Co łączy śmierć studenta w Moskwie z wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce? Znakomita powieść sensacyjno-szpiegowska Zdzisława A. Raczyńskiego.


Koniec lat 70. XX wieku. Grupa polskich studentów w Moskwie pilnie uczy się kultury i zwyczajów ZSRR, zawiera bliskie znajomości z ludźmi z elit władzy, wtapia się w sowiecki pejzaż. Opiekuje się nimi oficer polskiej ambasady.

Młodzi ludzie dopiero po czasie zrozumieją, że zostali uwikłani w intrygę, w której ceną stało się ich życie, a studencką beztroskę, miłość i przyjaźń muszą poświęcić dla kraju, który jest tylko pionkiem w grze wielkich mocarstw. Świat stoi w obliczu konfliktu zbrojnego, a w Polsce zostaje wprowadzony stan wojenny. Śmierć wyrywa z grupy studentów swoje pierwsze ofiary…

Warszawa czterdzieści lat później. Prokurator IPN Aleksander Wojtkowski wyjaśnia okoliczności śmierci studenta Tomka Wiśniewskiego w moskiewskim metrze w 1981 roku. Zbierając materiały do śledztwa, odsłania nieznane kulisy historii PRL i roli, jaką odegrały w niej służby specjalne.

Zdzisław A. Raczyński opisuje to wszystko z precyzją historyka i swadą pisarza. Proponuje spojrzenie na nieodległą przeszłość z różnych perspektyw: chłodnych kalkulacji władz USA i szalonych pomysłów sowieckich marszałków o podboju Europy.

“Janczarzy Kremla” są początkiem cyklu Poświęceni.

Zdzisław A. Raczyński
Janczarzy Kremla
cykl: Poświęceni tom 1
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 7 września 2022
 
 


Droga Czy­tel­niczko, Drogi Czy­tel­niku!

Pisa­łem tę powieść, mając przed oczami twa­rze kon­kret­nych ludzi, któ­rych dane mi było spo­tkać w życiu, a któ­rzy, nie­kiedy wbrew swo­jej woli, zostali uwi­kłani w wyda­rze­nia o prze­ło­mo­wym zna­cze­niu dla losów naszego kraju. Pod ręką mia­łem sko­ro­szyty wypeł­nione doku­men­tami, do nie­dawna ści­śle taj­nymi, z któ­rymi zetkną­łem się w swo­jej karie­rze zawo­do­wej. Część z tych doku­men­tów sam zresztą zdo­by­łem i ujaw­ni­łem.
Jed­nakże pod­kre­ślam: Jan­cza­rzy Kremla są powie­ścią, a nie opra­co­wa­niem histo­rycz­nym.
Zatem to, że boha­te­ro­wie mojej powie­ści mieli pier­wo­wzory w rze­czy­wi­sto­ści (nie­któ­rzy z nich wystę­pują pod praw­dzi­wymi nazwi­skami), a przy­wo­ły­wane i cyto­wane doku­menty ist­nieją, nie ozna­cza, że powieść aspi­ruje do wyzna­cza­nia prawdy histo­rycz­nej. Nie ozna­cza jed­nak też, że jest tej prawdy zaprze­cze­niem.
Lista ludzi, któ­rym jestem winien wdzięcz­ność – za udo­stęp­nie­nie infor­ma­cji, za ich sko­ry­go­wa­nie, za roz­mowę o wyda­rze­niach tam­tych lat i za zachętę do ich opi­sa­nia – jest tak długa, że zanie­cham tra­dy­cyj­nych podzię­ko­wań. Zwłasz­cza że nie­które z tych osób zaży­czyły sobie zacho­wa­nia inco­gnito. Doty­czy to w szcze­gól­no­ści grona moich zaufa­nych przy­ja­ciół, któ­rzy z łatwo­ścią odnajdą sie­bie na kar­tach powie­ści, lecz – mam nadzieję – pozo­staną nie­roz­po­zna­walni.
Zdzi­sław Alek­san­der Raczyń­ski

Zda­nie: „Wszyst­kie odczy­ta­nia są odczy­ta­niami błęd­nymi” nie ozna­cza po pro­stu odrzu­ce­nia poję­cia prawdy. Prawda w postaci szcząt­ko­wej zostaje zacho­wana w poję­ciu błędu. Nie ozna­cza to jed­nak, że ist­nieje gdzieś tam, na zawsze nie­osią­galne, to jedno praw­dziwe odczy­ta­nie, do któ­rego będą przy­kła­dane wszyst­kie inne i nie wytrzy­mają tej próby.

Bar­bara John­son, The Bar­bara John­son Reader,
roz­dział: „Nothing Fails Like Suc­cess”

ROZ­DZIAŁ PRZED­OSTATNI

– 1 –

Wyglą­dali jak bra­cia. Lub nowo powo­łani rekruci. Jesz­cze w cywil­nych ubra­niach, ale już krótko ostrzy­żeni, ze sku­pie­niem na twa­rzach, nie­pewni tego, co przy­nie­sie jutro. Trzej mło­dzi męż­czyźni, wła­ści­wie chłopcy, sie­dzieli w mil­cze­niu na pla­sti­ko­wych krze­słach usta­wio­nych rzę­dem pod ścianą hali przy­lo­tów war­szaw­skiego lot­ni­ska. Spo­śród kil­ku­dzie­się­ciu osób, nie­cier­pli­wie kłę­bią­cych się w ocze­ki­wa­niu na lądo­wa­nie samo­lotu, wyróż­niały ich posą­gowe znie­ru­cho­mie­nie oraz dłu­gie zimowe płasz­cze, pod­czas gdy więk­szość obec­nych nosiła jesz­cze lek­kie kurtki lub nawet modne let­nie pro­chowce, cho­ciaż chłodny i słotny paź­dzier­nik przy­szedł w tym roku wcze­śnie, zapo­wia­da­jąc bli­ską zimę. Nie­kiedy na Okę­ciu można było natknąć się na grupki orto­dok­syj­nych mło­dych Żydów, w podob­nych dłu­gich, ciem­nych płasz­czach, któ­rzy po odwie­dze­niu ziemi przod­ków wra­cali do Izra­ela ze stę­ża­łymi obli­czami. Trzej męż­czyźni nie nosili ani pej­sów, ani czar­nych kape­lu­szy. Także ich opie­kun w niczym nie przy­po­mi­nał rabina czy nauczy­ciela w szkole reli­gij­nej, a bar­dziej sza­rego urzęd­nika niż­szej rangi, jed­nego z tych, któ­rzy mają tę dziwną wła­ści­wość nija­ko­ści, że minutę po spo­tka­niu na ulicy nie jeste­śmy w sta­nie opi­sać ich wyglądu. Puste krze­sło mię­dzy mło­dymi a wycho­wawcą zazna­czało dzie­lącą ich róż­nicę wieku.
– Pasa­że­rów, ocze­ku­ją­cych na przy­lot samo­lotu pol­skich linii lot­ni­czych LOT z Moskwy, infor­mu­jemy, że samo­lot przy­bę­dzie z opóź­nie­niem około dzie­się­ciu minut. Opóź­nie­nie może ulec zmia­nie. – Gło­śniki zachry­piały męskim gło­sem, w któ­rym nie było tonu ubo­le­wa­nia czy prze­pro­sin, a tylko bru­talne posta­wie­nie odbior­ców wobec faktu.
Tłu­mek ocze­ku­ją­cych zaszu­miał, zafa­lo­wał.
– Chodźmy na taras wido­kowy – zapro­po­no­wał sie­dzący w środku chło­pak, po czym pod­niósł się, nie cze­ka­jąc na czy­ją­kol­wiek odpo­wiedź.
– Późno już, wej­ście na pewno zamknięte. Zresztą, na zewnątrz deszcz, ciemno. Nie­wiele widać – zaopo­no­wał wycho­wawca.
Dwaj pozo­stali mło­dzi męż­czyźni bez słowa wstali z miejsc, dając do zro­zu­mie­nia opie­ku­nowi, że nie zamie­rzają przy­słu­chi­wać się jego opi­nii, lecz ocze­kują, aby do nich dołą­czył. Zarzu­ciw­szy na ramiona torby podróżne, ruszyli w stronę wyj­ścia, prze­cho­dząc za ple­cami ludzi, któ­rzy z nie­cier­pli­wo­ścią wpa­try­wali się w szybę, oddzie­la­jącą pocze­kal­nię od punk­tów kon­troli. Opie­kun, nie­chęt­nie, ule­ga­jąc bez­słow­nemu szan­ta­żowi, pod­niósł się i poszedł śla­dem chłop­ców. Ich stopy zna­czyły wgłę­bie­nia w błot­ni­stej brei pokry­wa­ją­cej posadzkę.
W ostrym świe­tle przy­su­fi­to­wych jarze­nió­wek syl­wetki żoł­nie­rzy ochrony pogra­ni­cza w zie­lo­nych mun­du­rach i cel­ni­ków, noszą­cych szare uni­formy, ryso­wały się niczym mane­kiny w witry­nie sklepu z akce­so­riami mili­tar­nymi. Oży­wione komendą gło­śni­ków, zapo­wia­da­ją­cych lądo­wa­nie samo­lotu, mario­netki zaplą­sały, roz­sy­pały się po hali, zaj­mu­jąc przy­pi­sane im miej­sca przy sta­no­wi­skach kon­troli.
Straż­nik czu­wa­jący przy drzwiach pro­wa­dzą­cych na taras wido­kowy pokrę­cił prze­cząco głową, odma­wia­jąc przej­ścia. Mło­dzieńcy obej­rzeli się za sie­bie, przy­wo­łu­jąc wzro­kiem opie­kuna. Ten pró­bo­wał coś tłu­ma­czyć cer­be­rowi, wresz­cie, z opo­rami, wycią­gnął z kie­szeni legi­ty­ma­cję w czar­nych okład­kach.
– Trzeba tak było od razu – zabur­czał obra­żony mun­du­rowy i odry­glo­wał drzwi.
Podmu­chy wia­tru sma­gały prze­ni­kli­wie zaci­na­ją­cym desz­czem. Chłopcy wtu­lili głowy w pod­nie­sione koł­nie­rze płasz­czów.
– Przy­da­łaby się futrzana uszanka – mruk­nął jeden z nich.
– Aha – przy­tak­nął drugi.
Przy­lgnęli do meta­lo­wej barierki, wypa­tru­jąc samo­lotu.
Naj­pierw na czar­nym nie­bie poja­wił się świe­cący punkt, bez­gło­śnie spły­wa­jący nad lot­ni­sko niczym spa­da­jąca gwiazda. Póź­niej, wraz z nara­sta­ją­cym hukiem prze­bi­ja­ją­cym się przez szum wia­tru, kula świa­tła uro­sła, zawi­sła nad pasem star­to­wym obra­mio­nym ście­giem lamp, zanim roz­pa­dła się na białe reflek­tory lądo­wa­nia, bły­ska­jące stro­bo­skopy, zie­lone i czer­wone ognie pozy­cyjne. Z mokrej ciemni wychy­nął poły­sku­jący dra­pież­nie dziób samo­lotu Tu-134. Koła dotknęły powierzchni lot­ni­ska. Zie­mia zapro­te­sto­wała piskiem prze­ciwko ude­rze­niu czter­dzie­stu ton alu­mi­nium, ode­pchnęła maszynę na uła­mek sekundy, ale już po chwili oba wózki tyl­nego pod­wo­zia, a następ­nie przed­nie pod­par­cie wcze­piły się pew­nie w beto­nową powierzch­nię i samo­lot poto­czył się z ogromną pręd­ko­ścią, budząc obawy, że nie zdąży wyha­mo­wać przed koń­cem pasa star­to­wego. Zawyły odwró­co­nym cią­giem dwa potężne sil­niki, samo­lot wytra­cał pręd­kość, aż wresz­cie się zatrzy­mał. Natych­miast pod­je­chał samo­chód mar­shal­lera, zapra­sza­jąc miga­ją­cym poma­rań­czo­wym napi­sem „fol­low me”, aby pilot podą­żał trasą wyzna­czaną przez auto eskorty. Tu-134 pod­to­czył się w pobliże budynku dworca lot­ni­czego i znie­ru­cho­miał. Wyglą­dał teraz jak lśniący w desz­czu gigan­tyczny motyl przy­szpi­lony świa­tłami reflek­to­rów.
Nim jesz­cze samo­lot się zatrzy­mał, w jego stronę ruszył samo­chód straży gra­nicz­nej. Żoł­nie­rze w pele­ry­nach schro­nili się pod skrzy­dłem w ocze­ki­wa­niu na pasa­że­rów. Ruchomy trap peł­zał nie­spiesz­nie wzdłuż linii rysu­ją­cych drogi ruchu na lot­ni­sku. Z dru­giej strony pod­jeż­dżał meleks z przy­czepą na bagaże. Za nim podą­żał auto­kar. Ruchome schody przy­ssały się do kadłuba samo­lotu, drzwi prze­su­nęły na bok, wyj­rzała głowa ste­war­desy i po chwili poja­wili się pierwsi pasa­że­ro­wie. Kuląc się przed wil­go­cią i chło­dem, w pośpie­chu zbie­gali po tra­pie i zni­kali we wnę­trzu auto­busu.
Jako ostatni wyszli z samo­lotu dwaj męż­czyźni: mło­dzie­niec w dłu­gim płasz­czu i towa­rzy­szący mu star­szy, kor­pu­lentny, w kara­ku­ło­wej papa­sze, jaką noszą wyżsi rangą ofi­ce­ro­wie sowieccy. Po zej­ściu z trapu nie szu­kali schro­nie­nia w auto­ka­rze, lecz pode­szli do żoł­nie­rzy ochrony pogra­ni­cza. Dowo­dzący wopi­stami pod­ofi­cer wydo­był spod pele­ryny krót­ko­fa­lówkę, którą zbli­żył do ust. Naj­wi­docz­niej kon­sul­to­wał coś z prze­ło­żo­nymi, gdyż po roz­mo­wie ski­nął akcep­tu­jąco głową i wska­zał obu męż­czy­znom miej­sce w zaci­szu pod­wo­zia.
Mała grupka, zło­żona z trzech żoł­nie­rzy i dwóch pasa­że­rów, stała pod wątłą wiatą skrzy­dła samo­lotu, cho­ciaż auto­bus z podróż­nymi i wyła­do­wany wali­zami wózek trans­por­towy już odje­chały. Luk baga­żowy pozo­sta­wał otwarty, zie­jąc czarną dziurą niczym paskudna wyrwa w boku wie­lo­ryba.
Przy luku zatrzy­mała się fur­go­netka. Wysko­czyli z niej trzej męż­czyźni, dwaj z nich wspięli się do luku baga­żo­wego. Po chwili z ciem­nego otworu wysu­nęła się podłużna skrzy­nia, pobły­sku­jąca zło­co­nymi oku­ciami. Szczu­pły chło­piec, który jako ostatni opu­ścił pokład i wraz z żoł­nie­rzami przy­glą­dał się roz­ła­dun­kowi, pod­biegł do baga­żo­wych, przy­trzy­mał od dołu trumnę. Wspól­nymi siłami, we czworo, prze­nie­śli ładu­nek do nysy.
– Tomek powró­cił – powie­dział jeden z trzech mło­dych męż­czyzn przy­glą­da­ją­cych się z wyso­ko­ści tarasu lądo­wa­niu samo­lotu.

– 2 –

Nie wia­domo, jak długo trwa­łyby pro­ce­dury, zwią­zane z odprawą celną trumny, zwłasz­cza że szef zmiany, która dopiero objęła dyżur, nie wyda­wał się skłonny do ich przy­spie­sze­nia – może ocze­ki­wał na mate­rialny wyraz wdzięcz­no­ści – gdyby nie obec­ność kon­sula, który oso­bi­ście przy­le­ciał z Moskwy, eskor­tu­jąc zwłoki, a teraz napie­rał potęż­nym brzu­chem na biurko cel­nika, potrzą­sa­jąc pli­kiem doku­men­tów trzy­ma­nych w ręku.
– Ma pan tu wszystko! Czego pan jesz­cze chce?! – Kon­sul sapał z obu­rze­nia.
Cel­nik pod­niósł głowę, ogar­nął wzro­kiem pozo­sta­łych człon­ków eskorty. Wkro­czyli do jego pomiesz­cze­nia z bez­ce­re­mo­nialną pew­no­ścią ludzi nawy­kłych do wymu­sza­nia posłu­szeń­stwa. Czte­rej mło­dzi męż­czyźni i ich opie­kun czy dowódca stali w mil­cze­niu, przy­glą­da­jąc się uważ­nie sce­nie roz­mowy dwóch urzęd­ni­ków. Znie­ru­cho­miałe syl­wetki nie­pro­szo­nych gości wypeł­niały nie­mal całą prze­strzeń gabi­netu. Krótko ostrzy­żeni, w jed­na­ko­wych dłu­gich płasz­czach. Było coś nie­po­ko­ją­cego, groź­nego nawet, w ich bla­dych ze zmę­cze­nia twa­rzach i cięż­kich spoj­rze­niach. Szef zmiany spoj­rzał na zaświad­cze­nie o zgo­dzie na spro­wa­dze­nie zwłok do kraju, na datę uro­dzin denata. Tomasz Wiśniew­ski, lat dwa­dzie­ścia trzy. Doku­ment pod­pi­sał kon­sul PRL w Moskwie. Cel­nik pod­niósł wzrok na czwórkę mło­dych męż­czyzn wyglą­da­ją­cych na woj­skowy patrol prze­brany w cywilne ubra­nia lub ludzi ze służb spe­cjal­nych, któ­rzy wyko­nują pierw­sze zada­nie. Poki­wał domyśl­nie głową.
– Pano­wie, nie zro­zu­mie­li­śmy się. Nie ma żad­nych prze­szkód. Może­cie zabrać trumnę. – Funk­cjo­na­riusz przy­sta­wił pie­częć na doku­men­cie.
– Mogę zadzwo­nić? – zapy­tał miękko opie­kun grupy.
Cel­nik uprzej­mie wska­zał ręką na apa­rat tele­fo­niczny. Teraz już tylko chciał, aby nocni goście jak naj­szyb­ciej opu­ścili jego biuro i teren lot­ni­ska.
– Panie wój­cie, niech pan prze­każe Wiśniew­skim, że będziemy wcze­snym ran­kiem. Przed świ­tem jesz­cze – powie­dział do słu­chawki czło­wiek o rysach twa­rzy tak banal­nie powsze­dnich, że aż trud­nych do opi­sa­nia. – Nie trzeba prze­su­wać godziny. Będziemy na czas.
Kolejny pro­blem wynik­nął z kie­rowcą zakładu pogrze­bo­wego BONGO, który zde­cy­do­wa­nie odmó­wił pro­wa­dze­nia samo­chodu nocą. Cwa­nia­ko­waty wygląd szo­fera nie har­mo­ni­zo­wał z marką Biura Opieki nad Gro­bami Obco­kra­jow­ców, bo tak brzmiała ofi­cjalna nazwa firmy zaj­mu­ją­cej się trans­por­tem zwłok zza gra­nicy.
– Panie, to czte­ry­sta kilo­me­trów! W taką pogodę?! Za nic w świe­cie! Poje­dziemy jutro z rana! – oświad­czył kate­go­rycz­nie.
– Poje­dziemy dzi­siaj! Do szó­stej, siód­mej rano doje­dziemy – zaopo­no­wał spo­koj­nie jeden z czwórki mło­dzień­ców. Miał wyra­zi­ście cio­saną twarz i twarde spoj­rze­nie.
– Nie ma mowy! Panie, skąd dosta­niemy po dro­dze ben­zynę? Ruskie przy­krę­cili kurek. W całym kraju bra­kuje paliwa. Sta­niemy gdzieś w dro­dze, i co? – upie­rał się kie­rowca.
Chło­piec wycią­gnął z port­fela trzy bank­noty z wize­run­kiem Koper­nika, każdy o nomi­nale tysiąca zło­tych.
– Masz pan tu trzy tysiaki. Pła­cimy też za paliwo. Nie chcesz pan pro­wa­dzić, możesz pan sie­dzieć. Ja pojadę. – Głos mło­dego męż­czy­zny odpo­wia­dał jego spoj­rze­niu.
Nuty, które się w nim poja­wiły, skło­niły jego kolegę do inter­wen­cji.
– Soł­tys, nie sza­lej. – Uspo­ka­ja­jąco dotknął ręki nego­cja­tora.
– No dobrze, pojadę. – Szo­fer ustą­pił, zgar­nia­jąc pie­nią­dze do kie­szeni.
– Pano­wie, to ja się poże­gnam – przy­po­mniał o sobie kon­sul.
– Dzię­ku­jemy panu. Pora­dzimy już sobie. – Opie­kun grupy podał rękę pęka­temu kon­su­lowi.
Nim ruszyli, jeden z chłop­ców starł tro­skli­wie kro­ple wil­goci z wieka trumny, wyjął z torby biało-czer­woną flagę i przy­krył nią maho­niową skrzy­nię. Kąciki ust opie­kuna grupy wygięły się, jakby chciały coś powie­dzieć. Czte­rej chłopcy patrzyli na niego wyzy­wa­jąco, z wyrzu­tem.
Jechali dwoma samo­cho­dami. Młody męż­czy­zna, nazwany przez kolegę Soł­ty­sem, usiadł w szo­ferce nyski obok kie­rowcy. Pozo­stali zajęli miej­sca w polo­ne­zie, pro­wa­dzo­nym przez opie­kuna grupy. Samo­chody, naj­pierw auto oso­bowe, a za nim fur­go­netka, minęły ostat­nie świa­tła War­szawy i roz­to­piły się w desz­czo­wej ciemni paź­dzier­ni­ko­wej nocy.
Przed Koni­nem, dokąd doje­chali o trze­ciej nad ranem, zna­leźli czynną sta­cję ben­zy­nową. Zaspany pra­cow­nik nie­chęt­nie wypeł­znął z małej budki, ozdo­bio­nej poma­rań­czową wielką literą N, i poczła­pał w kie­runku jed­nego z dwóch dys­try­bu­to­rów.
– Jest tylko droż­sza, żółta, po osiem­na­ście za litr – uprze­dził.
– Lej pan do pełna – zarzą­dził kie­rowca fur­go­netki, wyraź­nie usa­tys­fak­cjo­no­wany, że to nie on nie będzie musiał pła­cić, i ziew­nął, prze­raź­li­wie sze­roko otwie­ra­jąc usta.
– A wiesz pan, jeź­dzi­łem latem do Zachod­nich Nie­miec, po jed­nego deli­kwenta. Tam, na sta­cjach, można nawet coś zjeść, i to gorą­cego, napić się kawy. Wyobra­żasz pan sobie?! A tutaj kiszki mar­sza grają, a ty cierp, czło­wieku.
– Doje­dziemy na miej­sce, to pan się wyśpi, odpocz­nie. – Współ­pa­sa­żer doda­wał otu­chy kie­rowcy. – Zmie­nić pana?
– Nie. Dojadę jakoś. Daleko jesz­cze?
– Jakieś dwie­ście kilo­me­trów. Tak wynika z mapy.
Opie­kun grupy chęt­nie nato­miast oddał kie­row­nicę jed­nemu z chłop­ców. Fur­go­netka podą­żała w ciemno za samo­cho­dem oso­bo­wym, nato­miast pro­wa­dzący polo­neza nie­ustan­nie musiał wpa­try­wać się w drogę, bacząc, aby nie zje­chać na pobo­cze lub nie wpaść w dziurę w asfal­cie.
– Niech pan się postara nie roz­trza­skać auta, bo będziemy wra­cali pie­szo do War­szawy – zażar­to­wał opie­kun, zaj­mu­jąc miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu. Oczy pie­kły go ze zmę­cze­nia. Nie mógł pomóc wycho­wan­kowi nawet jako pilot.
Prze­jeż­dża­jąc przez puste, pogrą­żone w desz­czu i sen­nym bez­ru­chu mia­sto, patrzył, jak skąpe oświe­tle­nie poje­dyn­czych lamp ulicz­nych wydo­bywa z pół­mroku pro­file sie­dzą­cych obok chłop­ców, a póź­niej znowu odsuwa je w cień niczym posta­cie w japoń­skim teatrze cieni. Mło­dzi męż­czyźni mil­czeli od samej War­szawy, z rzadka tylko prze­rzu­ca­jąc się krót­kimi, urwa­nymi zda­niami lub poje­dyn­czymi sło­wami. Czuł, jak z każ­dym kilo­me­trem drogi, którą prze­mie­rzała wie­ziona za nimi trumna, mię­dzy nim a mło­dymi wyra­sta mur. Zro­zu­miał to już w Moskwie, kiedy Dar­gin i Łuczywo, dwaj kole­dzy Wiśniew­skiego, weszli do jego gabi­netu i zażą­dali, tak – zażą­dali – to było wła­ściwe słowo), aby on, jako pierw­szy sekre­tarz amba­sady, pod­jął decy­zję o udo­stęp­nie­niu wie­czo­rem sali w amba­sa­dzie, gdyż chcą poże­gnać się z Toma­szem i pro­szą, aby nikogo z urzęd­ni­ków przy tym nie było. „Pan może przyjść”, dodali. Poro­zu­miał się wów­czas z kon­su­lem, że ten opie­czę­tuje trumnę ze zwło­kami nie w kost­nicy, lecz w urzę­dzie kon­su­lar­nym.
Popo­łu­dniem, krótko przed zmierz­chem, bo paź­dzier­ni­kowy zmierzch zapada w Moskwie wcze­śnie, kara­wan agen­cji pogrze­bo­wej „Rytuał” dostar­czył zwłoki z trumną na dzie­dzi­niec amba­sady. Kie­rowca dzi­wił się, że skrzyni nie zala­ko­wano, jak zazwy­czaj, we wnę­trzu samo­chodu. Grupa mło­dych męż­czyzn wnio­sła ją na ramio­nach do środka budynku. Kon­sul zala­ko­wał trumnę, ostem­plo­wał doku­menty i natych­miast wyru­szył z nimi na lot­ni­sko, aby naj­pierw zała­twić sprawy papier­kowe, a póź­niej oso­bi­ście dopil­no­wać odprawy ładunku do Pol­ski.
Trumnę usta­wiono wprost na mar­mu­ro­wej posadzce, przed salą kinową. Nikt nie domy­ślił się, aby przy­nieść krze­sła, które mogłyby posłu­żyć za kata­falk. Żałobną modli­twę, mni­mo­si­non, pro­wa­dził po grecku młody, bro­daty czło­wiek, ubrany w czarny swe­ter, na który narzu­cił epi­tra­che­lion – sze­roką, zło­coną stułę. Jeden z kole­gów zmar­łego wyja­śnił, że nie mogli zna­leźć księ­dza kato­lic­kiego, więc popro­sili o posługę duchow­nego kościoła grec­kiego. Sekre­tarz do spraw nauki wie­dział, że Wiśniew­ski miał wielu zna­jo­mych w grec­kim ziom­ko­stwie w ZSRR. Gre­czynką z pocho­dze­nia była też jego przy­ja­ciółka. Wci­śnięta w krze­sło czar­no­włosa dziew­czyna, dwiema rękami obej­mo­wała głowę, pochy­loną pra­wie na kolana. Jej cia­łem wstrzą­sał bez­gło­śny szloch. Sto­jący obok chło­pak nie­śmiało, z obawą, doty­kał jej ramie­nia i coś szep­tał do ucha. Na posadzce, przy krze­śle leżał bukiet bia­łych róż, porzu­cony i zbędny niczym nie­sto­sowny rekwi­zyt.
Wszy­scy pozo­stali, mniej wię­cej trzy­dzie­ścioro chłop­ców i dziew­cząt, sta­nęli w kręgu wokół trumny. Dyplo­mata znał ich wszyst­kich. O każ­dym z nich wie­dział być może nawet wię­cej niż oni sami mogli o sobie powie­dzieć. Znał ich imiona, nazwi­ska, rodziny, przy­zwy­cza­je­nia, histo­rię życia. Tylko ich przy­szłość pozo­sta­wała nie­znana, a teraz, patrząc na zwłoki jed­nego z nich, na skrę­coną w bólu dziew­czynę w kącie holu, uświa­da­miał sobie, jak nie­prze­my­ślaną awan­turą był cały pro­jekt.
Górne lampy w holu wyga­szono, aby nie przy­cią­gać uwagi rosyj­skich mili­cjan­tów, dyżu­ru­ją­cych przed gma­chem amba­sady ani innych postron­nych. Jedy­nie wątła smuga świa­tła z kory­ta­rza, pro­wa­dzą­cego w stronę biblio­teki i jadalni, roz­pra­szała ciem­ność. Na mar­mu­ro­wym bla­cie, który pod­czas tłum­niej­szych przy­jęć w amba­sa­dzie słu­żył za ladę baru, gdzie na gości cze­kały bate­rie kie­lisz­ków, ktoś posta­wił wielką grom­nicę. W jej nikłym bla­sku, drga­ją­cym w prze­ciągu, cie­nie zgro­ma­dzo­nych tań­czyły na ścia­nach pomiesz­cze­nia, wyło­żo­nych bia­łym mar­mu­rem, jakby sprzy­się­że­nie wyznaw­ców nowej wiary spra­wo­wało tajem­ni­czy obrzą­dek w wapien­nych kata­kum­bach. Dyplo­mata rozu­miał, nie­mal fizycz­nie odczu­wał wszyst­kimi porami skóry, że ta gro­mada ludzi wyra­sta z wieku mło­dzień­czego, wycho­dzi spod jego opieki, prze­cina pępo­winę z cza­sem bez­tro­skiej mło­do­ści i staje się odręb­nym bytem, zupeł­nie nie­za­leż­nym, nie­obli­czal­nym i groź­nym. Niski basowy śpiew duchow­nego krą­żył w zaka­mar­kach obszer­nego holu, spły­wał na sple­co­nych w kręgu mło­dych ludzi, wią­zał ich ze sobą w tajne brac­two.
– Pater hemon ho en tois ura­nois… – modlił się ksiądz.
– Amen! – odpo­wie­dzieli chó­rem zgro­ma­dzeni.
Potem ponie­śli trumnę na rękach do kara­wanu. Odpro­wa­dzili do bramy amba­sady, idąc szpa­le­rem po obu stro­nach auta. Sekre­tarz do spraw nauko­wych i dwaj kole­dzy zmar­łego pospiesz­nie ruszyli na lot­ni­sko, aby zdą­żyć na przed­wie­czorny samo­lot. Kon­sul i jesz­cze jeden z kole­gów mieli wyru­szyć póź­niej, ostat­nim wie­czor­nym rej­sem, towa­rzy­sząc Wiśniew­skiemu w dro­dze do domu. Zamknęły się meta­lowe wrota amba­sady, z trza­skiem zetknęły się oba skrzy­dła.
Ciem­no­włosa dziew­czyna wciąż sie­działa na krze­śle w kątku holu. Już nie pła­kała. Tylko jej szczu­płe ciało trzę­sło się jak w febrze.

– 3 –

Wierni po brzegi wypeł­nili nie­wielki kośció­łek w Dąbrówce, cho­ciaż był to dzień powsze­dni. Przy­szła cała wieś, bo tak było tu przy­jęte, że tylko na wesela i chrzciny obo­wią­zują zapro­sze­nia, a na pogrzeby idzie się z miło­sier­dzia i nakazu serca, po chrze­ści­jań­sku. Zwłasz­cza że Wiśniew­scy byli powa­żaną rodziną. Pra­co­wici, nie­kłó­tliwi, sko­rzy do pomocy. Wszy­scy im współ­czuli. Stra­cić dwu­dzie­sto­let­niego syna! Taki zdolny chło­piec. I jesz­cze nie mogli poże­gnać się z nim przed śmier­cią! Z Pozna­nia i Piły zdą­żyli doje­chać krewni ze strony matki zmar­łego, bo ojciec, który pocho­dził gdzieś z Kre­sów Wschod­nich, nie miał tutaj bli­skich. Sie­dzieli teraz w pierw­szych rzę­dach, obej­mu­jąc i pocie­sza­jąc rodzi­ców. Brat Wiśniew­skiej, który prze­jął na sie­bie cały cię­żar orga­ni­za­cji pogrzebu, zapra­szał do pierw­szych rzę­dów kole­gów Tomka i waż­nego urzęd­nika z amba­sady, któ­rzy przy­wieźli trumnę, ale ci odmó­wili, skrom­nie przy­cup­nąw­szy w dal­szych ławach.
Siwo­włosy ksiądz roz­po­starł ręce. Przy­po­mi­nał fio­le­to­wego orła ze srebrną głową. Dyplo­mata, który przy­je­chał z Moskwy, pod­niósł nisko dotąd opusz­czoną głowę. Zaczęły docie­rać do niego słowa duchow­nego.
– … jak można utu­lić ból naj­bliż­szych po utra­cie uko­cha­nego syna i brata? Jakie słowa pocie­chy wypo­wie­dzieć? Odpo­wiem wam, nie­utu­leni w smutku rodzice, dro­dzy para­fia­nie. Śmierć Toma­sza nie była daremna. Jest w niej tra­ge­dia, ale też prze­sła­nie i sens. Wró­cił Tomek – kochane, posłuszne dziecko, które chrzci­łem, które tutaj przy­stę­po­wało do pierw­szej komu­nii i do bierz­mo­wa­nia. Powró­cił do domu. W zalu­to­wa­nej trum­nie, niczym rycerz w zbroi, który padł na placu boju. Tajem­nicę swo­jej śmierci na zawsze zabrał do grobu, ale dzi­siaj jest już u boku Pana. Tak, jak posła­li­śmy go do obcego mia­sta, do obcego kraju, aby się uczył, zdo­by­wał mądro­ści, aby był przy­datny rodzi­nie i kra­jowi, tak dzi­siaj posła­li­śmy go do Boga, aby wyjed­nał dla nas bło­go­sła­wień­stwo, wyba­cze­nie naszych grze­chów. Posła­li­śmy naj­lep­szego, naj­czyst­szego, naj­uczciw­szego. Zło­ży­li­śmy go w ofie­rze, jak Bóg zło­żył ofiarę ze swego Syna… – mówił kapłan.
Dyplo­mata patrzył przed sie­bie, na rodzi­ców zmar­łego. Pod­czas mszy, nawet w cza­sie Eucha­ry­stii, Wiśniew­scy sie­dzieli w ław­kach, nie mając sił, aby się pod­nieść. Matka Toma­sza miała twarz opuch­niętą od pła­czu i nie­przy­tomne oczy. Ojciec spra­wiał wra­że­nie nie­obec­nego, nie­świa­do­mego, co dzieje się wokół. Ich kil­ku­na­sto­letni, bli­ski już doro­sło­ści, syn pod­no­sił się, klę­kał i ponow­nie sado­wił w ławce powol­nymi ruchami starca. Tylko mała dziew­czynka spo­glą­dała z nie­do­wie­rza­niem na ładny, błysz­czący kufer, w któ­rym, jak twier­dzili doro­śli, na zawsze zasnął jej brat.
Gdy ksiądz dał znak do wypro­wa­dze­nia ciała, a pra­cow­nicy zakładu pogrze­bo­wego pode­szli do trumny, do przodu prze­ci­snęli się kole­dzy zmar­łego. Unie­śli skrzy­nię ze zwło­kami na ramio­nach, chwilę póź­niej dołą­czył do nich towa­rzy­szący im dyplo­mata. I tak nie­śli trumnę przez całą wieś, do odda­lo­nego o pół­tora kilo­me­tra cmen­ta­rza. Zasko­czeni gra­ba­rze szli obok pustego kara­wanu na końcu orszaku. Sekre­tarz do spraw nauko­wych amba­sady Pol­ski w Moskwie był pięć­dzie­się­cio­let­nim męż­czy­zną, który w życiu dużo prze­szedł i pocho­wał wielu przy­ja­ciół i naj­bliż­szych człon­ków rodziny. Ni­gdy jed­nak przed­tem nie dźwi­gał na ramio­nach takiego cię­żaru…

* * *

– Co czy­tasz z takim zain­te­re­so­wa­niem, że nawet mnie nie dostrze­gasz? – Głos Doroty wyrywa mnie ze świata fik­cji lite­rac­kiej tak nie­spo­dzie­wa­nie, że aż pod­ska­kuję. – Drzwi nie­za­mknięte, pan pro­ku­ra­tor pogrą­żony w lek­tu­rze… Przy­wieź­li­śmy te kar­tony. Jeśli znaj­dziemy coś god­nego uwagi, możemy to w nich zło­żyć. No, co tam masz? – Dziew­czyna zerka mi przez ramię na maszy­no­pis, który trzy­mam w ręku. Jej włosy łasko­czą moją szyję.
– Wła­ści­wie, to nie wiem, coś na kształt zbe­le­try­zo­wa­nego pamięt­nika. A może frag­ment powie­ści opar­tej na fak­tach? W każ­dym razie chyba dołą­czymy do mate­ria­łów śledz­twa, bo jest tutaj opis pogrzebu Wiśniew­skiego.
Wycią­gam w jej stronę kilka kar­tek.
Dorota ujmuje plik jedną ręką, drugą przy­trzy­muje drzwi, przez które Piotr i tech­nik wno­szą duże kar­to­nowe pudła. Przy­je­cha­li­śmy do miesz­ka­nia Lipow­skiego na rewi­zję, a zapo­mnie­li­śmy, w co mamy zło­żyć ewen­tu­alne zna­le­zi­ska. Cha­łup­nicy, a nie ekipa śled­cza! Na szczę­ście z Bie­lań­skiej na Stawki, do naszej sie­dziby, „kwa­tery prawdy naj­głów­niej­szej” – jak naśmiewa się z nas Dorota – jest kilka minut jazdy, więc Piotr z Moska­le­wi­czówną poje­chali po papie­rowe pudła. Ponie­waż w miesz­ka­niu archi­wi­sty zna­leź­li­śmy kom­pu­ter, a w szu­fla­dzie biurka kilka pen­drive’ów, to, na wszelki wypa­dek, przy­wieźli także Lucjana, naszego spe­cja­li­stę od wyry­wa­nia tajem­nic elek­tro­nice.
– No nie, nie zare­kwi­ru­jemy prze­cież całego miesz­ka­nia z wypo­sa­że­niem. – Pro­te­stuję na widok tak obję­to­ścio­wych opa­ko­wań.
– Od przy­bytku głowa nie boli – mędr­kuje Piotr. – Widzia­łeś tę biblio­tekę? Wypo­ży­czę sobie połowę, a kie­dyś zwrócę. – W oczach archi­wi­sty błysz­czy chci­wość. Sła­bość Mydlaka do ksią­żek o histo­rii naj­now­szej była powszech­nie znana, a biblio­teka w miesz­ka­niu Lipow­skiego rze­czy­wi­ście impo­no­wała.
– To od czego zaczy­namy? – Lucek, eks­pert od kom­pu­te­rów i innych gadże­tów tech­nicz­nych, przy­wo­łuje nas do porządku. – Ja zabie­ram kom­pu­ter. A także pen­drivy, tele­fony i wszyst­kie inne nośniki.
– Opcje są dwie: albo od pod­łogi, albo od sufitu. – Dorota ogar­nia wzro­kiem wyso­kie do samych sufi­tów regały pełne ksią­żek.
– No cóż, zaczy­namy – wydaję pole­ce­nie. – Szu­kamy wszyst­kiego, co rzuci świa­tło na moskiew­ską prze­szłość pana Lipow­skiego. Notatki, szpar­gały, zdję­cia, taśmy… A przede wszyst­kim – gdzie jest pozo­stała część tych memu­arów?

Rozdział 1


Zdra­dzają nas nie słowa, lecz usta.
„Słowa są ważne. Przede wszyst­kim patrz jed­nak na uło­że­nie warg. Czy są zaci­śnięte w stre­sie. Czy pogar­dli­wie skrzy­wione. Czy ścią­gnięte na znak sprze­ciwu”, powta­rzał ojciec. Tak mawiał wów­czas, gdy jesz­cze uwa­żał, że jestem w sta­nie cze­go­kol­wiek się nauczyć.
Myślę, że wszyst­kiemu winien jest mój brak powścią­gli­wo­ści. Spró­buj­cie jed­nak zacho­wać nie­ru­chomy wyraz twa­rzy, gdy szef od godziny zasuwa drę­twą gadkę, z miną tak napu­szoną, jakby obja­wiał nam nowy deka­log.
Z tru­dem powstrzy­muję ruch mię­śni, zdra­dli­wie cią­gną­cych kąciki ust w stronę uszu, cho­ciaż ton Kacz­marka iry­tuje mnie i śmie­szy. Mój szef upaja się swoim toko­wa­niem. Nawet teraz, zwra­ca­jąc się do nas, pię­ciu pro­ku­ra­to­rów obec­nych na odpra­wie pionu śled­czego oddziału Insty­tutu Pamięci Naro­do­wej w War­sza­wie, od kil­ku­na­stu minut nie mówi, a prze­ma­wia, jakby wystę­po­wał w sądzie lub w par­la­men­cie. Rozu­miem, jest młody, zale­d­wie cztery lata star­szy ode mnie, i naj­wy­raź­niej wciąż czuje się nie­pew­nie w roli nowo upie­czo­nego naczel­nika oddzia­ło­wej Komi­sji Ści­ga­nia Zbrodni Prze­ciwko Naro­dowi Pol­skiemu. Przy­znaję, jest dobrym praw­ni­kiem, odda­nym spra­wie. I bystrym face­tem. Dla­tego dzi­wię się w dwój­na­sób, bo prze­cież jako inte­li­gentny gość zdaje sobie sprawę z tego, że wśród pod­wład­nych ma nie tylko takich mło­dzia­ków jak ja, lecz także śled­czych, prze­ra­sta­ją­cych go i wie­dzą, i doświad­cze­niem. Po co więc to stro­sze­nie grze­bie­nia, ryso­wa­nie nim sufi­tów i zamia­ta­nie ziemi ogo­nem? Zwłasz­cza przy tak bła­hym tema­cie narady.
Naczel­nik dzieli się infor­ma­cjami z nie­daw­nej kra­jo­wej narady pio­nów śled­czych, z któ­rych nie­wiele wynika. Póź­niej wysłu­chuje naszych krót­kich spra­woz­dań o pro­wa­dzo­nych spra­wach, rów­nie nie­wiele wno­szą­cych, gdyż są pra­wie iden­tycz­nych z tymi, skła­da­nymi przed tygo­dniem. Cza­sami dzi­wi­łem się, po co w ogóle zwo­łuje popo­łu­dniowe odprawy w każdy ponie­dzia­łek, nawet wów­czas, gdy nie ma do zako­mu­ni­ko­wa­nia nic nad­zwy­czaj­nego.
Kacz­ma­rek, niczym reży­ser lubu­jący się w efek­tach spe­cjal­nych, naj­cie­kaw­szy moment zacho­wuje na koniec swo­jego exposé.
– Sza­nowni pań­stwo, Główna Komi­sji Ści­ga­nia Zbrodni prze­ciwko Naro­dowi Pol­skiemu skie­ro­wała do nas, zgod­nie z wła­ści­wo­ścią miej­scową, sprawę Toma­sza Wiśniew­skiego. Wiśniew­ski zgi­nął tra­gicz­nie w 1981 roku w Moskwie. Jego brat Janusz suge­ruje w piśmie do IPN, że ist­nieją uza­sad­nione podej­rze­nia popeł­nie­nia zbrodni komu­ni­stycz­nej… – Naczel­nik bie­rze do ręki teczkę, w któ­rej, zakła­dam, znaj­dują się akta sprawy.
– Z dotych­cza­so­wego podziału zadań wynika, że naj­mniej obcią­żony obo­wiąz­kami jest pan pro­ku­ra­tor Wojt­kow­ski, zatem on popro­wa­dzi sprawę Wiśniew­skiego…
Na dźwięk mojego nazwi­ska odru­chowo pod­no­szę głowę. Nie ufam Kacz­mar­kowi na tyle, aby uwie­rzyć, że to moje kom­pe­ten­cje i aż cały rok doświad­cze­nia pracy w Komi­sji skło­niły go do przy­dzie­le­nia mi tego śledz­twa. Oczy­wi­ście, czuję się wystar­cza­jąco dobrze przy­go­to­wany do samo­dziel­nej pracy, ale podej­rze­wam, że za decy­zją szefa kryje się jakiś pod­tekst.
– Pan pro­ku­ra­tor Wojt­kow­ski bły­sko­tli­wie popro­wa­dził sprawę Haw­ry­luka i jestem prze­ko­nany, że rów­nie spraw­nie podoła nowemu wyzwa­niu. – W gło­sie Kacz­marka sły­szę jakby nutki iro­nii.
A, tu go boli! Zwy­kła zawiść! Wciąż nie może pogo­dzić się z tym, że dopro­wa­dzi­łem do końca bez­na­dziejne, wyda­wa­łoby się, śledz­two w spra­wie ubeka, win­nego śmierci co naj­mniej dwóch ludzi. Haw­ry­luk, który zaka­to­wał ofi­cera AK i zastrze­lił chło­paka z oddziału WiN, roz­pły­nął się gdzieś w kraju w latach sześć­dzie­sią­tych i mimo że ist­niały zezna­nia świadka, przez trzy­dzie­ści lat nie uda­wało się odna­leźć oprawcy. A wystar­czyło dotrzeć do tych rodzin, które zaraz po woj­nie zde­cy­do­wały się wyje­chać z Pol­ski i zamiesz­kały po dru­giej stro­nie gra­nicy, w Bia­ło­ru­skiej SRS, zasię­gnąć u nich infor­ma­cji o roz­ga­łę­zio­nej rodzi­nie Haw­ry­luków i po nitce, po niteczce usta­lić, że Haw­ry­luk zmie­nił nazwi­sko i ukrył się w lubu­skiem. Sąd uznał sta­li­nowca za win­nego i cho­ciaż z powodu wieku oraz stanu zdro­wia nie ska­zał go na karę bez­względ­nego pozba­wie­nia wol­no­ści, to mogli­śmy ogło­sić suk­ces, gdyż było to jedno z bar­dzo nie­licz­nych śledztw IPN, zakoń­czone pra­wo­moc­nym wyro­kiem ska­zu­ją­cym. Do śledz­twa w spra­wie Haw­ry­luka przy­dzie­lono mnie w cha­rak­te­rze pomoc­nika, kiedy jed­nak pro­wa­dzący śledz­two pro­ku­ra­tor zacho­ro­wał i wię­cej czasu spę­dzał na onko­lo­gii na Bana­cha niż w pracy, prak­tycz­nie sam dopro­wa­dzi­łem wszystko do końca. Oczy­wi­ście, przy wydat­nej pomocy kole­gów z archi­wum IPN.
Podej­rze­wam, że Kacz­ma­rek zazdro­ści mi nie tyle samego uda­nego śledz­twa, ile roz­głosu i splen­do­rów, jakie wią­zały się z tym bądź co bądź suk­ce­sem – solid­nej nagrody i orderu. Wpraw­dzie to tylko Krzyż Kawa­ler­ski, ale mój szef, cho­ciaż, szcze­rze mówiąc, palca do niej nie przy­ło­żył, za tę sprawę otrzy­mał taki sam order Odro­dze­nia V klasy. I to go naj­bar­dziej ubo­dło. Widzia­łem to po jego kwa­śnej minie, z jaką odbie­rał odzna­cze­nie tuż przede mną.
– No i co, panie kolego? – Z sze­ro­kim uśmie­chem, który ma ozna­czać życz­li­wość, zaga­duje mnie pro­ku­ra­tor Pokrow­ski, gdy już wra­camy do swo­ich gabi­ne­tów. – Idzie pan jak burza. Pro­szę, już samo­dzielne śledz­two. Pora­dzi pan sobie. Może pan liczyć na nasze wspar­cie. A jeśli coś, tata panu pomoże. Nie­praw­daż? Zrobi pan karierę. Z pań­skimi poglą­dami…
Nie wie­rzę w przy­chyl­ność Pokrow­skiego, a już tym bar­dziej w jego goto­wość do udzie­le­nia dobrej rady czy pomocy. To prze­cież on, jak prze­ka­zała mi Aga, która prze­szła do pracy w IPN pra­wie jed­no­cze­śnie ze mną, sko­men­to­wał mój awans z pro­ku­ra­tury rejo­no­wej: „A co taki mło­dzik potrafi? Kilka lat w rejo­nówce i już do komi­sji oddzia­ło­wej? No, ale jak się ma tatu­sia gene­rała i oso­bi­ste popar­cie mini­stra…”. Teraz także nie może powstrzy­mać się przed uszczy­pli­wo­ściami, robiąc aż nadto wymowne alu­zje do wpły­wo­wego ojca i moich sym­pa­tii do rzą­dzą­cej par­tii, z któ­rymi nie afi­szuję się prze­cież publicz­nie. Osta­tecz­nie, pro­ku­ra­tor, nawet w IPN, jest zobo­wią­zany do neu­tral­no­ści poli­tycz­nej.
Nikomu, nawet Eli­zie, nie wyja­śnia­łem skom­pli­ko­wa­nych rela­cji z ojcem. Podzi­wia­łem go, to prawda. Był prze­cież legendą opo­zy­cji w cza­sach komu­ni­stycz­nych i wielką figurą w służ­bach spe­cjal­nych suwe­ren­nej Pol­ski. Jed­nak ni­gdy nie wyba­czy­łem mu, że nie miał czasu ani dla mnie, gdy byłem mały, ani dla mamy, która w pew­nym momen­cie zro­zu­miała, że jest tylko dodat­kiem do sław­nego męża, że przez niego zaprze­pa­ściła szansę na wła­sną zawo­dową karierę i zde­cy­do­wała się powró­cić do rodzin­nego mia­sta.
Po roz­wo­dzie ojciec pró­bo­wał odbu­do­wać rela­cje ze mną, jakby chciał nad­ro­bić lata nie­obec­no­ści w moim życiu, ale wspólne obiady czy kola­cje coraz czę­ściej koń­czyły się poli­tycz­nymi swa­rami. Ojciec, im star­szy, tym sta­wał się jakiś bar­dziej roz­la­zły, poli­tycz­nie nie­zde­cy­do­wany, rela­ty­wi­zu­jący zarówno komu­ni­styczną prze­szłość kraju, jak też wyka­zu­jący nie­po­jętą wyro­zu­mia­łość dla kama­ryli libe­ra­łów rzą­dzą­cej póź­niej Pol­ską. Któ­re­goś razu nie wytrzy­ma­łem i gdy ojciec powie­dział, że nie można w czam­buł potę­piać wszyst­kich, któ­rzy zaj­mo­wali jakie­kol­wiek zna­czące sta­no­wi­ska w PRL, wykrzy­cza­łem: „Jak możesz ich uspra­wie­dli­wiać?! Znie­wo­lili kraj i wysłu­gi­wali się Sowie­tom! Byli jak oku­panci we wła­snym kraju. I to mówisz ty?! Legenda pod­zie­mia?! Twoja postawa jest gor­sza nawet niż ich. Bo oni są już napięt­no­wani i potę­pieni. A ty ich wybie­lasz i przy­kry­wasz”.
Ojciec powoli, niczym w zwol­nio­nym fil­mie, odsta­wił lampkę z winem, dotknął ust sta­ran­nie wypra­so­waną białą ser­wetą. Zawsze dbał o takie dro­bia­zgi i nie­dzielne obiady, przy­go­to­wy­wane praw­do­po­dob­nie od piątku, ser­wo­wał na bia­łej por­ce­la­nie Rosen­thala. Powiódł po mnie spo­koj­nym, dłu­gim spoj­rze­niem, teatral­nym wręcz gestem odło­żył lnianą ser­wetę, wstał bez słowa i odszedł do swo­jego pokoju. Wybie­głem, trza­ska­jąc drzwiami.
Zadzwo­nił dopiero po trzech tygo­dniach. Sło­wem nawet nie odnió­sł­szy się do naszej ostat­niej kłótni, poin­for­mo­wał, że wyjeż­dża na dłuż­szy czas na wieś.
– Ojciec ciężko cho­ruje. Ktoś musi się nim zająć – powie­dział.
Na czas jego nie­obec­no­ści w War­sza­wie mia­łem zaopie­ko­wać się miesz­ka­niem na Moko­to­wie. Spo­tka­li­śmy się kilka mie­sięcy póź­niej. Na pogrze­bie. Prak­tycz­nie nie zna­łem dziadka. W dzie­ciń­stwie spę­dza­łem nie­kiedy u niego tydzień lub dwa. Zapa­mię­ta­łem go jako krzep­kiego chłopa z wąsami i cie­płym uśmie­chem. Cie­szył się we wsi powa­ża­niem. Jakaś cząstka jego auto­ry­tetu spa­dała na mnie, bo sąsie­dzi nie wołali na mnie po imie­niu, a mówili „wnuk wójta”. Dzia­dek był soł­ty­sem, chyba doży­wot­nim. Roz­grze­szy­łem go za to, że był lojalny wobec władz komu­ni­stycz­nych. Prze­cież wybie­rała go cała wieś, a podatki ktoś musiał osta­tecz­nie zbie­rać.
Pod­czas pogrzebu na krótką chwilę ożyła we mnie nadzieja, że być może mama wróci do War­szawy i rodzice ponow­nie zamiesz­kają razem, ponie­waż roz­ma­wiali ze sobą spo­koj­nie, przy­jaź­nie, sie­dzieli obok sie­bie pod­czas mszy, wspól­nie przyj­mo­wali kon­do­len­cje i peł­nili funk­cję gospo­da­rzy pod­czas kon­so­la­cji. Jed­nak do domu wró­ci­li­śmy tylko z mamą.
Ojciec został na wsi i od tego czasu opusz­czał ją dopiero z nasta­niem jesien­nych chło­dów. Wio­sną i latem przy­jeż­dżał do mia­sta co mie­siąc lub dwa, naj­wy­żej na parę dni. Wiel­kie, pię­cio­po­ko­jowe miesz­ka­nie na Moko­to­wie stało puste. Przy­gnę­bia­jący pomnik wyga­słej miło­ści i roz­bi­tej rodziny. Tylko mama zatrzy­my­wała się tam pod­czas swo­ich nie­czę­stych wizyt w sto­licy. Wyja­śniała, że chce zoba­czyć się ze mną. „Muszę też utrzy­mać jako taki porzą­dek w miesz­ka­niu”, mówiła. Mimo roz­wodu rodzice nie doko­nali podziału majątku i miesz­ka­nie for­mal­nie pozo­sta­wało także współ­wła­sno­ścią mamy.
Któ­re­goś dnia zasta­łem ją w salo­nie, wpa­trzoną w zdję­cie, które nie zmie­niło swego miej­sca na półce od dwu­dzie­stu lat. Na foto­gra­fii obej­mu­jemy się, wszy­scy troje, uśmiech­nięci. W tle zamek w San­do­mie­rzu. Jesz­cze dzi­siaj, po tylu latach pamię­tam tamtą jesień, smak her­baty owo­co­wej w kawiarni przy rynku, pamię­tam nawet twarz star­szego pana, któ­rego ojciec popro­sił o naci­śnię­cie migawki w apa­ra­cie.
– To prawda – odpo­wia­dam Pokrow­skiemu. – Obaj wycho­wa­li­śmy się w rodzi­nach ofi­ce­rów i obaj wiemy, jaki to miało wpływ na nasze życie.
To bar­dzo paskudne z mojej strony. Tym bar­dziej, że to sam Pokrow­ski w chwili szcze­gól­nej otwar­to­ści i zaufa­nia opo­wie­dział mi o swoim ojcu, który zaj­mo­wał wyso­kie sta­no­wi­sko w komu­ni­stycz­nym wywia­dzie woj­sko­wym. „Swoją pracą w IPN jak gdyby spła­cam długi ojca”, zwie­rzył mi się wtedy. Widzę, jak tężeje i bled­nie twarz pro­ku­ra­tora. Co mnie pod­ku­siło do takiej wypo­wie­dzi? Tylko psy­cho­pata lub nie­doj­rzały smar­kacz może inten­cjo­nal­nie obra­żać i upo­ka­rzać innego czło­wieka. Mam teraz w Pokrow­skim śmier­tel­nego wroga. Jed­nak moje nie­za­ła­twione rachunki z ojcem to temat, który doty­czy tylko nas dwóch, i nikt nie będzie ich pod­li­czał.
Akta powie­rzo­nej mi sprawy skła­dają się aż z trzech poje­dyn­czych kar­tek. Jedną z nich jest pismo prze­wod­nie z Głów­nej Komi­sji do oddziału w War­sza­wie, drugą – karta ewi­den­cyjna udo­stęp­nie­nia doku­mentu, a trze­cią – sam doku­ment, list Janu­sza Wiśniew­skiego do IPN. Biała kartka for­matu A4, odręcz­nie zapi­sana po obu stro­nach nie­bie­skim dłu­go­pi­sem.
Zwra­cam się z prośbą o prze­pro­wa­dze­nie śledz­twa i wyja­śnie­nie oko­licz­no­ści śmierci mojego brata Toma­sza Wiśniew­skiego. – Wnio­sko­dawca pisał wyraź­nymi lite­rami, naśla­du­ją­cymi druk. – Mój śp. Brat wyje­chał w 1978 roku na stu­dia do Moskwy. Do Insty­tutu Stali i Spła­wów…
„Spła­wów”? Ach, miał na myśli „sto­pów”. Oczy­wi­ste zapo­ży­cze­nie z rosyj­skiego, które świad­czyło o dobrej zna­jo­mo­ści realiów, bo zapewne w ory­gi­nale nazwa poli­tech­niki brzmiała: Insti­tut Stali i Spła­wow – odno­to­wuję w myślach.
Nauka szła mu dobrze, przy­jeż­dżał do kraju zado­wo­lony ze stu­diów. Miał przy­ja­ciół, bo przy­jeż­dżali z nimi razem do nas na waka­cjach. Poznał też na stu­diach dziew­czynę, Rosjankę, i chciał się z nią chyba oże­nić, bo tak mówił na waka­cjach w 1981. Była dla nas tra­ge­dią wia­do­mość, że w paź­dzier­niku tego roku zgi­nął w Moskwie. Wpadł pod pociąg w metrze. Ponie­waż ja byłem wtedy mały, a ojciec ciężko się roz­cho­ro­wał po tej wia­do­mo­ści i tra­fił do szpi­tala, to nikt nie mógł poje­chać do Moskwy, żeby roz­po­znać zwłoki Brata. I Brata przy­wieźli w zalu­to­wa­nej trum­nie. Pamię­tam, że na pogrze­bie był pol­ski kon­sul z Moskwy i kilku kole­gów mojego Brata. Narze­czona brata nie przy­je­chała na pogrzeb, bo jej nie puścili.
Myśla­łem, że to był wypa­dek. Tak mówił nam ten kon­sul i kole­dzy mojego Brata, któ­rzy przy­wieźli go w trum­nie. Bo oni byli razem z moim Bra­tem, kiedy on wpadł pod pociąg. Dopiero w zeszłym roku, kiedy umarł mój ojciec i robi­li­śmy porządki w jego domu, bo z ojcem zamiesz­kała moja sio­stra ze szwa­grem, to zna­la­złem listy Tomka do rodzi­ców. Ostatni list był z wrze­śnia 1981 i mój Brat pisał, że się boi, że coś nie­do­brego może się stać i żeby rodzice mu wszystko wyba­czyli. Mój ojciec bar­dzo kochał Tomka i był bar­dzo z niego dumny. Zbie­rał wszyst­kie jego dyplomy i wyróż­nie­nia, bo mój brat miał duży talent do tech­niki i jesz­cze w tech­ni­kum otrzy­my­wał różne nagrody. Zbie­rał też wszyst­kie listy od Tomka i zdję­cia, jakie Brat wysy­łał z Moskwy i z róż­nych miast, bo mój śp. Brat lubił podró­żo­wać i dużo jeź­dził po Związku Radziec­kim.
Myślę, że mój Brat został zamor­do­wany. I cho­ciaż to już minęło pra­wie 40 lat, to trzeba to wyja­śnić, żeby stała się spra­wiedliwość.
A jesz­cze chcę dodać, że na grób Tomka wciąż przy­jeż­dżają jego kole­dzy, bo zawsze zosta­wiają świeże kwiaty i zni­cze. W ostat­nim roku, ale to nie było na Wszyst­kich Świę­tych tylko wcze­śniej­szą jesie­nią, spo­tka­łem chyba dwóch, ale ich nie roz­po­zna­łem, bo tyle lat już minęło. I kiedy powie­dzia­łem, że chcę docho­dzić spra­wie­dli­wo­ści i prawdy, to jeden z nich powie­dział – panie Janu­szu, nie­kiedy trzeba pozo­sta­wić zmar­łych i histo­rię w spo­koju, bo ni­gdy nie wia­domo, jaką prawdę odkry­jemy. A mi się wydaje, że prawdę zawsze trzeba znać.
Miesz­kam we wsi Dąbrówka, w woje­wódz­twie wiel­ko­pol­skim. Wszyst­kie doku­menty, listy i zdję­cia mam, ale ich nie prze­sy­łam, bo jesz­cze się zgu­bią. Oddam wszystko śled­czym, jak roz­poczną docho­dze­nie”.
W końcu listu dokładny adres, numer tele­fonu i pod­pis – Janusz Wiśniew­ski.
Za oknem mar­cowy zmierzch opada szarą watą na War­szawę. Z dwu­dzie­stego pierw­szego pię­tra wie­żowca Intraco, na któ­rym znaj­duje się moje biuro, pra­wie nie widać prze­jeż­dża­ją­cych w dole samo­cho­dów, nad któ­rymi unosi się zawie­sina dymu i roz­py­lo­nych kro­pel wil­goci. Roz­gwież­dżone ilu­mi­na­cjami wyso­ko­ściowce w cen­trum mia­sta wyglą­dają z tej per­spek­tywy jak ozdo­bione kolo­ro­wymi lamp­kami maszty wiel­kich jach­tów, przy­cu­mo­wane w zamglo­nym por­cie. Z nie­chę­cią myślę o powro­cie przez zatło­czone o tej porze ulice do miesz­ka­nia na Ursy­no­wie, gdzie cze­kają na mnie rów­nie szare, bez­oso­bowe bloki miesz­kalne i dwa puste pokoje. Nie mam też nastroju, aby zadzwo­nić do Elizy i zapro­po­no­wać jej wypad do jakie­goś klubu. Ocze­ki­wa­łaby zapewne, że póź­niej zapro­szę ją do sie­bie, będziemy pro­wa­dzili dłu­gie, mądre roz­mowy, potem kochali się, a ran­kiem odpro­wa­dzę ją aż pod drzwi szkla­nego wie­żowca, w któ­rym ma sie­dzibę jej kor­po­ra­cja, i będziemy żegnali się dłu­gimi poca­łun­kami, aby mogły nas zoba­czyć spie­szące do pracy kole­żanki i jej zazdro­ścić. Mamie, która przy oka­zji comie­sięcz­nej, krót­kiej wizyty w War­sza­wie kie­dyś natknęła się na Elizę, kolejna kan­dy­datka na synową przy­pa­dła do gustu. Od czasu do czasu wypy­ty­wała deli­kat­nie o „tę dziew­czynę”, dając do zro­zu­mie­nia, że męż­czyź­nie w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat wypada mieć żonę i dzieci.
Chyba wywo­ła­łem ją myślami. Tele­fon bur­czy, wyświe­tla­jąc numer Elizy, i po minu­cie natar­czy­wego przy­po­mi­na­nia o sobie – milk­nie. Nie, nie dzi­siaj. Wystu­kuję SMS: „Wybacz. Mam dzi­siaj urwa­nie głowy. Zadzwo­nię”.
Obra­cam w rękach list Wiśniew­skiego. Wię­cej mi mówi o jego auto­rze niż o szcze­gó­łach sprawy. Równe litery, wyci­śnięte tak mocno, że pozo­sta­wiły wypu­kło­ści na dru­giej stro­nie, świad­czą o zde­cy­do­wa­nym cha­rak­te­rze piszą­cego, który, naj­praw­do­po­dob­niej, utrzy­muje się z pracy fizycz­nej. Wska­zuje na to także styl, zasad­ni­czo poprawny, cho­ciaż pro­sty i nie­po­zba­wiony błę­dów język listu dowo­dzi, że nadawca rzadko ma do czy­nie­nia ze sztuką epi­sto­lo­gra­fii czy wytwa­rza­niem jakich­kol­wiek doku­men­tów. List nosi datę 14 stycz­nia. Wyobra­żam sobie, że decy­zja o jego napi­sa­niu mogła zapaść pod­czas świąt Bożego Naro­dze­nia, kiedy zebrała się cała rodzina Wiśniew­skich i puste nakry­cie, które dodat­kowo sta­wiamy na wigi­lij­nym stole, przy­wo­łało z prze­szło­ści bole­sny temat, przez kil­ka­dzie­siąt lat spy­chany w nie­pa­mięć, skry­wany za pośpie­chem codzien­nego życia.
Zamy­ślam się. To, że ktoś zgi­nął w sto­licy komu­ni­stycz­nego impe­rium, jesz­cze nie ozna­cza, że na pewno padł ofiarą prze­stęp­stwa. A tym bar­dziej – że cho­dzi o zbrod­nię poli­tyczną. W każ­dej, nawet naj­trud­niej­szej, epoce więk­szość ludzi pro­wa­dzi nor­malne życie. Cho­dzi do pracy, urzą­dza dom, wycho­wuje dzieci i stara się przy­sto­so­wać do oto­cze­nia. Więk­szość z nich umiera ze sta­ro­ści, na zawał, na raka, nie­któ­rzy giną przy­pad­kowo, w kata­stro­fach, w wypad­kach. Nie mam naj­mniej­szego poję­cia, jak wyglą­dało życie w Moskwie w cza­sach Breż­niewa, a już tym bar­dziej w śro­do­wi­sku stu­den­tów z zagra­nicy. Sam czuję się jak stu­dent pierw­szego roku prawa, któ­rego wysłano na egza­min na apli­ka­cję pro­ku­ra­tor­ską.
Rozu­miem, że na naj­wyż­szym szcze­blu w IPN zapa­dła już poli­tyczna decy­zja o wsz­czę­ciu śledz­twa, cho­ciaż for­mal­nie to ja, jako pro­ku­ra­tor, mam wydać posta­no­wie­nie. Pion śled­czy IPN-u, przy­znajmy, nie pro­wa­dzi zbyt wielu postę­po­wań. Cho­ciaż sta­wia się czę­sto nie­spra­wie­dliwe zarzuty, że w porów­na­niu z pro­ku­ra­torami rejo­no­wymi śred­nia liczba pro­wa­dzo­nych przez nas spraw jest bar­dzo mała, pro­ku­ra­torzy IPN wyko­nują wszyst­kie czyn­no­ści samo­dziel­nie. Nie odwo­łują się do pomocy poli­cji i nie zle­cają jej, przy­kła­dowo, prze­pro­wa­dza­nia prze­słu­chań. Śledz­two w spra­wie śmierci stu­denta, który zgi­nął w obcym mie­ście, nie rokuje więk­szych nadziei na wyja­śnie­nie wszyst­kich oko­licz­no­ści tra­ge­dii sprzed pra­wie czter­dzie­stu lat. Nie­mniej samo pod­ję­cie takiego zada­nia przy­nie­sie nam oczy­wi­ste, poli­tyczne i moralne, korzy­ści i będzie dosko­na­łym argu­men­tem w spo­rze z prze­ciw­ni­kami IPN, któ­rzy naj­chęt­niej roz­wią­za­liby Insty­tut, a przy­naj­mniej zli­kwi­do­wa­liby jego pion pro­ku­ra­torski.
Zgod­nie z pra­wem, mam trzy mie­siące na wyda­nie posta­no­wie­nia o wsz­czę­ciu śledz­twa. Pierw­szym kro­kiem w postę­po­wa­niu spraw­dza­ją­cym, które zwe­ry­fi­ko­wa­łoby podej­rze­nie o popeł­nie­nie zbrodni komu­ni­stycz­nej, będzie prze­słu­cha­nie Janu­sza Wiśniew­skiego i zapo­zna­nie się listami jego tra­gicz­nie zmar­łego brata. Nie jestem przy­go­to­wany do takiej roz­mowy. Nie wiem nawet, o co miał­bym zapy­tać autora listu.
Odszu­kuję w smart­fo­nie numer tele­fonu kolegi z archi­wum oddzia­ło­wego. Piotr jest histo­ry­kiem nie tylko z wykształ­ce­nia, lecz także z pasji. Zna ostat­nie lata PRL lepiej niż ja kodeks karny. Bar­dzo mi pomógł w spra­wie Haw­ry­luka. Łączą też nas podobne zapa­try­wa­nia poli­tyczne, cho­ciaż Piotr, jak mi się wydaje, poszedł tro­chę zbyt daleko w prawą stronę. Nie­które z jego pomy­słów znaj­duję jako nad­mier­nie rady­kalne i, na wszelki wypa­dek, coraz rza­dziej poka­zuję się na spo­tka­niach naszego klubu „Prawo i sumie­nie”, który kie­dyś chcie­li­śmy nawet prze­kształ­cić w par­tię poli­tyczną.
– Cześć, Pio­trek. – W słu­chawce tele­fonu sły­szę szum świad­czący, że mój roz­mówca znaj­duje się w jakimś hała­śli­wym miej­scu. – Alek­san­der. – Przed­sta­wiam się, nie mając pew­no­ści, czy w tym zgiełku roz­po­zna mój głos.
– Witaj, Olek. Co u cie­bie? Dawno się nie odzy­wa­łeś.
– Wszystko w nor­mie. Słu­chaj, mam do cie­bie prośbę. Wspo­mi­na­łeś mi kie­dyś, że byłeś na stażu dzien­ni­kar­skim w Moskwie…
– Kiedy to było! Koń­cówka lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Ubie­gły wiek.
– No tak, ale orien­tu­jesz się w tym śro­do­wi­sku. Czy znasz może kogoś, kto na prze­ło­mie sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych lat stu­dio­wał w Moskwie? Albo pra­co­wał w naszej amba­sa­dzie?
– Olek, zro­bisz wielką karierę. Jesteś dobrym śled­czym i masz nie­sa­mo­wite szczę­ście. Tra­fi­łeś bez­błęd­nie. Moim sze­fem w Moskwie, gdy się tam sta­żo­wa­łem, był Jacek Długi. Wiem, że na pewno stu­dio­wał w Moskwie, ponie­waż sam mi o tym nie­jed­no­krot­nie mówił. Znasz go na pewno, dość czę­sto pro­du­kuje się w tele­wi­zji.
Nazwi­sko dzien­ni­ka­rza brzmi zna­jomo. Gdzieś je sły­sza­łem lub dostrze­głem na stro­nie jakiejś gazety, ale na pewno nie widzia­łem go w tele­wi­zji. Ale to, że już druga osoba w ciągu ostat­nich godzin pro­ro­kuje mi wielką karierę, skła­nia do ostroż­no­ści. Gdy wszy­scy wokół biją ci brawo, należy się zatrzy­mać i przy­pa­trzeć sobie w lustrze; nie­chyb­nie bowiem albo idziesz w nie­wła­ściwą stronę, albo masz roz­pięty roz­po­rek.
– Jakoś nie koja­rzę. Z tego, co mówisz, wynika, że wciąż pozo­staje w zawo­dzie. Masz do niego jakiś kon­takt?
– Spraw­dzę. Powi­nie­nem mieć. Wyślę ci SMS-em. A co cię tak zain­te­re­so­wała Moskwa lat sie­dem­dzie­sią­tych? Piszesz książkę? Czy też…
– Raczej to „czy też” – wcho­dzę mu w słowo.
– To zaj­mu­jące! Mogę się przy­dać?
– To jest wła­śnie druga sprawa, z jaką do cie­bie dzwo­nię. Ale o tym wolał­bym pomó­wić w cztery oczy i ofi­cjal­nie.
– Rozu­miem. Będę cze­kać. O, mam kon­takt do Dłu­giego. Już ci wysy­łam. Ode­zwij się. A może się wybie­rzemy w pią­tek do Miło­ści albo na Mazo­wiecką?
Lubię wpaść w pią­tek czy sobotę na parę godzin do któ­re­goś z klu­bów, ale nie uśmie­cha się mi wie­czór w towa­rzy­stwie Pio­tra. Mia­łem już oka­zję prze­ko­nać się, że swoim przy­nu­dza­niem o histo­rii potrafi zepsuć każdą imprezę i odstra­szyć nawet naj­bar­dziej chętne dziew­czyny. Trudno zresztą ocze­ki­wać, aby pięć­dzie­się­cio­letni gawę­dziarz wzbu­dzał zain­te­re­so­wa­nie dwu­dzie­sto­la­tek.
Nie chcę jed­nak zra­żać star­szego kolegi odmową, tym bar­dziej że liczę na jego pomoc. Odpo­wia­dam więc:
– Chęt­nie. Dam znać. Myślę, że wkrótce będziemy mieli oka­zję do bar­dzo czę­stych spo­tkań.
Długi odbiera tele­fon, gdy już zaczy­nam tra­cić nadzieję, że podany przez Pio­tra numer jest aktu­alny.
– Dobry wie­czór panu. Alek­san­der Wojt­kow­ski z pionu śled­czego oddziału IPN w War­sza­wie – przed­sta­wiam się.
– Taaak?
W gło­sie Jacka Dłu­giego nie sły­szę ani cie­nia zanie­po­ko­je­nia, raczej lek­kie zacie­ka­wie­nie. Więk­szo­ści Pola­ków IPN koja­rzy się z roz­ko­py­wa­niem gro­bów i lustra­cją, a pro­ku­ra­tor z IPN pra­wie z poli­cją poli­tyczną. Sta­ty­styczny oby­wa­tel ma prawo czuć się zde­ner­wo­wany, gdy zain­te­re­so­wa­nie nim wyka­zuje nawet zwy­kła pro­ku­ra­tura. Osta­tecz­nie, pro­ku­ra­tor raczej nie jest zwia­stu­nem dobrych wie­ści.
– Panie redak­to­rze, chciał­bym popro­sić pana o spo­tka­nie – zaczy­nam i, aby mój roz­mówca nie zin­ter­pre­to­wał nie­wła­ści­wie mojego zapro­sze­nia, uzna­jąc je za wezwa­nie na prze­słu­cha­nie, jed­nym tchem dodaję: – w dogod­nej dla pana porze i miej­scu. Cho­ciaż, jeśli nie sprawi to panu trud­no­ści, pro­sił­bym o roz­mowę moż­li­wie jak naj­szyb­ciej.
Głos redak­tora Dłu­giego pozo­staje nie­zmą­ce­nie spo­kojny, jakby leniwy czy zmę­czony.
– Koń­czę dyżur w redak­cji około sie­dem­na­stej. Jeśli bar­dzo się panu spie­szy, spo­tkajmy się o sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści w kawiarni Szparka przy Placu Trzech Krzyży. Wie pan, gdzie to jest? Odpo­wiada panu?
Odno­to­wuję w myślach, że dzien­ni­karz bły­ska­wicz­nie podej­muje decy­zje i pro­po­nuje spo­tka­nie na zna­nym sobie tere­nie, gdzie czuje się bez­piecz­niej. Nie umyka mojej uwa­dze i to, że nie zapy­tał, w jaki spo­sób się roz­po­znany. Naj­pew­niej uznał, że skoro to ja pro­szę o spo­tka­nie, to powi­nie­nem sam się o to zatrosz­czyć. A może uważa, że nie wypada nie znać redak­tora Dłu­giego? Dzien­ni­ka­rze mają o sobie bar­dzo wyso­kie mnie­ma­nie.
– Zna­ko­mi­cie, nie spóź­nię się. Bar­dzo panu dzię­kuję. Do zoba­cze­nia.
Sta­ram się być grzeczny i lako­niczny zara­zem.
– Do zoba­cze­nia – odpo­wiada i się roz­łą­cza.
Przed wyj­ściem z biura tele­fo­nuję jesz­cze do Bartka Jało­chy, zna­jo­mego dzien­ni­ka­rza pisma i por­talu „W Matni”. Czę­sto się kręci w naszym archi­wum, nie­kiedy wyko­rzy­stu­jemy go, jeśli trzeba coś nie­ofi­cjal­nie puścić do prasy. Z uwagi na jego mikrą postać i lisią mordkę nazy­wamy go Szczu­rek. Jest nie­szko­dliwy dla nas, a nie­kiedy i nawet bar­dzo przy­datny.
– Długi? Jacek Długi? Oczy­wi­ście, że go znam. Stary komuch.
Redak­tor Jało­cha pozo­staje wierny swoim prze­ko­na­niom i jed­no­znacz­nej kla­sy­fi­ka­cji ludzi według jasnego kry­te­rium: Nasi – patrioci. Nie nasi – komu­chy, ubecy, zaprzańcy i zdrajcy. Dzi­siaj jest to dla mnie infor­ma­cja nie­wy­star­cza­jąca.
– A jeśli coś wię­cej? On zaj­muje się Rosją?
– No, jeśli po praw­dzie, to Długi jest chyba naj­więk­szym w kraju spe­cja­li­stą od Rosji. Wie o niej wszystko lub pra­wie wszystko. Ale wie pan, pro­ku­ra­to­rze, on spę­dził tam tak wiele lat, że zatra­cił dystans i umie­jęt­ność wła­ści­wej oceny sytu­acji. Może nawet jest ukry­tym śpio­chem.
Spi­skowe teo­rie redak­tora o uśpio­nych szpie­gach Putina pozo­sta­wiam na razie na mar­gi­ne­sie. Sprzyja mi szczę­ście – tra­fi­łem w dzie­siątkę. Mówiąc szcze­rze, Piotr przy­niósł mi to tra­fie­nie na srebr­nej tacy. Przed opusz­cze­niem biura poświę­cam kilka minut, by wygu­glo­wać krótką notkę o Dłu­gim, zapa­mię­tać wygląd dzien­ni­ka­rza i odno­to­wać, że jest auto­rem wielu arty­ku­łów na tematy zwią­zane z Rosją. Rze­czy­wi­ście, nie przy­nosi mi chluby, że nie znam Jacka Dłu­giego.

 
Wesprzyj nas