Historia Tadeusza Kościuszki opowiedziana z perspektywy jego czarnoskórego ordynansa z okresu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Cezary Harasimowicz skłania do refleksji czy rzeczywistość sprzed ponad dwustu lat tak bardzo różni się od tej obecnej?


“Testament…” to na pierwszy rzut oka brawurowa powieść o „Kościuszce w USA”. W rzeczywistości wywrotowa historia walki o wolność naszą i waszą, gorzka gawęda o panach i niewolnikach w Polsce i w Ameryce.

Połowa XIX wieku. Dożywający swych dni sędziwy Agrippa Hull – syn afrykańskiego księcia – powraca do czasów młodości spędzonej na walce o niepodległość Stanów Zjednoczonych. To wtedy los zetknął go z Tadeuszem Kościuszką, niezwykłym Polakiem o nazwisku nie do wymówienia. Wojenny szlak prowadzi tę osobliwą parę poprzez liczne bitwy, pojedynki i porywy serca, ale największy test przyjdzie im zdać po latach, gdy Kościuszko powierzy swemu ordynansowi ostatnie, wyjątkowe zadanie…

***

Polsce rządzonej przez trumny Piłsudskiego i Dmowskiego na ratunek przychodzi – Kościuszko! Ta hollywoodzka biografia długo czekała na odkrywcę. U Harasimowicza o bohaterze spod Racławic opowiada jego czarnoskóry ordynans z okresu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, „Grippy” Hull. Urodzony gawędziarz, portretuje Kościuszkę jako wybitnego inżyniera i dowódcę, ale też artystę o złamanym sercu, haftującego na tamborku niczym Krzysia z Pana Wołodyjowskiego. Jednak przede wszystkim – jako wiecznego rewolucjonistę w służbie wolności, równych szans i świeckiego państwa. Podziw i oddanie Hulla łatwo udzielają się czytelnikowi. Czy poczujemy się wykonawcami ideowego testamentu Kościuszki?
Renata Lis

Opowiadanie historii jest sztuką ustawiania perspektywy. Ta, którą przyjął Cezary Harasimowicz jest nieprawdopodobnie wciągająca. O bohaterze narodowym Kościuszce ustami czarnoskórego ordynansa? Tak!
Piekło piekłu nierówne – mówi w powieści Agrippa Hull, ale przyjrzeć się polskiemu piekłu z perspektywy amerykańskiego to doświadczenie bezcenne. Zadarty nos Kościuszki nad rzeką Hudson staje się wzruszający jak nigdy wcześniej. „Za wolność trzeba dać sobie połamać kości i upuścić krwi”. No to sprawdźcie, gdzie konkretnie oberwał Kościuszko za wolność Ameryki.
Elżbieta Cherezińska

“Testament” jest nie tylko wciągającą i nieco szwejkową z ducha opowieścią o wojskowych absurdach, przede wszystkim jest opowieścią o wolności. I o niewoli, która człowiekowi i społeczeństwu wrasta pod skórę tak głęboko, że wydaje się niemożliwe, by ją stamtąd wydrzeć. A także o tym, czy rzeczywistość zza oceanu sprzed ponad dwustu lat tak bardzo różni się od tej, jaką oglądamy za oknem.
Radek Rak

Cezary Harasimowicz – pisarz i dramaturg. Autor scenariuszy do kilkunastu filmów i seriali, m.in. 300 mil do nieba, Bandyta, Daleko od okna, Żyć nie umierać, Ekstradycja 3, Przeprowadzki. Jest także autorem powieści “Saga, czyli filiżanka, której nie ma”, “Mirabelka”, “Była sobie miłość”, “Tajemnica Iny”. Jest także laureatem wielu nagród, w tym Nagrody Literackiej Miasta Stołecznego Warszawy oraz amerykańskiej nagrody Hartley-Merrill Prize.

Cezary Harasimowicz
Testament, czyli opowieść o Tadeuszu Kościuszce słowami jego ordynansa, syna afrykańskiego księcia Agrippy Hulla
Wydawnictwo Agora
Premiera: 24 sierpnia 2022
 
 

SPIS TREŚCI

O tym, żem jest synem afrykańskiego księcia, i o innych ważnych sprawach na sam początek
O tym, jakem się dowiedział z gazety o śmierci pana generała
O tym, jakem zamówił mszę za pana generała
O tym, jak pan generał ożył i wołał pana Thomasa Jeffersona
O tym, jak żem chodził po izbie z kąta w kąt, i o rycerskim pistolecie
O tym, jak usypiałem moją córcię Charlotte
O tym, jak my padli sobie z panem generałem Kościuszką po latach rozłąki w ramiona
O tym, po co pan generał Kościuszko zawitał drugi raz do Ameryki, i o kawie
O tym, jakem chciał się bić o Amerykę, i o pryszczach na nosie
O tym, jak Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy
O tym, jak pan kapitan Tadeusz Kościuszko się smucił i bronił naszej stolicy
O tym, jakem się znalazł pod dowództwem generała Johna Patersona i jakie mnie nachodzili i nachodzą czarne myśli
O tym, jak my się wreszcie naszli z panem Tadeuszem Kościuszką
O tym, jak pan generał Kościuszko był cierpiący i jaką tajemnicę krył rycerski pistolet
O tym, jak żem zrobił placki z brukwi, i o tym, że ołówkiem albo rysikiem można wygrać bitwę
O tym, jak „Dżentelmen Johnnie” na nas ruszył i jak Tonny powiedział „e tam”
O tym, jak chciałem po chrześcijańsku pochować Tonny’ego Smitha
O tym, jak gryzą komary, i gdzie ta Polska, i o tym, jak jeszcze kostucha nie zasalutowała panu Kościuszce, i czy kubek jest do połowy pełny
O tym, że jednak czarnuch pozostanie czarnuchem
O tym, jak zaniesłem Filemona Lee do domu i jak zaniesłem butelkę rumu generałowi Gatesowi
O tym, jak pan pułkownik Kościuszko znalazł to miejsce i jak generał Gates stanął na beczce
O tym, jak „czerwone kubraki” zrobili się jeszcze bardziej czerwone i jak generał Gates kazał ołów wydłubywać z okien
O tym, co nie dla wszystkich uszów
O tym, że pan bóg sprzyja szczęśliwcom
O tym, że pan generał Kościuszko skrywał jakąciś tajemnicę
O tym, jak my stali zimą w Valley Forge i jak się tamój pojawił jeden francuski markiz
O tym, jak zbijałem dla siebie trumnę, lecz nie tylko
O tym, jak pan pułkownik Kościuszko dostał rozkaz, coby uzbroić dziurkę od klucza
O tym, jak pan Kościuszko miał żałobę za paznokciem i jak naplułem do ponczu
O tym, co mądrego napisał niejaki Jan Jakub
O tym, jak generał Paterson miał smutny błysk w oczach
O tym, jak my z panem generałem Patersonem mieli miętko w kolanach i jak dobrze by mieć specjalną lunetę, i o tych butach
O tym, jak odmówiłem za mało ojczenaszów, i o śmierdzącej perfumie
O tym, jak narobiłem w gacie
O tym, jak przez „generała kuternogę” musiałem gębę opalać
O tym, gdzie wieje wiater przeznaczenia
O tym, jak bez dowódcy robi się amerykańskie piekło
O tym, że ino krowa nie zmienia poglądów
O tym, jak pan generał przysnął, i o jednym takim sznurze
O tym, jak pan generał Gates się pojedynkował
O tym, jak pan pułkownik Kościuszko się pojedynkował
O tym, jak rośnie maciejka
O tym, jak to dziwnie jest z tą maciejką
O tym, jak byłem panem pułkownikiem Kościuszką
O tym, jak mnie uczył pan generał Kościuszko grać w szachy
O tym, jak wielebny chciał mnie zaciąc do kościoła i jak pan generał Kościuszko patrzał za siebie mglistym wzrokiem
O tym, jak dojść do niebieskich łąk, i dlaczego trzymałem pana generała za dłoń
O tym, jak patrzylim z panną Merry Brooks na pole kukurydzy
O tym, jak pachnie kukurydza
O tym, jak wreszcie nadeszły żniwa kukurydzy i jak my z panem generałem udawali welbąda
O tym, że za wolność trzeba dać sobie połamać kości i upuścić krwi
O tym, że pan generał miał stopy jak panienka, i jak spotkał bardzo ważną osobę
O tym, czy zwierzaki mają duszę, i jak się generał Gates załamał
O tym, jak jeden sierżant miał swoją tajemnicę
O tym, jak Pan Bóg milczał
O tym, jak Frank Dunkins miał znak szczególny
O tym, jak se gaworzyłem przy grogu z wodzem naczelnym generałem George’em Washingtonem
O tym, jak kulka znalazła miejsce u pana Kościuszki tam, gdzie słońce nie dochodzi
Znowu o kawie i o tym, jakem stał się żabojadem
O tym, jak żem dostał sztyblety
O tym, jak my z panem generałem Kościuszką odwiedzili plantację pana Jeffersona i jak zobaczyłem królewnę
O tym, że wszystko ma swój czas, i jak natrętne damy napastowały pana generała Tadeusza Kościuszkę
O czarnej bliźnie na białej skórze
O tym, jak my z panem generałem żeśmy sobie życzyli
O szczotkowaniu i jak złapali zdrajcę
O tym, jak o świcie słonko wstaje
O tym, że pan generał czasami taki słodki w swej dobroci, że aż zemdlić może
O dziurawej kapocie pana generała Kościuszki
O tym, jak smażyłem placki dla zdrajcy
O tym, jak nie ma odpowiedzi na ważne pytania
O tym, że trza posprzątać po wojnie
O tym, jakem Panu Jezusowi przyobiecał, że nie tknę babskich cycków
O tym, jak się czeka na niemożliwe
O tym, jak pan generał Kościuszko wydał mi ostatni rozkaz
O tym, jak mnie pocieszył wisielec
O tym, jak mi Jezusik zeszedł z krzyżyka
O tym, jak czarnuch orał pole panu sędziemu Sedgwickowi
O złośnicy Bett i o konstytucji
O tym, jak mi się o mało małżeństwo nie rozleciało bez naszą konstytucję
O tym, jak strugałem trumienkę dla małej Dorothy, o zębach pana prezydenta George’a Washingtona i jakby mnie kto kopnął w serce
O tym, jak pan Kościuszko nosił kamienia na plecach niczym taki jeden syzyf
O tym, jak mnie mamił redaktor Rosseter
O tym, jak z wielebnym odgarnialim śnieżny puch
O tym, jak mi Jane ciekawość w popiół zamieniła
O tym, jak my z redaktorem Rosseterem na niby łapali ryby
O tym, jak wielebny Haynes mi zrzędził
O tym, jak redaktor Rosseter dał mi tajną teczkę
O tym, jak odwiedziłem byłego pana prezydenta Thomasa Jeffersona na jego farmie w Monticello
O tym, jak…

*

O TYM, ŻEM JEST SYNEM AFRYKAŃSKIEGO KSIĘCIA, I O INNYCH WAŻNYCH SPRAWACH NA SAM POCZĄTEK
Posłuchajta, co wam chcę wyznać, zanim się przeniesę na łąki niebieskie.
Nazywam się Agrippa Hull i z ręką na sercu przysięgam, że wszystko, co tu opowiem, jest prawdą i nic mi się w głowie nie miesza. Tak mi dopomóż Bóg. Dobiegam już cudem jakimś dziewięćdziesiątki, ale pamięć i umysł mam jeszcze w miarę niczego sobie. Jestem synem afrykańskiego księcia, urodziłem się jako wolny człowiek 7 marca Roku Pańskiego 1759 w Northampton w stanie Massachusetts. Gdy byłem całkiem mały, ojciec mój, Amos, odszedł z tego świata i moja matka, Bathsheba Hull, przymuszona biedą, oddała mnie na wychowanie do wolnych czarnych rolników. Jak żem już skończył osiemnaście lat, tom się zaciągnął do armii i służyłem pod rozkazami w regimencie pana generała Johna Patersona, żeby bić tych psich synów Brytyjczyków, którzy nam się ośmielili wydać, no wiecie, „akta nietolerancji”, a my chcieli mieć wolną Amerykę. O Panu Generale Tadeuszu Kościuszce (diabelnie trudne do wymowy to polskie nazwisko, ale się z tym uporałem) będzie ta historia i coby ludzie wiedzieli, co się u nas w Ameryce nawyprawiało.

 
Byłem ordynansem Pana Generała przez cztery lata, wiele żem się od niego rzeczy dowiedział o jego życiu, woli, uczuciach, pragnieniach i czynach. Najsamprzód tylko wspomnę, jakeśmy się z Panem Generałem naszli, bo to ważne, coby zrozumieć, że Pan Generał był mężem o żelaznym charakterze, lecz o sercu miętkim i wrażliwem.
Gdzieś tak chyba będzie w maju 1777 roku mocno i na ament zaprzyjaźnilim się z Panem Generałem Kościuszką. Oj, bralim ciężkie baty od Brytyjczyków tamój, we Forcie Ticonderoga. Potem była krwawa wojaczka pod Saratogą i to budowanie West Point, potem poszli my na Południe, gdzie się obficie krew lała. Dotarlim w wojennym znoju do Karoliny Północnej. No i tam oczom naszym ukazała się żałość i nędza Armii Kontynentalnej pod dowództwem pana George’a Washingtona. Jeszcze do teraz, po latach, widzę łzy, jakie się w oczach Pana Generała zakręcili, kiedy zobaczył, co się z ludźmi wyprawia na plantacjach bawełny w Karolinie Południowej. Nawet żeśmy byli świadkami buntu tych niewolników i jak te ludzie byli gotowe oddać życie w zamian za wolność od kajdanów.
Mi mówił Pan Generał, że tam, gdzie się urodził, to też jest taka niewola, bo chłopi to są przez panów szlachciców traktowani jak tutej my. I to go bardzo bolało. Bo Pan Generał najmocniej to wolność umiłował. Pochodził z kraju, co ta wolność mu była odebrana. Ten kraj się Polska nazywa i natenczas ta republika szlachecka była rozbierana na trzy kawałki. To jakby pokroić cóś żywe i patrzeć, jak krew z niego wypływa. Może i też rozumiał Pan Generał ludzką nędzę, bo pochodził ze szlachetnej, ale biednej rodziny.
No, żem się rozgadał, co tam kajsi za morzem, a chcę gadać, co u nas w Ameryce, bo to mnie najbliższe jak koszula, co ją moja kochana Peggy, mój jasny promyczek, tymi swoimi cudnymi rączkami do bielutka pierze. Peggy to moja druga żona, o trzydzieści lat młodsiejsza, pierwszej było Jane, ale ona już na łąkach niebieskich. Ja bardzo przepraszam, że takie moje pierdoły wtrącam, bo miałem o ważnych rzeczach rozprawiać. To już się bierę w cugle.
A było to tak…
 
 
O TYM, JAKEM SIĘ DOWIEDZIAŁ Z GAZETY O ŚMIERCI PANA GENERAŁA
U nas w miasteczku, co się Stockbridge nazywa, jest kilka gazet do czytania. Ja przeczytać całkiem umiem, bo mnie Pan Generał nauczył. Lubiałem zawsze przeczytać gazetę, bo cóś można się z niej dowiedzieć o świecie i ludziach, i co tam w Ameryce się naszej dzieje, cośmy o nią walczyli. Ja najbardziej lubiałem przeczytać „Western Star”, bo w „Western Star” rzadko uświadczyłeś „czarnucha”. O słowo mi się rozchodzi. A poza tym w „Western Star” od czasu do czasu pisało, co się dzieje z Panem Generałem, no bo Pan Generał walczył o wolność Ameryki, a potem miał we w tej tam Europie różne przygody. Nie wszystko „Western Star” pisało, ale zawsze cóś. Jednego dnia w Roku Pańskim 1795 serce mi stanęło, bo w gazecie napisali, że Pan Generał umarł we więzieniu w Rosji. Ubrałem się w czarny surdut i tak w nim żem chodził przez cały czas, nawet do obory i na pole, jako żałobnik, aż się moja Jane zeźliła.
– Zdejmij to żeż wreszcie, Grippy! – wrzeszczy na mnie moja kochana żoneczka, jeszcze wtedyk była mocno żywotna. („Grippy” się na mnie mówi tak na co dzień).
Lubiałem nawet, wam powiem, jak Jane się na mnie wydzierała, bo robiła to tak, że się z jej oczów iskry sypali jak z nieba gwiazdy, i zara mi flecik grał wesołą melodyjkę. Ale wtedyk mi nie było do hocków-klocków, bo mnie żałość w sercu ściskała po moim Panu Generale.
– Nie wrzeszcz na mnie, kobieto – rzeczę ponurym głosem. – Ja Panu Generałowi wszystko zawdzięczam i jak mu się umarło, to trza porządnie żałobę odprawić, kobieto – tak mówię.
A Jane swoje:
– To daj na mszę za jego duszę, Grippy.
Zastanowiłem się, czoło mi się zmarszczyło jak woda na naszej rzece Housatonic, kiedy wiater idzie od wzgórz. Pomyślałem se, że muszę faktycznie pogadać z wielebnym Haynesem, coby jakoś zbiorowo się pomodlić w kościele kongregacjonalistycznym. Ja co prawda nie byłem członkiem Pierwszego Kościoła w Stockbridge, i w ogóle żadnego kościoła, bo tak trochu miałem z Panem Bogiem na pieńku, ale za duszę trza się gdzieś pomodlić, tak wypada. I żeby to nawet miało kosztować pińdziesiąt centa, przecież warto tyle zapłacić za zbawienie duszy Pana Generała, co to mu się zmarło we więzieniu tamój gdzieś w Rosji.
Patrzę więc ci ja na moją Jane, widzę, jak się sypią z jej oczów iskry, flecik zaczął przygrywać, jak mówię, chociaż nie powinny mi być w głowie hocki-klocki. No, ale krzepki mus czasami silniejszy od litościwej żałości. Ja was wszystkich przepraszam, że o takich rzeczach opowiadam, co powinny być pod kołdrą ukryte, ale to ma się jakoś do mojego Generała. Jak to się ma do Pana Kościuszki, to się dowiecie później, cierpliwości.
– Grippy, co ty robisz? – pyta moja Jane.
– Kazałaś mi, kobito, zdjąć surdut, to go zdejmuję.
– Ale jakoś ci dziwnie z oczów patrzy.
– Jak mi dziwnie z oczów patrzy? – ja jej na to i już odpinam pasek od spodni. – Normalnie po bożemu mi się patrzy – mówię.
– Grippy! Ty jesteś w żałobie!
– Jane… – ja jej na to szeptem.
– Grippy… – ona mi na to.
Tu muszę przerwać, bo nie uchodzi opisywać, co my robili z Jane, bo to są rzeczy, co jednak powinny zostać pod kołdrą. Jak już to się stało i gwiazdy spadły z oczów mojej Jane na ziemię, to spod moich powiek popłynęły znowu łzy za Panem Generałem Kościuszką. I zara mi przed tymi załzawionymi oczami stanęły te wszystkie lata, cośmy w znoju, krwi i pocie spędzili z kochanym Panem Generałem na wojaczce. Zapadłem się w sobie nie wiem na jak długo, jakbym w studnię wpadł.
– Grippy – mówi mi słodkimi usteczkami moja Jane.
– Co tam? – ja jej na to.
– To się chyba stało.
– Co się stało? – zapytuję.
– No „to”.
– Co: „to”? – dopytuję.
Moja Jane odwraca śliczniutką twarzyczkę do mnie i powiada słodziutko:
– Dzieciaka sobie zrobilim. Wreszcie.
Jane mówi „wreszcie” i moja Jane wie, co mówi. Bo na pierwszego dzieciaka długo czekalim.
Już miałem te trzydzieści siedem roków, moja Jane trochu młodsza, ale wiadomo, że czas leci i dzieciaka wyglądalim jak słonka na wiosnę. Nie po to się ten kawalątek ziemi kupiło, żeby nie było tego komu zostawić, jak się pójdzie do grobu. Moja Jane codziennie się modliła do Pana Jezusa, żeby dał nam dzieciaka, ale Pan Jezus, ten, co na krzyżu wisi nad naszym skrzypiącym łóżkiem, to on cóś nie chciał nas wysłuchać.
– Skąd ty, kobieto kochana, wiesz, że my dzieciaka se zrobili?
– Wiem i już.
– I jeszcze mi powiedz, że to synek będzie – rzekłem i żem się w myślach uśmiechnął do tego synka.
– Córeczka – ona mi na to.
Zdmuchłem uśmiech w myślach jak płomyk świeczki, bo wiadomo, że chłopak w gospodarstwie jest pomocniejszy.
– Skąd ta pewność, Jane? – zapytuję jeszcze raz.
– Gdybyś tak często jak ja modlił się do Pana Jezusa, tobyś umiał z nim rozmawiać. Tylko mi, Grippy, nie przerywaj. Umiesz pytlować jak najęty, nasze ludzie ze Stockbridge słuchają cię jak jakiego mądralę, ale do najważniejszych rozmów to się nie umiesz wyrychtować. Ja wiem, co mi powiesz, że ja baba jestem i baba inaczej świat pojmuje, i do innej gadki jest przystrojona. To ja ci powiem, Grippy, że gdybyście wy, chłopy, chociaż tyle mieli uczucia, co brudu za paznokciami, toby ten świat był inszy.
I znowuż sypnęły się jej gwiazdy z oczów, ale mnie już flecik nie zagrał, bo mnie zeźliło takie gadanie, i mówię:
– Uczucia we mnie nie ma? Mnie serce pęka na myśl o Panu Generale Kościuszce.
– „Pan Generał” i „Pan Generał” – żachła się moja żonka. – Ci się łzy kręcą, bo ta wasza wojaczka i wojaczka.
– Co mówisz, kobieto! – Już mi się w gardle zagotowało. – Ta nasza wojaczka to wolność przyniesła Ameryce.
A ona mi na to:
– Ty mnie, Grippy, nie denerwuj, bo przy nadziei jestem, w błogosławionym stanie. „Wolność”, gadasz? Ładna mi wolność… – Tu jej się głos załamał, mojej Jane.
Tera nie powiem wam dlaczego, może później opowiem. W każdym razie tyle wam zdradzę, że moja Jane nie urodziła się wolna. I ta niewola wlazła jej w duszę i serce jak drzazga, której nie można wyjmnąć.
Nic się nie odezwałem, bo było mi trochu głupio, i już nie chciałem jej gniewać, mojej Jane, bo jeśli to prawda, że była zaciążona i od paru minut w błogosławionym stanie, mogło to jakoś na duszę dziecka źle zrobić. Jedne, co mi przyszło do głowy, to:
– Kocham cię, Jane.
A ona mi na to:
– Ty lepiej wstań, Grippy, i ubierz się w surdut, i idź do wielebnego zamówić mszę na niedzielę za tego twojego Pana Generała. Nie! Nie całuj mnie. Ściąg koszulę. No, żeby chłop w koszuli robił dzieciaka, a ja potem muszę ją prasować…
 
 
O TYM, JAKEM ZAMÓWIŁ MSZĘ ZA PANA GENERAŁA
No i żem poszedł do wielebnego po prośbie, coby odprawił nabożeństwo za duszę kochanego Pana Generała Kościuszki. Wielebny od Pierwszego Kościoła w Stockbridge, Lemuel Haynes, był młodsiejszy ode mnie, ale miał już wokół oczów bruzdy zmarszczek od mądrości. I to ładnie się zgrywało z twarzą pastora, bo wielebny ma brązową twarz, bo jest Mulatem. Ojciec wielebnego Haynesa był czarny i przywieziono go w kajdanach z Afryki. Jak to się stało, że się tatuś wielebnego zetknął ze Szkotką, tego nie wiem, bo ja tam nikomu pod kołdrę raczej nie zaglądam. Ale u nas w Stockbridge języki są luźne jak puszczone lejce, no to mi się o uszy obiło, że czarnemu tacie i białej mamie odebrano niemowlę i dano na wychowanie jakimś białym farmerom. I ten brązowy chłopaczek okazał się nieziemsko zdolny, i pokończył studia, na księdza się wyuczył. On, wielebny Lemuel Haynes, to on nawet po grecku umie i po łacińsku. Ale to nie wszystko. Wam powiem, że wielebny też bił się za Amerykę w Armii Kontynentalnej. Cud, że nie zginął, boby nie został w Stockbridge proboszczem. Pewnie się trochu dziwicie, że mamy proboszcza półczarnego. No tak u nas już jest, w naszym miasteczku, że wierni wybrali proboszcza Mulata (ja nie wybierałem, bo do kościoła wtedym nie chodził). U nas w Stockbridge nie to, żeby zara biali słodzili czarnym, jak moja kochana druga żoneczka Peggy słodzi lemoniadę miodem, co to, to nie. Jakby nasze Stockbridge było lemoniadą, to ta lemoniada byłaby gorzka. Alem się za bardzo rozgadał i zjechał z gościńca jak pijany woźnica.

 
A to było tak…
Wzionem pińćdziesiąt centa z pudełka po tytoniu, w którym żem trzymał piniędze na czarną godzinę, i poszłem do wielebnego. Wielebny mieszkał tamój niedaleko, gdzie jest indiański cmentarz. Bo trzeba wam wiedzieć, że nasze miasteczko to ono takie bardziej najsamprzód indiańskie było. Mieszkali tu indiańce od Mohikanów, Wappingerów i Mohawków, a białych było mniej, a czarnych jeszcze mniej. To się nie dziwcie, że był całkiem spory indiański cmentarz, na którym później chowano wszystkich. Ale pewno ciekawość was bierze, dlaczego wielebny sobie umyślił mieszkać pod bokiem indiańskich nieboszczyków. Ja tam pod kołdrę i w duszę raczej nikomu nie zaglądam, ale mnie się widzi, że wielebny chciał indiańców jeszcze po ich śmierci nawracać na Pana Jezusa. Żem znowu zboczył z drogi jak napity furman. Już się bierę w cugle. O czym to ja?
Aha. Idę do wielebnego (tylko trochu mi głupio, bo w kościele mnie nie uświadczysz), wchodzę na werandę, pukam do drzwi i sam wielebny mi otwiera i staje w progu.
Pogoda była tego dnia ładna. Na srebrzystych skroniach wielebnego osiadły złote słoneczne nitki. Gdyby ta siwizna była śniegiem, toby się płatki rozpuściły pewnikiem.
– Witaj, Grippy – mówi wielebny Haynes, ale jakoś tak ponuro, co dziwne, bo zawsze nasz wielebny jest uśmiechnięty.
– Ja do wielebnego z…
Wielebny mi przerywa, co dziwne, bo nasz wielebny nigdy nie przerywa, jak się do niego gada.
– Wiem, z czym do mnie przychodzisz, Grippy – mówi i ustępuje z progu, i robi taki ruch ręką, jakby kosił sierpem pszenicę.
Wchodzim do środka, najsampierw robi mi się ciemno przed oczami, bo tak zawsze jest, jak się wejdzie ze słońca do cienia, potem mi się robi już jaśniej, a potem znowu ciemno, bo co widzę: na dębowym stoliczku leży rozłożona gazeta, znaczy się „Western Star”. A w gazecie wiadomość, że Tadeus Kosciusko nie żyje. Wielebny podsunął mi krzesło pod tyłek, żebym sobie klapnął. Milczę, jakby mi kto dratwą zaszył gębę.
– To twój ukochany dowódca umarł – przerywa ciszę wielebny, wskazując na gazetę.
– Właśnie – odpowiadam półgębkiem.
– Pewnie ci serce pęka?
– Właśnie.
– I pewnie przyszedłeś po pociechę?
– No – bąkam pod nosem, bo ja do kościoła nie chodzę, a tu niby przyszłem po pociechę.
– I ja mam cię pokrzepić pociechą?
– Właśnie. – Wyciągam z kieszeni surduta pińdziesięciocentówkę i mówię: – To za duszę mojego Pana Generała, coby tę duszę do nieba sprowadzić albo jaki cud sprawić.
I w tym momencie oczy wielebnego Haynesa nabiegają krwią, jakby się wilczymi oczami zrobiły.
Takem się zestrachał, że chciałem rzucić pińćdziesięciocentówkę na gazetę, ale się nie zestrachałem do końca. Pomyślałem se, że wielebny zły na mnie, bo jak to – taki Agrippa Hull omija kościół szerokim łukiem, a tera po prośbie do księdza przychodzi, jak wtedyk, kiedy my ślub z Jane brali. Ale źle oceniłem wielebnego Haynesa, bo on w ogóle mojej niewiary się nie czepił.

 
A potem było tak na mszy w kościele. (Przeczytam, bo te słowa wielebnego zapisane byli w gazecie, tylko okulary se włożę. Tę gazetę żem zachował na wiecznej rzeczy pamiątkę).
„Ile warta jest dusza człowieka? Pięćdziesiąt centów? Zapytuję: może dolara? Może sto dolarów? Może tysiąc? A może kilkanaście tysięcy? Ile jest warta dusza żołnierza, który walczył za naszą wolność? Ile trzeba krwi i potu wylać, żeby to wyliczyć? Ile jest warta obrona wolności nas wszystkich? Nas, białych, czarnych, czerwonych i ludzi o wszelkich barwach skóry i duszy. A może barwa skóry i duszy ma inną cenę? Może jedna jest droższa od drugiej? A czy krew murzyńska jest innego koloru niż krew białego człowieka? Otóż powiadam wam: widziałem wiele krwi na wojnie. Wsiąkała w ziemię toczona z białych, czarnych, indiańskich żył, a była jednako szkarłatna. A teraz posłuchajcie. Posłuchajcie uważnie każdego słowa: »My, Naród Stanów Zjednoczonych, w celu tworzenia doskonalszej unii, ugruntowania sprawiedliwości, zapewnienia spokoju wewnętrznego, umożliwienia wspólnej obrony, popierania ogólnego dobra i zagwarantowania dobrodziejstw wolności dla nas samych i dla naszych potomków, uchwalamy i ustanawiamy niniejszą Konstytucję Stanów Zjednoczonych Ameryki«. Każde słowo tu jest warte nie pięćdziesiąt centów, nie sto dolarów, nie tysiąc! Każde słowo warte jest naszej krwi. Ale wszyscy z nas powinni oddać życie za najważniejsze słowo, które tu padło. To słowo brzmi »wolność«. Wolność dla każdego. I tako rzecze nasza Deklaracja Niepodległości: »Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia«. Amen”. Ament.
Takie to było kazanie naszego proboszcza ze Stockbridge, wielebnego Lemuela Haynesa na niedzielnej mszy odprawionej za duszę Pana Generała Tadeusza Kościuszki.
Wyszlim pod ramię z moją kochaną Jane z kościoła. I zara nas zaczepił pan Sedgwick. O panu Sedgwicku cóś dalej wam opowiem, ale jeszcze nie tera, bo to insza historia. Tyle mogę szepnąć, że dorabiałem se na jego farmie, bo z mojego lichego poletka nie szło wyżyć. No to pan Sedgwick zaczepia mnie i mówi:
– Jak ci się, Grippy, podobało to kazanie czarnucha?
Przełkłem gorzką ślinę i mu odpowiadam, panu Sedgwickowi:
– Sir, wielebny Haynes jest w połowie czarny, a w połowie biały. Mnie się podobała moja czarna połowa. A panu pewnie ta biała.
Ukłoniłem się i poszłem z moją Jane pod rękę. A potem się okazało, że zdarzył się cud, bo okazało się, że Pan Generał żyje. Może dlatego, że Pan Jezus zobaczył w kościele niedowiarka.
 
 
O TYM, JAK PAN GENERAŁ OŻYŁ I WOŁAŁ PANA THOMASA JEFFERSONA
Mówię wam, ludzie, uważajta, co czytacie po gazetach, bo potrafią kłamać jak najęte. Cała ta straszna wiadomość, że Pan Generał wziął i umarł w rosyjskim więzieniu, okazała się bujdą. Trochu szkoda mi było czarnego surduta, co w nim chodziłem w fałszywej żałobie, bo się umemłał i moja Jane darła na mnie buzię. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. No bo nasz wielebny piękne miał kazanie i panu Sedgwickowi w pięty poszło. U pana sędziego Sedgwicka, jak jużem wspomniał, służyłem, żeby se dorobić, jako kamerdyner i majster od wszystkiego, bo ja mam dwie prawe ręce, co umią wszystko zrobić przy gospodarstwie. Pan Theodor Sedgwick to on taki dziwny człowiek jest, bo z jednej strony trzepie jęzorem na czarnych, ale z drugiej strony stać go, żeby cóś dobre dla nas robić.
Tu wam powiem, że gdyby nie pan Sedgwick, tobym się nie naszedł z moją Jane. Bo moja Jane uciekła od białego pana, co ją bił, i pan Sedgwick ją wybronił, bo on adwokat, i odebrał właścicielowi (pan Ingersoll się ten okrutnik nazywał), i przyjął Jane do siebie na służbę, i tam my się naszli. No tak już jest z tym panem Sedgwickiem. Ale co to ja chciałem?…
A że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. No bo jakby to „Western Star” nie nabajdurzyło, że Pan Generał Kościuszko wziął i umarł, toby my z Jane się nie pokłócili. A jak my się pokłócili, to z oczów mojej kochanej Jane sypnęli się gwiazdy. A jak mojej żoneczce sypnęli się gwiazdy, to my se dzieciaka zrobili. I tak myślę, że z fałszywej śmierci prawdziwe życie się narodziło. O, i tyle mam na boczku do powiedzenia, a czas wracać do Pana Kościuszki, bo on tutej najważniejszy.

 
To było zara na początku drugiej połowy sierpnia Roku Pańskiego 1797, kiedy statek „Adriana” przybył do Filadelfii. Miałem wtedyk trzydzieści osiem roków i jeszcze mi flecik potrafił żwawo zagrać. Ja to tak trochu po swojemu będę zabarwiał, bo lubię, żeby było, jak gdybyście tam byli i na własne oczy wszystko widzieli.
No więc gorąc się z nieba leje jak złocisty rosół. Ta „Adriana” dobija do nabrzeża.
Jest taka dziwna sprawa z tymi statkami i okrętami, które przez ponad dwa miesiące płyną od Europy. Trochu mi głupio o tym mówić, ale one śmierdzą, te statki. No możecie se wyobrazić, ile smrodu od potu, rzygowin i – za przeproszeniem – od gówien wsiąka w deski pokładu, jak się tak długo płynie bez ocean. Różne ludzie mi mówili, że jak dobijały statki do Charleston z ludźmi porwanymi z Afryki, to już na milę od morza wionęło smrodem, bólem, upokorzeniem i śmiercią. Tak dopłynęli do tej naszej Ameryki moja kochana mamusia i mój tatuś, afrykański książę, co go w kajdany zakuli. Nas dwanaście milionów podobnież razem z tym bólem i łzami na śmierdzących statkach przywieziono tutej. Ale wracajmy na nabrzeże w Filadelfii, gdzie dobija „Adriana”.
Statek okrutnie capi. Się zebrali na pokładzie marynarze wszystkie, otworzyli japy i wrzasnęli trzykrotnie: „Niech żyje Kościuszko!”. Tamój, na brzegu, stoi gęsty tłum i odpowiada trzy razy: „Niech żyje Kościuszko!”.
Niektóre łamali se języki przy tym okrzyku, a żeż ich mać, nie powinni, bo Pan Generał to było już nazwisko, że ho, ho, i każden jeden powinien był się z nim uporać, tak jak ja się uporałem.
Nagle wszystko milknie, jakby głosy sierpem skosił. Ludzie patrzą, jak z trapu schodzi Pan Generał. Co ja mówię: „schodzi”. Znosi go jakieś wielgachne chłopisko. Zara, jak już są na brzegu, to się znajduje krzesło, fotel albo cóś, i Pan Generał przysiada ledwo żywy na tym czymś.
Musiał ten statek „Adriana” zionąć bólem, bo Pan Generał Kościuszko był niemiłosiernie zbolały i cierpiący. Jeszcze nie powiem, dlaczego Pan Generał był taki umęczony, poczekajcie. Pewnie wam się po głowach plącze pytanie, że jak nie od morskiej tułaczki tak był zmitrężony, ale jakimiś wcześniej zadanymi bólami, to po co wsiadał na ten statek i zadał sobie jeszcze większe cierpienie? Wszystko się wyjaśni, ale po kolei.
Rozgląda się Pan Generał po otaczających go ciasno ludziach i pyta słabym głosem:
– A gdzie Jefferson?
Odpowiada mu milczenie i wzruszenie ramion. To Kościuszko zapytuje raz jeszcze, tylko mocniej, bo Pan Generał potrafił gruchnąć mocnym głosem:
– Pytam, gdzie jest pan wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Thomas Jefferson?! Dlaczego go tutaj nie ma?!
I znowu milczenie, jakby wszystkich zatkało korkiem albo cóś. Wtedyk z oczów mojego Pana Generała popłynęły łzy. Po jednej z każdego oka. Popłynęły i potoczyły się po bladych, zapadniętych policzkach. Muszę wam ze smutkiem powiedzieć, że Pan Generał miał pińćdziesiątkę na karku, ale ten kark był tak przygięty, jakby już ze siedemdziesiąt roków Pan Generał nosił na nim kamień jakiś. I ten widok, i ten smutek, i ten ból w oczach, i te łzy toczące się po bladych, pomarszczonych policzkach – to ponoć był straszny widok. Pana wiceprezydenta Jeffersona, przyjaciela od serca, nie było wśród witających we Filadelfii, na brzegu Ameryki, co to o jej wolność Pan Generał walczył i głowę nadstawiał. Może serce pęc z żałości.
Ja, jak mi opowiedzieli o tym przyjeździe Pana Kościuszki i nieszczęsnym jego widoku, to se zadawałem to pytanie sto razy: dlaczego pan Jefferson schował się przed Panem Generałem jak mysz w dziurze?

 
Wesprzyj nas