym działaniem, od którego Byeong-gu zaczął swoją karierę, było wypożyczenie koparki i dołączenie do branży zajmującej się usprawnianiem terenów rolnych. Branża ta była w pełni rozkwitu w okresie Ruchu Nowej Wsi5, kiedy to tereny o powierzchni mniejszej niż 10 majigi, opuszczone przez nieradzących sobie rolników dzierżawców i właścicieli ziemskich, były pozyskiwane i przeorganizowywane w średniej wielkości wsie. Prace polegały na ponownym podziale pól uprawnych i doprowadzeniu odpowiedniego nawodnienia.

5 Ruch Nowej Wsi (kor. Sae-maeul undong) – inicjatywa polityczna, którą zapoczątkował we wczesnych latach siedemdziesiątych XX wieku południowokoreańskie prezydent Park Jeong-hui. Jego głównym celem był rozwój terenów wiejskich i poprawa standardów życia koreańskich obywateli mieszkających poza wielkimi miastami.

Tego typu projekty prowadzili wpływowi przedstawiciele poszczególnych rejonów we współpracy z władzami powiatu, pod ich kierownictwem
natomiast pracował Byeong-gu, który uważał siebie za ich główne narzędzie. Przez pierwszych kilka lat udało mu się jedynie zwiększyć posiadany inwentarz o kilka dodatkowych maszyn, ale po wygraniu przetargu na budowę w okolicy arterii komunikacyjnej, opuścił miasteczko i dotarł do poziomu prowincji. Krąg jego znajomych poszerzył się o takie osobistości, jak członkowie Zgromadzenia Narodowego czy sędziowie i prokuratorzy. Miał pokaźną kolekcję swoich wizytówek, bogato upstrzonych licznymi tytułami i funkcjami, jakie pełnił. W pierwszej kolejności prezes firmy budowlanej, doradca pewnej partii politycznej, członek stowarzyszenia na rzecz poradnictwa dla młodzieży, przewodniczący komisji stypendialnej, członek międzynarodowych organizacji charytatywnych, takich jak Junior Chamber, Rotary czy Lions.
Gdy ponownie się spotkaliśmy, przejął akurat upadłą firmę budowlaną i rozpoczynał prace nad wzniesieniem apartamentowców w dużym mieście. Niezależnie od tego, kto jako pierwszy się kontaktował, w zależności od wzajemnych potrzeb regularnie dzwoniliśmy do siebie, spotykaliśmy się, a przy kilku okazjach robiliśmy nawet wspólne interesy.
Wiadomość od jego żony brzmiała następująco: Zasłabł. Zanim się rozchorował, cały czas Pana szukał. Proszę, niech Pan przyjedzie.
Co było powodem, dla którego postanowiłem wrócić do Yeongsan, mimo że wcale tego nie chciałem? Być może stało się to za sprawą słów rzuconych w moją stronę przez Kima Gi-yeonga kilka dni wcześniej:
– Przestrzeń, czas i ludzie, powiadasz? Czy w naszych projektach naprawdę było coś ludzkiego? Jeśli tak, to przed śmiercią przyjdzie nam tego żałować. Ty i cała reszta z Hyeonsan powinniście przemyśleć swoje winy.

 
Wesprzyj nas