“Osobni” to powieść o trudnej drodze do bliskości. Każdy z nas ma swoje obawy i lęki. Każdy z nas stara się je oswoić albo od nich uciec. Katarzyna Franus w debiutanckiej powieści otwiera drzwi naszych tajemnych schowków i wpuszcza do nich snop światła, żebyśmy na niektóre sprawy popatrzyli inaczej niż do tej pory.
Mateusz, dyrektor handlowy międzynarodowej korporacji, wiedzie w Warszawie hulaszcze życie niemłodego już singla i unika bliskich relacji.
Tymek, osierocony chłopiec z górskiej wioski, marzy o starcie w lokalnym półmaratonie, ale organizatorzy się nie zgadzają, bo ma tylko dziesięć lat i brakuje mu opiekuna.
Kinga, biegaczka amatorka, do tej pory sprawna i silna – teraz jednak przerażona zbliżającą się menopauzą – ucieka z miasta, by w beskidzkiej ciszy odzyskać spokój.
Czy przypadkowe spotkanie z dala od miejskiego zgiełku i pośpiechu odmieni życie tej trójki?
“Osobni” wzruszają i dowodzą, że czasami warto się zatrzymać, żeby sprawdzić, czy po drugiej stronie lęku czeka szczęście.
Katarzyna Franus – psycholożka, anglistka, konsultantka scenariuszowa, redaktorka literacka, pasjonatka biegania po górskich graniach i piaszczystych plażach. Żyje w nieustannej podróży pomiędzy górami, morzem i stolicą. W beskidzkiej wiosce, która jest miejscem akcji powieści Osobni, kupiła ziemię i zamierza postawić na niej drewniany dom. Wierzy w życiopisanie – znalazła zaciszny przysiółek w dzikiej części Beskidu Żywieckiego, gdy szukała idealnej scenerii dla spotkania trójki bohaterów swojej debiutanckiej książki.
Osobni
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 15 czerwca 2022
Nachylenie było dokładnie takie, jak trzeba – nie za strome, nie za płaskie. Mógł wczepić się w pochyłość i bez uślizgu majestatycznie kroczyć w górę. Szybko zdobywać wysokość i coraz szerszy widok. A na szczycie, jak król, rozejrzeć się z dumą po niżej położonych włościach. I poczuć się panem przestworzy.
Słońce podnosiło się znad horyzontu. Przestrzeń kusiła, żeby się w nią wzbić i dać się jej ponieść. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Poranne światło przyjemnie rozgrzewało podłoże i ciało. Wystarczyło zatrzymać się i zamknąć oczy, aby każdą komórką chłonąć błogość.
Czarny kocur tylko czekał, aż gołąb straci czujność. Przyczajony po przeciwnej stronie dwuspadowego dachu, czatował na wspinającego się ptaka, a dla niego pozostawał niewidocznym. Rzucił się na szarego kapucyna, gdy ten wyłonił się zza załomu dachu i z gracją zmierzał ku szczytowi kalenicy. W kotłowaninie zawirowały pióra, lecz żaden dźwięk nie naruszył spokoju wstającego dnia.
Promienie wschodzącego słońca nadal ocieplały spadziste dachy kamienic, skrzyły się na okiennych szybach i ślizgały po metalowych balustradach balkonów. Z jednokierunkowych ulic Starego Mokotowa dobiegały odgłosy budzącego się miasta.
Białe pióro, wyrwane z podbrzusza gołębia, przykleiło się do okna apartamentu Mateusza Nowickiego. Trwale przywarło naelektryzowanym puchem do szyby, jak mandat włożony za wycieraczkę źle zaparkowanego samochodu.
Zbyt małe, żeby rzucić cień na śpiących, odleciało w kierunku sąsiedniego bloku, porwane podmuchem wiatru. Ostre światło bezlitośnie wydobywało z wnętrza sypialni ślady wczorajszej balangi: rozdarte pudełka po pizzy, zatłuszczone papierowe talerzyki, kieliszki z resztkami czerwonego wina, walające się na parkiecie butelki, zmięte serwetki, koronkowe stringi, męskie pogniecione dżinsy, jeden mokasyn i dwie szpilki.
Skoczny dźwięk wyrwał Mateusza ze snu. Mężczyzna zmrużył oczy pod naporem rażących promieni i po omacku próbował wyłączyć budzik w telefonie.
– Mateusz, do cholery, czemu się nie odzywasz? – Zaskoczył go piskliwy kobiecy głos.
Musiał pomylić sygnał połączenia przychodzącego z dźwiękiem budzika i uruchomić tryb głośnomówiący. No tak, jakim cudem dałby radę nastawić budzenie po nocnym pijaństwie z… Właśnie, z kim? Podparł się i spojrzał na górę skołtunionej pościeli, zza której spływały długie brązowe włosy.
– Co z tobą? Wiesz, która godzina?
– Poranna? – zachrypiał.
– Ja cię kiedyś zabiję. Obiecuję!
– Kotku, nie drzyj mordki. Spójrz w lustro. Musisz teraz brzydko wyglądać. – Skierował twarz w stronę telefonu.
– Za godzinę masz spotkanie z prezesem w konferencyjnej. Miało się właśnie zacząć, ale usprawiedliwiłam cię opieką nad chorą mamą.
– Przecież moja mama nie żyje od piętnastu lat…
Kobieta się rozłączyła. Mateusz opadł na poduszkę i przymknął oczy.
– Co to mi się właśnie śniło? Gdzie to ja miałem polecieć? – wymamrotał sennie do siebie.
Poczuł bolesne ukłucie w tyle czaszki. Agresywny dźwięk telefonu znowu wwiercał mu się w świadomość. Otworzył oczy. Sięgnął w kierunku szafki i odebrał połączenie.
– Zostało ci już tylko pięćdziesiąt pięć minut. – Stanowczo wypowiadane sylaby rytmicznie uderzały w błony bębenkowe mężczyzny.
– Przygotujesz mi drinka, słonko? – wydukał cierpiętniczo.
Osobista sekretarka Mateusza zakończyła połączenie. Westchnął.
Podniósł się i rozejrzał po wnętrzu sypialni. Zerwał kołdrę z brązowowłosej dziewczyny, leżącej obok. Nagie wypięte krągłości kusiły, aby po nie sięgnąć. Na chwilę zagłuszyć łomot, dudniący w skroniach. Odsunąć wizję grymasu na twarzy prezesa i konieczność tłumaczenia się z ostatnich wydatków. Nachylił się nad kobietą. Miał ochotę wtopić się w młodość jej ciała, poczuć gładkość jej skóry na swojej i zasłonić się przed dziennym światłem puklami jej kasztanowych włosów.
Dziewczyna bezwiednie przeciągnęła się jak kocica i odwróciła do Mateusza. Obfite piersi miarowo podnosiły się i opadały. Jej snu najwyraźniej nie nawiedzili ani zgryźliwi prezesi, ani bezwzględne sekretarki. Uśmiechała się.
Nagle przypomniał sobie, że to dziś mieli mieć desant w biurze. Spotkanie z nowym prezesem z centrali. Czyli nie z marudnym Romanem, tylko z prezesem prezesów. Jak mu było? Nie pamiętał. Na zdjęciach i filmach z korpoeventów wyglądał groźnie. Na takiego, co to w tańcu się nie pierdoli.
Mateusz skoczył na równe nogi. Potknął się o własne dżinsy i prawie wyrżnął jak długi. W popłochu kompletował ubiór. W przepastnej bieliźniarce nie mógł dobrać skarpetek do pary, więc zdecydował się na dwie różne, niezbyt ze sobą kontrastujące. Trzaski zamykanych szuflad i odsuwanych drzwi garderoby obudziły dziewczynę.
– Dzień dobry, misiu. Wcześnie dziś zaczynasz. – Wypięła pupę uwodzicielsko.
– To nie ja. To świat. Ja go tylko gonię. – Musnął ją ustami w odkryte ramię.
Brązowowłosa zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie. Poczuł jej miękkie napierające ciepło i swoją gotowość. Spojrzał na telefon, który nadal leżał na nocnej szafce. Westchnął i odepchnął dziewczynę.
– Chętnie zostałbym z tobą, ale…
– Ale?
– Właśnie się ubierasz i śniadanie jesz dziś u siebie. – Klepnął ją mocno w krągły tyłek i wygonił z łóżka.
Pisnęła z bólu, złapała się za pośladek i nadąsana, zaczęła zbierać bieliznę z podłogi.
– Za pięć minut zamykam mieszkanie – rzucił z kuchni.
Nalał wodę z kranu do wysokiej szklanki i całą zawartość wypił duszkiem. Desperacko przeglądał szafki kuchenne w poszukiwaniu środków przeciwbólowych. Z ulgą trafił w końcu na opakowanie apapu. Puste! Ze złością cisnął rozdartą tekturę do kosza na śmieci.
– Nie odwieziesz mnie? – Dziewczyna stanęła w progu kuchni, usta wydęła w dziubek i wpatrywała się w niego sarnimi oczami.
Minął ją i otworzył drzwi wejściowe.
– Następnym razem, Basiu. – Uśmiechnął się przepraszająco.
– Kasiu – odburknęła.
– Co? – zapytał roztargniony.
– Mam na imię Kasia.
– Też ładnie – odpowiedział i zatrzasnął za nią drzwi.
Stalowo-szklany wieżowiec górował nad okolicznymi budynkami. Prezes stanął tuż przy wielkich oknach sali konferencyjnej, ciągnących się od podłogi do sufitu. Widok z dwudziestego trzeciego piętra wzbudzał niepokój w bardziej lękliwych. Ale nie w nim. On napawał się przestrzenią. W dzień taki jak ten widoczność była doskonała, a miasto, tętniące życiem pod jego stopami, dawało mu poczucie mocy.
– Co możecie mi powiedzieć o Mateuszu Nowickim? – Odwrócił się i rzucił płynnie po angielsku do siedzących przy stole, z trudem wymawiając imię i nazwisko dyrektora komercyjnego polskiego oddziału spółki.
– Same dobre rzeczy – wydukał dyrektor personalny, po czym odchrząknął i głośno przełknął ślinę. Konieczność argumentowania po angielsku zawsze go stresowała.
– Ma dobre wyniki – dodał finansowy pewnie. Podczas rozmów z ludźmi z centrali czuł się jak ryba w wodzie. Odżywały w nim wtedy wspomnienia ze studiów w Stanach.
– W jakim sensie? Jego P&L1 nie wygląda najlepiej – stwierdził prezes i usiadł do stołu.
– Zależy, jak mierzony. Ten rok rzeczywiście zamkniemy stratą, ale… – ciągnął finansista.
– Jak strata może być dobrym wynikiem? Kpicie sobie ze mnie? – Anglik uderzył otwartą dłonią w blat.
– W tym roku skupialiśmy się na inwestycjach długofalowych, z których zwrot odczujemy za dwa, trzy lata. – Dyrektor finansowy próbował ostudzić emocje mężczyzny.
– Jeśli tak długo będziecie czekać na zyski, to skończycie jak wasz szef. – Prezes zawiesił głos. – Widzicie go gdzieś tutaj?
Personalny i finansowy spojrzeli na siebie skonsternowani.
– Pożegnaliśmy się dziś rano – oznajmił.
W sali zaległa cisza.
Dwuskrzydłowe drzwi otwarły się z hukiem i do przestronnego pomieszczenia weszła asystentka zarządu, pchając wózek z kawą, herbatą i butelkami wody.
– Podwójne espresso bez mleka, tak jak pan lubi. – Nachyliła się z uśmiechem nad prezesem i postawiła przed nim małą ascetyczną filiżankę.
Finansowemu podała latte w wysokiej grawerowanej szklance, a personalnemu – zieloną kwitnącą herbatę w pękatym szklanym kubku. Obaj, skuleni, wbili wzrok w swoje napoje. Prezes założył dłonie na karku, odchylił się na oparciu krzesła i przyglądał się im spod ściągniętych brwi. Postawny i wyprostowany, lustrował innych z góry, nawet gdy siedział. Odprowadził asystentkę wzrokiem do drzwi.
– Dlaczego mam utrzymać Nowickiego na stanowisku?
– Bo, bo… Bo jest bardzo oddany swojej pracy – wybąkał personalny. – Nie ma rodziny, każdą chwilę poświęca firmie i swoim ludziom.
– Dobrze współpracuje, jest źródłem twórczych rozwiązań podczas spotkań zarządu i, co najważniejsze… – wyliczał finansowy.
– Tak? – podchwycił prezes.
– To świetny strateg biznesowy i mózg marketingowych operacji.
Mateusz zaparzył resztki kawy, które znalazł w skromnych zapasach kuchennych. Pustą lodówkę zajmowało tylko mleko w kartonie. Otworzył je, uradowany, i wlał do kawy. Upił łyk i natychmiast wypluł kwaśny płyn do zlewu. Spojrzał na datę przydatności do spożycia. Mleko przeterminowało się miesiąc temu.
Pół litra kranówy i gorzki posmak zepsutego mleka uruchomiły jelita Mateusza. Pobiegł do łazienki. Miał wrażenie, że przetacza się przez niego rewolucja treści żołądkowych, flory bakteryjnej albo kiepsko przetrawionego wina. Po wszystkim poczuł się jak bohater żałosnego mema, który siedzi na sedesie ze spuszczonymi spodniami i wyciąga rękę po rolkę papieru toaletowego, która właśnie się skończyła.
Kilkanaście minut później Mateusz wybiegł do samochodu, zaparkowanego w uliczce pod mokotowską kamienicą. Niechlujnie wiązał krawat pod szyją i nerwowo szukał kluczyków w kieszeniach płaszcza. Zostało mu dziesięć minut na przebicie się do centrum. Żeby zdążyć, musiałby wzbić się w powietrze i przefrunąć ponad zakorkowanymi arteriami stolicy. Gra toczyła się już nie o to, czy będzie na czas, ale o to, jak bardzo się spóźni.
Ujechał sto metrów jednokierunkową uliczką. Już miał przeciąć pasy dla pieszych, gdy zauważył, że na drugą stronę wąskiej ulicy próbuje przejść starsza pani z balkonikiem. Zahamował z piskiem opon i zachęcił staruszkę zapraszającym gestem dłoni. Kobieta ruszyła i trzęsąc się, z trudem utrzymywała tor jazdy swojej czterokołowej podpórki. Mateusz spojrzał na zegar tablicy rozdzielczej. Westchnął i z rezygnacją oparł czoło na kierownicy.
Z tyłu dobiegł do jego uszu irytujący ryk klaksonu. Odwrócił się. Za jego autem utworzył się korek. Dołączyły kolejne klaksony, w głowie zadudniła mu kawalkada dźwięków. Wystraszona babcia utknęła na środku przejścia dla pieszych i bała się zrobić krok dalej. Mateusz wysiadł, rzucił wściekłe spojrzenie zniecierpliwionym kierowcom, podszedł do staruszki, delikatnie ujął ją za ramię i przeprowadził na drugą stronę ulicy.
Wrócił do samochodu i ostentacyjnie długo poprawiał krawat, złowrogo patrząc na trąbiących kierowców. Nie przestawali walić w kierownice i wygrażać mu znad opuszczonych szyb.
Wartownik rozpoznał sportową linię białego terenowego volvo i otworzył wjazd na parking, zanim Mateusz zdążył sięgnąć po pilota. W podziękowaniu dyrektor komercyjny skinął głową. Zaparkował, pobiegł do budynku i rzucił się w obrotowe drzwi.
Wpadł do swojego biura, zahaczył płaszczem o wieszak, który uderzył w szybę, dzielącą gabinet z otwartą przestrzenią. Kilka zaniepokojonych par oczu spojrzało w stronę pokoju Mateusza, a on – jakby nic się nie stało – wyciągnął z teczki laptop i dwa wydruki prezentacji, nad którą ostatnio pracował. To pewnie o niej prezes chciał rozmawiać.
Drzwi otworzyły się i do gabinetu weszła Ania, jego osobista sekretarka, ze srogim wyrazem twarzy.
– Zamówiony drink reanimacyjny – wycedziła przez zęby i postawiła na biurku szklankę z żółtą zawartością. – Czekają na ciebie w konferencyjnej na dwudziestym trzecim.
Mateusz udał, że nie dostrzega jej irytacji. Szybko wyżłopał żółty płyn. Zapiekło go w gardle. Do oczu napłynęły łzy. Przełyk przepalony od ciągłego chlania, pomyślał. Zwykły napój, a drażni jak alkohol. Gorąc rozlał się po całym ciele. Stres ewidentnie z niego schodził. Jeszcze chwila i będzie gotowy na starcie z prezesem.
– Dzięki, kochanie. Czuję się jak nowy. – Cmoknął ustami w powietrzu, wyszedł na korytarz i skierował się w stronę wind.
Miał wrażenie, jakby coś wtłoczyło w niego nową energię. Obecność Ani? Perspektywa potyczki z nowym szefem, którego nigdy wcześniej nie widział? Uśmiechnął się do asystentek, okupujących wyspę przed gabinetami członków zarządu.
Gdy zniknął za drzwiami windy, dziewczyny ścisnęły się i ściszyły głosy. Na widok Ani rozstąpiły się i zrobiły jej miejsce.
– Wysłałaś go na pożarcie? – rzuciła jedna z nich.
– Z wilczym biletem – odparła Ania.
– To znaczy? – dopytała inna.
– Nie ułatwiłam mu zadania. – Ania uśmiechnęła się do dziewczyn szelmowsko.
– Wyglądał, jakby energia go rozpierała. Do wind biegł w tanecznych podskokach – szczebiotały asystentki, jedna przez drugą.
– Kalorii zawartych w dwóch setkach alkoholu nie zabije nawet sok wyciśnięty z kilku cytryn i pomarańczy. – Ania puściła oko i siadła do swojego biurka. – Ani brak świadomości, co się pije.
Dziewczyny spojrzały po sobie ze zgrozą.
Czterdziestosiedmioletni dyrektor komercyjny był głównym obiektem damskich plotek na wszystkich dziesięciu piętrach biurowca, które zajmowała spółka RedCo. Nie tylko za sprawą swojej urody, choć wzrostu, muskulatury, gęstych włosów i chłopięco uwodzącego spojrzenia niejeden mógł mu zazdrościć. Chodziło o coś innego. Obok Mateusza Nowickiego nie można było przejść obojętnie. A to inteligentnie zażartował, a to skomplementował tak, jak tylko on potrafił. Nic, co ładne i kuszące, nie umykało jego uwadze. Nowicki to sybaryta, który potrafił zachwycać się różnymi aspektami kobiecego piękna, ale żaden z nich nie zatrzymywał go na dłużej. Wieczny Piotruś Pan, albo raczej enfant terrible biznesowych salonów, zranił niejedno serce z biurowca RedCo. A najbardziej to należące do Ani.
Zanim Mateusz wszedł do konferencyjnej, finansowy i personalny zdążyli już z niej wyjść. Minęli go przy windach. Personalny kwaśno się uśmiechnął, finansowy bez słowa poklepał Mateusza po plecach.
– Panowie, co to za marsowe miny? – krzyknął do nich, gdy drzwi windy zasuwały się za nimi.
– Czułeś? – zapytał personalny, gdy winda ruszyła w dół.
– A bo to pierwszy raz? – zaśmiał się nerwowo finansowy.
– Że też on się nie boi. Właściwie to powinienem…
– Zaaresztować go?
– Jest w pracy. Gdybym podsunął mu alkomat…
– Wyluzuj. Teraz musimy trzymać się razem.
– Będzie na mnie. Że nie upilnowałem. Prawo pracy i BHP…
– Ty, bo zaraz sraczki dostaniesz. Ucz się od Mateusza. Ma jaja chłopak.
– Zaraz mu je Vito Corleone zmiażdży, odetnie i do gardła wsadzi. – Personalny westchnął, a finansowy przewrócił oczami.
Mateusz pewnym krokiem wszedł do sali, wymienił mocny uścisk dłoni z prezesem, zmierzył się z nim wzrokiem. Byli podobnego wzrostu.
Usiadł, otwarł laptop, dwa booklety z prezentacją położył obok. Spojrzał wyczekująco na Anglika.
– O tym nie będziemy rozmawiać – zareagował prezes na widok okładek prezentacji.
Mateusz uniósł brwi ze zdziwienia.
– To nic niewarty dokument.
Mateusz spochmurniał.
– Czas prosperity i szybkiego wzrostu już się skończył. Teraz zaciskamy pasa. Nie wyczułeś tego.
– Może z perspektywy Londynu tak to wygląda, gdy patrzy się na całą firmę. Jednak polski oddział świetnie sobie radzi, a polska gospodarka jest w rozkwicie – płynną angielszczyzną zripostował Mateusz.
Prezes spojrzał w okno, tak jakby szukał w widoku za nim inspiracji.
– Myślałem, że czasy „myśl globalnie, działaj lokalnie” już się skończyły. Teraz myślimy lokalnie i działamy lokalnie – kontynuował Mateusz.
– Nie jesteście samotną wyspą. To, co się dzieje poza wami, nie pozostaje bez wpływu na was.
– A co się dzieje? – podchwycił zaczepnie dyrektor komercyjny.
– Tego dowiesz się wkrótce.
Mateusz wpatrywał się w twarz mężczyzny, ale nie znalazł na niej żadnej wskazówki. Prezes wstał, splótł dłonie za plecami, przeszedł wzdłuż szklanej ściany, za którą widniała Warszawa, skąpana w słońcu. Odwrócił się do Mateusza.
– Nie dziwi cię mój nagły przyjazd?
Mateusz nie zareagował. Uznał, że cisza będzie najlepszą demonstracją jego siły. I spokoju.
– Musimy razem posprzątać ten bałagan. I albo będziesz ze mną, albo się pożegnamy.
Mateusz czuł przyśpieszone bicie serca. Wziął kilka głębokich wdechów tak, żeby prezes tego nie zauważył.
– Co na to reszta wojska? – próbował dowcipem rozładować gęstniejącą atmosferę.
– Wasz dowódca opuścił szeregi. – Anglik zawiesił głos, żeby sprawdzić, czy informacja robi wrażenie na Mateuszu.
Ten ani drgnął.
– A tych dwóch, co właśnie wyszli? – dopytał po chwili.
– Daj spokój. – Prezes machnął ręką z lekceważeniem. – Zrobią wszystko, co im każę. Chcą tylko przetrwać.
Mateusz czuł, że robi mu się gorąco. To nie mógł być efekt wczorajszego wina. Już dawno zdążył je przetrawić. A może nie? Może jego starzejący się organizm nie metabolizuje już tak szybko alkoholu? Tak, natura była nieubłagana, coraz gorzej znosił mocne trunki. Dlatego trzymał się z daleka od wódki i łyskacza.
Prezes zaszedł go od tyłu i nachylił się nad nim.
– Oczekuję dużego cięcia kosztów. Czyli nowej strategii. Miejsce tej jest w śmieciach. – Wziął oba wydruki prezentacji, podszedł w róg sali, stanął obok kosza, podniósł wyprostowaną rękę wysoko nad nim i z uśmiechem upuścił booklety.
– Największą pozycją kosztową są inwestycje w nowe rynki z dużym potencjałem. Odpuszczamy je? – sondował Mateusz i udawał obojętność na wszystko, co mówił i robił jego przełożony.
– Dobrze kombinujesz.
– Drugą największą są ludzie – dodał.
– Jeszcze lepiej kombinujesz. – Prezes ucieszył się i klasnął dłońmi.
– Ludzi nie odpuszczę – odparł Mateusz i wbił wzrok w twarz Anglika.
– Nie musisz. Zrobi to personalny.
– Budowałem ten zespół latami. To najlepsi ludzie na rynku. Jeśli ich stracimy, to…
– To co? Przyjdą nowi na czas kolejnego wzrostu.
– Nie zgadzam się.
– Powtórzę jeszcze raz. Nie musisz. Nikt nie jest niezastąpiony. Nawet ty.
– Nie chodzi o mnie. Chodzi o nich. To żywi ludzie, a nie zasób.
– Oj! Romantyk z ciebie, widzę. Jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. Mam nadzieję, że jesteś tego świadomy?
Mateusz prześlizgnął się wzrokiem po blacie stołu. Czuł, że musi znaleźć lepsze argumenty. Za bardzo poszedł w emocje, za mało – w chłodną kalkulację. To nie działało na prezesa.
Angol podszedł do niego i przysiadł na krześle obok. Spojrzał z troską na podwładnego.
– Widzę, że nie jesteś w najlepszej formie, ani emocjonalnej, ani intelektualnej. Kładę to na karb problemów osobistych. Słyszałem o twojej mamie.
Żaden mięsień nie drgnął na twarzy Mateusza. Tylko oczy zdradzały niepokój i zażenowanie.
– Ogarnij się, chłopie. Odstaw alkohol, przynajmniej w pracy. Jedzie od ciebie na kilometr.
Mateusz spuścił wzrok.
– Znajdź jakąś panią, co ci dom i skarpetki ogarnie – parsknął.
Mateusz zacisnął szczękę i skrzyżował stopy.
– Masz miesiąc na zbudowanie nowej strategii na przyszły rok. I na rewizję tegorocznej. Tniemy wszystkie koszty, które jeszcze są do ucięcia.
– Skąd ten pośpiech? – Mateusz odzyskiwał rezon.
– Przejmują nas. Musimy zaraportować dobry wynik finansowy.
Wyspę asystentek dyrektor komercyjny minął, wyprostowany i napięty jak struna, bez uśmiechu na twarzy. Nawet nie spojrzał w stronę dziewczyn. Odprowadziły go wzrokiem, aż zamknął za sobą drzwi gabinetu.
Ania wstała od biurka, pogładziła dłońmi biodra, opięte ciasną spódnicą, wychyliła szklankę z resztką wody i ruszyła w kierunku drzwi, za którymi zniknął Mateusz. Koleżanki patrzyły na nią w milczeniu, gdy się oddalała.
– Ustaw spotkanie z całym zespołem na dwunastą – wypalił, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
– Jerzego dziś nie ma. Jakieś przedstawienie w przedszkolu.
– Gówno mnie to obchodzi. Ma być.
– Jak poszło? – zagadnęła lekkim tonem.
– Znakomicie! Twój specyfik postawił mnie na nogi. Zrób mi jeszcze raz dobrze, proszę. – Uśmiechnął się zawadiacko.
Ania odpowiedziała grymasem i wyszła z gabinetu.
Mateusz otworzył laptop i odpalił arkusz kalkulacyjny z estymacjami na bieżący i przyszły rok. Przejrzał wynikowe cyfry, pokręcił głową i schował twarz w dłoniach.
– Drink energetyzujący, wersja przedpołudniowa. – Ania postawiła na biurku szklankę z zieloną zawartością.
– Chcesz wlać we mnie nadzieję? Za późno, kochanie. Teraz potrzebuję zwiększyć moc obliczeniową mojej mózgownicy.
Mateusz podejrzliwie powąchał zieloną ciecz, a potem wolno upił łyk. Tym razem nic nie drapało go w gardle. Gęsty, słodko-mdły miąższ miło smarował przełyk. Lubił te witaminowe śniadania w płynie.
– O! To jakieś niedopatrzenie, słonko. Zapomniałaś o wsadzie. – Puścił oko do asystentki, pogroził jej palcem i oddał pustą szklankę.
Wracał mu dobry humor. Gra dopiero się zaczynała.
Ania wyszła bez słowa. Gdy siadła przy swoim biurku na wyspie, inne asystentki zasypały ją pytaniami. Wzruszyła tylko ramionami i zaczęła obdzwaniać ludzi Mateusza.
Jak wszystkie spotkania prowadzone przez dyrektora komercyjnego dla zespołu podległych mu dyrektorów, również i to przypominało w pierwszej części burzę mózgów, a w drugiej – wspólne szukanie rozwiązań i konstruowanie planu.
– Aniu, przypomnij nam, co już mamy na liście następnych kroków? – zwrócił się Mateusz do asystentki.
– Renegocjacje warunków umów z agencjami, Tomek, do trzynastego maja. Ustawienie nowych targetów dla dystrybutorów, Maciek, do piętnastego maja. Nowe, tanie rynki do pozyskania, Rafał, do siedemnastego maja.
– Nie zapomnieliście o czymś? – burknął Jerzy, nadal zły, że ściągnięto go z przedszkolnej imprezy synka.
Wszyscy spojrzeli na niego wyczekująco.
– Mieliśmy ciąć koszty, a nie podkręcać sprzedaż – z wyrzutem przypomniał.
– Uciekamy do przodu. To jedyna sensowna taktyka – wyjaśnił Mateusz.
– Ale nie tego oczekuje prezes! – Jerzy nie dawał za wygraną.
– Prezes chce, aby mu się liczby zgadzały. Nasze w tym głowy, żeby tak się stało. – Mateusz uśmiechnął się i rozejrzał po obecnych.
– Marysiu, przynieś nam kilka butelek wody, nową kawę i coś słodkiego. – Ania wstała i krzyknęła przez uchylone drzwi do koleżanki z wyspy.
– Nie robimy przerwy – oschle zaznaczył Mateusz, gdy zauważył, że towarzystwo najchętniej rozeszłoby się podzwonić, opróżnić pęcherze i sprawdzić najnowsze wiadomości na fejsbuku i twitterze. – Do listy next steps dopisz, Aniu, zadanie dla Jerzego. Pomysły na oszczędności, które nie zaburzą rozwoju RedCo, do piętnastego maja.
Jerzy siedział, naburmuszony, i całym sobą pokazywał, że dystansuje się od tego, co dzieje się na spotkaniu.
Mateusz, zafrasowany, kilka razy przeszedł salkę tam i z powrotem. Jego nastrój udzielił się dyrektorom. Nikt się nie odezwał. Nawet ekrany smartfonów wygasły.
– Dobra. Dodatkowo Jerzy opracuje plan B, na wypadek gdyby plan A, czyli organiczny rozwój i racjonalizacja kosztów, nie wypalił – zdecydował Mateusz.
– Ty wiesz, ile to jest roboty? – żachnął się Jerzy.
– Wiem.
– Nie znam założeń.
– Znasz. Są bardzo ogólne. Maksymalna redukcja kosztów przy minimalnej dbałości o przyszłość firmy.
– To może oznaczać wszystko! Nawet likwidację stanowisk.
– Bingo! Przypominam, że największy koszt osobowy dla firmy generują wasze i moje pensje, bonusy, samochody i dodatkowe benefity.
Jęk dobiegł z głębi sali. W pomieszczeniu zapadła cisza.
– Plan B nieuchronnie pociąga za sobą plan C dla nas wszystkich. Czyli szukanie nowej pracy. Rozsądźcie w swoich sumieniach, co wybieracie, i do roboty – podsumował Mateusz.
Weekend majowy to powinna być wielka radość. Doroczne święto ciężko pracujących lemingów i prekariuszy. W tym roku wystarczyło wziąć jeden dzień urlopu, żeby zaliczyć pięć dni resetu w pięknych okolicznościach przyrody. Pływając, surfując, wspinając się na via ferratach albo szusując po lodowcu na zakończenie sezonu.
Co ją podkusiło, żeby zabrać się do wiosennych porządków akurat teraz i niczego przyjemnego nie zaplanować na długi weekend, z którego wszyscy będą słać fotki na fejsbuka? Całe szczęście, że nigdy nie ogarnęła Instagrama. Tam to dopiero rozkwitnie targowisko próżności.
Jedno jest pewne. Jeśli chce przetrwać te pięć dni w jako takiej kondycji psychicznej, musi założyć pięciodniową blokadę fejsa w ajfonie. Inaczej nie da rady.
Właściwie, to może i dobrze, że nic nie zorganizowała. Byłaby tylko kulą u nogi dla innych. Ledwo się wdrapała z zakupami na drugie piętro. Zadyszka jak u emerytki. Całe ciało zlane potem. Niby nic dziwnego, upały dochodziły już do trzydziestu stopni, choć do lata jeszcze daleko. Ale nigdy wcześniej nie znosiła aż tak źle wysokich temperatur i duchoty.
Sery, jogurty, masło i pierogi wylądowały na półkach przepastnej lodówki. Mieszanki warzywne i polędwiczki z indyka w zamrażarce. Pomidory, ogórki, papryka, cebula, czosnek, imbir, puszki z tuńczykiem i oliwa w wiklinowym koszu. Jabłka, pomarańcze, cytryny i banany na paterach. Jeszcze ciepłe, chrupiące ciabatty z trudem zmieściły się w chlebaku. Dobre zapasy to podstawa. Ważne, żeby zawsze mieć pod ręką wszystko, czego można potrzebować. Zwłaszcza przed sekwencją świąt państwowych. Policzyła butelki wody mineralnej w schowku między przedpokojem a łazienką. Powinny starczyć do końca weekendu.
Kinga wierzchem dłoni starła pot z czoła. Spojrzała w lustro nad umywalką. Szkliła się cała jej twarz. Dziwne. Nigdy tak się nie pociła. Pod pachami i na plecach – tak, ale nie na czole, nosie, policzkach i szyi. Chyba że biegła albo szybko się wspinała. Intensywny wysiłek, wysokie tętno, dług tlenowy, wiadomo. Zawsze wtedy wyglądała, jakby wyszła spod prysznica.
Ale teraz nie robiła niczego ekstremalnego. Chyba że przed pięćdziesiątką wydolność dramatycznie spada i zdobycie drugiego piętra staje się powodem do dumy. Tylko dlaczego tak nagle? Jeszcze miesiąc temu biegała, ćwiczyła, imprezowała. Bez żadnej zadyszki i żadnych sensacji ze strony organizmu.
Kątem oka zobaczyła połączenie przychodzące na ekranie telefonu, leżącego na stole. Znów zapomniała włączyć dźwięk. Albo raczej nie chciała. Dość już miała tych wszystkich bodźców atakujących z każdej strony. Krzyków, trąbienia, szumu toczenia się tramwaju po szynach, hałasu otwieranych drzwi na przystanku tuż pod jej oknami, sygnałów ostrzegawczych nadjeżdżającego i odjeżdżającego metra, syren karetek i wozów policyjnych. Mogłaby tak wyliczać bez końca.
Nienawidziła miasta.
Od zawsze.
Gdy miała jakieś siedem albo osiem lat, zapytała tatę na spacerze, jakiego koloru jest świat. Stali właśnie na skrzyżowaniu i czekali na zielone światło, żeby wejść na przejście dla pieszych. Ojciec uśmiechnął się i odpowiedział: „Świat jest wielobarwny, ma różne kolory, jak tęcza”. Rozejrzała się, zdziwiona. Wokół siebie widziała tylko szarobure bloki, czarne słupy ulicznych lamp, ciemnoszary asfalt, jasnoszary chodnik.
Świat wydawał jej się wtedy dojmująco brudny i bezbarwny. Szary. Dokładnie tak jak dziś.
Uchyliła okno. Poczuła smród spalin samochodów, czekających na zmianę świateł, i papierosów, kopconych przez sąsiadów na balkonie pod jej mieszkaniem. Po wycieczce na targ oczy piekły jeszcze od kurzu i pyłu, podbijanych nad jezdnią i chodnikiem przez mknące pojazdy. Słońce prażyło. Oto wiosna w pełnym rozkwicie w miejskim wydaniu.
Dlaczego nie wyjechała? Zwariuje w tej zakurzonej, dusznej i hałaśliwej Warszawie.
Ach, telefon! Zapomniała. Spojrzała na wyświetlacz. Ewa dzwoniła. Pewnie znów potrzebowała podzielić się swoim zachwytem nad osiągnięciami jedenastoletniego syna we wsadzaniu piłki w bramkę albo ośmioletniej córki w sztuce makijażu. Nie, nie miała na to siły. Zamknęła okna. Zasłoniła żaluzje.
Obudziła się dopiero w środku nocy. To miała być tylko krótka popołudniowa drzemka dla szybkiej regeneracji sił. Ale organizm zdecydował inaczej. Otworzyła okna, żeby wpuścić nocny chłód.
Gorące powietrze buchnęło jej w twarz. Betonowo-asfaltowa patelnia nie zdążyła się jeszcze wychłodzić, na razie nadal oddawała ciepło.
Kinga wróciła do łóżka. Przejechała dłonią po prześcieradle. Było mokre. Poszwa kołdry – też. Wilgoć przedostała się nawet do wypełnienia poduszki i przykrycia. I materaca pod prześcieradłem. Nie, to nie było normalne. Żaden upał tego nie uzasadniał.
Wypiła pół butelki wody. Wsunęła się pod kołdrę. Za gorąco. Zrzuciła z siebie niepotrzebny ciężar. Westchnęła. Przeleży tak pewnie bez snu kilka godzin. Do rana.
Się sypie. Po prostu się sypie. Przyszedł na nią czas.
Tak to już jest, gdy ktoś maniakalnie buduje na czymś swoją tożsamość i kurczowo się jej trzyma. I panicznie boi się ją utracić. Los lubi dawać ludziom takim jak ona prztyczka w nos. Wytrącać ze strefy mozolnie budowanego komfortu.
Czego bała się najbardziej? Słabości. Uzależnienia od innych. Konieczności proszenia o pomoc.
Najprzyjemniej było pomagać innym. Być silnym. Niezależnym. Zdrowym. Takim, co to góry potrafi przenosić. Gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Albo gdy ktoś zawoła: Ratunku!
Miała dwie ksywki. Spinka. I Siłaczka. Ciągle w napięciu. Ciągle w pogotowiu. Żeby nic się nie posypało. Żeby wszyscy byli zadowoleni. Żeby wszystko było zaspokojone, zaopiekowane i perfekcyjnie wykonane. Przewidziane i zgodne z planem. Bez nieproszonych niespodzianek i nieprzyjemnych zaskoczeń.
Aż w końcu organizm powiedział „Dość!”. Zaczęło się od problemów z barkiem rok temu. Miała wtedy epizod pracy redaktorskiej po kilkanaście godzin dziennie przez kilka miesięcy. W stresie i na czas. Od jej uważności i przytomności zależało, czy wielokrotnie zmieniane scenariusze odcinków serialu dla gospodyń domowych dotrą w odpowiedniej wersji do kierownika produkcji, reżysera i reszty ekipy. Najmniejsza zmiana, na przykład imienia jednego z wielu bohaterów, wymagała poprawienia i uspójnienia we wszystkich odcinkach sezonu. Każde ogarnięcie chaosu było tylko chwilowe, bo zmiany rodziły się jak grzyby po deszczu, aż do momentu nagrania scen.
Podpatrywanie produkcji dużego serialu było nawet ciekawe i Kinga pewnie wytrwałaby w komercyjnej telewizji dłużej. Gdyby nie mocno zaburzona, obsesyjnie kompulsywna producentka, która trzymała wszystkich w garści i zmuszała do chodzenia na pasku. Na jej widok nawet szpakowaci faceci z dużym dorobkiem twórczym zaliczali stany lękowe. No i gdyby nie ten bark, który najpierw tylko pobolewał podczas morderczej pracy przy komputerze. Aż w końcu stracił pełną ruchomość.
Dostać kontuzji podczas wklepywania liter i cyfr… Nie na surfie, nie na nartach, nie na skalnej ścianie.
Na krześle przy biurku.
Cóż za chichot losu.
Przewróciła się na drugi bok, bo ramię znowu zaczęło doskwierać. Dawało o sobie znać już nie tylko na skutek dłuższych sesji walenia w klawiaturę. Bolało samo z siebie. Nawet w nocy.
Jutro pójdzie w końcu do tej kliniki ortopedycznej, w której leczy się śmietanka polskich biegaczy, narciarzy i pływaków. Tak, zadba wreszcie o siebie. Skoro pracującym tam ortopedom i rehabilitantom zaufali zawodowi sportowcy, to ona też by mogła. Może jeszcze zdążą ją zbadać przed długim weekendem. Może zalecą jakieś ćwiczenia na weekend. Może…
Ostry dźwięk telefonu wyrwał Kingę ze snu, w który zapadła dopiero po wschodzie słońca.
– Wiem, że dziś masz home office, więc nie pogadamy w biurze. Zamiast pisać elaboraty, powiem ci, o co chodzi, dobra? – Głos szefa przywołał ją do rzeczywistości.
Kinga odsunęła od siebie telefon i poszukała wzrokiem godziny na wyświetlaczu. Siódma trzydzieści! Oszalał? I po jakiego grzyba włączyła dźwięk w telefonie?
– Wiem, że jest wcześnie, ale ty przecież wcześnie wstajesz. No i później mogę nie mieć czasu na rozmowę. Wiesz, rodzina, długi weekend, wiele godzin za kółkiem.
Kinga przymknęła oczy.
– Jak tam twoje obciążenie? Bo potrzebuję pomocy. Nie wyrobię się z tekstem Bobrowskiego. Za dwa tygodnie musi iść do korekty. – Przerwał słowotok, żeby nabrać powietrza. – Dzieciaki nie pozwolą mi pracować na wyjeździe – dodał po chwili.
– Słusznie – pochwaliła Kinga.
– To jak? Dasz radę?
– Jasne. Mnie nikt nie przeszkodzi w pracy – stwierdziła z przekąsem.
– Super! Gotowy tekst ślij od razu do mnie. Nie martw się, że jest wolne. Wieczorami będę sprawdzał mejle. Jak już dzieciaki zasną.
Przypomniała jej się odwieczna zasada. Jeśli nie zorganizujesz sobie czasu wolnego, to inni zrobią to za ciebie. Najechała palcem na symbol czerwonej słuchawki na ekranie. Odłożyła telefon. Rozejrzała się po pokoju. Nadmiar rzeczy wypełzał z szaf i szuflad. Książki nie mieściły się na półkach. Ułożone na podłodze w wysokie stosy, tylko czekały, żeby się rozsypać. Dokumenty, artykuły, rachunki i wszelkiego rodzaju wydruki walały się na parapecie i stoliku. Prosiły o posegregowanie lub wyrzucenie. Sterty zimowych ciuchów zsuwały się z dwóch foteli. Ciepłe buty, ciśnięte w kąt, najmniej zagracały przestrzeń.
Westchnęła i pokręciła głową. Jej bohaterska decyzja o spędzeniu długiego weekendu w Warszawie miała poskutkować uporządkowaniem przestrzeni. A w efekcie – życia. Skończy się jednak jak zwykle. Na robieniu dobrze innym. Żeby to ci inni mieli fajne życie. I świetnie się bawili.
Dlaczego nie odmówiła? Dlaczego nie skłamała, że też wyjeżdża?
Nie może. Nie może nikogo zawieść. Nie może stracić pracy. Musi upewniać wszystkich wokół, że jest cennym zasobem. Żeby w końcu uwierzyli. Żeby ona sama uwierzyła.
Schowała twarz w dłoniach.