Gęsty od emocji thriller Catriony Ward – amerykańsko-brytyjskiej pisarki, która podbiła gusty wielbicieli mrocznej literatury powieścią „Ostatni dom na zapomnianej ulicy”.


„Sundial” w mistrzowski sposób opowiada o toksycznych relacjach i ucieczce przed przeznaczeniem.

Przed bohaterkami powieści wyjątkowo trudna podróż do miejsca pełnego grozy i tajemnic. Czy Rob i jej córka Callie znajdą w sobie siłę, by tam dotrzeć, i zmierzyć się z przeszłości? O którą z nich upomni się ponury los?

Nie możesz uciec przed tym, co masz we krwi…

Wszystko, czego Rob chciała, to normalne życie. Mąż, dwoje dzieci i ładny dom na przedmieściach zdają się świadczyć o tym, że jej się udało. Ale kobieta boi się o swoją najstarszą córkę, Callie, która zbiera drobne kości i szepcze do wyimaginowanych przyjaciół. Rob dostrzega w dziewczynce mrok, który przypomina jej o przeszłości, od której uciekła. I boi się o bezpieczeństwo drugiej córki.

Kobieta postanawia zabrać Callie do domu swojego dzieciństwa, do Sundial, położonego głęboko na pustyni Mojave. Tam będzie musiała dokonać strasznego wyboru…

Catriona Ward
Sundial
Przekład: Martyna Tomczak
Wydawnictwo Czwarta Strona
Premiera: 24 sierpnia 2022
 
 


Rob


To ospa sprawia, że nabieram pewności – mój mąż znów ma romans.
Pierwszy bąbel odkrywam u Annie rankiem w dzień przyjęcia u Good­winów. W okienku nad wanną jaśnieje błękit zimowego nieba. Na białych kaflach kładą się ostrymi kreskami cienie jaworowych gałęzi. Annie siedzi po turecku w letniej wodzie. Porusza ustami, nucąc bezgłośnie słowa tajemniczej piosenki przeznaczonej dla plastikowych zwierzątek dryfujących wokół.
Annie nie wchodzi do wanny, jeśli woda jest cieplejsza niż krew. Nie lubi niczego, co zbyt słone, słodkie lub kwaś­ne, a jej ulubione bajki to te, w których nic się nie dzieje. Podchodzi nieufnie do wszelkich skrajności. Boję się o nią, tę moją kruchą młodszą córkę. Annie jest mała jak na swoje dziewięć lat i ludzie często biorą ją za młodszą. U Callie martwią mnie inne rzeczy.
Przyjęcie to styczniowa tradycja Good­winów. Nazywają je „seansem odpędzania smutków”. Good­winowie to wesoła para mieszkająca w domu po naszej lewej stronie. Mają dwóch bystrych synków, Sama i Nathana, mniej więcej w wieku Callie, a także grono ciekawych znajomych i są koneserami wina, jedzenia oraz sztuki. Przyjęcie to jedyny dzień w roku, na który wszyscy czekamy. I zawsze wspaniale się bawimy.
Annie szepcze coś, pochylona nad gumową kaczuszką. Delikatny kręgosłup, ciemne smugi włosów przyklejone do karku – na ten widok żar podchodzi mi do ściśniętego gardła. Nie wiem, jak u innych, ale u mnie miłość i mdłości dają identyczne objawy.
– Ręce do góry – mówię.
Wtedy go dostrzegam: czerwony wyprysk na ramieniu. Natychmiast orientuję się, co to. Dotykam jej czoła i pleców. Są ciepłe, za ciepłe.
Annie drapie wysypkę. Kładę rękę na jej dłoni.
– Przestań – mówię łagodnie. – Nie drap, bo będzie gorzej, buraczku.
Mała stęka z niezadowoleniem.
– Nie jestem buraczkiem – protestuje.
– To kalafiorku.
– Nie!
– Brukiewko?
– Nie, mamo! – woła, ale przestaje drapać. Jest potulnym dzieckiem.
Nieświadomie sama drapię się w ramię. Czasem ciała moich dzieci mylą mi się z własnym.
 

Kładę Annie do łóżka i zaglądam do szafki w łazience. Półki są ciasno zastawione, jak to u rodziny z dwójką dzieci, w której zawsze coś się dzieje. Odsuwam stary syrop na kaszel, jednorazowe maszynki do golenia, nożyczki do paznokci, leki na cukrzycę należące do Irvinga, swoje tabletki antykoncepcyjne, nieużywany irygator do zębów, środki przeciwbólowe i popękany puder w kamieniu. Muszę tu posprzątać, kiedy tylko znajdę chwilę. Z tyłu odnajduję wreszcie buteleczkę kalaminy z zaskorupiałą szyjką, ale zawartość jest zdatna do użycia. Kupiłam ją kilka miesięcy temu na egzemę Callie.
Annie ma temperaturę trzydzieści osiem i sześć, a wzrok jeszcze bardziej błędny niż zwykle. Naprawdę powinnam była wcześniej się domyślić. Poczucie winy pali mnie jak zgaga. Mała drapie się po ramieniu.
– Nie, kochanie – mówię. Wyciągam z komody rękawiczki bez palców, a ze skrzynki z narzędziami Irvinga taśmę izolacyjną, i przyklejam rękawiczki do mankietów jej piżamy. Daję małej paracetamol i smaruję ją kalaminą.
– Rob, owsianka gotowa! – woła z dołu Irving zachrypniętym porannym głosem. Charczy, odkasłuje i dodaje: – I kawa.
Siadam obok Annie, na moment poddając się zmęczeniu. Obecność młodszej córki zawsze mnie uspokaja i skłania do refleksji. Kręcimy się z Irvingiem na tej karuzeli już od tylu lat.
Szybko przepowiadam sobie możliwe scenariusze. Potem schodzę na dół, przekazać mu nowinę.
 

W kuchni rozgorączkowana Callie peroruje wysokim głosem:
– No i go złapali. Dzięki nagraniu monitoringu na stacji benzynowej. Bo on tam kupił ten cement.
– Gdzie o tym usłyszałaś, kochanie? – pyta lekko poirytowany Irving. Prawie mi go szkoda. Callie lubi przy śniadaniu pogawędzić sobie o morderstwach.
– A nie wiem, gdzieś tam – odpowiada. – Kobietę oczyścili z zarzutów. Takie rzeczy trudno udowodnić. Wstrzyknęli mu powietrze, zwykłe powietrze! To powoduje za…torowość płucną. Zatortowość? Nie, zatorowość.
Podchodzę do Irvinga, który stoi przy ekspresie.
– Annie ma ospę – mówię cicho. – Nie rozumiem, jak to możliwe. Kiedy się zaraziła? Zresztą przecież jest szczepiona.
– Szczepienia są skuteczne w osiemdziesięciu pięciu procentach, czy coś koło tego. – Irving ma ciemne wory pod oczami lśniącymi od tajemnic. Wczorajsza noc należała do tych złych.
– A my oczywiście jesteśmy w pozostałych piętnastu – wzdycham.
Mój mąż uśmiecha się sztywno i nakłada owsiankę do miseczki Callie. Pod wewnętrznym brzegiem, tuż nad bladą ziarnistą papką, biegają rysunkowe jelonki. Irving dorzuca cztery plastry truskawki i zalewa całość mdląco słodkim syropem, za którym tak przepada nasza córka. Ostrzegawczo kładę mu dłoń na ramieniu. „Nie za dużo”. Organizm Callie nie podpowiada jej, że już się nasycił. Jeśli ktoś jej delikatnie nie pilnuje, potrafi jeść aż do skrętu żołądka, dopóki nie zwymiotuje. Nie mam dziś siły zajmować się dwójką chorych dzieci.
Irving strąca moją rękę jak koń muchę i dalej leje syrop. Uwielbia słodycze, choć nie może ich jeść. Napycha córkę tym, za czym sam tęskni. Ale to nie on siedzi z nią potem po nocach.
Callie obserwuje nas od stołu. Na pewno zauważyła, że próbowałam go powstrzymać przed dolaniem syropu. Czuję wzbierający niepokój. Nigdy nie wiem, co jej chodzi po głowie.
– Annie jest chora? – pyta, obgryzając paznokieć, i dodaje: – Smutna buźka. – Ostatnio weszło jej w nawyk rozmawianie obrazkami z wiadomości tekstowych. To jednocześnie denerwujące i zabawne.
Irving stawia przed nią owsiankę. Callie jest duża na swój wiek, ma złocistą skórę, szeroką twarz o ostrych rysach i zielone, pełne żaru oczy. Mówi zawsze jakby z wysiłkiem, głos wydobywa się z niej jak ze ściśniętego akordeonu.
– Mama zajmie się Annie. A my, tato, pójdziemy sobie sami do Good­winów. – Nabiera palcem owsianki i zlizuje ją, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Papierowy kapelusik, kieliszek wina – dodaje. Tworzą z Irvingiem paczkę, w której dla nikogo więcej nie ma miejsca.
Irving spogląda na mnie z uniesioną brwią. Tak samo jak wtedy w barze, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Kiedyś to spojrzenie przyprawiało mnie o mocniejsze bicie serca. Jakby było przeznaczone tylko dla mnie. Nieme pytanie, na które ja jedna znam odpowiedź.
– Weź łyżkę – zwracam się do Callie. – Nie, kochanie, przykro mi. Musimy zostać w domu. Ospa przenosi się na ubraniach. A tam będzie masa dzieci, nie chcemy ich zarazić.
– Rob. Pozwól jej – odzywa się Irving.
Wiem, że ma ochotę brylować w towarzystwie, grać przystojnego naukowca, spoglądać z uniesioną brwią na ludzi, którzy nie widzieli tego jeszcze setki razy. A przede wszystkim chce być z nią: wymieniać spojrzenia w tłumie, zostawiać ślady dłoni na kieliszkach, gdy pragnienie rozciąga się między nimi niczym złoty drucik. To nie byłby pierwszy i na pewno nie ostatni raz.
– Chcę się zobaczyć z Nathanem i Samem – mówi Callie.
– Możesz się z nimi zobaczyć w każdej chwili. Mieszkają obok.
– Nie, jeśli połamię sobie żebra – odpowiada. – Nie, jeśli dostanę żółtaczki. Nie, jeśli napiję się wybielacza i umrę.
– Callie, proszę cię. Tam będą niemowlęta, kobiety w ciąży, starsi ludzie. Może nieszczepione dzieci. Chcesz, żeby przez ciebie się rozchorowały? Poważnie mówię. Nigdzie nie idziemy. Dobrze wiem, jak szybko roznoszą się wirusy. Wystarczy, że jeden z czwartoklasistów łapie grypę, i w ciągu tygodnia cała reszta jest chora.
Krzyk Callie wychodzi z głębi brzucha, niczym pomruk dzikiego kota. Potem strzela w górę jak rakieta, przenikliwy i ogłuszający. Tak głośny, że jest jak cios pięścią, jak gwiazdy, które stają przed oczami. Irving się pochyla, mówi jej coś do ucha. Krzyk Callie osiąga coraz wyższe tony. Łapię spojrzenie męża i pozwalam sobie na to, by delikatnie unieść kącik ust. „No dalej, sprzeciw mi się jeszcze raz. Spróbuj. Powiedz Callie, że pójdziecie tam razem” – myślę.
Irving opuszcza wzrok i gładzi Callie po ramieniu, mamrocząc coś o naleśnikach. Krzyk ustaje i przechodzi w stłumiony chichot. Teraz patrzą na mnie oboje z identycznym skrywanym uśmiechem. Mają takie same usta. Wyprowadza mnie to z równowagi, choć wiem, że nie powinno.
– Dosyć tego! Idź posprzątać pokój. I zmień pościel. Może wreszcie przestanie tam tak dziwnie pachnieć.
Callie przykrywa usta dłonią i parska zduszonym śmiechem. Irving zabiera się do mycia naczyń, jakby nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. Wpatruję się w tył jego głowy, czerwony ślad po maszynce nieuważnego barbera, i mam ochotę czymś rzucić, tak jak on. Ale nie mam tutaj żadnej władzy.
Zabieram na górę miskę z niezjedzoną przez Callie, zimną już owsianką. Nabieram kilka garści i okładam nimi wysypkę Annie. Mała przytula rozpalony policzek do mojej dłoni. To trochę pomaga.
 

Piszę do Hannah Good­win. „Wybacz! Mamy w domu ospę. Lepiej, jeśli zostaniemy. Smutna buźka”. Z irytacją kasuję ostatnie zdanie. Zwyczaj Callie zaczął mi się udzielać. „Bawcie się dobrze, a w przyszłym tygodniu wpadnijcie na drinka na tarasie. R.”
Jeszcze raz uważnie czytam wiadomość i poprawiam „R.” na „Buziaki, Rob”. Teraz lepiej. To wygląda normalnie.
 

– Będzie fajnie, zobaczycie – zapewniam Irvinga i Callie. – Zrobimy sobie dzień w rodzinnym gronie. Obejrzymy film, pogramy w coś, zjemy chińszczyznę…
Jeśli chodzi o film, każde z nas ma zastrzeżenia do wyborów pozostałej dwójki. W ramach kompromisu włączamy taki, którego nikt nie chce oglądać: opowieść o człowieku śledzonym przez wielkiego królika, będącego lub nie wytworem jego wyobraźni. Irving siedzi pośrodku, otaczając nas ramionami. Co pół godziny zaglądam do Annie. Tuż po jedenastej przed południem w sąsiedztwie rozbrzmiewa muzyka. Śmiechy i pełne ekscytacji rozmowy przybierają coraz wyższe tony. Raz czy dwa słychać brzęk tłuczonej szklanki. Irving pogłaśnia telewizor, film jest jednak tak głupi, że nie sposób skupić się na fabule.
– Skoczę do sklepu po owsiankę i kalaminę – mówi Irving.
Wiem, co to oznacza, dostrzegam to w lekko napiętej linii jego szczęki. Pójdzie do sklepu, a w drodze powrotnej naturalnie wstąpi na drinka. Tylko jednego, a w każdym razie od jednego się zacznie. Ledwo widzę na oczy z wściek­łości. Pole widzenia przesłaniają ciemne plamki.
– Mamy owsiankę i kalaminę – odpowiadam.
– Możesz zarażać, tak jak powiedziała mama. Możesz zarazić jakieś dziecko – wtóruje mi Callie z powagą. Słysząc to, czuję rzadki przypływ miłości i wdzięczności, choć podejrzewam, że Callie po prostu nie chce zostać ze mną sama.
Nastrój Irvinga zwęża się w ostrą szpilę. Za mężczyzną na ekranie podąża wyimaginowany królik. Nikt się nie odzywa. W domu obok przez radosne wrzaski przebija się jazz.
Wreszcie mówię: „Dość”, i wyłączam film. Tak właśnie wygląda życie w moim domu. Każda próba naśladowania rodzin z telewizji czy kolorowych magazynów kończy się sromotną klęską.
Prawdę mówiąc, telewizja to nie moja bajka. Kiedy pierwszy raz obejrzałam film akcji, omal nie umarłam z ekscytacji, a przynajmniej takie miałam wrażenie. Dziś nie umiem zrozumieć, po co ludziom opery mydlane czy chodzenie do kina. Nie czytam nawet gazet ani nie oglądam wiadomości. I bez tego życie jest wystarczająco intensywne i pełne bólu.
 

Choć za każdym razem wymagało to wielomiesięcznych próśb i szantażów, ostatecznie złamałam opór Irvinga i najpierw dokończyłam studia, później zatrudniłam się w szkole, a po narodzinach Annie wróciłam do pracy. Mój mąż jest wyznawcą tradycyjnych wartości. Przeważyło to, że znalazłam wakat w szkole naszych dzieci, dzięki czemu cały dzień spędzamy w jednym budynku. To i brak pieniędzy. Ojciec Irvinga sporo stracił podczas kryzysu.
Kocham swoją pracę. W szkole mówią o mnie: zaklinaczka dzieci. Żartują, ale to nie zmienia faktu, że mam na uczniów magiczny wpływ. Pod moją pieczą wycofane dzieci rozkwitają nieśmiało. Te nadaktywne uspokajają się i potulnieją w mojej obecności. Czwartoklasistka kiedyś nazywana żółwiem wodnym, bo zdarzało jej się gryźć z nudów, dziś pisze dla mnie pełne żaru wypracowania o twórczości Mayi Angelou. Za to wobec własnych dzieci jestem bezsilna.
Kocham też swój dom: niski, szeroki budynek w stylu Cape Cod, z opadającym trawnikiem o rozsądnej powierzchni pięciuset metrów kwadratowych. To kobieta nadaje domowi energię i styl – tak mówią, prawda? Po obu stronach drzwi rosną dęby. Z tyłu jest taras z sosnowych desek, ocieniony klonami od ulicy. Zbudowałam go w trzy weekendy, według projektu znalezionego w książce z biblio­teki. Okazało się, że to nic trudnego. Zamówiłam deski i poskładałam je jak puzzle (to jedna z niewielu rzeczy, które łączą mnie i Callie – większość naszej życiowej wiedzy pochodzi z biblioteki). Cudownie się tu siedzi o zachodzie słońca albo w upalne dni, wśród zieleni klonów. Mam wtedy poczucie, jakbym znalazła się w koronie drzewa. Wspólnota sąsiedzka nigdy nie musi nam przypominać o skoszeniu trawy, okopcowaniu klombów czy zamieceniu ścieżki z wapienia zakręcającej ku białemu frontowemu gankowi. Sama utrzymuję tu porządek. Kocham ten ogród za jego prostotę i niewielki rozmiar. Tak bardzo się różni od miejsca, w którym dorastałam, gdzie jak okiem sięgnąć rozciągają się gorący martwy piach i skały. Patrząc dzień w dzień na tak wielką przestrzeń, człowiek zaczyna się czuć jak w pułapce.
Tu, wśród równiutkich zabudowań, czuję się bezpieczna. Gdzieniegdzie można dostrzec indywidualny akcent: poidełko dla ptaków, niewielki basen, ściany w śmiałym odcieniu różu. Witrażowe szyby, rozmaite style kołatek, ścieżki z różnych rodzajów kamienia – oto granice naszej wolności wyboru. Ale mają znaczenie. W ten sposób odcis­kamy swój ślad.
Powiedziałam, że czuję się tu bezpieczna. Chyba miałam na myśli to, że moje dzieci są bezpieczne. Jedno z drugim nie zawsze idzie w parze. Może w pewnym momencie każdy z nas musi wybrać. Lepiej być częścią drużyny – rodziny Cussenów – niż jednostką. Dzięki temu człowiek mniej się rzuca w oczy.
 

Irving znika w gabinecie i zamyka za sobą drzwi. Callie wyciąga kredki. Zawsze umie zająć się sobą i nigdy nie trzeba jej gonić do lekcji. Jej charakter daje chwile wytchnienia w najmniej spodziewanych momentach. Teraz siedzi przy sekretarzyku w salonie, zgarbiona nad kartką. Kredka monotonnie skrobie o papier. Callie zaczyna śpiewać pod nosem, fałszując. To irytujące i mam ochotę kazać jej przestać i włożyć okulary, ale powstrzymuję oba impulsy. Od dawna trzymam się zasady, by nie wszczynać kłótni o byle co.
 

Do pierwszej po południu wysypka Annie się powiększa. Mała leży z dłońmi stulonymi pod brodą, ciemne kosmyki włosów opadają na policzek, unosząc się z każdym oddechem. Sprawdzam, czy rękawiczki dobrze się trzymają, i odgarniam jej włosy z ust.
– Za jasno – mruczy Annie, więc zasłaniam okno i sypialnia tonie w srebrzystym półmroku.
– Włączyć ci gwiazdkę? – pytam szeptem.
– Tak – odpowiada również szeptem, nie otwierając oczu.
Zapalam nocną lampkę na parapecie. Ma kształt gwiazdy i mży w ciemności delikatnym różem waty cukrowej lub wnętrza płatków piwonii, kolorem, jakim zabarwione są sny małych dziewczynek. Mam wrażenie, że w świetle lampki Annie jest bezpieczniejsza. Wiem, że to bez sensu.
Gdy podnoszę wzrok, Irving stoi w progu. Nie słyszałam, jak wszedł. Zawsze umiał zastygać bez jednego drgnienia, jakby jego ciałem nie poruszał nawet oddech. To niepokojące u żywej istoty.
– Jak Annie? – pyta.
– Śpi.
– Nie wyżywaj się na dzieciach, Rob. Callie bardzo chce iść na przyjęcie. Pozwól jej. Nie możesz tylko z powodu Annie trzy tygodnie trzymać jej w domu.
Annie otwiera jedno oko.
– Wody – prosi cichutko.
– Jasne, skarbie. Mama zaraz ci przyniesie. Z drogi – cedzę przez zęby, mijając Irvinga. – To twoja wina.
Odwraca się z wściekłością i rusza do łazienki, zażyć leki na cukrzycę. Trochę się ich naszuka. Specjalnie przestawiłam buteleczkę na tył szafki, za starą tubkę wazeliny. Drobna złośliwość, ale ostatnimi czasy na niewiele więcej mogę sobie pozwolić.
 

Każda kłótnia zaczyna się inaczej, a kończy tak samo. Syczymy jak dwa węże – ja przy zmywarce lub składając pranie, on znad prac studentów, z długopisem w dłoni – świadomi, że na górze śpią dzieci. Tak jest od lat. Ostatecznie padamy do łóżka, osłabieni zżerającym nas od środka jadem.
Wczoraj wieczorem zaczęło się od elektrycznych szczoteczek do zębów. Obie były podłączone do ładowarek, ale ktoś wyłączył gniazdka w łazience. Annie ma okropny nawyk bawienia się włącznikami.
Zaczęło się więc od szczoteczek, ale wkrótce zeszło na Katherine, techniczkę z laboratorium. Irving pracuje do późna. To akurat mi nie przeszkadza. Techniczka też pracuje do późna. Katie, jak nazywa ją mój mąż, używa perfum Sentient. Wiem, bo jego garnitur jest nimi przesiąknięty. Cuchnie od nich cała szafa.
Syczałam, zaciskając pięści, z gardłem zwężonym tak mocno, że słowa sączyły się jak żółć, i z płonącymi oczami.
Irving wyciągnął palec. Nigdy mnie nie dotyka, tylko wymachuje nim w powietrzu. Trzyma drgający palec tuż przed moją twarzą, zaznaczając ruchem każde słowo. „To był twój pomysł” – mówił. „Twoje marzenie, odkąd się poznaliśmy. Dostałaś, czego chciałaś, a teraz nic tylko jęczysz”.
Dorosłe życie to bagno, w którym człowiek tkwi po uszy, gobelin wzajemnych pretensji tkany tak ciasno, że nie sposób go rozplątać.
 

Próbuję czytać, kiedy z góry dochodzi mnie płacz Annie. „Nie! Nie, nie!” Otwieram drzwi. Ona i Callie wyrywają sobie z rąk jakiś przedmiot, ciągnąc każda w swoją stronę. To różowa lampka w kształcie gwiazdy. Annie odchyliła głowę do tyłu, buzię ma otwartą w wyrazie rozpaczy. Callie minę ma jak zwykle nijaką, ale przygryza dolną wargę.
– Dawaj to – mówi tym swoim zduszonym głosem. – Dawaj albo ktoś umrze.
– Nienawidzę cię, Callie. Bóg cię nienawidzi. – Annie bierze zamach pięścią w rękawiczce.
Rzucam się je rozdzielić. Różowa lampka jakimś cudem jest nienaruszona. Wyrywam ją z wilgotnych dłoni starszej córki i odstawiam w bezpieczne miejsce na parapecie. Bóg raczy wiedzieć, po co jej ona.
– Mamo, zabierz jej to! – woła Callie.
– Ona jest dla mnie niedobra! – przekrzykuje ją Annie.
– Na miłość boską! – wybucham. – Spokój, ale już! Poczytajcie lepiej jakąś książkę.
 

Irving siedzi przy wyspie kuchennej z nogami na krześle. Powstrzymuję przypływ irytacji. Dobrze wie, że nienawidzę, gdy ktoś kładzie brudne nogi na moich pięknych krzesłach.
Kuchnię kocham najbardziej z całego domu. Długo wybierałam rodzaj drewna na wyspę i teraz olejuję ją co niedziela. Sama zaprojektowałam spiralny wzór płytek podłogowych z szaroniebieskiej szkliwionej terakoty. Sama też skonstruowałam wieszak na ścianie, podobnie jak taras – jeśli człowiek się nie spieszy, stolarka to naprawdę nic trudnego. Starannie rozwiesiłam na nim garnki z miedzianym dnem, od najmniejszego do największego.
W centralnym punkcie wyspy stoi miska wypełniona jakąś białawą, nakrapianą substancją.
– Co to? – pytam, podchodząc do szafki, żeby poszukać aspiryny. Nie dla Annie, dla siebie.
– Robię spotted dicka – odpowiada Irving. Mój mąż nie gotuje, za to szczyci się swoimi deserami, angielskimi specjałami bez smaku, które przyrządza na parze. Uważa, że to kuchnia ludzi z klasą. – Hej, Rob. Spróbuj i powiedz, czy dać więcej porzeczek.
Wcale nie mam na to ochoty, ale nie chcę się kłócić, sięgam więc po łyżkę, pogrążona w smutnych myślach. Moje córki były kiedyś nierozłączne i całymi dniami bawiły się razem. Zmianę, która między nimi zaszła, można by przypisać trudnemu wiekowi Callie, tyle że ona zawsze była w trudnym wieku.
Dopiero zanurzywszy łyżkę w masie, orientuję się, co to takiego. Mimowolnie wydaję z siebie krótki wrzask, chociaż wiem, że Irving tylko na to czekał.
On tymczasem zwija się ze śmiechu, zgięty wpół, z trudem łapiąc powietrze.
– Ale masz minę!
– To obrzydliwe – rzucam drżącym głosem. – Jak można zrobić komuś coś tak wstrętnego?
– Muszę je podgrzać – odpowiada spokojnie. – Jedziemy jutro z Johnem na ryby.
Teraz już czuję smród robaków, ich kwaśny, amoniakowy odór. Irving trzyma zamrożone kostki przynęty w lodówce w garażu. Powinnam była się spodziewać zemsty za to, że nie puściłam go na przyjęcie. Ciepłe robaki poruszają obłymi główkami. Ich ciała są czerwone jak krew.
 

Myślę, że każdy nosi w sobie opowieść, która go definiuje. Oto moja:
Callie miała dwa lata. Wciąż jeszcze nie mówiła i była trudnym dzieckiem, pełnym bezgłośnej furii. Wiecznie patrzyła spode łba – z wyjątkiem chwil, gdy obok był jej ojciec. Uśmiechała się wtedy nieśmiało, a ja widziałam, że naprawdę jest tylko małą dziewczynką.
Poza tym była mistrzynią ucieczek. Otwierała drzwi, szafki i szuflady, bez trudu radząc sobie z klamkami i zasuwkami, które powinny stanowić zaporę dla jej małych rączek.
Tamtego popołudnia Irving miał wrócić z konferencji. Callie całą noc nie zmrużyła oka. Nigdy, przenigdy nie spała, kiedy ojciec wyjeżdżał. Byłam tak zmęczona, że powietrze zdawało się gęste i wełniste. Posadziłam Callie w krzesełku i wyszłam do łazienki. Przysięgam, że nie było mnie najwyżej pół minuty. Gdy wróciłam, mała, wywieszona z krzesełka, jedną rączkę trzymała w zlewie, zanurzoną po łokieć w odpływie z młynkiem do odpadków. Drugą, z determinacją w oczach, wyciągała w stronę włącznika.
Rzuciłam się do niej z wrzaskiem i mocno przytuliłam ją do piersi.
– Nigdy, ale to nigdy więcej tego nie rób! – zawołałam. Najpierw spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a potem szeroko otworzyła usta. Jej wysoki, ostry krzyk wbijał mi się w mózg niczym igła.
Dopiero po paru godzinach zdołałam położyć ją do łóżka. Ściany i meble zdawały się drgać, jakby były ulepione z galaretki. Padłam na kanapę i natychmiast zasnęłam.
Obudził mnie dotyk dłoni na głowie. Irving patrzył na mnie z góry ciemnymi, nieruchomymi oczami.
– Callie strasznie dała mi w kość – jęknęłam.
– U mnie wszystko w porządku, dzięki, że pytasz. Konferencja znakomicie się udała – odparł zgryźliwie Irving.
– Nie sądziłam, że tak to będzie wyglądało. Ona mnie chyba nie lubi. – Usłyszałam, jak marudnie to zabrzmiało, i mój własny ton napełnił mnie wstrętem.
– Jest tylko dzieckiem. Weź to pod uwagę.
W głosie Irvinga pobrzmiewała nieznana mi melodia. Serce zamarło mi w piersi. A więc znowu. Irving zawsze we wczesnej fazie zakochania bezwiednie przejmował sposób mówienia obiektu swoich westchnień.
Usiadłam i zbliżyłam twarz do jego twarzy, jakbym chciała go pocałować. Śmierdział whisky.
– Była w ogóle jakaś konferencja? – spytałam, zaskoczona własną bezpośredniością.
Irving chwycił w dwa palce kosmyk moich włosów i pociągnął tak mocno, że oczy zaszły mi łzami.
– Lepiej sprawdź, czy twoja córka śpi. Chryste… – Puścił mnie i strzepnął dłonie z obrzydzeniem.
Wstałam, ale nie poszłam do Callie. Coś buzowało we mnie z taką zajadłością, że omal nie wybuchło.
– Dłużej tego nie wytrzymam – oznajmiłam, zaskoczona swoim rzeczowym tonem. – Odchodzę, Irving. Nie musimy przecież być małżeństwem. – Te słowa były jak odkrycie, niespodziewana iluminacja. Ale gdy zobaczyłam, co czai się w jego oczach, rzuciłam się do ucieczki.
Irving zamarł na sekundę, po czym ruszył za mną. Framugi drzwi wymykały mi się z palców. A potem nastąpiło coś strasznego. Moje ciało przypomniało sobie bieg i strach, i ciężki oddech na karku. Wspomnienie przyszło nagle i chwyciło mnie za gardło. Chcę wierzyć, że dlatego zrobiłam, co zrobiłam. Otworzyłam frontowe drzwi. Powietrze było jak powiew wolności. Ale nie wybiegłam na zewnątrz. Zaczekałam, aż Irving mnie dogoni, przekroczyłam próg i zatrzasnęłam drzwi na jego wyciągniętej dłoni. Rozległ się chrzęst, a potem krzyk bólu. Odwróciłam się. „Już nigdy nikt mnie do tego nie zmusi” – pomyślałam.
Przecięłam trawnik, który wówczas był jeszcze kawałkiem gołej ziemi ciągnącej się aż do ulicy – nie znaleźliśmy czasu, żeby się nim zająć. Co teraz? Nie miałam pracy, nie miałam przyjaciół.
Przy krawężniku, u stóp ziemnego zbocza, dostrzeg­łam jakiś kształt. W pierwszej chwili wydał mi się poduszką albo starym pufem, który ktoś wystawił na chodnik, co zdarza się nawet w tak eleganckich dzielnicach jak nasza. Ale to była Callie. Kucała na skraju chodnika, ubrana w szare śpioszki w różowe słoniki.
Podbiegłam do niej, czując pulsujący w żyłach strach. Callie podniosła na mnie wielkie oczy, wciąż podpuchnięte ze strachu.
– Blade – powiedziała, głaszcząc sterczący spomiędzy płyt chodnika zbrązowiały chwast, zwieńczony wyschniętym kwiatkiem. Zmęczenie wzięło nade mną górę i usiad­łam obok niej na krawężniku.
– Przepraszam, kochanie – powiedziałam. – Przepraszam.
Wtedy zrozumiałam, że nie odejdę. To przecież nie była jej wina.
Wzięłam ją na ręce. Wyjątkowo nie zaczęła się szarpać, tylko przytuliła głowę do mojego ramienia. Powoli weszłam do domu i zaniosłam ją do łóżka.
– Zrobię ci ogródek – obiecałam i pocałowałam ją w głowę. Może nie pozwoli mi się kochać, pomyślałam, ale mogę się nią opiekować.
Dłoń Irvinga była cała w sińcach, ale nie złamana, więc obłożyłam mu ją lodem i usiedliśmy razem przy krzywej, pokrytej laminatem kuchennej wyspie, milczący i zmęczeni walką. „Trzeba zrobić coś z tą kuchnią” – pomyślałam. Była prawie pusta, tanio wykończona, z popękanym linoleum i cieknącym kranem. Wyobraziłam sobie porządne garnki o miedzianych dnach, zioła w doniczkach na parapecie, może nawet półkę na przyprawy.
– Nigdy więcej nie pracuj do późna. Zgoda? – Nie chodziło o pracę do późna. Chodziło o powroty nad ranem i mówienie do mnie głosem innej kobiety.
Irving zmierzył mnie wzrokiem.
– Nie masz prawa o nic mnie prosić – odparł, wskazując skinięciem głowy na posiniaczoną rękę.
Musiałam spróbować jakoś to rozwiązać, żeby nasze stosunki stały się choćby znośne. Z wahaniem dotknęłam jego zdrowej dłoni.
– Callie powiedziała dziś pierwsze słowo.
Opowiedziałam mu, co się stało, ze śmiechem, a chwilami przez łzy. Irving uśmiechnął się nieznacznie, a ja omal nie zemdlałam z ulgi, że mi wybaczono. Towarzyszyło temu lekkie ukłucie dumy – to właśnie do mnie Callie skierowała pierwsze słowo. Nagle zrozumiałam, czego nam potrzeba.
– Zróbmy sobie drugie – powiedziałam. – Drugie dziecko.
– Zróbmy – odpowiedział. Na myśl o tym, że wróciłam do łask, chciało mi się płakać. A do tego, jeśli będzie ich dwoje, może i mnie dostanie się odrobina miłości.
Do dziś nie jestem pewna, czemu Irving się zgodził. Jego ojciec nie stracił wtedy jeszcze całej fortuny i myślę, że mój mąż liczył na syna. Na to, że stary okaże się hojniejszy, jeśli damy mu wnuka. Co do mnie, to przyznaję, że pragnęłam dziecka, które będzie tylko moje. Callie zawsze należała do Irvinga. Ludzie, decydując się na dziecko, powinni robić to z mniej egoistycznych pobudek.
Dostałam, czego chciałam. Gdy tylko Annie przyszła na świat, od razu to poczułam – otworzyła swoje głębokie niebieskie oczy, a mnie zalała fala ciepła. Od pierwszej chwili była łatwym dzieckiem i od pierwszej chwili była moja. Łączy nas naturalna więź, której nigdy nie zdołałam zadzierzgnąć z Callie.
Ale nie wszystko się udało. Przy dzieciach Irving zszedł na drugi plan, a on bardzo źle znosi stanie z boku. No i nie ma syna, na którego jego ojciec mógłby wypisywać czeki. Mimo to się trzymam, żeby moje dzieci miały dwoje rodziców, jasny dom pełen kwiatów i pachnący ogród z miękkim trawnikiem. I nawet kiedy Irving znów zaczyna spędzać wieczory w pracy, nie daję za wygraną. Robię to dla nich, ale i dla siebie. Sun­dial, Fal­con, Mia, sprawa z Jack – to wszystko odizolowało mnie od ludzi i wciąż mam wielką potrzebę dopasowania się. Pragnę zniknąć w tłumie zwykłych kobiet, które mają rodziny, domy na przedmieściach, posady w szkole i niewielkie ambicje. Co do Callie – jest moją córką i kocham ją. Nigdy, przenigdy nie okażę jej, że czasem jej nie lubię. Ani że czasem bardzo trudno mi ją kochać.
No więc taką właśnie jestem osobą. Przynajmniej obecnie. Są też inne, starsze opowieści, ale tamtej Rob już dawno nie ma. Odgrodziłam ją, zamurowałam w ciemności. Może umarła z głodu. Pełne nadziei dziecko pogrzebane w piasku pustyni. Może to i dobrze. W tej rodzinie nie ma dla niej miejsca.
Dużo później przypomniałam sobie to słowo, tak dziwne w ustach dwulatki: „Blade”. Czasem się nad nim zastanawiam.
 

Z zadumy wyrywa mnie dźwięk dzwonka, przenikliwy i ostry. Siedzę na kanapie w salonie z otwartym notesem na kolanach. Miałam planować lekcję o Marku Twainie (jakich koszmarów uczymy nasze dzieci!), ale teraz widzę, że zamiast tego pisałam Arro­wood. Callie rysuje w kącie. Jak długo już tak siedzimy? Dysocjacja. Tak nazywa ten stan June, moja terapeutka. Sama wolę o nim myśleć jak o chwili wytchnienia. Znów ten dzwonek.
– Otworzysz wreszcie? – pyta cierpko Callie, nie podnosząc wzroku znad kartki.
Zrywam się, skołowana. Notes spada na podłogę. Podnoszę go szybko i chowam do kieszeni. Biegnąc do drzwi, słyszę skrzypienie otworu na listy. Trzeba go naoliwić.
– Halo? – odzywa się ktoś z zewnątrz.
Wnętrzności skręcają mi się na kształt mysich embrionów, ale choć dzielą nas drzwi, na wszelki wypadek się uśmiecham. Ludzie poznają brak uśmiechu po głosie.
– Cześć, Hannah. Jak przyjęcie?
Błękitne oczy Hannah Good­win przypominają dwa księżyce okolone ciemnorudymi rzęsami. Na mój widok zwężają się w kącikach. Nie tylko ja przybrałam sztuczny uśmiech.
Staję jakieś pół metra od drzwi.
– Wybacz, że nie podejdę bliżej. Lepiej dmuchać na zimne – wołam, uświadamiając sobie, że wciąż jestem w szlafroku. W tym całym zamieszaniu nie miałam czasu się ubrać.
– Jak się czujesz? – pyta Hannah.
– Całkiem dobrze. Na razie tylko Annie jest chora, ale wolimy nie ryzykować.
– Biedna Annie! Wszyscy żałują, że was nie ma. Słuchaj, kiedy tu szłam, coś leżało na ścieżce. Coś zdechłego, podejrzewam, że goffer. Pewnie dopadł go kot. Wrzuciłam go do śmieci, ale została paskudna plama. Złotko, szepnij może później Irvingowi, żeby chwycił za szlauch. – Czasem, w ramach żartu, wymieniamy czułe zwroty, przybierając staroświecki akcent, jak gwiazdy filmowe z lat czterdziestych.
– Dzięki – odpowiadam.
– Wszystko gra? Musimy się spotkać na drinka i pogadać, Rob. – W oczach Hannah widać troskę. Z sąsiedztwa płyną jazgotliwe dźwięki puzonu. – Umówmy się, że wyjedziemy gdzieś na weekend. Chłopcy do dziś wspominają Dzień Pamięci na pustyni…
Pozwalam sobie na lekki uśmiech triumfu. Od tamtego razu, kiedy byli z nami w Sun­dial, Hannah wciąż się przymawia o kolejne zaproszenie. Good­winowie mają letni domek na Florydzie. To coś w sam raz dla Nicka, ale Hannah ma bardziej wyrafinowany gust. Wolałaby opowiadać koleżankom z jogi o pustyni. „Mojave to takie magiczne miejsce. Można tam naprawdę odnaleźć siebie”.
– Rob?
– Wybacz, zamyśliłam się – mówię.
– Potrzebujesz czegoś? Mogę skoczyć do sklepu…
– Jesteś aniołem. Niczego nam nie trzeba. Wczoraj był kurier z zakupami, więc mamy dość zapasów.
Oczy Hannah znów się zwężają.
– W razie czego masz mój numer. Powiedz tylko słówko. Sam chorował w zeszłym miesiącu, to był koszmar.
– Pamiętam.
W zeszłym miesiącu. Dokładnie dwadzieścia dwa dni temu Good­winowie wrócili z Australii. Następnego dnia Sam dostał ospy. To dlatego długo nie widzieliśmy się z Hannah. A raczej ja się z nią nie widziałam.
– Przyniosłam ci coś, zostawię na schodkach. Pa, laleczko!
– Pa, kochana.
– Zadzwoń.
Zwykle rozmawiamy z Hannah wieczorami, raz albo dwa razy w tygodniu. Nie sądzę, byśmy się zaprzyjaźniły, gdyby nie bliskie sąsiedztwo i dzieci w podobnym wieku. Bardzo się od siebie różnimy. Ale w nieustannym zmęczeniu rodzicielstwem – w ciągłych przeskokach między śmiechem i łzami, w nużącej miłości do dzieci, sięgającej tak głęboko, że nie zostawia miejsca na nic innego – jest coś, co łączy ludzi. Z czasem Hannah i ja zbliżyłyśmy się do siebie. Lubię ją. Jest przyjaciółką, o której fantazjowałam w młodości, zanim jeszcze zrozumiałam, czym jest przyjaźń.
Gdy siedzimy na ganku, a ona zerka na mnie kpiąco z ukosa, noc jest ciepła, a dzieci śpią, wtedy jestem skłonna uwierzyć, że to całe moje życie – jestem Rob, nauczycielka z przedmieść, mam przystojnego męża naukowca i wreszcie znalazłam przyjaciółkę, która mnie rozumie.
Nie wiem, czy Hannah zasługuje na te wredne myśli, które mam na jej temat. Była wyraźnie zachwycona Sun­dial. To miejsce ma na ludzi magnetyczny wpływ. Wielu to czuje, niewielu rozumie. I dobrze.
 

Upewniwszy się, że sobie poszła, ostrożnie otwieram drzwi. Na drzewie przed domem Good­winów powiewają serpentyny. Od strony ogródka na tyłach dochodzi coraz większy rejwach wesołego pijaństwa. W zimnym powietrzu unosi się lekki zapach cygar.
Na schodku u moich stóp stoi placek cytrynowy z bezą. Dalej, w połowie ścieżki, widzę śliski, lepki ślad po zwłokach goffera. Mam wrażenie, że ze śmietnika dochodzi woń gnijącego mięsa.
Miesiącami szukałam czarnego wapienia na ścieżkę w cenie, która byłaby dla nas osiągalna. Uwielbiam jego szorstką fakturę, to, jak oddaje ciepło, kiedy chodzisz po nim na bosaka. Na moją prośbę projektant wyznaczył ścieżkę tak, by zamiast biec prosto, zataczała miękki łuk. Latem obrastają ją krzaczki rozmarynu, tymianku, lawendy i niebieskiej szałwii, tu i ówdzie przetykane ostrą czerwienią lobelii. Bardzo starannie dobierałam kolory.
A teraz patrzę na moją piękną ścieżkę i widzę tylko śmierć i lśniącą krew.
Ktoś staje za moimi plecami. Bez odwracania się wiem, że to Callie. Ma szósty zmysł, jeśli chodzi o cukier. Schylam się i podnoszę placek.
– Najpierw lunch – mówię, zamykając drzwi.
– Tata wyszedł właśnie tylnymi drzwiami.
No jasne, że tak. Nagle wszystko mnie przerasta. Osuwam się na podłogę, plecami do drzwi. Po policzkach ciekną mi gorące strugi łez. Wkrótce z trudem usiłuję złapać oddech. Czuję się, jakbym miała w nosie beton. Skóra na opuchniętej twarzy jest napięta jak u plastikowej lalki. Mimo to łzy płyną dalej.
– Mamo?
Boże, Callie. Muszę się opanować. Próbuję uspokoić oddech, sprawić, żeby troszkę mniej się bała. Choć nie mam pojęcia, czy Callie wie, co to strach. Na pewno nie odczuwa go jak inni ludzie. Dziwne myśli przychodzą człowiekowi do głowy, kiedy siedzi w przedpokoju z wyciągniętymi nogami jak niezgrabna sarenka i szlocha w obecności dwunastoletniej córki.
– Nie płacz, mamo – mówi Callie. – Czekaj… Czekaj chwilę.
Wstaje, a po chwili z kuchni słychać szuranie i trzaski. Głowa ciąży mi tak, że z trudem trzymam ją w dłoniach.
– Masz.
Coś zawisa przede mną w powietrzu. Wpatruję się w to coś dłuższą chwilę. Widelec, a na nim kawałek cytrynowego ciasta z bezą. Z gardła wyrywa mi się dźwięk – wysoki, głośny, krótki. Przerażający, nawet w moich własnych uszach. Callie ani drgnie. Spogląda na mnie nieruchomo.
– Lepiej się poczujesz – mówi.
Zjadam go więc. Cierpki cytrynowy krem osiada na języku, beza rozpuszcza się fontanną słodyczy. I rzeczywiście jest mi lepiej, chociaż trochę.
– Dzięki – mówię.
Chce mi się śmiać, bo to takie wzruszające, że dostałam od niej ciasto na poprawę humoru. Ale jednocześnie znów zbiera mi się na płacz, bo tak właśnie wygląda pocieszenie w ubogim słowniczku emocjonalnym mojej córki: ubite białka, krem cytrynowy i cukier, a wszystko upieczone ręką kobiety, z którą jej ojciec… Cóż, nieważne.
– Już w porządku. Dziękuję ci, kochanie. – Zjadam jeszcze kęs na dowód, że naprawdę wszystko gra.
Callie przez chwilę patrzy na mnie z przekrzywioną głową, a potem kiwa nią zadowolona. Prawie widzę, jak skreśla mnie z listy spraw do załatwienia. Rozwiązała mój problem i więcej nie musi się o mnie martwić. Wraca do rysowania. Znów zaczyna nucić.
A ja jem dalej. Bo to dobre ciasto.
 

Już od dłuższego czasu miałam podejrzenia co do Hannah i Irvinga. Kilka razy zdarzyło się, że w nocy cichy szczęk tylnych drzwi wyrywał mnie z miękkich odmętów snu. Do tego dochodziły jego długie prysznice i oznaki niewyspania na twarzy. Pachnący winem oddech w środku dnia. Poza tym Irving wydawał się szczęśliwy, a źródło tego szczęścia musiało bić poza naszym małżeństwem.
Widok bąbla na ramieniu Annie był jak moment odblokowania zapadek w staroświeckim sejfie albo jak piłka golfowa, która toczy się powoli, żeby gładko wylądować w dołku. Wystarczyło spojrzeć i po prostu wiedziałam. Nikt z naszej rodziny nie odwiedzał Good­winów w czasie choroby Sama. A w każdym razie nikt nie powinien. Podejrzewam, że tych dwoje nie umiało się powstrzymać. Może Irving zabrał tam Annie ze sobą, kiedy miał się nią opiekować? Nieważne, co dokładnie się stało. Ważne, że mój mąż zaraził moją córeczkę. A tego nigdy mu nie wybaczę. Myślę o flakach goffera wylewających się na rozgrzany kamień.
Irving wie, że wszystko się wydało. Widziałam to w jego oczach, kiedy powiedziałam mu o chorobie Annie. Spoglądam na placek z wydłubanymi kraterami i widelcem sterczącym z warstw kremu, bezy i ciasta. Ciekawe, czy to zaplanowali – ona odwróci moją uwagę przy frontowych drzwiach, by on mógł wymknąć się od tyłu. Żeby mogli się spotkać – tylko gdzie? W tej kępie krzaków parę przecznic dalej, w której latem zawsze jest pełno zaskrońców? A może pojechali dokądś samochodem?
Zauważyłam, że Nick Good­win nigdy nie patrzy na Irvinga ani nie zwraca się do niego po imieniu. Mówi „chłopie” albo „kolego” – brzmi to przyjaźnie, ale w taki sposób przemawia się do dziecka. Zawsze błądzi wzrokiem gdzieś nad jego ramieniem. On też wie, choć może jeszcze nie jest tego świadomy.
Nie sądzę, by był w stanie dłużej to ignorować. Czy jest typem człowieka, który wypiera prawdę, czy raczej dąży do konfrontacji? Podejrzewam raczej wyparcie. Jest agentem nieruchomości, a tacy doskonale umieją pudrować rzeczywistość. Ja sama wybieram trzecią drogę: wewnątrz spalam się z furii, jednocześnie prezentując światu nieskazitelną powłokę. Kiepski sposób, nie polecam.
O jednym nie mogę przestać myśleć: lubię Hannah. Czasem dużo bardziej niż Irvinga. Świadomość utraty tej przyjaźni przypomina fizyczny ból, tępy i uciążliwy. Taki jak na przykład przy okresie. Mam ochotę jej powiedzieć: wybierz mnie, nie wiesz, jaki on jest naprawdę. Najwyraźniej do niczego nie jestem w stanie podejść normal­nie, nawet do romansu męża.
 

Annie je ciasto ostrożnie, palcami. Często naśladuje siostrę, tyle że z dwukrotnie większym zapałem. Po tym, jak Callie kilka razy odmówiła widelca, Annie całkiem wyrzek­ła się sztućców.
– Kochanie – upominam ją, ale później daję sobie spokój. Niech robi, co chce.
– Kłócicie się z tatą? – pyta Annie.
– Dlaczego? – Wyrzuty sumienia ściskają mnie za serce.
– Kiedy na siebie patrzycie, robicie się tacy czarni i rozmyci.
Dzieci tyle rozumieją. Czasem to aż przerażające.
– Czasem dorośli muszą się pokłócić – odpowiadam. – Wyrzucić z siebie to, co boli, żeby potem znów żyć w przyjaźni.
– A wy się przyjaźnicie z tatą? – pyta, patrząc na mnie oczami wielkimi jak u lemura.
– Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Takimi jak ty i Maria.
– Maria już mnie nie lubi – mówi Annie, obracając w palcach okruch bezy. Zaciska usta w niepokojąco doros­łym wyrazie żalu. – W szkole jest dla mnie niedobra. Nie jemy już razem lunchu. To takie smutne, że aż mam ochotę umrzeć.
– Nie mów tak, skarbie – proszę i przytulam ją.
To strasznie przykre. Maria jest piękną dziewczynką o ciemnych, gładkich jak jedwab włosach. Wygląda jak lalka i zawsze wypowiada się pełnymi zdaniami. „Pani Cussen, bardzo proszę, już skończyłam swoją porcję ciasta”. Ona i Annie zawsze bawiły się w ciszy i skupieniu. Uważałam Marię za idealną przyjaciółkę dla mojego dziecka.
– Podejrzewam, że jest jej teraz ciężko – tłumaczę. – Przecież wiesz, że została sama z mamą. Rodzice Marii się rozwodzą.
W tym momencie przenika mnie ponury dreszczyk triumfu. W naszej rodzinie jest jak jest, ale ja i Irving nie zgotowaliśmy dzieciom podobnego losu. Przynajmniej tyle zdołaliśmy zrobić. Wstyd mi, że przez moment źle życzyłam małej Marii, która zraniła delikatną duszę mojej córki. Tulę Annie i wdycham zapach jej włosów.
 

Strumień wody tryska na kamienną kostkę, poluzowując sczerniałe, zaschnięte wnętrzności. Gdybym czekała, aż Irving się tym zajmie, ścieżka jeszcze długo byłaby usmarowana resztkami goffera. Zresztą kto powiedział, że to robota dla mężczyzny? Bo krew, bo smród? Każdy, kto rodził dziecko, ma za sobą gorsze przeżycia. To zabawne, jak wiele zapominamy z porodu – ból, odgłos rozrywanego ciała. To rodzaj samoobrony. Ciało życzliwie koryguje wspomnienia po to, by chronić umysł.
Czasem, gdy jestem wystraszona albo zła, mam w ustach dziwny smak – mdląco słodki, jak po wypiciu zwietrzałej oranżady. Nawiedza mnie nawet w snach. Teraz też go czuję i mam ochotę splunąć, ale nie mogę, jeszcze ktoś zobaczy.
Nie pierwszy raz natykam się na martwe zwierzę. Hannah twierdzi, że goffera dopadł kot, ale tutejsi mieszkańcy trzymają swoje koty w domach. Wygląda na to, że krąży tu jakiś drapieżnik. Może kojot albo lis. Borsuk, ewentualnie szop. Słyszałam, że one wszystkie zabijają dla przyjemności. Cokolwiek to jest, traktuje moją ścieżkę z czarnego wapienia niczym stół jadalny. Często znajduję na niej charakterystyczne plamy. W innych częściach dzielnicy widuję czasem truchła – wypatroszone, porzucone na schodkach, chodnikach czy gankach. Zwoje jelit lśnią w porannym słońcu. Drobne łapki, sztywne i zaciśnięte, niebieskie półksiężyce białek wyzierające spod przymkniętych powiek. Nieodwołalnie martwe. To okropne uczucie, kiedy wszystko wokół zdaje się metaforą twojego życia.
 

Otoczona długimi styczniowymi cieniami czekam na Irvinga przy tylnych drzwiach domu.
– Rob – odzywa się na mój widok. Jest zawiany. – Wyskoczyłem do sklepu – dodaje, wymachując torbą na zakupy.
– Kupiłeś wszystko, co chciałeś?
Słysząc mój ton, Irving się uśmiecha.
– Kupiłem – odpowiada powoli.
– To dobrze. Chodź do środka – mówię, a gdy wchodzi, zamykam za nim drzwi na zasuwkę. – Nie będzie więcej chodzenia po zakupy. Mam twoje klucze. Wyjdź jeszcze raz, to już nie wejdziesz.
– Zwariowałaś? – pyta spokojnie Irving. Ale ja nie daję się zbić z tropu.
– Poszukaj lepiej Callie, pytała o ciebie.
Nagle przystaje, garbiąc się lekko z zażenowania. Znam tę pozę. Potrzebuje czegoś. Proszenie mnie o cokolwiek zawsze stawało mu ością w gardle.
– Nie mogłem dzisiaj znaleźć swoich leków – mówi. – Wiesz, że muszę je brać codziennie o tej samej porze. Czy przypadkiem…
– Schowałam je za dużą tubką wazeliny w łazience – przerywam mu. – Mam nadzieję, że je znajdziesz.
Nim zdążę się zorientować, zachodzi mnie od tyłu. Jego przedramię jak wąż oplata moją szyję, ale nie blokuje ruchów, skóra ledwo styka się ze skórą w geście obietnicy. Druga dłoń odcina dopływ światła. Przez sekundę myślę, że zasłoni mi oczy, jak dziecko, które podkrada się do ciebie za plecami. Potem ogarnia mnie strach, że wsunie mi palce w oczodół, chwyci gałkę między kciuk a palec wskazujący i delikatnie wyciągnie. Stękam cicho i zaczynam okładać go po rękach. Zamiast krzyku z gardła wyrywa mi się zduszone chrypienie. Ale stulona dłoń Irvinga wciąż tylko wisi w powietrzu przed moją twarzą. Czuję w uchu jego śmierdzący alkoholem oddech.
– Ja też mam nadzieję, że je znajdę – mówi. Nie dotyka mnie, od tamtego dnia ani razu mnie nie dotknął, ale lubi podchodzić bardzo blisko.

 
Wesprzyj nas