“Osobni” to powieść o trudnej drodze do bliskości. Każdy z nas ma swoje obawy i lęki. Każdy z nas stara się je oswoić albo od nich uciec. Katarzyna Franus w debiutanckiej powieści otwiera drzwi naszych tajemnych schowków i wpuszcza do nich snop światła, żebyśmy na niektóre sprawy popatrzyli inaczej niż do tej pory.


Mateusz, dyrektor handlowy międzynarodowej korporacji, wiedzie w Warszawie hulaszcze życie niemłodego już singla i unika bliskich relacji.

Tymek, osierocony chłopiec z górskiej wioski, marzy o starcie w lokalnym półmaratonie, ale organizatorzy się nie zgadzają, bo ma tylko dziesięć lat i brakuje mu opiekuna.

Kinga, biegaczka amatorka, do tej pory sprawna i silna – teraz jednak przerażona zbliżającą się menopauzą – ucieka z miasta, by w beskidzkiej ciszy odzyskać spokój.

Czy przypadkowe spotkanie z dala od miejskiego zgiełku i pośpiechu odmieni życie tej trójki?

“Osobni” wzruszają i dowodzą, że czasami warto się zatrzymać, żeby sprawdzić, czy po drugiej stronie lęku czeka szczęście.

Katarzyna Franus – psycholożka, anglistka, konsultantka scenariuszowa, redaktorka literacka, pasjonatka biegania po górskich graniach i piaszczystych plażach. Żyje w nieustannej podróży pomiędzy górami, morzem i stolicą. W beskidzkiej wiosce, która jest miejscem akcji powieści Osobni, kupiła ziemię i zamierza postawić na niej drewniany dom. Wierzy w życiopisanie – znalazła zaciszny przysiółek w dzikiej części Beskidu Żywieckiego, gdy szukała idealnej scenerii dla spotkania trójki bohaterów swojej debiutanckiej książki.

Katarzyna Franus
Osobni
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 15 czerwca 2022
 
 


Nachy­le­nie było dokład­nie takie, jak trzeba – nie za strome, nie za pła­skie. Mógł wcze­pić się w pochy­łość i bez uśli­zgu maje­sta­tycz­nie kro­czyć w górę. Szybko zdo­by­wać wyso­kość i coraz szer­szy widok. A na szczy­cie, jak król, rozej­rzeć się z dumą po niżej poło­żo­nych wło­ściach. I poczuć się panem prze­stwo­rzy.
Słońce pod­no­siło się znad hory­zontu. Prze­strzeń kusiła, żeby się w nią wzbić i dać się jej ponieść. Ale jesz­cze nie teraz, jesz­cze chwila. Poranne świa­tło przy­jem­nie roz­grze­wało pod­łoże i ciało. Wystar­czyło zatrzy­mać się i zamknąć oczy, aby każdą komórką chło­nąć bło­gość.
Czarny kocur tylko cze­kał, aż gołąb straci czuj­ność. Przy­cza­jony po prze­ciw­nej stro­nie dwu­spa­do­wego dachu, cza­to­wał na wspi­na­ją­cego się ptaka, a dla niego pozo­sta­wał nie­wi­docz­nym. Rzu­cił się na sza­rego kapu­cyna, gdy ten wyło­nił się zza załomu dachu i z gra­cją zmie­rzał ku szczy­towi kale­nicy. W kotło­wa­ni­nie zawi­ro­wały pióra, lecz żaden dźwięk nie naru­szył spo­koju wsta­ją­cego dnia.
Pro­mie­nie wscho­dzą­cego słońca na­dal ocie­plały spa­dzi­ste dachy kamie­nic, skrzyły się na okien­nych szy­bach i śli­zgały po meta­lo­wych balu­stra­dach bal­ko­nów. Z jed­no­kie­run­ko­wych ulic Sta­rego Moko­towa dobie­gały odgłosy budzą­cego się mia­sta.
Białe pióro, wyrwane z pod­brzu­sza gołę­bia, przy­kle­iło się do okna apar­ta­mentu Mate­usza Nowic­kiego. Trwale przy­warło naelek­try­zo­wa­nym puchem do szyby, jak man­dat wło­żony za wycie­raczkę źle zapar­ko­wa­nego samo­chodu.
Zbyt małe, żeby rzu­cić cień na śpią­cych, odle­ciało w kie­runku sąsied­niego bloku, porwane podmu­chem wia­tru. Ostre świa­tło bez­li­to­śnie wydo­by­wało z wnę­trza sypialni ślady wczo­raj­szej balangi: roz­darte pudełka po pizzy, zatłusz­czone papie­rowe tale­rzyki, kie­liszki z reszt­kami czer­wo­nego wina, wala­jące się na par­kie­cie butelki, zmięte ser­wetki, koron­kowe stringi, męskie pognie­cione dżinsy, jeden moka­syn i dwie szpilki.
Skoczny dźwięk wyrwał Mate­usza ze snu. Męż­czy­zna zmru­żył oczy pod napo­rem rażą­cych pro­mieni i po omacku pró­bo­wał wyłą­czyć budzik w tele­fo­nie.
– Mate­usz, do cho­lery, czemu się nie odzy­wasz? – Zasko­czył go piskliwy kobiecy głos.
Musiał pomy­lić sygnał połą­cze­nia przy­cho­dzą­cego z dźwię­kiem budzika i uru­cho­mić tryb gło­śno­mó­wiący. No tak, jakim cudem dałby radę nasta­wić budze­nie po noc­nym pijań­stwie z… Wła­śnie, z kim? Pod­parł się i spoj­rzał na górę skoł­tu­nio­nej pościeli, zza któ­rej spły­wały dłu­gie brą­zowe włosy.
– Co z tobą? Wiesz, która godzina?
– Poranna? – zachry­piał.
– Ja cię kie­dyś zabiję. Obie­cuję!
– Kotku, nie drzyj mordki. Spójrz w lustro. Musisz teraz brzydko wyglą­dać. – Skie­ro­wał twarz w stronę tele­fonu.
– Za godzinę masz spo­tka­nie z pre­ze­sem w kon­fe­ren­cyj­nej. Miało się wła­śnie zacząć, ale uspra­wie­dli­wi­łam cię opieką nad chorą mamą.
– Prze­cież moja mama nie żyje od pięt­na­stu lat…
Kobieta się roz­łą­czyła. Mate­usz opadł na poduszkę i przy­mknął oczy.
– Co to mi się wła­śnie śniło? Gdzie to ja mia­łem pole­cieć? – wymam­ro­tał sen­nie do sie­bie.
Poczuł bole­sne ukłu­cie w tyle czaszki. Agre­sywny dźwięk tele­fonu znowu wwier­cał mu się w świa­do­mość. Otwo­rzył oczy. Się­gnął w kie­runku szafki i ode­brał połą­cze­nie.
– Zostało ci już tylko pięć­dzie­siąt pięć minut. – Sta­now­czo wypo­wia­dane sylaby ryt­micz­nie ude­rzały w błony bęben­kowe męż­czy­zny.
– Przy­go­tu­jesz mi drinka, słonko? – wydu­kał cier­pięt­ni­czo.
Oso­bi­sta sekre­tarka Mate­usza zakoń­czyła połą­cze­nie. Wes­tchnął.
Pod­niósł się i rozej­rzał po wnę­trzu sypialni. Zerwał koł­drę z brą­zo­wo­wło­sej dziew­czyny, leżą­cej obok. Nagie wypięte krą­gło­ści kusiły, aby po nie się­gnąć. Na chwilę zagłu­szyć łomot, dud­niący w skro­niach. Odsu­nąć wizję gry­masu na twa­rzy pre­zesa i koniecz­ność tłu­ma­cze­nia się z ostat­nich wydat­ków. Nachy­lił się nad kobietą. Miał ochotę wto­pić się w mło­dość jej ciała, poczuć gład­kość jej skóry na swo­jej i zasło­nić się przed dzien­nym świa­tłem puklami jej kasz­ta­no­wych wło­sów.
Dziew­czyna bez­wied­nie prze­cią­gnęła się jak kocica i odwró­ciła do Mate­usza. Obfite piersi mia­rowo pod­no­siły się i opa­dały. Jej snu naj­wy­raź­niej nie nawie­dzili ani zgryź­liwi pre­zesi, ani bez­względne sekre­tarki. Uśmie­chała się.
Nagle przy­po­mniał sobie, że to dziś mieli mieć desant w biu­rze. Spo­tka­nie z nowym pre­ze­sem z cen­trali. Czyli nie z marud­nym Roma­nem, tylko z pre­ze­sem pre­ze­sów. Jak mu było? Nie pamię­tał. Na zdję­ciach i fil­mach z kor­po­even­tów wyglą­dał groź­nie. Na takiego, co to w tańcu się nie pier­doli.
Mate­usz sko­czył na równe nogi. Potknął się o wła­sne dżinsy i pra­wie wyrżnął jak długi. W popło­chu kom­ple­to­wał ubiór. W prze­past­nej bie­liź­niarce nie mógł dobrać skar­pe­tek do pary, więc zde­cy­do­wał się na dwie różne, nie­zbyt ze sobą kon­tra­stu­jące. Trza­ski zamy­ka­nych szu­flad i odsu­wa­nych drzwi gar­de­roby obu­dziły dziew­czynę.
– Dzień dobry, misiu. Wcze­śnie dziś zaczy­nasz. – Wypięła pupę uwo­dzi­ciel­sko.
– To nie ja. To świat. Ja go tylko gonię. – Musnął ją ustami w odkryte ramię.
Brą­zo­wo­włosa zarzu­ciła mu ręce na szyję i przy­cią­gnęła do sie­bie. Poczuł jej mięk­kie napie­ra­jące cie­pło i swoją goto­wość. Spoj­rzał na tele­fon, który na­dal leżał na noc­nej szafce. Wes­tchnął i ode­pchnął dziew­czynę.
– Chęt­nie został­bym z tobą, ale…
– Ale?
– Wła­śnie się ubie­rasz i śnia­da­nie jesz dziś u sie­bie. – Klep­nął ją mocno w krą­gły tyłek i wygo­nił z łóżka.
Pisnęła z bólu, zła­pała się za pośla­dek i nadą­sana, zaczęła zbie­rać bie­li­znę z pod­łogi.
– Za pięć minut zamy­kam miesz­ka­nie – rzu­cił z kuchni.
Nalał wodę z kranu do wyso­kiej szklanki i całą zawar­tość wypił dusz­kiem. Despe­racko prze­glą­dał szafki kuchenne w poszu­ki­wa­niu środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Z ulgą tra­fił w końcu na opa­ko­wa­nie apapu. Puste! Ze zło­ścią cisnął roz­dartą tek­turę do kosza na śmieci.
– Nie odwie­ziesz mnie? – Dziew­czyna sta­nęła w progu kuchni, usta wydęła w dziu­bek i wpa­try­wała się w niego sar­nimi oczami.
Minął ją i otwo­rzył drzwi wej­ściowe.
– Następ­nym razem, Basiu. – Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.
– Kasiu – odburk­nęła.
– Co? – zapy­tał roz­tar­gniony.
– Mam na imię Kasia.
– Też ład­nie – odpo­wie­dział i zatrza­snął za nią drzwi.

* * *

Sta­lowo-szklany wie­żo­wiec góro­wał nad oko­licz­nymi budyn­kami. Pre­zes sta­nął tuż przy wiel­kich oknach sali kon­fe­ren­cyj­nej, cią­gną­cych się od pod­łogi do sufitu. Widok z dwu­dzie­stego trze­ciego pię­tra wzbu­dzał nie­po­kój w bar­dziej lękli­wych. Ale nie w nim. On napa­wał się prze­strze­nią. W dzień taki jak ten widocz­ność była dosko­nała, a mia­sto, tęt­niące życiem pod jego sto­pami, dawało mu poczu­cie mocy.
– Co może­cie mi powie­dzieć o Mate­uszu Nowic­kim? – Odwró­cił się i rzu­cił płyn­nie po angiel­sku do sie­dzą­cych przy stole, z tru­dem wyma­wia­jąc imię i nazwi­sko dyrek­tora komer­cyj­nego pol­skiego oddziału spółki.
– Same dobre rze­czy – wydu­kał dyrek­tor per­so­nalny, po czym odchrząk­nął i gło­śno prze­łknął ślinę. Koniecz­ność argu­men­to­wa­nia po angiel­sku zawsze go stre­so­wała.
– Ma dobre wyniki – dodał finan­sowy pew­nie. Pod­czas roz­mów z ludźmi z cen­trali czuł się jak ryba w wodzie. Odży­wały w nim wtedy wspo­mnie­nia ze stu­diów w Sta­nach.
– W jakim sen­sie? Jego P&L1 nie wygląda naj­le­piej – stwier­dził pre­zes i usiadł do stołu.
– Zależy, jak mie­rzony. Ten rok rze­czy­wi­ście zamkniemy stratą, ale… – cią­gnął finan­si­sta.

– Jak strata może być dobrym wyni­kiem? Kpi­cie sobie ze mnie? – Anglik ude­rzył otwartą dło­nią w blat.
– W tym roku sku­pia­li­śmy się na inwe­sty­cjach dłu­go­fa­lo­wych, z któ­rych zwrot odczu­jemy za dwa, trzy lata. – Dyrek­tor finan­sowy pró­bo­wał ostu­dzić emo­cje męż­czy­zny.
– Jeśli tak długo będzie­cie cze­kać na zyski, to skoń­czy­cie jak wasz szef. – Pre­zes zawie­sił głos. – Widzi­cie go gdzieś tutaj?
Per­so­nalny i finan­sowy spoj­rzeli na sie­bie skon­ster­no­wani.
– Poże­gna­li­śmy się dziś rano – oznaj­mił.
W sali zale­gła cisza.
Dwu­skrzy­dłowe drzwi otwarły się z hukiem i do prze­stron­nego pomiesz­cze­nia weszła asy­stentka zarządu, pcha­jąc wózek z kawą, her­batą i butel­kami wody.
– Podwójne espresso bez mleka, tak jak pan lubi. – Nachy­liła się z uśmie­chem nad pre­ze­sem i posta­wiła przed nim małą asce­tyczną fili­żankę.
Finan­so­wemu podała latte w wyso­kiej gra­we­ro­wa­nej szklance, a per­so­nal­nemu – zie­loną kwit­nącą her­batę w pęka­tym szkla­nym kubku. Obaj, sku­leni, wbili wzrok w swoje napoje. Pre­zes zało­żył dło­nie na karku, odchy­lił się na opar­ciu krze­sła i przy­glą­dał się im spod ścią­gnię­tych brwi. Postawny i wypro­sto­wany, lustro­wał innych z góry, nawet gdy sie­dział. Odpro­wa­dził asy­stentkę wzro­kiem do drzwi.
– Dla­czego mam utrzy­mać Nowic­kiego na sta­no­wi­sku?
– Bo, bo… Bo jest bar­dzo oddany swo­jej pracy – wybą­kał per­so­nalny. – Nie ma rodziny, każdą chwilę poświęca fir­mie i swoim ludziom.
– Dobrze współ­pra­cuje, jest źró­dłem twór­czych roz­wią­zań pod­czas spo­tkań zarządu i, co naj­waż­niej­sze… – wyli­czał finan­sowy.
– Tak? – pod­chwy­cił pre­zes.
– To świetny stra­teg biz­ne­sowy i mózg mar­ke­tin­go­wych ope­ra­cji.

* * *

Mate­usz zapa­rzył resztki kawy, które zna­lazł w skrom­nych zapa­sach kuchen­nych. Pustą lodówkę zaj­mo­wało tylko mleko w kar­to­nie. Otwo­rzył je, ura­do­wany, i wlał do kawy. Upił łyk i natych­miast wypluł kwa­śny płyn do zlewu. Spoj­rzał na datę przy­dat­no­ści do spo­ży­cia. Mleko prze­ter­mi­no­wało się mie­siąc temu.
Pół litra kra­nówy i gorzki posmak zepsu­tego mleka uru­cho­miły jelita Mate­usza. Pobiegł do łazienki. Miał wra­że­nie, że prze­ta­cza się przez niego rewo­lu­cja tre­ści żołąd­ko­wych, flory bak­te­ryj­nej albo kiep­sko prze­tra­wio­nego wina. Po wszyst­kim poczuł się jak boha­ter żało­snego mema, który sie­dzi na sede­sie ze spusz­czo­nymi spodniami i wyciąga rękę po rolkę papieru toa­le­to­wego, która wła­śnie się skoń­czyła.
Kil­ka­na­ście minut póź­niej Mate­usz wybiegł do samo­chodu, zapar­ko­wa­nego w uliczce pod moko­tow­ską kamie­nicą. Nie­chluj­nie wią­zał kra­wat pod szyją i ner­wowo szu­kał klu­czy­ków w kie­sze­niach płasz­cza. Zostało mu dzie­sięć minut na prze­bi­cie się do cen­trum. Żeby zdą­żyć, musiałby wzbić się w powie­trze i prze­fru­nąć ponad zakor­ko­wa­nymi arte­riami sto­licy. Gra toczyła się już nie o to, czy będzie na czas, ale o to, jak bar­dzo się spóźni.
Uje­chał sto metrów jed­no­kie­run­kową uliczką. Już miał prze­ciąć pasy dla pie­szych, gdy zauwa­żył, że na drugą stronę wąskiej ulicy pró­buje przejść star­sza pani z bal­ko­ni­kiem. Zaha­mo­wał z piskiem opon i zachę­cił sta­ruszkę zapra­sza­ją­cym gestem dłoni. Kobieta ruszyła i trzę­sąc się, z tru­dem utrzy­my­wała tor jazdy swo­jej czte­ro­ko­ło­wej pod­pórki. Mate­usz spoj­rzał na zegar tablicy roz­dziel­czej. Wes­tchnął i z rezy­gna­cją oparł czoło na kie­row­nicy.
Z tyłu dobiegł do jego uszu iry­tu­jący ryk klak­sonu. Odwró­cił się. Za jego autem utwo­rzył się korek. Dołą­czyły kolejne klak­sony, w gło­wie zadud­niła mu kawal­kada dźwię­ków. Wystra­szona bab­cia utknęła na środku przej­ścia dla pie­szych i bała się zro­bić krok dalej. Mate­usz wysiadł, rzu­cił wście­kłe spoj­rze­nie znie­cier­pli­wio­nym kie­row­com, pod­szedł do sta­ruszki, deli­kat­nie ujął ją za ramię i prze­pro­wa­dził na drugą stronę ulicy.
Wró­cił do samo­chodu i osten­ta­cyj­nie długo popra­wiał kra­wat, zło­wrogo patrząc na trą­bią­cych kie­row­ców. Nie prze­sta­wali walić w kie­row­nice i wygra­żać mu znad opusz­czo­nych szyb.
War­tow­nik roz­po­znał spor­tową linię bia­łego tere­no­wego volvo i otwo­rzył wjazd na par­king, zanim Mate­usz zdą­żył się­gnąć po pilota. W podzię­ko­wa­niu dyrek­tor komer­cyjny ski­nął głową. Zapar­ko­wał, pobiegł do budynku i rzu­cił się w obro­towe drzwi.
Wpadł do swo­jego biura, zaha­czył płasz­czem o wie­szak, który ude­rzył w szybę, dzie­lącą gabi­net z otwartą prze­strze­nią. Kilka zanie­po­ko­jo­nych par oczu spoj­rzało w stronę pokoju Mate­usza, a on – jakby nic się nie stało – wycią­gnął z teczki lap­top i dwa wydruki pre­zen­ta­cji, nad którą ostat­nio pra­co­wał. To pew­nie o niej pre­zes chciał roz­ma­wiać.
Drzwi otwo­rzyły się i do gabi­netu weszła Ania, jego oso­bi­sta sekre­tarka, ze sro­gim wyra­zem twa­rzy.
– Zamó­wiony drink reani­ma­cyjny – wyce­dziła przez zęby i posta­wiła na biurku szklankę z żółtą zawar­to­ścią. – Cze­kają na cie­bie w kon­fe­ren­cyj­nej na dwu­dzie­stym trze­cim.
Mate­usz udał, że nie dostrzega jej iry­ta­cji. Szybko wyżło­pał żółty płyn. Zapie­kło go w gar­dle. Do oczu napły­nęły łzy. Prze­łyk prze­pa­lony od cią­głego chla­nia, pomy­ślał. Zwy­kły napój, a drażni jak alko­hol. Gorąc roz­lał się po całym ciele. Stres ewi­dent­nie z niego scho­dził. Jesz­cze chwila i będzie gotowy na star­cie z pre­ze­sem.
– Dzięki, kocha­nie. Czuję się jak nowy. – Cmok­nął ustami w powie­trzu, wyszedł na kory­tarz i skie­ro­wał się w stronę wind.
Miał wra­że­nie, jakby coś wtło­czyło w niego nową ener­gię. Obec­ność Ani? Per­spek­tywa potyczki z nowym sze­fem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widział? Uśmiech­nął się do asy­sten­tek, oku­pu­ją­cych wyspę przed gabi­ne­tami człon­ków zarządu.
Gdy znik­nął za drzwiami windy, dziew­czyny ści­snęły się i ści­szyły głosy. Na widok Ani roz­stą­piły się i zro­biły jej miej­sce.
– Wysła­łaś go na pożar­cie? – rzu­ciła jedna z nich.
– Z wil­czym bile­tem – odparła Ania.
– To zna­czy? – dopy­tała inna.
– Nie uła­twi­łam mu zada­nia. – Ania uśmiech­nęła się do dziew­czyn szel­mow­sko.
– Wyglą­dał, jakby ener­gia go roz­pie­rała. Do wind biegł w tanecz­nych pod­sko­kach – szcze­bio­tały asy­stentki, jedna przez drugą.
– Kalo­rii zawar­tych w dwóch set­kach alko­holu nie zabije nawet sok wyci­śnięty z kilku cytryn i poma­rań­czy. – Ania puściła oko i sia­dła do swo­jego biurka. – Ani brak świa­do­mo­ści, co się pije.
Dziew­czyny spoj­rzały po sobie ze zgrozą.
Czter­dzie­sto­sied­mio­letni dyrek­tor komer­cyjny był głów­nym obiek­tem dam­skich plo­tek na wszyst­kich dzie­się­ciu pię­trach biu­rowca, które zaj­mo­wała spółka RedCo. Nie tylko za sprawą swo­jej urody, choć wzro­stu, musku­la­tury, gęstych wło­sów i chło­pięco uwo­dzą­cego spoj­rze­nia nie­je­den mógł mu zazdro­ścić. Cho­dziło o coś innego. Obok Mate­usza Nowic­kiego nie można było przejść obo­jęt­nie. A to inte­li­gent­nie zażar­to­wał, a to skom­ple­men­to­wał tak, jak tylko on potra­fił. Nic, co ładne i kuszące, nie umy­kało jego uwa­dze. Nowicki to syba­ryta, który potra­fił zachwy­cać się róż­nymi aspek­tami kobie­cego piękna, ale żaden z nich nie zatrzy­my­wał go na dłu­żej. Wieczny Pio­truś Pan, albo raczej enfant ter­ri­ble biz­ne­so­wych salo­nów, zra­nił nie­jedno serce z biu­rowca RedCo. A naj­bar­dziej to nale­żące do Ani.
Zanim Mate­usz wszedł do kon­fe­ren­cyj­nej, finan­sowy i per­so­nalny zdą­żyli już z niej wyjść. Minęli go przy win­dach. Per­so­nalny kwa­śno się uśmiech­nął, finan­sowy bez słowa pokle­pał Mate­usza po ple­cach.
– Pano­wie, co to za mar­sowe miny? – krzyk­nął do nich, gdy drzwi windy zasu­wały się za nimi.
– Czu­łeś? – zapy­tał per­so­nalny, gdy winda ruszyła w dół.
– A bo to pierw­szy raz? – zaśmiał się ner­wowo finan­sowy.
– Że też on się nie boi. Wła­ści­wie to powi­nie­nem…
– Zaaresz­to­wać go?
– Jest w pracy. Gdy­bym pod­su­nął mu alko­mat…
– Wylu­zuj. Teraz musimy trzy­mać się razem.
– Będzie na mnie. Że nie upil­no­wa­łem. Prawo pracy i BHP…
– Ty, bo zaraz sraczki dosta­niesz. Ucz się od Mate­usza. Ma jaja chło­pak.
– Zaraz mu je Vito Cor­le­one zmiaż­dży, ode­tnie i do gar­dła wsa­dzi. – Per­so­nalny wes­tchnął, a finan­sowy prze­wró­cił oczami.
Mate­usz pew­nym kro­kiem wszedł do sali, wymie­nił mocny uścisk dłoni z pre­ze­sem, zmie­rzył się z nim wzro­kiem. Byli podob­nego wzro­stu.
Usiadł, otwarł lap­top, dwa booklety z pre­zen­ta­cją poło­żył obok. Spoj­rzał wycze­ku­jąco na Anglika.
– O tym nie będziemy roz­ma­wiać – zare­ago­wał pre­zes na widok okła­dek pre­zen­ta­cji.
Mate­usz uniósł brwi ze zdzi­wie­nia.
– To nic nie­warty doku­ment.
Mate­usz spo­chmur­niał.
– Czas pro­spe­rity i szyb­kiego wzro­stu już się skoń­czył. Teraz zaci­skamy pasa. Nie wyczu­łeś tego.
– Może z per­spek­tywy Lon­dynu tak to wygląda, gdy patrzy się na całą firmę. Jed­nak pol­ski oddział świet­nie sobie radzi, a pol­ska gospo­darka jest w roz­kwi­cie – płynną angielsz­czy­zną zri­po­sto­wał Mate­usz.
Pre­zes spoj­rzał w okno, tak jakby szu­kał w widoku za nim inspi­ra­cji.
– Myśla­łem, że czasy „myśl glo­bal­nie, dzia­łaj lokal­nie” już się skoń­czyły. Teraz myślimy lokal­nie i dzia­łamy lokal­nie – kon­ty­nu­ował Mate­usz.
– Nie jeste­ście samotną wyspą. To, co się dzieje poza wami, nie pozo­staje bez wpływu na was.
– A co się dzieje? – pod­chwy­cił zaczep­nie dyrek­tor komer­cyjny.
– Tego dowiesz się wkrótce.
Mate­usz wpa­try­wał się w twarz męż­czy­zny, ale nie zna­lazł na niej żad­nej wska­zówki. Pre­zes wstał, splótł dło­nie za ple­cami, prze­szedł wzdłuż szkla­nej ściany, za którą wid­niała War­szawa, ską­pana w słońcu. Odwró­cił się do Mate­usza.
– Nie dziwi cię mój nagły przy­jazd?
Mate­usz nie zare­ago­wał. Uznał, że cisza będzie naj­lep­szą demon­stra­cją jego siły. I spo­koju.
– Musimy razem posprzą­tać ten bała­gan. I albo będziesz ze mną, albo się poże­gnamy.
Mate­usz czuł przy­śpie­szone bicie serca. Wziął kilka głę­bo­kich wde­chów tak, żeby pre­zes tego nie zauwa­żył.
– Co na to reszta woj­ska? – pró­bo­wał dow­ci­pem roz­ła­do­wać gęst­nie­jącą atmos­ferę.
– Wasz dowódca opu­ścił sze­regi. – Anglik zawie­sił głos, żeby spraw­dzić, czy infor­ma­cja robi wra­że­nie na Mate­uszu.
Ten ani drgnął.
– A tych dwóch, co wła­śnie wyszli? – dopy­tał po chwili.
– Daj spo­kój. – Pre­zes mach­nął ręką z lek­ce­wa­że­niem. – Zro­bią wszystko, co im każę. Chcą tylko prze­trwać.
Mate­usz czuł, że robi mu się gorąco. To nie mógł być efekt wczo­raj­szego wina. Już dawno zdą­żył je prze­tra­wić. A może nie? Może jego sta­rze­jący się orga­nizm nie meta­bo­li­zuje już tak szybko alko­holu? Tak, natura była nie­ubła­gana, coraz gorzej zno­sił mocne trunki. Dla­tego trzy­mał się z daleka od wódki i łyska­cza.
Pre­zes zaszedł go od tyłu i nachy­lił się nad nim.
– Ocze­kuję dużego cię­cia kosz­tów. Czyli nowej stra­te­gii. Miej­sce tej jest w śmie­ciach. – Wziął oba wydruki pre­zen­ta­cji, pod­szedł w róg sali, sta­nął obok kosza, pod­niósł wypro­sto­waną rękę wysoko nad nim i z uśmie­chem upu­ścił booklety.
– Naj­więk­szą pozy­cją kosz­tową są inwe­sty­cje w nowe rynki z dużym poten­cja­łem. Odpusz­czamy je? – son­do­wał Mate­usz i uda­wał obo­jęt­ność na wszystko, co mówił i robił jego prze­ło­żony.
– Dobrze kom­bi­nu­jesz.
– Drugą naj­więk­szą są ludzie – dodał.
– Jesz­cze lepiej kom­bi­nu­jesz. – Pre­zes ucie­szył się i kla­snął dłońmi.
– Ludzi nie odpusz­czę – odparł Mate­usz i wbił wzrok w twarz Anglika.
– Nie musisz. Zrobi to per­so­nalny.
– Budo­wa­łem ten zespół latami. To naj­lepsi ludzie na rynku. Jeśli ich stra­cimy, to…
– To co? Przyjdą nowi na czas kolej­nego wzro­stu.
– Nie zga­dzam się.
– Powtó­rzę jesz­cze raz. Nie musisz. Nikt nie jest nie­za­stą­piony. Nawet ty.
– Nie cho­dzi o mnie. Cho­dzi o nich. To żywi ludzie, a nie zasób.
– Oj! Roman­tyk z cie­bie, widzę. Jak się ma mięk­kie serce, to trzeba mieć twardą dupę. Mam nadzieję, że jesteś tego świa­domy?
Mate­usz prze­śli­zgnął się wzro­kiem po bla­cie stołu. Czuł, że musi zna­leźć lep­sze argu­menty. Za bar­dzo poszedł w emo­cje, za mało – w chłodną kal­ku­la­cję. To nie dzia­łało na pre­zesa.
Angol pod­szedł do niego i przy­siadł na krze­śle obok. Spoj­rzał z tro­ską na pod­wład­nego.
– Widzę, że nie jesteś w naj­lep­szej for­mie, ani emo­cjo­nal­nej, ani inte­lek­tu­al­nej. Kładę to na karb pro­ble­mów oso­bi­stych. Sły­sza­łem o two­jej mamie.
Żaden mię­sień nie drgnął na twa­rzy Mate­usza. Tylko oczy zdra­dzały nie­po­kój i zaże­no­wa­nie.
– Ogar­nij się, chło­pie. Odstaw alko­hol, przy­naj­mniej w pracy. Jedzie od cie­bie na kilo­metr.
Mate­usz spu­ścił wzrok.
– Znajdź jakąś panią, co ci dom i skar­petki ogar­nie – par­sk­nął.
Mate­usz zaci­snął szczękę i skrzy­żo­wał stopy.
– Masz mie­siąc na zbu­do­wa­nie nowej stra­te­gii na przy­szły rok. I na rewi­zję tego­rocz­nej. Tniemy wszyst­kie koszty, które jesz­cze są do ucię­cia.
– Skąd ten pośpiech? – Mate­usz odzy­ski­wał rezon.
– Przej­mują nas. Musimy zara­por­to­wać dobry wynik finan­sowy.
Wyspę asy­sten­tek dyrek­tor komer­cyjny minął, wypro­sto­wany i napięty jak struna, bez uśmie­chu na twa­rzy. Nawet nie spoj­rzał w stronę dziew­czyn. Odpro­wa­dziły go wzro­kiem, aż zamknął za sobą drzwi gabi­netu.
Ania wstała od biurka, pogła­dziła dłońmi bio­dra, opięte cia­sną spód­nicą, wychy­liła szklankę z resztką wody i ruszyła w kie­runku drzwi, za któ­rymi znik­nął Mate­usz. Kole­żanki patrzyły na nią w mil­cze­niu, gdy się odda­lała.
– Ustaw spo­tka­nie z całym zespo­łem na dwu­na­stą – wypa­lił, zanim zdą­żyła cokol­wiek powie­dzieć.
– Jerzego dziś nie ma. Jakieś przed­sta­wie­nie w przed­szkolu.
– Gówno mnie to obcho­dzi. Ma być.
– Jak poszło? – zagad­nęła lek­kim tonem.
– Zna­ko­mi­cie! Twój spe­cy­fik posta­wił mnie na nogi. Zrób mi jesz­cze raz dobrze, pro­szę. – Uśmiech­nął się zawa­diacko.
Ania odpo­wie­działa gry­ma­sem i wyszła z gabi­netu.
Mate­usz otwo­rzył lap­top i odpa­lił arkusz kal­ku­la­cyjny z esty­ma­cjami na bie­żący i przy­szły rok. Przej­rzał wyni­kowe cyfry, pokrę­cił głową i scho­wał twarz w dło­niach.
– Drink ener­ge­ty­zu­jący, wer­sja przed­po­łu­dniowa. – Ania posta­wiła na biurku szklankę z zie­loną zawar­to­ścią.
– Chcesz wlać we mnie nadzieję? Za późno, kocha­nie. Teraz potrze­buję zwięk­szyć moc obli­cze­niową mojej mózgow­nicy.
Mate­usz podejrz­li­wie pową­chał zie­loną ciecz, a potem wolno upił łyk. Tym razem nic nie dra­pało go w gar­dle. Gęsty, słodko-mdły miąższ miło sma­ro­wał prze­łyk. Lubił te wita­mi­nowe śnia­da­nia w pły­nie.
– O! To jakieś nie­do­pa­trze­nie, słonko. Zapo­mnia­łaś o wsa­dzie. – Puścił oko do asy­stentki, pogro­ził jej pal­cem i oddał pustą szklankę.
Wra­cał mu dobry humor. Gra dopiero się zaczy­nała.
Ania wyszła bez słowa. Gdy sia­dła przy swoim biurku na wyspie, inne asy­stentki zasy­pały ją pyta­niami. Wzru­szyła tylko ramio­nami i zaczęła obdzwa­niać ludzi Mate­usza.
Jak wszyst­kie spo­tka­nia pro­wa­dzone przez dyrek­tora komer­cyj­nego dla zespołu pod­le­głych mu dyrek­to­rów, rów­nież i to przy­po­mi­nało w pierw­szej czę­ści burzę mózgów, a w dru­giej – wspólne szu­ka­nie roz­wią­zań i kon­stru­owa­nie planu.
– Aniu, przy­po­mnij nam, co już mamy na liście następ­nych kro­ków? – zwró­cił się Mate­usz do asy­stentki.
– Rene­go­cja­cje warun­ków umów z agen­cjami, Tomek, do trzy­na­stego maja. Usta­wie­nie nowych tar­ge­tów dla dys­try­bu­to­rów, Maciek, do pięt­na­stego maja. Nowe, tanie rynki do pozy­ska­nia, Rafał, do sie­dem­na­stego maja.
– Nie zapo­mnie­li­ście o czymś? – burk­nął Jerzy, na­dal zły, że ścią­gnięto go z przed­szkol­nej imprezy synka.
Wszy­scy spoj­rzeli na niego wycze­ku­jąco.
– Mie­li­śmy ciąć koszty, a nie pod­krę­cać sprze­daż – z wyrzu­tem przy­po­mniał.
– Ucie­kamy do przodu. To jedyna sen­sowna tak­tyka – wyja­śnił Mate­usz.
– Ale nie tego ocze­kuje pre­zes! – Jerzy nie dawał za wygraną.
– Pre­zes chce, aby mu się liczby zga­dzały. Nasze w tym głowy, żeby tak się stało. – Mate­usz uśmiech­nął się i rozej­rzał po obec­nych.
– Mary­siu, przy­nieś nam kilka bute­lek wody, nową kawę i coś słod­kiego. – Ania wstała i krzyk­nęła przez uchy­lone drzwi do kole­żanki z wyspy.
– Nie robimy prze­rwy – oschle zazna­czył Mate­usz, gdy zauwa­żył, że towa­rzy­stwo naj­chęt­niej roze­szłoby się podzwo­nić, opróż­nić pęche­rze i spraw­dzić naj­now­sze wia­do­mo­ści na fejs­buku i twit­te­rze. – Do listy next steps dopisz, Aniu, zada­nie dla Jerzego. Pomy­sły na oszczęd­no­ści, które nie zabu­rzą roz­woju RedCo, do pięt­na­stego maja.
Jerzy sie­dział, nabur­mu­szony, i całym sobą poka­zy­wał, że dystan­suje się od tego, co dzieje się na spo­tka­niu.
Mate­usz, zafra­so­wany, kilka razy prze­szedł salkę tam i z powro­tem. Jego nastrój udzie­lił się dyrek­to­rom. Nikt się nie ode­zwał. Nawet ekrany smart­fo­nów wyga­sły.
– Dobra. Dodat­kowo Jerzy opra­cuje plan B, na wypa­dek gdyby plan A, czyli orga­niczny roz­wój i racjo­na­li­za­cja kosz­tów, nie wypa­lił – zde­cy­do­wał Mate­usz.
– Ty wiesz, ile to jest roboty? – żach­nął się Jerzy.
– Wiem.
– Nie znam zało­żeń.
– Znasz. Są bar­dzo ogólne. Mak­sy­malna reduk­cja kosz­tów przy mini­mal­nej dba­ło­ści o przy­szłość firmy.
– To może ozna­czać wszystko! Nawet likwi­da­cję sta­no­wisk.
– Bingo! Przy­po­mi­nam, że naj­więk­szy koszt oso­bowy dla firmy gene­rują wasze i moje pen­sje, bonusy, samo­chody i dodat­kowe bene­fity.
Jęk dobiegł z głębi sali. W pomiesz­cze­niu zapa­dła cisza.
– Plan B nie­uchron­nie pociąga za sobą plan C dla nas wszyst­kich. Czyli szu­ka­nie nowej pracy. Roz­sądź­cie w swo­ich sumie­niach, co wybie­ra­cie, i do roboty – pod­su­mo­wał Mate­usz.

* * *

Week­end majowy to powinna być wielka radość. Doroczne święto ciężko pra­cu­ją­cych lemin­gów i pre­ka­riu­szy. W tym roku wystar­czyło wziąć jeden dzień urlopu, żeby zali­czyć pięć dni resetu w pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­rody. Pły­wa­jąc, sur­fu­jąc, wspi­na­jąc się na via fer­ra­tach albo szu­su­jąc po lodowcu na zakoń­cze­nie sezonu.
Co ją pod­ku­siło, żeby zabrać się do wio­sen­nych porząd­ków aku­rat teraz i niczego przy­jem­nego nie zapla­no­wać na długi week­end, z któ­rego wszy­scy będą słać fotki na fejs­buka? Całe szczę­ście, że ni­gdy nie ogar­nęła Insta­grama. Tam to dopiero roz­kwit­nie tar­go­wi­sko próż­no­ści.
Jedno jest pewne. Jeśli chce prze­trwać te pięć dni w jako takiej kon­dy­cji psy­chicz­nej, musi zało­żyć pię­cio­dniową blo­kadę fejsa w ajfo­nie. Ina­czej nie da rady.
Wła­ści­wie, to może i dobrze, że nic nie zor­ga­ni­zo­wała. Byłaby tylko kulą u nogi dla innych. Ledwo się wdra­pała z zaku­pami na dru­gie pię­tro. Zadyszka jak u eme­rytki. Całe ciało zlane potem. Niby nic dziw­nego, upały docho­dziły już do trzy­dzie­stu stopni, choć do lata jesz­cze daleko. Ale ni­gdy wcze­śniej nie zno­siła aż tak źle wyso­kich tem­pe­ra­tur i duchoty.
Sery, jogurty, masło i pie­rogi wylą­do­wały na pół­kach prze­past­nej lodówki. Mie­szanki warzywne i polę­dwiczki z indyka w zamra­żarce. Pomi­dory, ogórki, papryka, cebula, czo­snek, imbir, puszki z tuń­czy­kiem i oliwa w wikli­no­wym koszu. Jabłka, poma­rań­cze, cytryny i banany na pate­rach. Jesz­cze cie­płe, chru­piące cia­batty z tru­dem zmie­ściły się w chle­baku. Dobre zapasy to pod­stawa. Ważne, żeby zawsze mieć pod ręką wszystko, czego można potrze­bo­wać. Zwłasz­cza przed sekwen­cją świąt pań­stwo­wych. Poli­czyła butelki wody mine­ral­nej w schowku mię­dzy przed­po­ko­jem a łazienką. Powinny star­czyć do końca week­endu.
Kinga wierz­chem dłoni starła pot z czoła. Spoj­rzała w lustro nad umy­walką. Szkliła się cała jej twarz. Dziwne. Ni­gdy tak się nie pociła. Pod pachami i na ple­cach – tak, ale nie na czole, nosie, policz­kach i szyi. Chyba że bie­gła albo szybko się wspi­nała. Inten­sywny wysi­łek, wyso­kie tętno, dług tle­nowy, wia­domo. Zawsze wtedy wyglą­dała, jakby wyszła spod prysz­nica.
Ale teraz nie robiła niczego eks­tre­mal­nego. Chyba że przed pięć­dzie­siątką wydol­ność dra­ma­tycz­nie spada i zdo­by­cie dru­giego pię­tra staje się powo­dem do dumy. Tylko dla­czego tak nagle? Jesz­cze mie­siąc temu bie­gała, ćwi­czyła, impre­zo­wała. Bez żad­nej zadyszki i żad­nych sen­sa­cji ze strony orga­ni­zmu.
Kątem oka zoba­czyła połą­cze­nie przy­cho­dzące na ekra­nie tele­fonu, leżą­cego na stole. Znów zapo­mniała włą­czyć dźwięk. Albo raczej nie chciała. Dość już miała tych wszyst­kich bodź­ców ata­ku­ją­cych z każ­dej strony. Krzy­ków, trą­bie­nia, szumu tocze­nia się tram­waju po szy­nach, hałasu otwie­ra­nych drzwi na przy­stanku tuż pod jej oknami, sygna­łów ostrze­gaw­czych nad­jeż­dża­ją­cego i odjeż­dża­ją­cego metra, syren kare­tek i wozów poli­cyj­nych. Mogłaby tak wyli­czać bez końca.
Nie­na­wi­dziła mia­sta.
Od zawsze.
Gdy miała jakieś sie­dem albo osiem lat, zapy­tała tatę na spa­ce­rze, jakiego koloru jest świat. Stali wła­śnie na skrzy­żo­wa­niu i cze­kali na zie­lone świa­tło, żeby wejść na przej­ście dla pie­szych. Ojciec uśmiech­nął się i odpo­wie­dział: „Świat jest wie­lo­barwny, ma różne kolory, jak tęcza”. Rozej­rzała się, zdzi­wiona. Wokół sie­bie widziała tylko sza­ro­bure bloki, czarne słupy ulicz­nych lamp, ciem­no­szary asfalt, jasno­szary chod­nik.
Świat wyda­wał jej się wtedy doj­mu­jąco brudny i bez­barwny. Szary. Dokład­nie tak jak dziś.
Uchy­liła okno. Poczuła smród spa­lin samo­cho­dów, cze­ka­ją­cych na zmianę świa­teł, i papie­ro­sów, kop­co­nych przez sąsia­dów na bal­ko­nie pod jej miesz­ka­niem. Po wycieczce na targ oczy pie­kły jesz­cze od kurzu i pyłu, pod­bi­ja­nych nad jezd­nią i chod­ni­kiem przez mknące pojazdy. Słońce pra­żyło. Oto wio­sna w peł­nym roz­kwi­cie w miej­skim wyda­niu.
Dla­czego nie wyje­chała? Zwa­riuje w tej zaku­rzo­nej, dusz­nej i hała­śli­wej War­sza­wie.
Ach, tele­fon! Zapo­mniała. Spoj­rzała na wyświe­tlacz. Ewa dzwo­niła. Pew­nie znów potrze­bo­wała podzie­lić się swoim zachwy­tem nad osią­gnię­ciami jede­na­sto­let­niego syna we wsa­dza­niu piłki w bramkę albo ośmio­let­niej córki w sztuce maki­jażu. Nie, nie miała na to siły. Zamknęła okna. Zasło­niła żalu­zje.
Obu­dziła się dopiero w środku nocy. To miała być tylko krótka popo­łu­dniowa drzemka dla szyb­kiej rege­ne­ra­cji sił. Ale orga­nizm zde­cy­do­wał ina­czej. Otwo­rzyła okna, żeby wpu­ścić nocny chłód.
Gorące powie­trze buch­nęło jej w twarz. Beto­nowo-asfal­towa patel­nia nie zdą­żyła się jesz­cze wychło­dzić, na razie na­dal odda­wała cie­pło.
Kinga wró­ciła do łóżka. Prze­je­chała dło­nią po prze­ście­ra­dle. Było mokre. Poszwa koł­dry – też. Wil­goć prze­do­stała się nawet do wypeł­nie­nia poduszki i przy­kry­cia. I mate­raca pod prze­ście­ra­dłem. Nie, to nie było nor­malne. Żaden upał tego nie uza­sad­niał.
Wypiła pół butelki wody. Wsu­nęła się pod koł­drę. Za gorąco. Zrzu­ciła z sie­bie nie­po­trzebny cię­żar. Wes­tchnęła. Prze­leży tak pew­nie bez snu kilka godzin. Do rana.
Się sypie. Po pro­stu się sypie. Przy­szedł na nią czas.
Tak to już jest, gdy ktoś mania­kal­nie buduje na czymś swoją toż­sa­mość i kur­czowo się jej trzyma. I panicz­nie boi się ją utra­cić. Los lubi dawać ludziom takim jak ona prztyczka w nos. Wytrą­cać ze strefy mozol­nie budo­wa­nego kom­fortu.
Czego bała się naj­bar­dziej? Sła­bo­ści. Uza­leż­nie­nia od innych. Koniecz­no­ści pro­sze­nia o pomoc.
Naj­przy­jem­niej było poma­gać innym. Być sil­nym. Nie­za­leż­nym. Zdro­wym. Takim, co to góry potrafi prze­no­sić. Gdy tylko zaj­dzie taka potrzeba. Albo gdy ktoś zawoła: Ratunku!
Miała dwie ksywki. Spinka. I Siłaczka. Cią­gle w napię­ciu. Cią­gle w pogo­to­wiu. Żeby nic się nie posy­pało. Żeby wszy­scy byli zado­wo­leni. Żeby wszystko było zaspo­ko­jone, zaopie­ko­wane i per­fek­cyj­nie wyko­nane. Prze­wi­dziane i zgodne z pla­nem. Bez nie­pro­szo­nych nie­spo­dzia­nek i nie­przy­jem­nych zasko­czeń.
Aż w końcu orga­nizm powie­dział „Dość!”. Zaczęło się od pro­ble­mów z bar­kiem rok temu. Miała wtedy epi­zod pracy redak­tor­skiej po kil­ka­na­ście godzin dzien­nie przez kilka mie­sięcy. W stre­sie i na czas. Od jej uważ­no­ści i przy­tom­no­ści zale­żało, czy wie­lo­krot­nie zmie­niane sce­na­riu­sze odcin­ków serialu dla gospo­dyń domo­wych dotrą w odpo­wied­niej wer­sji do kie­row­nika pro­duk­cji, reży­sera i reszty ekipy. Naj­mniej­sza zmiana, na przy­kład imie­nia jed­nego z wielu boha­te­rów, wyma­gała popra­wie­nia i uspój­nie­nia we wszyst­kich odcin­kach sezonu. Każde ogar­nię­cie cha­osu było tylko chwi­lowe, bo zmiany rodziły się jak grzyby po desz­czu, aż do momentu nagra­nia scen.
Pod­pa­try­wa­nie pro­duk­cji dużego serialu było nawet cie­kawe i Kinga pew­nie wytrwa­łaby w komer­cyj­nej tele­wi­zji dłu­żej. Gdyby nie mocno zabu­rzona, obse­syj­nie kom­pul­sywna pro­du­centka, która trzy­mała wszyst­kich w gar­ści i zmu­szała do cho­dze­nia na pasku. Na jej widok nawet szpa­ko­waci faceci z dużym dorob­kiem twór­czym zali­czali stany lękowe. No i gdyby nie ten bark, który naj­pierw tylko pobo­le­wał pod­czas mor­der­czej pracy przy kom­pu­te­rze. Aż w końcu stra­cił pełną rucho­mość.
Dostać kon­tu­zji pod­czas wkle­py­wa­nia liter i cyfr… Nie na sur­fie, nie na nar­tach, nie na skal­nej ścia­nie.
Na krze­śle przy biurku.
Cóż za chi­chot losu.
Prze­wró­ciła się na drugi bok, bo ramię znowu zaczęło doskwie­rać. Dawało o sobie znać już nie tylko na sku­tek dłuż­szych sesji wale­nia w kla­wia­turę. Bolało samo z sie­bie. Nawet w nocy.
Jutro pój­dzie w końcu do tej kli­niki orto­pe­dycz­nej, w któ­rej leczy się śmie­tanka pol­skich bie­ga­czy, nar­cia­rzy i pły­wa­ków. Tak, zadba wresz­cie o sie­bie. Skoro pra­cu­ją­cym tam orto­pe­dom i reha­bi­li­tan­tom zaufali zawo­dowi spor­towcy, to ona też by mogła. Może jesz­cze zdążą ją zba­dać przed dłu­gim week­en­dem. Może zalecą jakieś ćwi­cze­nia na week­end. Może…
Ostry dźwięk tele­fonu wyrwał Kingę ze snu, w który zapa­dła dopiero po wscho­dzie słońca.
– Wiem, że dziś masz home office, więc nie poga­damy w biu­rze. Zamiast pisać ela­bo­raty, powiem ci, o co cho­dzi, dobra? – Głos szefa przy­wo­łał ją do rze­czy­wi­sto­ści.
Kinga odsu­nęła od sie­bie tele­fon i poszu­kała wzro­kiem godziny na wyświe­tla­czu. Siódma trzy­dzie­ści! Osza­lał? I po jakiego grzyba włą­czyła dźwięk w tele­fonie?
– Wiem, że jest wcze­śnie, ale ty prze­cież wcze­śnie wsta­jesz. No i póź­niej mogę nie mieć czasu na roz­mowę. Wiesz, rodzina, długi week­end, wiele godzin za kół­kiem.
Kinga przy­mknęła oczy.
– Jak tam twoje obcią­że­nie? Bo potrze­buję pomocy. Nie wyro­bię się z tek­stem Bobrow­skiego. Za dwa tygo­dnie musi iść do korekty. – Prze­rwał sło­wo­tok, żeby nabrać powie­trza. – Dzie­ciaki nie pozwolą mi pra­co­wać na wyjeź­dzie – dodał po chwili.
– Słusz­nie – pochwa­liła Kinga.
– To jak? Dasz radę?
– Jasne. Mnie nikt nie prze­szko­dzi w pracy – stwier­dziła z prze­ką­sem.
– Super! Gotowy tekst ślij od razu do mnie. Nie martw się, że jest wolne. Wie­czo­rami będę spraw­dzał mejle. Jak już dzie­ciaki zasną.
Przy­po­mniała jej się odwieczna zasada. Jeśli nie zor­ga­ni­zu­jesz sobie czasu wol­nego, to inni zro­bią to za cie­bie. Naje­chała pal­cem na sym­bol czer­wo­nej słu­chawki na ekra­nie. Odło­żyła tele­fon. Rozej­rzała się po pokoju. Nad­miar rze­czy wypeł­zał z szaf i szu­flad. Książki nie mie­ściły się na pół­kach. Uło­żone na pod­ło­dze w wyso­kie stosy, tylko cze­kały, żeby się roz­sy­pać. Doku­menty, arty­kuły, rachunki i wszel­kiego rodzaju wydruki walały się na para­pe­cie i sto­liku. Pro­siły o pose­gre­go­wa­nie lub wyrzu­ce­nie. Sterty zimo­wych ciu­chów zsu­wały się z dwóch foteli. Cie­płe buty, ciśnięte w kąt, naj­mniej zagra­cały prze­strzeń.
Wes­tchnęła i pokrę­ciła głową. Jej boha­ter­ska decy­zja o spę­dze­niu dłu­giego week­endu w War­sza­wie miała poskut­ko­wać upo­rząd­ko­wa­niem prze­strzeni. A w efek­cie – życia. Skoń­czy się jed­nak jak zwy­kle. Na robie­niu dobrze innym. Żeby to ci inni mieli fajne życie. I świet­nie się bawili.
Dla­czego nie odmó­wiła? Dla­czego nie skła­mała, że też wyjeż­dża?
Nie może. Nie może nikogo zawieść. Nie może stra­cić pracy. Musi upew­niać wszyst­kich wokół, że jest cen­nym zaso­bem. Żeby w końcu uwie­rzyli. Żeby ona sama uwie­rzyła.
Scho­wała twarz w dło­niach.

 
Wesprzyj nas