Pierwszy tom bestsellerowej sagi rodziny Florio. Rodzina, która rzuciła wyzwanie światu. Rodzina, która zdobyła wszystko. Rodzina, która stała się legendą.


Marsala to proste, mało wyrafinowane wino. Tylko wytrwałość, talent i palące pragnienie awansu były w stanie zamienić je w nektar godny królewskiego stołu.

Bracia Paolo i Ignazio Florio przybywają do Palermo w 1799 roku. Są obcy i wzbudzają pogardę wśród mieszkańców miasta, jednak wrogość Sycylijczyków jeszcze bardziej motywuje Floriów. Ci niezwykle sprytni, odważni, często bezwzględni mężczyźni wspierani przez wyjątkowe i wytrwałe kobiety szybko wspinają się po drabinie lokalnej hierarchii. Przechodzą drogę od sprzedawców przypraw do „niekoronowanych królów Sycylii”. Życie ich samych i ich rodzin to fascynująca historia sławy, bogactwa, romansów, władzy i mrocznych tajemnic.

Tłem dla sagi rodziny Floriów jest najbardziej burzliwy okres w XIX wiecznej Italii. Od powstania przeciwko władzy Burbonów z 1819 roku, po lądowanie Garibaldiego na Sycylii w 1860. Historyczna pasja i drobiazgowość autorki w oddawaniu realiów sprawiają, że książkowe uniwersum jest żywe i pulsujące.

***

Rodzinna saga w najlepszym wydaniu! Wielkie namiętności, rodzinne spory i niespełnione miłości, a do tego burzliwa historia, która za nic nie chce być słodka jak pachnące cynamonem sycylijskie cannolo. Idealna książka na lato!
Bartek Kieżun

Od walącej się na głowy wiejskiej chaty po pałace i książęce koneksje – oto opowieść o XIX-wiecznym awansie rodziny Florio, z miłością i historią w tle. Znakomita lektura na włoskie, zwłaszcza sycylijskie wakacje.
Manuela Gretkowska

Rodzina jak z baśni. Fascynujący przekrój publicznej i prywatnej historii i obyczajów.
Vanity Fair

Tak mnie wciągnęła lektura, że spóźniłem się na samolot. Choć siedziałem przed samą bramką, nie mogłem się oderwać od tej powieści. W pewnym sensie to spóźnienie jest moją najlepszą recenzją.
Pietrangelo Buttafuoco, Il Fatto Quotidiano

Stefania Auci
Sycylijskie lwy
Przekład: Tomasz Kwiecień
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 29 czerwca 2022
 
 

PROLOG (Bagnara Calabra, 16 października 1799)

Cu nesci, arrinesci
„Kto się odważy, temu się darzy”
przysłowie sycylijskie

Trzęsienie ziemi jest jak syk, który rodzi się z morza i wciska pod skórę nocy. Pęcznieje, rośnie, ryczy i rozdziera ciszę.
W domach śpią ludzie. Niektórych budzi brzęk naczyń, innych trzaśnięcie drzwi. Ale kiedy drżą ściany, wszyscy są już na nogach.
Zawodzenie, ujadanie psów, modlitwy, przekleństwa. Góry otrząsają się z kamieni i błota, świat wywraca się do góry nogami.
Wstrząs dociera do contrady1 Pietraliscia, chwyta fundamenty domu i gwałtownie nimi szarpie.
Wyrwany ze snu przez rozedrgane ściany Ignazio otwiera oczy. Niska powała zdaje się spadać prosto na niego.
To nie jest sen. To najgorsza z rzeczywistości.
Przed nim, między ścianą a środkiem pomieszczenia, przesuwa się łóżeczko jego bratanicy Vittorii. Metalowa szkatułka zostawiona na ławce chwieje się, a potem spada na podłogę razem z grzebieniem i brzytwą.
Krzyki kobiet odbijają się echem po domu.
– Ratunku, ratunku! Trzęsienie ziemi!
Zrywa się na równe nogi. Ale nie ucieka. Najpierw musi się zatroszczyć o Vittorię: dziewczynka ma tylko dziewięć lat i jest przerażona. Wciąga ją pod swoje łóżko, by nie zwalił się na nią gruz.
– Zostań tutaj, rozumiesz? – mówi. – Nie ruszaj się.
Dziecko przytakuje. Z przerażenia nie może wydobyć głosu z gardła.
Paolo. Vincenzo. Giuseppina.
Ignazio wybiega z pokoju. Zdaje się mu, że korytarz nie ma końca, a przecież to tylko kilka kroków. Dotyka ściany, ta ucieka mu spod dłoni, na chwilę udaje mu się o nią oprzeć, ale ona porusza się niczym żywa istota.
Przedziera się do sypialni Paola, swojego brata. Przez okiennice prześwituje cienka smuga światła. Giuseppina, jego bratowa, jest już na nogach. Zbudził ją instynkt matki ostrzegający przed niebezpieczeństwem grożącym Vincenzowi, jej kilkumiesięcznemu dziecku. Próbuje chwycić niemowlę śpiące w kołysce przywiązanej do belek stropowych, ale wiklinowy kosz jest zdany na łaskę wstrząsów. Kobieta woła z rozpaczą, wyciąga ręce, a kołyska miota się szaleńczo.
Otulająca Giuseppinę chusta spada na podłogę, odsłaniając nagie ramiona.
– Synku! Synku! Matko Boska, dopomóż!
W końcu udaje się jej zatrzymać kołyskę i wyjąć z niej niemowlę. Dopiero wtedy Vincenzo otwiera szeroko oczy i wybucha płaczem.
Pośród chaosu Ignazio dostrzega cień. To jego brat Paolo. Wyskakuje z łóżka, chwyta żonę, wypycha ją do przedpokoju.
– Z domu, prędko!
Ignazio odwraca się.
– Czekaj! Vittoria! – woła.
Pod łóżkiem znajduje skuloną, obejmującą się za głowę bratanicę. Podnosi ją, ucieka. Kawałki tynku odpadają od ścian, znów słychać ryk rozedrganej ziemi.
Czuje, jak przerażona dziewczynka w poszukiwaniu bezpieczeństwa gwałtownie chwyta się jego koszuli, szarpie materiał, drapie go po piersi.
Paolo wypycha ich za próg, ściąga w dół po schodach.
– Tutaj, prędko.
Wybiegają na środek dziedzińca, gdy wstrząsy osiągają apogeum. Tulą się do siebie, dotykają głowami, zaciskają powieki. Ale są wszyscy, nikogo nie brakuje.
Ignazio modli się, drży i ma nadzieję, że to się zaraz skończy. Musi się skończyć.
Czas rozpada się na miliony chwil.
Potem ten ryk, jak się narodził, tak powoli ginie i nastaje cisza.
Na krótko ogarnia ich spokój nocy.
Ale Ignazio wie, że ten spokój jest złudny. Lekcji, jaką daje trzęsienie ziemi, nauczył się bardzo wcześnie.
Podnosi głowę. Czuje przerażenie Vittorii, jej paznokcie wpijające się w jego skórę. Drżenie jej ciała.
Czyta strach na twarzy szwagierki, ulgę na twarzy brata; widzi, jak Giuseppina sięga po ramię męża i jak Paolo uwalnia się z jej uścisku i podchodzi do budynku.
– Dzięki Bogu, dom stoi. Jutro przy świetle dziennym zobaczymy, jakie są zniszczenia i…
Ten moment wybiera Vincenzo, aby ponownie wybuchnąć płaczem. Giuseppina tuli go w ramionach.
– Ćśśś, już dobrze, życie moje, już dobrze – pociesza synka.
Vittoria nadal jest przerażona: Ignazio poznaje to po jej pospiesznym oddechu, po zapachu potu – woni strachu zmieszanej z mydlaną wonią koszuli nocnej.
– Vittorio, jak się czujesz? Nic ci nie jest? – pyta ją.
Bratanica kręci głową, ale nie puszcza koszuli stryja. Ignazio odsuwa ją siłą. Rozumie jej strach: Vittoria jest sierotą, córką jego brata Francesca. On i jego żona zmarli kilka lat wcześniej, pozostawiając dziewczynkę pod opieką Paola i Giuseppiny, jedynych osób, które mogły zastąpić jej rodzinę i dać dom.
– Jestem z tobą. Bądź spokojna.
Vittoria wpatruje się w niego w milczeniu, a potem przywiera do Giuseppiny z taką samą siłą, z jaką chwilę wcześniej przywarła do niego. Niczym rozbitek z tonącego okrętu.
Vittoria mieszka z Giuseppiną i Paolem od czasu ich ślubu, czyli od niespełna trzech lat. Ma taką samą naturę jak jej stryj Paolo: jest milcząca, dumna, powściągliwa. A przecież w tym momencie to tylko przerażone dziecko.
Ale strach ma wiele masek. Ignazio wie, że jego brat na przykład nie będzie stał bezczynnie i płakał. Nawet teraz, z rękami na biodrach i ponurym wyrazem twarzy, kontempluje podwórko i góry otaczające dolinę.
– Najświętsza Panienko, jak długo to trwało?
Odpowiada mu milczenie. Dopiero po chwili odzywa się Ignazio:
– Nie wiem. Długo.
Próbuje uspokoić drżenie, które wibruje w nim od środka, twarz ma wciąż napiętą z przerażenia. Jego szczękę pokrywa blady kędzierzawy zarost, ręce ma szczupłe i nerwowe. Jest młodszy od Paola, który z kolei wygląda na starszego, niż jest.
Napięcie przechodzi w wyczerpanie, ustępuje miejsca fizycznym doznaniom: mdłościom, dotykowi szorstkiego kamienia pod bosymi stopami, wilgoci. Ignazio stoi boso, w samej koszuli nocnej, prawie nagi. Odgarnia włosy z czoła, patrzy na brata, potem na bratową.
Potrzebuje tylko chwili na podjęcie decyzji.
Kieruje się w stronę domu. Paolo chwyta go za ramię.
– A ty gdzie się wybierasz?
– Potrzebują czegoś do okrycia. – Ignazio wskazuje głową na Vittorię i Giuseppinę, która trzyma w ramionach niemowlę. – Ty zostań z żoną. Ja pójdę.
Nie czeka na odpowiedź. Pospiesznie, ale i ostrożnie wchodzi po schodach. Zatrzymuje się w wejściu, by przyzwyczaić oczy do półmroku.
Naczynia, sprzęty, krzesła: wszystko leży na podłodze. Nad posadzką obok dzieży wciąż unosi się chmura mąki.
Serce mu się kraje: ten dom Giuseppina wniosła w posagu jego bratu. To ich dom, ale również przyjazne miejsce, w którym czuje się mile widziany. To przygnębiające, widzieć go teraz w takim stanie.
Waha się. Wie, co może się stać, jeśli dojdzie do kolejnego wstrząsu. Ale to tylko chwila. Wchodzi, zrywa koce z łóżek.
Dociera do swojej izby. Podnosi z podłogi sakwę, w której trzyma narzędzia. Znajduje też metalową szkatułkę. Otwiera ją. Obrączka matki błyszczy w ciemności, jakby na pocieszenie.
Wsuwa szkatułkę do sakwy.
W korytarzu widzi na podłodze chustę Giuseppiny: bratowa musiała ją zgubić podczas ucieczki. Nigdy się z nią nie rozstaje: nosi ją od pierwszego dnia, kiedy weszła do ich rodziny.
Chwyta ją, spieszy do wyjścia, robi znak krzyża przed krucyfiksem zawieszonym na framudze drzwi.
Chwilę później ziemia znów zaczyna się trząść.
– Ten był krótszy, dzięki Bogu.
Ignazio przekazuje koce bratu, jeden daje Vittorii. W rękach zostaje mu tylko chusta.
Kiedy oddaje ją Giuseppinie, ona dotyka swojej koszuli nocnej, czuje nagość skóry pod tkaniną.
– Ale…
– Znalazłem ją na podłodze – wyjaśnia Ignazio, spuszczając wzrok.
– Dziękuję – szepce kobieta i owija się tkaniną w poszukiwaniu ciepła, które przepędziłoby nienaturalny chłód i uspokoiło ciało drżące z przerażenia.
– Nie ma co stać pod gołym niebem. – Paolo otwiera drzwi do obory. Krowa wydaje słaby odgłos protestu, gdy ciągnie ją na powrozie, by przywiązać w przeciwległym kącie. Następnie zapala latarnię. Pod ścianami układa sterty siana. – Vittoria, Giuseppina, siadajcie.
Ignazio wie, że to przejaw troski, ale ton brata jest rozkazujący. Oszołomione kobiety patrzą to w niebo, to na drogę. Całą noc przesiedziałyby na podwórzu, gdyby ktoś im nie powiedział, co mają robić. To jest zadanie głowy rodziny. Być silnym, chronić: to jest rola mężczyzny, zwłaszcza takiego jak Paolo.
Vittoria i Giuseppina padają na stertę słomy. Dziewczynka zwija się w kłębek z dłońmi zaciśniętymi przed twarzą.
Giuseppina patrzy na nią. Patrzy i nie chce pamiętać, ale pamięć jest przebiegła, drapieżna, wraca do niej, łapie ją za gardło i wsysa w przeszłość.
Jej dzieciństwo. Nieżyjący rodzice.
Kobieta przymyka powieki, odgania wspomnienie głębokim oddechem. A przynajmniej próbuje je odegnać. Ściska Vincenza, potem rozpina koszulę nocną i dziecko natychmiast przysysa się do jej piersi. Małe rączki chwytają cienką skórę, paznokietki drapią okolice brodawki.
Ona żyje, jej syn żyje. Nie zostanie sierotą.
Tymczasem Ignazio stoi w progu. Uważnie lustruje mury domu. W ciemności szuka śladów osiadania, pęknięć, naruszenia ściany i nie znajduje żadnych. Jest zdumiony i prawie nie śmie żywić nadziei, że tym razem nic się nie stanie.
Wspomnienie matki wraca do niego niczym podmuch nocnego wiatru. Ona śmieje się, wyciąga ręce, a on, malec, biegnie w jej stronę. Szkatułka w torbie nagle wydaje się bardzo ciężka. Ignazio sięga po nią, wyciąga obrączkę z kutego złota. Zamyka ją w dłoni i przyciska do serca.
– Mamo.
Mówi to, bezgłośnie poruszając ustami. Jak modlitwę, jak prośbę o pocieszenie. O przytulenie, którego mu zabrakło, gdy miał siedem lat. Gdy zmarła jego matka Rosa. Był to rok 1783, rok kary boskiej, rok, w którym ziemia zatrzęsła się tak, że z Bagnary pozostały same gruzy. Niszczycielskie trzęsienie ziemi, które nawiedziło Kalabrię i Sycylię, powodując śmierć tysięcy ludzi, w ciągu jednej nocy w samej tylko Bagnarze pochłonęło dziesiątki istnień.
Już wtedy on i Giuseppina byli sobie bliscy.
Ignazio dobrze ją pamięta. Chudą, bladą dziewczynkę, wciśniętą między brata i siostrę, wpatrującą się w dwa kopczyki ziemi oznaczone jednym krzyżem: mogiłę jej rodziców, zmarłych we śnie, pogrzebanych pod gruzami ich pokoju.
Stał wtedy obok ojca i siostry; Paolo był nieco z tyłu, z zaciśniętymi dłońmi i ponurą miną na młodzieńczej twarzy. W tamtych czasach nikt nie opłakiwał jedynie własnych zmarłych: pogrzeb Giovanny i Vincenza Saffiottich, rodziców Giuseppiny, odbył się w tym samym dniu co pogrzeb matki Ignazia i Paola, Rosy z domu Bellantoni. Wraz z nimi pochowano wielu innych mieszkańców Bagnary. Powtarzały się nazwiska: Barbaro, Spoliti, Di Maio, Sergi, Florio.
Ignazio kieruje wzrok na bratową. Kiedy ona podnosi oczy i ich spojrzenia się spotykają, on zdaje sobie sprawę, że i ją dosięgły te same wspomnienia.
Mówią tym samym językiem, przeżywają ten sam ból, noszą w sobie tę samą samotność.

***

– Powinniśmy pójść i zobaczyć, co się stało z innymi. – Ignazio wskazuje na wzgórze za Bagnarą. Światła błyskające w ciemności zdradzają obecność domów i ludzi. – Nie chcesz wiedzieć, co z Mattią i Paolem Barbaro?
W jego głosie słychać lekkie wahanie. Ma dwadzieścia trzy lata, jest już dorosłym mężczyzną, a jednak jego ruchy przypominają Paolowi to dziecko, które chowało się za domem rodzinnym, za kuźnią ojca, gdy beształa je matka. Później, przy tamtej drugiej, nowej żonie ojca, Ignazio nigdy nie zapłakał. Wpatrywał się w nią tylko z zaciekłą nienawiścią i milczał.
Paolo wzrusza ramionami.
– Nie ma potrzeby. Skoro domy stoją, to nic im się nie stało. Poza tym jest noc i ciemno, a Pagliara daleko.
Jednak Ignazio z niepokojem patrzy na drogę, a potem dalej, ku wzgórzom otaczającym miasto.
– Nie. Idę zobaczyć, co się tam stało.
I rusza ścieżką w stronę głównych zabudowań Bagnary, ignorując wołanie brata, by zawrócił. Podnosi tylko rękę na znak, że idzie i basta.
Jest boso, w samej koszuli nocnej, ale nie przejmuje się tym; chce wiedzieć, co z jego siostrą. Schodzi ze wzgórza, na którym stoją zabudowania Pietraliscia, i po chwili dociera do miasta. Tu i ówdzie leżą gruzy, kawałki dachu, połamane dachówki.
Widzi biegnącego mężczyznę – jest ranny w głowę. Krew lśni w świetle latarni, którą oświetla sobie drogę. Ignazio przechodzi przez plac i zagłębia się w wąskie uliczki pełne kur, kóz i uciekających psów. Zamieszanie jest ogromne.
Na dziedzińcach kobiety i dzieci odmawiają różaniec lub wołają do siebie, prosząc o wieści. Mężczyźni szukają łopat i motyk, wyciągają sakwy z narzędziami; tylko one zapewnią im byt, są cenniejsze niż jedzenie czy ubrania.
Wspina się ścieżką prowadzącą do contrady Granaro, gdzie stoi dom rodziny Barbaro.
Wzdłuż drogi przycupnęły kamienne i drewniane chałupy.
Kiedyś to były prawdziwe domy: był wtedy mały, ale dobrze je pamięta. Zniszczyło je trzęsienie ziemi w 1783 roku. Ludzie odbudowywali je najlepiej, jak potrafili, z tego, co udało im się uratować. Inni wykorzystywali ruiny do budowy większych i bogatszych domów. Tak właśnie zrobił Paolo Barbaro, mąż Mattii Florio, jego siostry.
Pierwszą osobą, którą Ignazio widzi, jest właśnie ona, Mattia. Siedzi na ławce, jest bosa, ma ciemne oczy i surowe spojrzenie. Jej córka Anna trzyma się kurczowo matczynej koszuli nocnej, syn Raffaele śpi w ramionach Mattii.
Nagle Ignazio widzi w siostrze lustrzane odbicie swojej matki. Tę samą ciemną karnację. Podchodzi i obejmuje ją bez słowa. Napięcie przestaje go dręczyć.
– Co z wami? A Paolo, a Vincenzo? Vittoria? – Siostra ujmuje jego twarz w dłonie, całuje go w oczy. W jej głosie słychać drżenie. – A Giuseppina, co z nią? – Obejmuje go ponownie, a on czuje zapach chleba i owoców, zapach domu i słodyczy.
– Wszyscy bezpieczni, Bogu dzięki. Paolo umieścił ją i dzieci w stajni. Przyszedłem zobaczyć, jak się masz… jak się macie.
Zza domu wyłania się Paolo Barbaro. Jego szwagier. Prowadzi za uzdę osła. Mattia sztywnieje, Ignazio odsuwa się od niej.
– A, dobrze, że jesteś. Właśnie szedłem szukać ciebie i twojego brata. – Zaprzęga zwierzę do wózka. – Musimy iść do portu, sprawdzić, co z łodzią. Jesteś tylko ty, ale to nie szkodzi.
Ignazio rozpościera ramiona, zrzuca z nich koc.
– Tak mam iść? Prawie nagi?
– A co, wstydzisz się?
Paolo jest niski i krępy. Ignazio jest szczupły, ma młode, krzepkie ciało.
Mattia zbliża się do brata razem z dziećmi, które nie odstępują jej na krok.
– W komodzie są ubrania. Możesz włożyć…
Mąż ją ucisza:
– Czy ja cię o coś prosiłem? Dlaczego zawsze się wtrącasz? A ty się pospiesz i wsiadaj. Po tym, co się stało, nikogo nie będzie obchodziło, jak wyglądasz.
– Mattia chciała mi tylko pomóc – próbuje jej bronić Ignazio.
Nie może znieść widoku siostry ze spuszczoną głową, z policzkami czerwonymi ze wstydu.
Szwagier wskakuje na wózek.
– Moja żona zawsze dużo gada. Jedziemy.
Ignazio już ma coś odpowiedzieć, ale Mattia powstrzymuje go błagalnym spojrzeniem. A on dobrze wie, że Barbaro nie ma szacunku dla nikogo.

***

Morze jest lepkie, ma kolor atramentu, zlewa się z nocą. Ignazio zeskakuje z wozu, gdy tylko docierają do portu. Przed nim rozpościera się wietrzna zatoka, otoczona masywem skał i piaskiem, chroniona surowymi górami i przylądkiem Marturano. Przy łodziach kręcą się mężczyźni, krzyczą, sprawdzają ładunki, napinają liny.
Gwar jest taki, jakby to było południe.
– Idziemy. – Barbaro kieruje się w stronę wieży Króla Rogera, gdzie morze jest głębokie. Cumują tam największe jednostki.
Docierają do płaskodennego statku typu schifazzo2. To „San Francesco di Paola”, własność braci Florio i Paola Barbaro. Maszt kołysze się w rytm fal, bukszpryt wyciąga się ku otwartemu morzu. Żagle są zwinięte, takielunek nieuszkodzony.
Z luku ładowni wydobywa się nagle smuga światła. Barbaro pochyla się do przodu, wsłuchuje się w dźwięk otwieranej pokrywy ze zdziwieniem i irytacją.
– To ty, szwagrze?
Z luku wyłania się głowa Paola Florio.
– A kto by inny?
– Skąd mam wiedzieć? Po tym, co się stało…
Ale Paolo Florio już go nie słucha. Patrzy na Ignazia.
– O, jesteś! Nic nie powiedziałeś, tylko sobie poszedłeś i znikłeś. Właź na pokład, no już.
Co powiedziawszy, znika we wnętrznościach statku. Brat wskakuje, a ich szwagier zostaje na pokładzie, aby sprawdzić lewą burtę, którą jednostka uderzyła o pomost.
Ignazio zagłębia się w czeluść ładowni, między skrzynie i płócienne worki, które mają dotrzeć z Kalabrii aż do Palermo.
To jest ich praca: handel, zwłaszcza drogą morską. Kilka miesięcy wcześniej w Królestwie Neapolu doszło do wielkich wstrząsów: obalono króla i proklamowano Republikę Neapolitańską. Buntownicy szerzyli idee demokracji i wolności, podobnie jak we Francji podczas rewolucji, w wyniku której na szafocie spadły głowy Ludwika XVI i Marii Antoniny. Król Neapolu Ferdynand i Maria Karolina byli jednak sprytniejsi i uciekli na czas, korzystając z pomocy tej części armii, która pozostała wierna Anglikom, historycznym wrogom Francji.
Do gór Kalabrii dotarła jednak tylko ostatnia fala tej rewolucji. Dochodziło do zabójstw, żołnierze nie wiedzieli, komu mają być posłuszni, a bandyci, którzy od zawsze grasowali w górach, zaczęli zapuszczać się na wybrzeże i plądrować majątki kupców. Z jednej strony rewolucjoniści, z drugiej rabusie – drogi były niebezpieczne i chociaż morze nie miało kościołów ani tawern, z pewnością dawało więcej bezpieczeństwa niż trakty królestwa Burbonów.
Wnętrze małej ładowni jest duszne. Wiklinowe kosze pełne cytronów zamawianych przez perfumiarzy. Ryby, głównie sztokfisz i solony śledź. Na dnie skóry, na które czekają odbiorcy w Mesynie. Paolo przegląda worki z towarem. W ładowni unosi się zapach solonej ryby i lekko kwaśna woń skór.
Jedynie przypraw tu nie ma. Trzyma się je w domu aż do ostatniej chwili przed wyjściem w morze. Wilgoć i sól morska mogą im zaszkodzić, należy je przechowywać z największą ostrożnością. Mają egzotyczne nazwy, już sam ich dźwięk sprawia, że język czuje ich smak, a wyobraźnia przywołuje obrazy słońca i ciepła: pieprz, cytryna, goździki, pięciornik, cynamon. To one stanowią prawdziwe bogactwo.
Ignazio nagle zdaje sobie sprawę, że Paolo jest zdenerwowany. Widzi to w jego ruchach, słyszy w jego słowach, zagłuszanych szuraniem worków na deskach.
– Co ci jest? – pyta. Boi się, że brat pokłócił się z Giuseppiną. Jego bratowej daleko od uległości, która powinna charakteryzować żonę. A zwłaszcza żonę, jakiej Paolo by sobie życzył. Jednak wyczuwa, że nie o małżeńską kłótnię tu chodzi. – Co się dzieje? – powtarza.
– Chcę się wynieść z Bagnary.
Zdanie pada między jednym a drugim uderzeniem fali.
Ignazio ma nadzieję, że źle zrozumiał. Ale pamięta, że Paolo już wcześniej o tym wspominał.
– Dokąd? – pyta, bardziej przygnębiony niż zaskoczony.
Czuje strach. Nagły, pradawny strach, bestię o kwaśnym oddechu. Lęka się porzucenia.
Mattia i Paolo zawsze byli blisko niego. A teraz Mattia ma własną rodzinę, Paolo zaś chce odejść. Zostawić go samego.
Brat ścisza głos. To prawie szept.
– Myślę o tym już od dawna. A to trzęsienie ziemi przekonało mnie, że tak właśnie trzeba. Nie chcę, żeby Vincenzo dorastał tutaj, ryzykując, że dom się na niego zawali. A poza tym… – Patrzy na brata. – Chcę więcej, Ignazio. To miasto już mi nie wystarcza. To życie już mi nie wystarcza. Chcę jechać do Palermo.
Ignazio otwiera usta, żeby odpowiedzieć, ale zaraz je zamyka. Jest oszołomiony, czuje, jak jego słowa zamieniają się w popiół.
Wybór Palermo nie budzi zdziwienia. Barbaro i Florio, jak ich nazywają w Bagnarze, mają tam putìa, sklep korzenny.
Wszystko zaczęło się jakieś dwa lata wcześniej od małego składu na towary, które kupowali na wybrzeżu, aby odsprzedać je na Sycylii. Na początku była to konieczność, ale wkrótce potem Paolo zdał sobie sprawę, że to dla nich okazja, że mogą zwiększyć sprzedaż w Palermo, które w tamtym czasie było jednym z największych portów Morza Śródziemnego. Przekształcili magazyn w sklep. „Poza tym w Palermo jest duża społeczność bagnaroti”, mówi sobie w duchu Ignazio, mając na myśli migrantów z Bagnary. To żywe, bogate miejsce, pełne nowych możliwości, zwłaszcza po przybyciu Burbonów, którzy uciekli z Neapolu przed rewolucją.
Kiwa głową i wskazuje na mostek nad sobą, skąd dobiegają kroki ich szwagra.
Nie, Barbaro jeszcze nie wie. Paolo daje bratu znak, żeby milczał.
Samotność jest dla Ignazia jak dłoń ściskająca za gardło.

 
Wesprzyj nas