Drugi tom legendarnej sagi nagrodzonej między innymi Orange Prize i Los Angeles Times Book Prize. Setki tysięcy czytelników na całym świecie porwała poruszająca narracja Johna Amesa w otwierającym czteroksiąg Marilynne Robinson “Gilead”. W “Domu” ponownie odwiedzamy znaną z pierwszego tomu zamkniętą społeczność.


Kiedy John Ames pisze swój wzruszający list do syna, jego najbliższy przyjaciel – będący już u kresu życiowej drogi Robert Boughton – musi sobie poradzić nie tylko z chorobą, ale i z marnotrawnym synem, który po latach zjawia się na progu jego domu…

Glory Boughton powraca w rodzinne strony, by zaopiekować się umierającym ojcem. Niedługo po niej w domu pojawia się jej brat Jack, który po dwudziestu latach tułaczki decyduje się znaleźć przebaczenie i pogodzić z przeszłością. Jack dotąd się nie ustatkował, był na bakier z prawem, uzależnił się też od używek – a mimo wszystko cały czas pozostawał ukochanym synem wielebnego Roberta. Dla posłusznej i pracowitej Glory powrót Jacka staje się punktem zapalnym, który wyzwala w niej gwałtowne emocje. Czy uda im się przetrwać razem pod jednym dachem? A także – co ważniejsze – odbudować rodzinną więź?

Setki tysięcy czytelników na całym świecie porwała poruszająca narracja Johna Amesa w otwierającym czteroksiąg Marilynne Robinson “Gilead”. W “Domu” ponownie odwiedzamy znaną z pierwszego tomu zamkniętą społeczność, by przeżyć wraz z nią katharsis i zrozumieć, jak ważna w życiu jest rodzina. Druga część sagi to opowieść o sekretach, przemijaniu i sile miłości, która podnosi na duchu i przypomina czytelnikom, że nigdy nie jest za późno na drugą szansę.

***

“Dom” oferuje tak misterne opisy, dostarcza tak wiele scen przepełnionych mądrością i pięknem, że pragnie się je wynotowywać strona po stronie. Inspiruje do cieszenia się najprostszymi czynnościami – obcinaniem włosów, pieleniem grządek, przygotowywaniem posiłków czy parzeniem kawy – które dzięki powieści stają się świętościami każdego dnia.
Joan Frank, “San Francisco Chronicle”

Jeszcze cudowniejsze niż stylistyczne piękno “Gilead” i “Domu” jest ich wyraźne skupienie się na duchowych rozterkach bohaterów.
Ron Charles, “The Washington Post”

Marilynne Robinson (1942) urodziła się i dorastała w Idaho. Jej pierwsza powieść “Housekeeping” (1980) zdobyła nagrodę PEN/Hemingway dla najlepszego debiutu i została nominowana do Pulitzera. Jej czteroksiąg “Powieści Gilead” uhonorowano ponad 25 wyróżnieniami, dzięki czemu Robinson stała się jedną z najbardziej utytułowanych amerykańskich pisarek, a także potencjalną kandydatką do literackiej Nagrody Nobla. W 2012 r. prezydent Barack Obama odznaczył ją National Medal of Arts and National Humanities – co więcej, jest ona jedyną pisarką, z którą ten miłośnik książek zdecydował się przeprowadzić wywiad. Robinson od lat publikuje na łamach takich czasopism jak “Harper’s Magazine”, “The Paris Review” czy “The New York Review of Books”, wydaje kolejne tomy esejów i gości z wykładami na największych amerykańskich uniwersytetach.
Pozostałe tomy cyklu “Powieści Gilead” w nadchodzących miesiącach ukażą się po raz pierwszy w Polsce nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Marilynne Robinson
Dom
Powieści Gilead tom 2
Przekład: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 19 lipca 2022
 
 

1

Jesteś w domu, Glory, i już zostaniesz! Tak! – powiedział ojciec, a jej zrobiło się ciężko na sercu. Próbował wzniecić w sobie iskierkę radości na tę myśl, ale oczy miał wilgotne ze współczucia. – I tym razem zostaniesz na dłużej! – poprawił się i wziął od niej torbę, przełożywszy laskę do słabszej ręki. Dobry Boże, pomyślała, dobry Boże w niebiesiech. Tak ostatnio zaczynała i kończyła wszystkie modlitwy, które w istocie były okrzykami zdumienia. Jak to możliwe, że ojciec tak zniedołężniał? I co mu strzeliło do głowy, by dochowując wierności swojemu wyobrażeniu o kurtuazji, powiesić laskę na poręczy schodów i, Boże drogi, zanieść torbę do jej pokoju? A jednak to zrobił, po czym stał pod drzwiami, zbierając siły.
– To najładniejszy pokój. Zdaniem pani Blank. – Wskazał okna. – Przewiewny. Sam nie wiem. Mnie podobają się wszystkie. – Zaśmiał się. – Cóż, to dobry dom. – Postrzegał go jako ucieleśnienie pomyślności będącej oczywistym, niepodlegającym dyskusji błogosławieństwem. I do której zawsze się przyznawał, zwłaszcza dla przeciwstawienia jej jakiejś zasmucającej okoliczności. Po śmierci ich matki jeszcze częściej mówił o domu jak o starej żonie, zachwalał piękno płynące ze wszystkich zapewnianych przez niego wygód, i łask, których przez długie lata dzięki niemu doznał. Nie każde oko mogło docenić tego rodzaju piękno. Dom był za wysoki jak na tę okolicę, miał płaską fasadę, spłaszczony dach i nadokienniki przypominające spiczaste brwi. „Styl włoski”, mawiał ojciec, ale to był tylko domysł, a może usprawiedliwienie. Tak czy inaczej, gmach wyglądał surowo, a jednocześnie pretensjonalnie, mimo ganku, który ojciec kazał dobudować od frontu, wychodząc naprzeciw upodobaniu miejscowych do spotkań towarzyskich w upalne letnie wieczory, a który z czasem zarosły pnącza milinu. To był dobry dom, według jej ojca, co znaczyło, że pomimo niezgrabnej prezencji skrywał miłosierne serce. A teraz ogrody i krzaki były w nieładzie, z czego ojciec musiał zdawać sobie sprawę, choć przeważnie nie wychodził poza ganek.
Nie żeby wyglądały szczególnie porządnie, nawet kiedy dom był u szczytu swej świetności. Przyczyniły się do tego zabawy w chowanego, partie krokieta, gry w badmintona i baseball. „Aleście się wtedy dobrze bawili!”, mawiał ojciec, jakby obecny stan lekkiej dewastacji przywodził na myśl konfetti i papierki po cukierkach pozostałe po przejściu jakiejś hucznej parady. Od frontu rósł dąb, znacznie starszy od tego osiedla i miasta, który rozłupał chodnik i wyciągał nad drogę i podwórze swoje nieogarnione konary, grubsze od pnia zwyczajnego drzewa. Jego skręcony tułów upodabniał go w ich oczach do olbrzymiego derwisza. Ojciec mawiał, że gdyby mogli widzieć świat tak, jak widzi go Bóg, z perspektywy czasu geologicznego zobaczyliby, jak to drzewo wystrzela z ziemi, obraca się w słońcu, rozpościera ramiona i rozkoszuje radościami życia dębu w Iowa. Niegdyś na tych konarach wisiały cztery huśtawki, naoczny dowód płodności ich domostwa. Dąb nadal miał się świetnie, no i oczywiście były też – teraz i dawniej – jabłonie, wiśnie i morele, bzy, milin, liliowce. Kilka irysów matki zakwitało do dziś. W Wielkanoc Glory wciąż mogła z siostrami nazbierać naręcza kwiatów, na których widok oczy ojca nabiegały łzami i mówił „Ach, tak, tak”, jakby przyniosły jakąś pamiątkę, jakby kwiaty były tylko miłym przypomnieniem o kwiatach.
Jak to możliwe, że ten wierny, porządny dom wydawał się jej teraz taki opuszczony? Tak pełen rozpaczy? Każdy widzi to, co chce, pomyślała. Przecież dzieci jej ojca, przynajmniej siedmioro z nich, wciąż przyjeżdżały najczęściej, jak mogły, dzwoniły, przysyłały krótkie listy, prezenty i skrzynki grejpfrutów. Z kolei ich własne dzieci, jak tylko posiadły umiejętność bazgrania kredką po kartce, były uczone, że mają pamiętać o dziadku, potem o pradziadku. Parafianie, ich potomstwo i wnuczęta doglądali go z wiernością, która mocno nadwerężyłaby jego siły, gdyby nowy pastor w porę nie zasygnalizował problemu. No i był jeszcze Ames, alter ego ojca, a zarazem powiernik, przed którym od lat nie krył niczego, Ames, który stał się dla nich drugim ojcem w dużej mierze dzięki temu, że wiedział o nich wszystkich trochę więcej, niżby sobie życzyli. Czasem prosili ojca, aby obiecał, że nic nikomu nie powie, mając na myśli, jak wiedział, wielebnego Amesa, bo choć normalnie można było tacie powierzyć każdą tajemnicę, to w konfesjonale, jakim była spartańska, kawalerska kuchnia Amesa, zapominał o swojej zwykle niezawodnej dyskrecji. Tak podejrzewali. A o czym miał nic nie mówić? O tym, że donosili na Jacka, powtarzali mu, co Jack powiedział, wyjawiali, co Jack zrobił albo prawdopodobnie zamierzał zrobić.
– Muszę to wiedzieć – mówił ojciec. – Dla jego dobra. – Skarżyli więc na swojego nieszczęsnego krnąbrnego brata, o czym ten doskonale wiedział, i zirytowany tym, a zarazem ponuro rozbawiony, podsuwał im prawdziwe i nieprawdziwe informacje, rozniecał podejrzenia, którymi pomimo oporów natury moralnej musieli niezwłocznie podzielić się z ojcem, by oszczędzić mu kolejnej wizyty szeryfa. Nie mieli w zwyczaju rozsiewać plotek. Zasady tej ściśle przestrzegali w swoim gronie, a wyjątek czynili dla Jacka tylko dlatego, że bali się, co by się stało, gdyby tego nie robili. „Wsadzą go do więzienia?”, smętnie wypytywali się nawzajem, kiedy syn burmistrza znalazł swój sztucer w ich stodole. Gdyby wcześniej wiedzieli o tym wybryku, mogliby zwrócić broń właścicielowi i uchronić ojca przed przykrą niespodzianką i upokorzeniem. Zawczasu ostrzeżony, miałby przynajmniej czas ochłonąć, przekonać samego siebie, że powinien poczuć coś mniej prowokacyjnego od czystej trwogi.
Ale nie, nie wsadzili go do więzienia. Jack, stojąc u boku ojca, złożył kolejne przeprosiny i zgodził się przez tydzień każdego ranka zamiatać schody ratusza. I rzeczywiście codziennie skoro świt wychodził z domu. Liście i klonowe skrzydlaki do końca tygodnia zbierały się pod ratuszem i ostatecznie zamiótł je burmistrz. Nie. Ojciec zawsze się za Jackiem wstawiał. Sam fakt, że to on był jego ojcem, zwykle sprawiał, że wstawiennictwo nie było konieczne. A chłopak potrafił przepraszać tak płynnie, jak reszta Boughtonów odmawiała Skład Apostolski.
Dekadę mniejszych i większych zdrad pogarszała po pierwsze wspólna całej rodzinie świadomość, że wszyscy w tym domu stale wyczuleni byli na grzech i samo nim zagrożenie, a po drugie, i ważniejsze, fakt, że Jack nigdy nie odpłacał rodzeństwu pięknym za nadobne, choć może to tylko dlatego, że ich własne występki były zbyt błahe, by się nimi zainteresował. Lekką przesadą byłoby rzec, że po dziś dzień gryzło ich sumienie z powodu Jacka. Niewątpliwie miał swoje powody, aby przez te wszystkie lata trzymać się z daleka i nie odzywać do nich. O ile, daj Boże, jeszcze żył. Z perspektywy czasu łatwo było sobie wyobrazić, że mógł się tym wszystkim zmęczyć, chociaż wiedzieli, że traktował to jako swego rodzaju ponurą grę i nie poddałby się bez walki. Czasem odnosiło się wrażenie, że pragnął móc zwyczajnie zaufać bratu czy siostrze. Pamiętali, że bywał wobec nich prawie otwarty, mówił niemal szczerze. Po czym zwykle parskał śmiechem, ale może to ze wstydu.
Teraz, po latach, troszczyli się o ojca między innymi przez wzgląd na dręczący go smutek. Byli wielce życzliwi i jowialni wobec siebie nawzajem, lubili wspominać dawne czasy i oglądać stare zdjęcia, licząc, że ojciec zaśmieje się i powie „Tak, tak, co ja z wami miałem”. Wszystko to mogło być prawdziwsze za sprawą odczuwanych wyrzutów sumienia albo, jeśli nie ich, to chociaż żalu bliskiego poczuciu winy. Dobre, życzliwe i jowialne rodzeństwo Glory było dobre, życzliwe i jowialne w sposób świadomy i widoczny. Nawet jako dzieci faktycznie starali się być dobrzy, także i wtedy jednak po trosze dlatego, aby ich takimi postrzegano. Niepokojąco trąciło to hipokryzją, choć faktycznie miało po prostu stanowić przeciwwagę dla Jacka, który był tak jawnie niedobry, że rzucał cień na ich domostwo. Byli tak szczęśliwi, jak ojciec mógł sobie tego życzyć, nawet bardziej. Tyle wesołości! A ojciec śmiał się z tego wszystkiego, tańczył z nimi przy muzyce z gramofonu Victrola, śpiewał z nimi przy dźwiękach pianina. Cóż za cudowna rodzina! A Jack, jeśli wtedy był w domu, tylko przyglądał się z uśmiechem i nie uczestniczył w ich harcach.
Dziś, jako dorośli, tak sumiennie zbierali się we wszystkie święta, że Glory od lat, od wczesnej młodości, nie widziała, by dom był pusty i cichy. Nawet kiedy reszta rodzeństwa rozjechała się na studia, była tu jej matka, a ojciec wtedy miał jeszcze dość wigoru, by robić trochę hałasu, czy to kiedy wychodził i wracał, czy to gdy śpiewał lub na coś narzekał. „Nie wiem, czemu musi tak trzaskać drzwiami!”, żaliła się mama, kiedy szedł pełnić dusz­pasterską posługę lub zagrać w warcaby z Amesem. Prawie zbiegał po schodach. Sprawa Jacka, tamtej dziewczyny i jej dziecka, wstrząsnęła nim, uderzyła go jak obuchem, ale nadal był stosunkowo krzepki, pełen determinacji. Potem, kiedy ostatecznie odeszły go siły, a matka umarła, pozostawała jeszcze liczna rodzina, mali kuzyni, którzy swoimi przekomarzankami i kłótniami tak często przerywali i zakłócali rozmowy dorosłych, że nie było czasu wejść w szczegóły osobistej sytuacji Glory. Nadal uczy, nadal jest zaręczona, tak, długie zaręczyny są najlepsze. Narzeczony nawet dwa razy z nią przyjechał, uścisnął wszystkim dłonie, uśmiechał się pod ich taktownie badawczymi spojrzeniami. Był w ich domu. Mógł zostać tylko na krótko, ale poznał jej ojca, który według swoich zapewnień całkiem go polubił, co rozwiało wszelakie podejrzenia. Ich i jej własne. Teraz była tu sama z biednym starym tatą, smutnym starym tatą, w którego ramię niegdyś wypłakiwał się prawie cały prezbiteriański Gilead powyżej dwudziestego roku życia. Nie było potrzeby nic mówić ani nadziei na to, że uda się cokolwiek ukryć.
Dziś, gdy wróciła tu na stałe, miasto wydawało się inne niż dawniej. Gilead do tej pory był dla niej tylko przedmiotem i scenerią nostalgicznych wspomnień. O tym, jak wszyscy bracia i siostry oprócz Jacka kochali przyjeżdżać do domu i jak ochoczo zawsze wyjeżdżali. Jak drogi był im ten stary dom i stare historie, i po jak odległych zakątkach kraju się rozproszyli. Przeszłość to wspaniała rzecz, kiedy jest na właściwym sobie miejscu. Jednak powrót Glory, by, jak to ujął ojciec, już tu zostać, nadał owym wspomnieniom złowróżbne zabarwienie. Fakt, że wyszły poza wyznaczone im granice, stały się teraźniejszością, a być może także przyszłością – wszyscy wiedzieli, że jest to coś godnego pożałowania. Jeżyła się na myśl o współczuciu bliskich.
Większość miejscowych rodzin dawno wyburzyła budynki gospodarcze i sprzedała pastwiska. Wokół wyrosło tyle mniejszych domów w bardziej nowoczesnym stylu, że te stare przestawały pasować do otoczenia. Domy w Gileadzie niegdyś stały na małych zagrodach z ogródkami, krzewami owocowymi, kurnikami, drewutniami, klatkami dla królików, stodołami, w których trzymano jedną czy dwie krowy lub jednego czy dwa konie. Takie po prostu były wymogi życia. Wszystko się zmieniło, kiedy pojawiły się samochody, wytłumaczył jej ojciec. Ludzie odtąd nie musieli być samowystarczalni. A szkoda – nic tak dobrze nie służy kwiatom jak kurze odchody.
Boughtonowie, którzy nie pozbywali się niczego, zachowali swoją ziemię, pustą stodołę, bezużyteczną drewutnię, niepielęgnowany sad i pastwisko, na którym od lat nie widziano konia. Tam, wśród niezmienionego pejzażu swojego dzieciństwa, bracia i siostry Glory mogli pamiętać i pamiętali dawne lata w najdrobniejszych szczegółach, przywoływali osobiste wspomnienia, częściej jednak wspomnienia zbiorowe, nie czując szczególnej potrzeby, by rozdzielać je między siebie. Oglądali zdjęcia, rozmawiali o starych dziejach, śmiali się, a ojciec był temu rad.
Grunty Boughtonów ciągnęły się za domem szerokim pasem długości dwóch przecznic – taką miarę można było przyjąć teraz, kiedy miasto rozrosło się na tyle, że przecznice w nim powstały. Przez wiele lat sąsiad – do dziś nazywali go panem Trockim, bo tak nazwał go Luke, kiedy przyjechał z uczelni – obsiewał połowę tego pola lucerną, a ojciec Glory czasem szukał słów, by wyrazić swoją irytację tym faktem. „Żeby chociaż zapytał”, mówił. Sama była wtedy za mała, by rozumieć ten lucernowy pucz, i dopiero na studiach zaczęła dostrzegać prawdziwe znaczenie tych starych opowieści, to, że ukazywały podsycanie tlących się od lat płomieni, które gdzie indziej już płonęły wściek­le. Była zadowolona z tego, że Gilead jest częścią świata, o którym czytała, i chętnie poznałaby bliżej pana Trockiego i jego żonę, cóż, kiedy pod koniec drugiego roku jej studiów, pomimo swojego zaawansowanego wieku, porzucili Gilead i jego fanaberie w przypływie oburzenia, którego przyczyna pozostała niewiadomą.
Ziemia, która stała się polem bitwy, leżałaby odłogiem, gdyby sąsiad jej nie uprawiał, a lucerna przecież wzbogacała glebę, i cały dowcip – czy może fakt – polegał na tym, że sąsiad, poza tym bezrobotny i pomstujący na relacje oparte na pieniądzu, oddawał plony kuzynowi ze wsi, który w zamian przekazywał mu pewną sumę pieniędzy. Tak czy inaczej, ojciec Glory nigdy nie mógł przekonać samego siebie do wniesienia stanowczego sprzeciwu. Sąsiad był agnostykiem i zapewne szukał pretekstu do wdania się w spór etyczny. Ojciec zdawał się uważać, że nie stać go na to, by przegrać kolejny po kompromitacji, jakiej doznał, kiedy próbował odwieść władze miasta od pomysłu przeprowadzenia drogi przez jego grunty, uzasadniając to wątpliwym argumentem, że jego ojciec i dziadek byliby temu przeciwni. Uzmysłowił sobie porażkę pewnej długiej nocy, kiedy jego wiara w słuszność własnego stanowiska rozwiała się jak mgła, i to bez konieczności poddania go głębszej rozwadze. Przyszła po prostu chwila, kilka minut po dziesiątej wieczorem, gdy spłynęło na niego zrozumienie, a potem zostało jeszcze siedem godzin do świtu. Jego argumentacja wyglądała nie lepiej w świetle dnia, napisał więc list do burmistrza, prosty, pełen godności i niezawierający żadnej aluzji do słów „pazerny hipokryta”, które, jak mu się zdawało, burmistrz wymamrotał za nim, gdy rozstali się po względnie uprzejmej w jego odczuciu rozmowie. Powiedział o tym im wszystkim przy kolacji i nieraz wracał do tej sytuacji w kazaniach, głęboko bowiem wierzył, że nauki moralne, których udzielał mu Bóg, nie były przeznaczone wyłącznie do jego własnego użytku.
Sąsiad agnostyk każdej wiosny dosiadał swojego traktora z wyprostowanymi plecami i uniesionymi ramionami człowieka gotowego na próbę sił. Choć z natury nietowarzyski, wylewnie pozdrawiał przechodniów, jakby nie miał nic do ukrycia, a może otwarcie demonstrował wielebnemu Boughtonowi i całemu miastu, że dokonuje czynu zabronionego, przyznaje się do winy, którą chrześcijanie, jeśli chcą dochować wierności swoim modlitwom i zapewnić zbawienie swoim duszom, muszą odpuścić swym winowajcom.
Ojciec Glory do czasu zbiorów żył w stanie widocznej irytacji, ale był skłonny przyznać adwersarzowi rację. Wiedział, że sąsiad wystawia go na publiczne pośmiewisko rok po roku, w porze siewu i żniw, nie tylko po to, by utrwalać pamięć o jego nieprzemyślanym sprzeciwie wobec nowej drogi, ale też po to, żeby choć w małym stopniu pomścić całą, jak to postrzegał ze swojego agnostycznego punktu widzenia, nieprzerwaną historię religijnej hipokryzji.
Pewnego razu pięcioro z szóstki młodszych Boughtonów – Jack był wtedy gdzie indziej – bawiło się bez entuzjazmu, za to z determinacją, w lisa i gęsi wśród łanów delikatnej lucerny, pięknej lucerny, tak zielonej, że prawie błękitnej, tak soczystej, że nawet w środku dnia mgiełka osiadała na jej maleńkich listkach. Nie byli świadomi swojego pragnienia zemsty aż do chwili, gdy Dan pobiegł na pole po rzuconą tam piłkę baseballową, Teddy ruszył za nim, a Hope, Gracie i Glory po chwili do nich dołączyły. Ktoś krzyknął „lis i gęsi” i rozbiegli się, ustawili w szerokim kręgu, a potem zdyszani wydeptali przez środek tory. Źdźbła tak zgrabnie łamały się pod ich nogami, że żałowali wyrządzonych szkód, ale nie przestawali. Ślizgali się i przewracali w porośniętym roślinnością grzęzawisku, brudzili sobie kolana i ręce dotąd, aż górę nad satysfakcją z zemsty wzięła w ich sercach świadomość, że narobili sobie poważnych kłopotów. Zabawę przerwali, dopiero gdy zawołano ich na kolację. Wmaszerowali do kuchni, śmierdząc dziecięcym potem i zdeptaną lucerną, a na ich widok matka wydała ostry, gardłowy dźwięk.
– Robercie, zobacz, co my tu mamy! – krzyknęła.
Cień satysfakcji, który przebiegł po twarzy ojca, potwierdził ich obawy: że zwietrzył okazję, by okazać chrześcijańską pokorę w tak jednoznaczny sposób, że sąsiad nieuchronnie odbierze to jako wyrzut.
– Oczywiście, będziecie musieli przeprosić. – Minę miał prawie srogą i tylko trochę rozbawioną, tylko trochę zadowoloną. – Lepiej załatwcie to od razu – dodał, ponieważ przeprosiny, jak świetnie wiedzieli, dobrowolne ważą dużo więcej od wymuszonych przez stronę poszkodowaną, a że sąsiad był człowiekiem porywczym, moralny bilans sytuacji łatwo mógł się zmienić na ich niekorzyść. Dlatego poszli całą piątką na drugi koniec przecznicy. W pewnym momencie dogonił ich Jack i dotrzymał im towarzystwa, jakby każda pokuta nieuchronnie musiała obejmować także i jego osobę.
Zapukali do drzwi małego brązowego domu i otworzyła żona sąsiada. Sprawiała wrażenie, jakby ucieszyła się z ich wizyty i wcale nie była nią zaskoczona. Zaprosiła ich do środka, napomykając z niejakim żalem o zapachu gotującej się kapusty. Dom był skąpo umeblowany, zawalony książkami, czasopismami i broszurami, ogólnie wyglądał jak tymczasowa kwatera, choć ta para mieszkała tam od lat. Na ścianach wisiały zdjęcia brodatych mężczyzn z poważnymi minami i poczochranych kobiet w okularach bez oprawek.
– Przyszliśmy przeprosić – powiedział Teddy.
Skinęła głową.
– Zadeptaliście pole. Wiem. Mąż też wie. Powiem mu, że jesteście. – Chwilę mówiła coś w górę schodów, chyba w obcym języku, potem przez minutę słuchała czegoś niesłyszalnego i wreszcie wróciła do nich. – Hańbą jest niszczyć – powiedziała. – Niszczyć bez powodu.
– To nasze pole – zauważył Teddy. – To znaczy, należy do mojego ojca.
– Biedne dziecko! – powiedziała kobieta. – Jakże ty mało wiesz o świecie, skoro mówisz o posiadaniu ziemi, z której nikt nie korzysta. Posiadaniu ziemi tylko po to, by nie dopuszczać do niej innych. Tego uczy cię twój ojciec klecha! Moje, moje, moje! A sam zarabia na ludzkiej niewiedzy! – Machnęła smukłą ręką i małą pięścią. – W kółko klepie te swoje głupie kłamstwa, a ubodzy na całym świecie cierpią!
Jeszcze nigdy nie słyszeli, aby ktoś mówił takie rzeczy, a już na pewno nie do nich ani o nich. Kobieta patrzyła im w twarze dla podkreślenia wagi swoich słów. Jej blado­niebieskie oczy były pełne przekonującego gniewu i poczucia własnej prawości, i Jack parsknął śmiechem.
– O tak, już ja wiem, co z ciebie za gagatek. Mały złodziej, mały pijak! Podczas gdy twój ojciec poucza ludzi, jak mają żyć! Zasługuje na ciebie! – powiedziała, a po chwili dodała: – Co tak milczysz? Pierwszy raz usłyszałeś prawdę?
– Nie powinna pani tak mówić – stwierdził Daniel, najstarszy z nich. – Gdyby była pani mężczyzną, chyba musiałbym panią uderzyć.
– Ha! Proszę bardzo, dobrzy chrześcijanie przychodzą do mojego domu i grożą mi przemocą! Doniosę na was szeryfowi. Nawet w Ameryce można liczyć na odrobinę sprawiedliwości! – Znów machnęła pięścią.
Jack się zaśmiał.
– Nic się nie stało – mruknął. – Chodźmy do domu.
– Tak, słuchajcie brata – rzuciła kobieta. – Nie raz miał z szeryfem do czynienia!
Wymaszerowali więc za drzwi, które zatrzasnęły się za nimi, i w świetle wieczoru powędrowali do domu, rozważając zasłyszane słowa. Byli zgodni co do tego, że ta kobieta jest szurnięta i jej mąż też. Mimo to na nowo zapłonęła w nich żądza zemsty i padały pomysły wybicia szyb, spuszczenia powietrza z opon. Wykopania dołu tak głębokiego i dobrze zamaskowanego, że sąsiad wpadłby do niego razem z traktorem. A na dnie byłyby pająki i węże. I kiedy zawołałby o pomoc, spuściliby mu drabinę z przepiłowanymi szczeblami, które załamałyby się pod jego ciężarem. Ach, jakaż straszna wesołość ogarnęła młodsze dzieci, podczas gdy starsze przetrawiały fakt, że znieważono ich rodzinę, a one nie zareagowały.
Weszli do własnej kuchni, gdzie matka i ojciec czekali na ich relację. Powiedzieli więc, że z sąsiadem nie rozmawiali, ale jego żona na nich nakrzyczała i nazwała ojca klechą.
– Cóż – westchnęła matka. – Mam nadzieję, że byliście uprzejmi.
Wzruszyli ramionami i popatrzyli po sobie.
– Właściwie to tylko staliśmy – wyjaśniła Gracie.
– Była bardzo złośliwa – stwierdził Jack. – Powiedziała nawet, że na mnie zasługujesz.
Ojciec zamrugał gwałtownie.
– Tak powiedziała? – zapytał. – Cóż, to miło z jej strony. Nie omieszkam jej podziękować. Mam nadzieję, że na ciebie zasługuję, Jack. I, oczywiście, na was wszystkich. – Ta jego niezmordowana czułość i nieodgadnione milczenie Jacka w jej obliczu.
W następnym roku pan Trocki posadził ziemniaki i kabaczki, dwa lata później kukurydzę. Siostrzeniec kuzyna ze wsi przyjeżdżał pomagać mu w zbiorach i z czasem za jego przyzwoleniem przejął pole, na skraju postawił mały dom, sprowadził żonę i dochowali się dzieci. Kolejne rabaty nagietków, kolejny miotany wiatrem sznur do bielizny, kolejny rozpięty pod niebem dach skrywający ludzkie nadzieje i słabości. Boughtonowie po cichu zrzekli się wszystkich roszczeń.

 
Wesprzyj nas