Oryginalna, przekraczająca granice gatunkowe i kipiąca pomysłami radioaktywna powieść. „Uranova” to niezwykła narracyjna przygoda, w której zjawiska paranormalne towarzyszą rzeczywistości, elementy fantastyki mieszają się z horrorem i są okraszone solidną dawką absurdu.


Angela w sierpniu 1968 roku wyjeżdża do Czechosłowacji, aby odwiedzić rodzinę swojego ojca. Ostatnią rzeczą, jaką jej narzeczony Henry słyszy od niej przez telefon, jest słowo „chleb”. Potem dziewczyna dosłownie zapada się pod ziemię.

Wiele lat później Henry postanawia zmierzyć się z traumą i odwiedza Jachymów – miasto uzdrowisk, uranu i brutalnych obozów dla więźniów politycznych.

Po kilku perypetiach związanych z przyjazdem Henry znajduje zakwaterowanie w hotelu Skłodowska, obiekcie nazwanym tak na cześć Marii Skłodowskiej-Curie, a obecnie należącym do Esteli Hansovej, charyzmatycznej i osobliwej miejscowej lekarki.

Wraz z przybyciem Henry’ego do hotelu rozpoczynamy narracyjny eksperyment, w którym mieszają się elementy fantastyki, horroru i absurdu. Razem z głównym bohaterem książki „Uranova” odkrywamy mroczną przeszłość i przekonujemy się, jak wiele kształtów może mieć zło…

Doceniona przez czytelników oraz krytyków książka Lenki Elbe otrzymała nagrodę Magnesia Litera – najważniejszą literacką nagrodę w Czechach – za debiut roku.

Lenka Elbe
Uranova
Przekład: Anna Dorota Kamińska
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 24 sierpnia 2022
 
 

PROLOG

Stał tam na pół obnażony. Całkiem zamarł. Na wezwanie spojrzał w obiektyw aparatu fotograficznego. Flesz zmusił go do zamknięcia oczu.
Jeszcze półtorej godziny wcześniej Franz Schmitt był w sztolni sam. Przeszedł długim, wąskim korytarzem, buty ślizgały mu się na mokrych szynach. Powietrza było niewiele, jakby wentylacja w ogóle nie działała. Na szczęście nie szedł na szychtę, tylko posprzątać po mniejszym osunięciu się stropu. Nic strasznego się nie stało, umocnienia szybko naprawiono i wszystko było znowu w porządku. Musiał tu tylko sprzątnąć i zapewnić przejście. Franz w ciągu godziny załadował dziewięć wózków kamieni i gotowe. Gdyby nie ten trup, mógłby iść wcześniej do domu. Ale facet po prostu leżał pod gruzami i nie można było udawać, że go tam nie ma. Miał jakieś czterdzieści pięć lat. Franz chwycił bezwładne ciało pod pachami i podniósł trochę, żeby przerzucić je do wózka górniczego. Nagle jednak usłyszał krzyk. Był ogłuszający. Upuścił zwłoki mężczyzny na ziemię i zatkał palcami uszy. Wcale nie pomogło. Pewnie dlatego, że w sztolni nikt nie krzyczał. Ten noworodek leżał tam nieruchomo, ani pisnął. Przyciśnięte do siebie maleńkie rączki byłyby w innych okolicznościach urocze, ale pokryte krwią powodowały raczej przerażenie. Jednak w głowie Schmitta dziecko wciąż wrzeszczało, jak zwykle wrzeszczą dzieci – zawsze im czegoś brakuje, chcą, żeby je pokołysać, chcą pić, jeść, spać, jest im zimno, gorąco, chcą do mamy, poczuć bliskość drugiego człowieka, tęsknią za oznakami czułości, głaskaniem. Nagi noworodek porzucony w zimnej sztolni z pewnością przecież krzyczy o pomoc.
Nie krzyczał. Ale żywy jednak był. I wydawało się, że niczego mu nie brakuje.
Nie brakowało.
To dziecko urodziło się silne i miało przed sobą świetlaną przyszłość.
Franz owinął je własną koszulą i mocno przycisnął do siebie, żeby je ogrzać. Fotograf obrócił się po raz ostatni, że niby dla pewności zrobi jeszcze jedno zdjęcie. Franz z węzełkiem w objęciach spojrzał w obiektyw i znowu oślepił go flesz. Teraz wszystko było załatwione.

CZĘŚĆ I
WIOSNA

1. BYŁO ICH DWOJE
Bez najmniejszych wątpliwości Henry Robotham był zakochany w Angeli Kurz. Zdiagnozował to na podstawie następujących symptomów: po pierwsze, poza Angelą świata nie widział, po drugie, musiał za każdym razem liczyć sekundy do jej przyjścia na umówione spotkanie, a po trzecie, wzruszał się aż za mocno. Po czwarte, nie potrafił się skupić i miał wrażenie, że trochę zgłupiał. Co było symptomem numer… no właśnie, trudno mu było się skupić, więc chwilę trwało, zanim wszystko jeszcze raz policzył. Był to piąty symptom.
Jak bardzo by się starał, to ile razy spojrzał na twarz Angeli – czy mówiła, czy milczała – po prostu zawsze widział obraz rusałki. To była w jego głowie największa idealizacja kobiety, rusałka jako uosobienie piękna fizycznego i duchowego. Czuł, że to żałosne i pewnie ona uznałaby to za śmieszne, ale jemu odpowiadało. Chociaż miał dopiero dwadzieścia trzy lata, był przekonany, że w dotychczasowym życiu nie spotkało go nic lepszego niż ona i pewnie już nie spotka. Dość często też to Angeli mówił. Aż za często.
– Ty jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało – mówił półgłosem i całował jej rękę. Zazwyczaj wieczorem. Trzy razy. Albo i cztery.
Już cały jeden rok zarabiał jako dyplomowany nauczyciel muzyki, po prostu grając na pianinie i na gitarze. Był naprawdę młody, więc do pracy z dziećmi brakowało mu cierpliwości, ale z drugiej strony właśnie dlatego, że był młody, nie miał zszarganych nerwów jak pozostali nauczyciele. Dlatego nawet jeżeli uczeń zdenerwował go w ciągu pierwszych pięciu minut, on nie okazywał gniewu. Starannie chował go w sobie i konserwował. Szło mu to znakomicie właściwie w każdych okolicznościach. Nigdy niczego nie okazywał.
Angela też była nauczycielką. Świeżą absolwentką, więc nie odbyła jeszcze ani jednej lekcji, bo rozkoszowała się ostatnimi wakacjami przed rozpoczęciem pracy. Dla Henry’ego była kobietą doskonałą, wygraną na loterii. Ani nudna, ani ekscentryczna, dokładnie w sam raz. Tak właśnie lubił najbardziej. Miał wprawdzie pewne obawy, że on dla niej nudny jest, ale może właśnie dlatego z nim była. Wydawał jej się uroczy i miał poczucie humoru, takie sporadyczne, raz na jakiś czas. Henry maskował nim przede wszystkim strach przed nieznanym, ale dzięki temu było tym bardziej zaskakujące.
Chodzili ze sobą rok i jeden miesiąc. Ostatni kwartał już nawet razem mieszkali. Gdyby wszystko zawsze szło tak, jak powinno, mieszkaliby przy Samuel Street w Woolwich w domu, który Henry mógł odziedziczyć po dziadkach. Jednak dwadzieścia osiem lat wcześniej zawalił się pod bombami Luftwaffe, więc mieszkali przez te trzy miesiące u matki Angeli przy Whitbread Street w Brockley – w domu, który wprawdzie także dosięgło bombardowanie, ale został wyremontowany. Para mogła się wprowadzić do dwupokojowego mieszkania zaraz po ostatnim Bożym Narodzeniu, gdy matka Angeli zmarła z powodu długotrwałej i ponadprzeciętnej konsumpcji alkoholu. Miłość okazywana przez matkę butelce ginu była z kolei bez najmniejszych wątpliwości związana z ojcem Angeli; był on z pochodzenia Czechem i córka nigdy go nie poznała, gdyż jako czechosłowacki żołnierz zaraz po spłodzeniu jej w Anglii musiał po wojnie wracać do ojczyzny. Matce ponoć przysięgał, że wróci, ale nigdy więcej się nie pokazał. Podobno na stałe został w rodzinnym mieście. Nie był to jednak żaden wzruszający powrót ocalałego żołnierza. Nigdy bowiem nie przekroczył progu domu rodzinnego, gdzie wciąż jeszcze mieszkała jego czeska rodzina.
W tym mieście bowiem zupełnie przypadkiem urządzono obóz dla więźniów politycznych, a on został jednym z nich. Wydobywał w kopalni uran. Zastrzelono go przy próbie ucieczki.
– Miał dwadzieścia siedem lat, nic więcej nie wiem – powiedziała Angela, wrzucając do ust kawał czekoladki Duncan.
– Ale za co go zamknęli? – spytał Henry.
– Podobno za to, że walczył po stronie Anglii. – Wzruszyła ramionami.
– Słuchaj, to nie ma sensu. – Henry kręcił głową. – Kto tam wie, jak to było.
Ona nie wiedziała.
Oboje byli tak młodzi, a mieszkanie po matce Angeli miało czterdzieści dwa metry kwadratowe – to ich naprawdę wielce cieszyło.
Chociaż Angela nie doznawała szczególnie silnych emocji w związku z losami ojca – w końcu nigdy go nie poznała – po śmierci matki czuła potrzebę utrzymywania z dalekimi czeskimi krewnymi przynajmniej minimalnych kontaktów. Życzenia na Boże Narodzenie – to wystarczało. Obszerniejszych listów nie pisali, nie tylko ze względu na barierę językową, ale i na przesłuchania policyjne, którym w Czechosłowacji poddawano ludzi korespondujących z Zachodem. Była właściwie sierotą. Oprócz korespondencyjnych krewnych i Henry’ego nie miała nikogo. Henry’emu jej uzależnienie od niego raczej odpowiadało. Gorzej zniósł to, że na wiosnę tego roku w Czechosłowacji reżim trochę pofolgował. Mówili na to Praska Wiosna. Komuniści poluzowali łańcuchy i Angela postanowiła odwiedzić krewnych. Pragnęła nareszcie poznać kogoś z rodziny, ale na szczęście właśnie na wiosnę podczas przeprowadzki złamała nogę. Na szczęście dla Henry’ego. Musiała bowiem przesunąć podróż o trzy miesiące. A to właśnie były te trzy miesiące, gdy mieszkali razem i żyli z dnia na dzień niemal jak bliźniaki syjamskie. Henry to lubił.
W sierpniu Angela odłożyła kule i nic już nie stało na przeszkodzie spełnieniu marzenia, ponieważ urzędy pozwoliły jej wkroczyć na terytorium Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej. Henry’emu ta podróż oczywiście się nie podobała, widok dokumentów podróżnych denerwował go chyba nawet bardziej niż wycięte z gazety zdjęcia Seana Connery’ego i Paula McCartneya, które Angela trzymała w pudełku po cukierkach w szafce nocnej, gdzie przechowywała też kolczyki i inne drobiazgi.
– No nie, stanął! Gdzie ja teraz znajdę bateryjkę? – krzyknęła ze złością, kiedy w dzień wyjazdu chciała zapiąć na nadgarstku zegarek.
„Gdyby tylko to wystarczyło za powód, żeby nigdzie nie jechała”. Oczywiście z ust Henry’ego w życiu nie wyszłoby coś tak głupiego, ale pomyśleć przecież mógł.
– Pożyczę ci mój – zaproponował uprzejmie i od razu zdjął zegarek. Na Angelę był za duży, ale dobrze wyglądał na jej ręce. Bezczelnie dobrze. Henry przebił igłą skórzany pasek, robiąc nową dziurkę, i zapiął męski zegarek marki Bulova na jej drobnym nadgarstku.
– Wyjdziesz za mnie? – spytał, wciąż wpatrując się w ten mały cyferblat ze wskazówkami, chociaż normalnie spodziewałby się po sobie, że przy takim pytaniu będzie patrzył kobiecie w oczy. Nastąpiła chwila ciszy, ale tę przewidywał.
– Pytasz mnie teraz? – zdziwiła się Angela. – To jest to pytanie?
– No tak. Jakie inne? Pierścionka co prawda nie mam, ale pożyczyłem ci zegarek.
– Tylko ja za półtorej godziny wyjeżdżam, a ty doskonale o tym wiesz. – Zaśmiała się.
– No właśnie, a co, gdybyś mi się tam w kimś zabujała, w jakimś… nie wiem kim. – Starał się dowcipnie opakować to, czego nie można już było odwołać, chciał przywołać postać faceta z beczką piwa, bo w tej chwili nic innego oprócz piwa nie przychodziło mu w związku z Czechosłowacją do głowy, ale w końcu powiedział tylko: – No, po prostu w jakimś, rozumiesz?
– Co? – Wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem.
– No, jeśli powiesz „tak”, to po prostu będziesz już zajęta. Co prawda bez pierścionka, potem go zorganizuję, ale zajęta – próbował jej wyjaśnić.
– Aha. – Zamyśliła się.
Henry sam nie wierzył w to, co właśnie wymknęło mu się z ust, ale w żadnym wypadku niczego po sobie nie okazał i w tym samym duchu, czy raczej bez ducha, wszystko zakończył. Zawsze mógł udawać, że to żart.
– Chcę cię sobie zabezpieczyć. Upewnić się, że prawie byś za mnie wyszła. Mówiłbym: „Tak, ta dziewczyna, ona chciała za mnie wyjść, ale otworzyła browar w Pradze”. – Wyszczerzył się.
– Tak byś mówił ludziom, gdybym się z tobą rozstała? – spytała nieco złośliwie.
Zawahał się, ale w końcu się skrzywił i wzruszył prawym ramieniem, że niby nie rozumie, co ją tak dziwi. Najwyraźniej obawa przed myślą, że to jego gadanie mogłoby się ziścić, zrobiła z niego idiotę. Idiotę z pretensjami do dowcipu. „Boże, idiota ze mnie. Najchętniej bym się zabił”. Czekał, jak teraz zareaguje Angela.
– Tak mnie widzisz, co? To jest naprawdę, ale to naprawdę straszne, Henry. – Spojrzała mu w oczy.
– Jest. – Kiwnął głową. – Naprawdę jest.
– I ja mam na to odpowiedzieć „tak”?
– Tak. – Znowu wzruszył jednym ramieniem i czekał.
– Tak.

( ( ( • ) ) )

Zadzwonił telefon.
Henry wyczekiwał tego dźwięku. Mówił jej, żeby nie oszczędzała, przede wszystkim niech się do niego odezwie. Nie miał pojęcia, że tam nie chodziło o pieniądze, ale o to, żeby dostać się w ogóle do jakiegoś telefonu. A po spełnieniu tego warunku mógł się pojawić problem, czy centrala w ogóle połączy z Londynem.
Henry podniósł słuchawkę. Była to oczywiście Angela.
– Henry, nareszcie! Henry, kocham cię! Już jestem w Pradze! Za chwilę odchodzi mi pociąg do Carlsbadu! Wracając, chciałabym jeszcze zatrzymać się tutaj i trochę pozwiedzać Pragę. Musimy tu kiedyś przyjechać razem! Za dobrze się tu nie orientuję, nikt nie zna angielskiego, próbuję trochę po niemiecku, ale też kiepsko idzie.

( ( ( • ) ) )

Do połowy wypita butelka piwa.
Telefon zadzwonił znowu, Henry podniósł słuchawkę chyba po pierwszym dzwonku. Albo po półtora.
– No, już jestem w Carlsbadzie. Czekam na autobus do tego miasta Jachymów. Carlsbad też chciałabym kiedyś pozwiedzać! Szkoda, że cię tu ze mną nie ma!

( ( ( • ) ) )

Sandwicz. I ponownie zadzwonił telefon. Sandwicz nie był jeszcze gotowy, Henry miał ręce całe w jajkach. Zanim położył na żółtej kupce jajek drugą kromkę chleba, dzwonek odezwał się pięciokrotnie. Podniósł słuchawkę upaćkanymi rękami, ale na czas.
– Nie ma ich w domu – płakała Angela.
– Co? Gdzie jesteś? – Henry był przerażony. Po drugiej stronie płynęły łzy, i to gęsto.
– W całym tym Jachymowie. Szłam od autobusu taki kawał, mieli na mnie czekać na przystanku. W końcu znalazłam ten dom. Czekałam trzy godziny. Nikt nie przyszedł, pytałam sąsiadów, ale nie mogli mnie zrozumieć, nawet na mnie nie spojrzeli, niczego mi nie powiedzieli. Po niemiecku też nie. Dobrze mówiłam, nie? Wissen Sie, wo die Familie Kurz ist? To jest straszna dziura!
Henry nie znał niemieckiego, więc dlaczego go pytała? Nie poznawał Angeli przez telefon, jej pozytywne podejście gdzieś wyparowało. Była naprawdę załamana.
– Chce mi się do toalety – szlochała. – Przecież byliśmy z nimi umówieni. Co mam tu teraz zrobić? Jest dwudziesty sierpnia, nie? Wysyłałam im telegram.
– Jest – potwierdził Henry.
– Jestem strasznie głodna, nie udało mi się niczego kupić, tutaj to nie jest takie proste, w sklepie pieczywo jest niby tylko Morgen, po południu już wszystko wyprzedane.
– Nie wygłupiaj się, gdzieś przecież muszą coś mieć – uspokajał ją.
– Nie mają. Naprawdę!
„Gdyby tylko widziała, jak ja się tu obżeram”. Spojrzał na swoją kanapkę z jajkiem i opakowanie jej ulubionych czekoladek Duncan.
– Jest tu jeszcze podobno jeden sklep, przynajmniej mam nadzieję, że dobrze zrozumiałam, bo dogaduję się głównie rękami. Idę tam!
Wyglądało na to, że na chwilę połączenie zostało przerwane, ale potem usłyszał, że Angela rozmawia chyba jeszcze z kimś innym. Z dali dobiegł go męski głos i jej zdezorientowane mamrotanie.
– Co? Co takiego? – Henry usiłował się dowiedzieć, o co chodzi.
– Chleb! – zawołała Angela radośnie do telefonu.
– Powiedziałaś „chleb”? – spytał jeszcze Henry, ale odpowiedzi już nie otrzymał.
Albo połączenie zostało całkowicie przerwane, albo ona odłożyła słuchawkę. „Chleb. Poszła kupić chleb”. Tak to zrozumiał. Na końcu rozmowy już nie płakała, to był dobry znak. „Teraz idzie do sklepu i kupi chleb”. W ten sposób sobie wyobrażał całą sytuację po tym, jak skończyli rozmawiać. I faktycznie tak było.
Był to objazdowy sklep w starym autobusie. Widziała, jak przejeżdżał, ale zanim znalazła, gdzie zaparkował, była już przed nim długa kolejka. Stanęła więc na jej końcu i czekała. Chociaż nie rozumiała ani słowa, czuła bijącą od ludzi nerwowość. Wyglądało na to, że wszyscy się boją, czy starczy też dla nich. Pusty żołądek się skręcał, strach udzielił się więc także jej i pomału traciła nadzieję. Kiedy już zaczynało wyglądać, że chleba zostanie i dla niej, a przed Angelą stało już tylko – policzyła dokładnie – dziesięć osób, w tym dwoje dzieci, które chyba były z kimś i same niczego nie kupowały, zapadła się pod nią ziemia. A raczej pod nimi, ponieważ do tej wielkiej dziury w ulicy wpadły łącznie trzy osoby. Mało co cztery, ale jeden mężczyzna z pomocą innych utrzymał się w końcu na krawędzi. Dwie z trzech kobiet, które spadły, zostały wydobyte z ciężkimi obrażeniami. Tylko dwie. Ciała Angeli nigdy nie znaleziono.
Henry musiał więc kupić sobie nowy zegarek i poprosić o rękę inną kobietę.

2. I ZNOWU BYŁO ICH DWOJE
Suzanne Accord również odpowiedziała mu „tak”, ale ją Henry zapytał nieco romantyczniej. Z pierścionkiem i przyklękiem, jak to widział w filmach. Była Francuzką i – o dziwo – również nauczycielką. Spotkał ją w szkole, do której trafił w sześćdziesiątym dziewiątym. Suzanne uczyła francuskiego i plastyki. Henry nadal uczył muzyki. Dobrze się dogadywali na zebraniach, rozmawiali przy obiedzie w stołówce, pożyczali sobie gazety. Ona też lubiła Connery’ego, więc wróg był znajomy.
Z Suzanne Henry odczuwał to jakoś inaczej. Nie wykazywał symptomów, które dręczyły go w poprzednim związku, ale ona miała coś, czego Angeli brakowało. Kiedy francuska nauczycielka czekała na tramwaj, autobus czy pociąg, kiedy poruszała się po ulicy, jej nogi zawsze mocno trzymały się ziemi, nieważne: asfalt czy bruk, więc za każdym razem wracała do domu. I to zapewniało Henry’emu błogi spokój.
Ale jednej rzeczy nie znosił. Jadła chleb. W zasadzie nie znosił tego u wszystkich, bo on by się nigdy na coś takiego nie zdobył: nienawidził tego słowa, nie znosił tego przedmiotu, cokolwiek, co miało coś wspólnego z chlebem, wywoływało u niego panikę, dygotał wtedy cały, pojawiał się u niego lekki tik, oddychał z trudem i chciało mu się wymiotować. Oczywiście w końcu znienawidził także bułki, bo tylko udawały, że są czymś innym, a naprawdę były chlebem w miniaturze. Może dlatego był tak szczupły. I to mimo tego, że rezygnację z wypieków wynagradzał sobie słoniną. Suzanne jednak kochała pieczywo, przede wszystkim typu francuskiego, i upierała się, że musi je jeść. A przy tym była bardzo, naprawdę bardzo chuda, nie lubiła mięsa, chleb był podstawą jej diety. Pod tym względem była nieustępliwa – albo weźmie ją razem z chlebem, albo nie dostanie jej w ogóle.
– No dobrze, niech będzie – postanowił w końcu Henry.
Suzanne usiłowała nie afiszować się zbytnio z mącznym przedmiotem jego nienawiści, nazwę zastępowała wyrazami z języków obcych, ale czy to w jej rodzimym francuskim, czy też włoskim, niemieckim – w każdym języku Henry czuł, że to słowo oznacza coś z mąki, co jest ciepłe, chrupiące, pulchne, czyli całkowicie odrażające. W końcu przyjął się sam zaimek „to”, którego używali zarówno Suzanne, jak i psychoterapeuta Henry’ego.
Co Henry zaoszczędził na chlebie, wydawał na lilie. Kupował je na cmentarz. W tajemnicy. Grób Angeli kazał zrobić zaraz po tym, jak musiał się wyprowadzić z domu, bo ten przypadł któremuś z jej najdalszych krewnych, spod Liverpoolu, komuś, o kogo istnieniu Angela nie miała za życia nawet pojęcia. Przeprowadzka odbyła się jakiś miesiąc po przekazaniu mu w ambasadzie informacji o tragicznym wydarzeniu. Wiedział już wtedy z telewizji, że Czechosłowację okupuje armia sowiecka i inne wojska Układu Warszawskiego, nie pozostało mu zatem nic innego, jak tylko usiąść na tyłku w nowej, wynajętej kawalerce, sprzedać biżuterię po matce Angeli, a za otrzymane pieniądze i wszystkie oszczędności kupić miejsce na cmentarzu i zamówić gustowny, godny nagrobek.

ANGELA KURZ
1.02.1946–20.08.1968

Czarny polerowany granit i srebrne litery. Bez zdjęcia, bez epitafium. Bardzo klasyczny grób. Bardzo drogi. I pusty. By trumna skrywała przynajmniej cokolwiek, włożył do niej fotografię, kilka ubrań Angeli i trochę drobnej biżuterii, której nie sprzedał. Nic specjalnego, bo też nie miała wielu rzeczy. Jej największym majątkiem był ten grób.
Suzanne towarzyszyła Henry’emu na cmentarz co czwartek, w dniu, który był zawsze zaznaczony na ich wspólnym kalendarzu stołowym ze zdjęciami walijskich zamków i pałaców. Poza czwartkami Henry chodził na grób sam, w sekrecie. Mógł wtedy rozmyślać o Angeli tak, jakby była wciąż żywa, mógł ją sobie wyobrażać i rozmawiać z nią. I przynosić jej lilie. Piątkowe lilie, które tuż przed regularnymi czwartkowymi odwiedzinami z Suzanne musiał szybko uprzątnąć. Ona bowiem kupowała jakieś polne kwiecie, które długo się trzymało i nie kosztowało dużo. Nie miała pojęcia, że ich rodzinny budżet jest i tak co miesiąc uszczuplany o koszt czterech czy pięciu lilii, który ze względu na cenę Henry ledwo mógł pokryć z oszczędności za ten odrzucany chleb.

3. DROGA DO NOWEGO MILENIUM BRUKOWANA JEST ANALGETYKAMI. GŁÓWNIE W CZWARTKI
W roku dziewięćdziesiątym dziewiątym Suzanne i Henry przeżyli razem już trzydzieści lat. Ślubu nigdy nie wzięli. Zawsze go odkładali na następny rok.
– Wiecie co, mamy już po pięćdziesiąt cztery lata, więc w sumie to nie wiem – odpowiadała Suzanne na pytania wścibskich koleżanek.
– Może w przyszłym roku, na przełomie tysiącleci, to będzie taka ładna data, rok dwutysięczny. Wtedy moglibyśmy w to wejść – odparł raz Henry na pytanie kogoś, na kogo wpadł przypadkiem i nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa.
– Kto wie? – śmiała się Suzanne, bo po prostu tak to sobie wypracowali.
Henry nie wiedział, co by mogło się stać w przyszłym roku, nie czekał już na nic, z kolei Suzanne po tylu latach doskonale wiedziała, że nic by to nie dało, wręcz przeciwnie.
Dzieci nie mieli, chociaż z największym prawdopodobieństwem mogli. Może dlatego, że Suzanne trochę się dzieci bała. Kiedy tylko odzywał się do niej dziecięcy głosik, okropnie ją to przerażało, a potem zawsze trwało chwilę, zanim zdołała się ponownie skupić. Dla nauczycielki oznaczało to codzienną walkę z sobą samą. Henry, także nauczyciel, nie miał takich objawów jak Suzanne, założenie rodziny w ogóle nie było dla niego ważne. Dojrzewającą młodzież, z którą mieli w swoim życiu nieustannie do czynienia, zawsze z radością pozostawiali za bramą szkoły. Nawet jeżeli szli w tym samym kierunku. Wtedy Henry albo się chował, albo udawał, że idzie w drugą stronę, odczekał, aż wszyscy znikną, a potem szedł sam. Dzieci po prostu nie znosił, ale nigdy tego po sobie nie okazał i dziewięćdziesiąt procent szczyli nauczył jako tako grać na fortepianie. Nawet tego gówniarza, co przychodził do niego w każde czwartkowe popołudnie, miał strasznie krótkie palce i brak szacunku dla autorytetów. I tym razem sobie z nim poradził, jak zwykle wyrzucając go z lekcji pięć minut wcześniej. Był czwartek, spieszył się przecież prosto na cmentarz.
Teraz, po trzydziestu latach, Henry także w czwartki chodził tam samotnie. Lilii nie musiał już kupować ukradkiem – w ogóle z nimi skończył. Właściwie to nie odwiedzał nawet Angeli, bardziej odwiedzał cmentarz dla samego siebie. Często się zastanawiał, które z nich właściwie ma lepiej – on czy ona? Jak duża jest różnica w ich życiu? W niektóre czwartki ledwo się zatrzymywał przy jej grobie – czy też przy pomniczku, bo przecież ciała wewnątrz nie było. Wolał spacerować między nagrobkami i ćwiczyć matematykę. Obliczał, w jakim wieku ten czy tamten człowiek zmarł, żeby ustalić liczbę lat, o jaką był od Henry’ego starszy lub młodszy. Zawsze kończyło się to rozważaniem, czy przypadkiem nie powinien już kupić jakiegoś grobu rodzinnego, mimo że z bliskich miał oczywiście tylko Suzanne. Chociaż kwiatów już nie przynosił, o grób Angeli od czasu do czasu zadbał: wyrywał niepotrzebną trawę, czyścił kamień z kurzu i przyniesionych przez wiatr liści, ewentualnie porządkował rośliny zimotrwałe – i na tym koniec.
W ten czwartek na cmentarzu spotkało go coś niezwykłego. Przynajmniej tak mu się wydało, a jego mózg zapisał to bezwiednie w mało zapełnionym katalogu zatytułowanym Dziwne i niezwykłe. Na grobie siedział kruk. Był to wprawdzie nagrobek zupełnie obcej osoby, której wiek w chwili śmierci Henry obliczył na lat siedemdziesiąt osiem, ale nie w tym rzecz – ptak po prostu tkwił na kamieniu i gapił się na niego. Taki stereotyp. Kruk. Ale co z tym zrobić… Henry był niestety w takim stanie psychicznym, w jakim był, nie mógł pozbyć się wrażenia, że to z pewnością jakiś znak. Czegokolwiek. Od lat czekał na jakiś sygnał i miał nadzieję, że jeszcze choć raz w jego życiu będzie musiało wydarzyć się coś nowego i nieznanego. W drodze do domu dowiedział się do tego o otwarciu nowej stacji metra, co dodatkowo wzmocniło tę wzbierającą falę nieznanych wcześniej impulsów – właściwie wydało mu się jeszcze ciekawsze od czarnego ptaszyska.
Po powrocie do domu usiadł do zamkniętego pianina. Poczucie zadowolenia z powodu cmentarza i metra już zelżało. Ogarnął go nastrój melancholijny, smutek, który skłaniał do przerwania ciszy metronomem i zasłuchania się w dźwięk jego regularnego tykania. Ale to nie było w stylu Henry’ego, a poza tym przez lata zdążył znienawidzić metronom, więc ruszył podsmażyć sobie boczek. Zasłuchał się w trzaskanie i skwierczenie rozpływającego się na patelni tłuszczu. Uwielbiał go na chrupko, niemal przypalony. Pozbierał kruche ciemnoczerwone paski do miski, usiadł w fotelu w salonie i zabrał się do jedzenia.
– Ach tak – usłyszał ciężkie westchnienie Suzanne z przedpokoju. Wróciła ze szkoły.
Długo mu się nie pokazała. Nawet się nie przywitała. Doskonale wiedział, co robi. Na pewno ostrożnie wyjęła z torby świeży chleb i przy kuchennym blacie, wprost z papierowej torebki, odłamuje kawałki i wpycha do ust. Niespieszny i spokojny rytm francuskiego posiłku dawno zginął, teraz po prostu pochłaniała go nad zlewem i już. A on udawał, że o tym nie wie. Ani drgnął, dopóki nie usłyszał dźwięku płynącej wody, którą Suzanne spłukiwała okruchy z dna blaszanego zlewu. Przy tej okazji zawsze nalewała sobie wody do szklanki i połykała leki przeciwbólowe. Potem umyła zatłuszczoną patelnię po boczku, oczyściła cały zlew płynem i wypolerowała jak lustro.
Taki był czwartek. Każdy.

( ( ( • ) ) )

Zaskoczony doktor Polak wcisnął się głębiej w fotel i zamilkł. Po chwili zastanowienia znowu pochylił się w stronę Henry’ego.
– Jeżeli może pan zdzierżyć, że pana żona je „to” w domu, a nawet pan wie, że „właśnie żuje”, gdy pan jest w pokoju obok, zrobił pan ogromne postępy. Gratuluję, w zasadzie jest już po wszystkim! – zawołał doktor Polak zachęcająco.
– Nie jest. Nie jest po wszystkim – zaprotestował Henry.
– Ale proszę przyznać, że jest chociaż trochę lepiej – przekonywał lekarz.
Henry chodził do doktora Polaka już trzydzieści jeden lat. Był to psycholog, który zajął się nim zaraz po tym, jak Henry zwymiotował i zemdlał w ambasadzie Czechosłowacji. Z początku omawiali problemy Henry’ego co piątek, a po trzech dekadach ograniczyli się do co trzeciego. Chociaż o Angeli opowiadał coraz rzadziej, co doktor określił jako klasyczny przykład wyparcia, poczucie beznadziejności Henry’ego i odraza do ludzi żujących pieczywo się wzmagały. Najbardziej jednak niepokoiły doktora te cmentarne czwartki.
– Przyznaję, że mam… choć może już nie mam… silne uczucia związane z… no wie pan. Ale wciąż mnie bardzo złości fakt, że właściwie nie wiem, co się stało. To było tak daleko. Nikt nie był w stanie niczego mi powiedzieć. Ten kraj… – analizował Henry cichym głosem, ale nagle przerwał.
– Był odizolowany, tak, Wschód, wyjaśnia mi to pan co piątek – uzupełnił Polak. – A ja co piątek mówię o terapii reminiscencyjnej.
– Co trzeci piątek – poprawił go Henry.
– Wie pan o tym, Henry, po prostu usiłuję panu zasugerować, że teraz ten kraj jest już otwarty, ostatnie dziesięć lat to tylko kwestia kilometrów, sam tam byłem. W Pradze. Coś pięknego. Dlaczego pan się przed tym broni? Dotrzeć konkretnie tam, gdzie to się stało, mieć możliwość wyrzucenia z siebie emocji… To mogłaby być właśnie terapeutyczna podróż.
Henry się zamyślił.
– Mam tam jechać? To jest zalecenie psychologa?
Polak zrobił dłuższą pauzę. Henry wiedział, że go zaskoczył tak bezpośrednim pytaniem.
– Ja panu tylko wyjaśniam, że terapia reminiscencyjna to metoda, która może zadziałać. Gdybym teraz przekonywał i rekomendował coś jako psycholog, byłoby to nieprofesjonalne; raczej radzę jako przyjaciel. Ja bym tam na pana miejscu pojechał. Ale trzeba mieć świadomość, że będzie to trudne. Nie wolno o tym zapominać.
„Nieźle się z tego wykręcił, doktor. Że niby radzi jako przyjaciel”. Ale właściwie nim był. Henry z nikim innym nie nawiązał bliższej relacji, nawet z Suzanne.
– No więc ja to zrobię! – zawołał Henry.
– Naprawdę? – Doktor na pozór się zdziwił, choć raczej chodziło tu o przejaw zawodowej satysfakcji.
– Pojadę do Jachymowa!
Polak tylko z uśmiechem kiwał głową i obserwował pacjenta, tak jak ojciec z troską obserwuje swoje dziecko recytujące wierszyk, by nie zgubiło rytmu.
– Pojadę i pogodzę się z przeszłością! – powtórzył Henry stanowczo.
– No proszę! – Doktor klasnął w dłonie.
Wieczorem Henry się rozmyślił. „Terapia reminiscencyjna? Gówno! Nigdzie nie jadę, a już na pewno nie do Jachymowa!”
Następnego dnia znowu chciał jechać, kolejnego raz jeszcze nie chciał, potem znowu chciał, potem znowu nie. Suzanne w tych dniach potajemnie zjadła kilka bochenków chleba, Henry usmażył kilo i ćwierć boczku, po czym znów był czwartek i Henry poszedł na cmentarz.

( ( ( • ) ) )

Tego dnia strasznie to było od niej czuć. „Na pewno była we francuskiej piekarni, musiała się chyba wytarzać w wypieczonych skórkach!”
Suzanne popijała w łóżku leki.
– Biorę tyle leków przeciwbólowych. Naprawdę jestem już taka stara? – zastanawiała się na głos.
Ponieważ byli równolatkami, a on co czwartek chodził po cmentarzu w poszukiwaniu swojej przyszłości, wolał uznać jej pytanie za retoryczne. Suzanne ułożyła się w pozycji, w której nie bolało jej prawe ramię ani lewe biodro, i wyglądała w niej jak Superman, który leci w górę w stronę Kryptonu i jednocześnie tańczy szkocki taniec ludowy. To wszystko, leżąc na brzuchu. Henry połknął swoją tabletkę na sen i zastanawiał się, czy jest trochę prawdy w tym, że kto nie umie, ten uczy. Strasznie go denerwowało, że ludzie tak mówią. Potem zaczął rozmyślać nad tym, dlaczego go to denerwuje. Czy to nie dowód, że jest w tym trochę prawdy? A to go wkurzyło jeszcze bardziej. Swojego gniewu oczywiście nijak nie okazał. W tym był dobry.
– Może moglibyśmy zrobić sobie latem urlop. Na przykład wypróbować ten pociąg pod kanałem La Manche i wybrać się do mojej rodziny we Francji – rzuciła Suzanne z twarzą w prześcieradle.
„W żadnym wypadku nigdzie nie jadę pociągiem, a już na pewno nie do Francji”. Zanim Henry zdążył zmienić swoją myśl w wypowiedź, odwrócił się na bok, plecami do Suzanne, i zamknął oczy.
– To już raczej pojadę do tego zasranego Jachymowa – wymamrotał.
„Dobranoc”. Tego nie powiedziało żadne z nich.
Spali źle. Jak zwykle.

( ( ( • ) ) )

– Myślę, że dacie radę – wsparł Henry’ego doktor Polak na kolejnej piątkowej wizycie po trzech tygodniach. – Jak mówiłem, byłem tam trzy lata temu i jest bardzo ładnie. A ten kurort Carlsbad też jest z pewnością piękny: kolumnady, secesyjne altany, gorące źródła… Ma atmosferę.
– To był pomysł Suzanne. – Henry starał się sprowadzić sytuację do właściwych wymiarów.
– I bardzo dobrze to wymyśliła – zachwycił się doktor, chociaż wszystko było wynikiem konspiracyjnej rozmowy telefonicznej między nim a Suzanne, o której Henry co prawda nie wiedział, ale coś przeczuwał. – Po prostu jedźcie, odpocznijcie sobie w uzdrowisku, a potem się w spokoju zastanówcie, czy odwiedzić też to drugie miasto, które jest, nawiasem mówiąc, bardzo niedaleko – planował Polak, sięgając przy tym do biblioteczki po atlas, w którym następnie znalazł mapę Europy Środkowej i Czech. – Sprawdziłem dla pana, do tego Jachymowa jest tylko dziesięć kilometrów. – Wskazał palcem na mapie.
– Dziesięć czy dwadzieścia… a gdybym w końcu postanowił tam pojechać, to co tam mam niby robić?
Polak pochylił się do Henry’ego.
– Musi pan tam sobie powrzeszczeć. Zakląć. Dać upust emocjom, znaleźć coś, na czym tę całą wściekłość da się wyładować. – Potem zbliżył się jeszcze bardziej i szepnął: – I coś tam zniszczyć.
– Mam coś zniszczyć?
– Coś małego, jakiś nic nieznaczący, przypadkowy przedmiot. Nic, za co by pana zamknęli – wyjaśniał doktor swoją radę, jakby chciał ją odwołać. – Albo wie pan co, lepiej tylko powrzeszczeć, chodzi o pogodzenie się z tym miejscem. Oddzielić przeszłość grubą kreską, pozbyć się fobii na punkcie pieczywa, pozbyć się lęku, bezsenności, cmentarnych czwartków i iść naprzód! – Koniec zdania Polak niemal wykrzyczał.
Henry się skrzywił, zaczął dyszeć i dziwnie charczeć, jakby się zakrztusił okruchami i usiłował je wykaszleć.
– Ch… ch…
– Co panu jest, niedobrze panu? – zaniepokoił się doktor.
– Ch… ch…
Doktor Polak był profesjonalistą. Chociaż wyglądało to na wylew, szybko się zorientował, o co Henry’emu chodzi. O demonstrację siły i zwycięstwo nad własnym strachem. Oparł się w fotelu i z napięciem oczekiwał.
– Chleb!!! – wrzasnął Henry.
Polak pokiwał głową i uśmiechnął się z zadowoleniem. Henry następnie zwymiotował do kosza na śmieci za biurkiem. Doktor i tak bił mu brawo. Trzydzieści jeden lat pracy wydało wreszcie pierwsze owoce.

 
Wesprzyj nas