“Przedwojenna Polska w liczbach” to publikacja, która odpowiada na konkretne pytania o to, jak żyło się ludziom w naszym kraju w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Ile zarabiano? Gdzie mieszkano? Ile statków przybijało do portu w Gdyni? – to tylko losowo wybrane kwestie spośród wszystkich omówionych w tej ciekawej książce.
Same konkrety – z tego składa się książka “Przedwojenna Polska w liczbach” napisana wspólnie przez czworo autorów: Kamila Janickiego, Rafała Kuzaka, Dariusza Kalińskiego i Aleksandrę Zaprutko-Janicką. 36 rozdziałów, które przygotowali dla czytelników, poruszają szeroki wachlarz kwestii od nakreślenia sytuacji politycznej i militarnej naszego kraju, przez sprawy społeczne, gospodarcze czy zagadnienia związane z kulturą. Wyłania się z nich obraz życia w Polsce w okresie dwudziestolecia międzywojennego, oparty, zgodnie z zapowiedzią zawartą w tytule, na liczbach, jakie zachowały się w zasobach archiwów.
Autorzy tej publikacji są już znani z przystępnego i wciągającego pisania o historii. Nie inaczej jest i tym razem – za czytanie tej książki można zabrać się nie mając żadnej specjalistycznej wiedzy historycznej, wystarczy ogólna orientacja, ponieważ każdy rozdział jest napisany tak, aby wszystko czytelnikowi od A do Z objaśnić. Na przykład kwestię wartości przedwojennej złotówki, jej siły nabywczej w owym czasie, co jest niezbędne do zrozumienia wielu zjawisk, jakie w okresie dwudziestolecia międzywojennego wystąpiły – jak chociażby hiperinflacji z 1924 roku czy zapaści z lat 1929-1935. Przydaje się też w wyobrażeniu sobie, jak żyli wówczas przeciętni ludzie. Czy było im dobrze w wytęsknionej, nareszcie wolnej Polsce?
Z lektury „Przedwojennej Polski w liczbach” czytelnik dowiaduje się, że niestety niespecjalnie. Warunki bytowe były bardzo ciężkie. „Przedwojenna Polska tonęła w ciemnościach, mieszkania były ciasne i wiecznie przepełnione, a dostęp do bieżącej wody czy kanalizacji stanowił rzadki rarytas” – pisze Kamil Janicki, rozprawiając się z wyobrażeniem o przyjemnych, urządzonych z gustem mieszkaniach z tamtego okresu, jakie można zobaczyć na licznych fotografiach, a także w literackich portretach ujętych w twórczości ówczesnych pisarzy. Mamy więc dane naprzeciw zbiorowej wyobraźni, ukształtowanej przez spuściznę artystyczną, wskutek czego powstaje interesujący dysonans poznawczy, pogłębiający się w miarę lektury.
Sumą wszystkich rozdziałów jest obraz Polski walczącej o wyjście z nędzy, wyniszczonej latami rozbiorów i działaniami podczas I Wojny Światowej, kraju próbującego, ze zmiennym szczęściem, podnieść się z upadku. Katastrofy kolejowe, drogi w większości nie nadające się do użytku, zatrważająca skala analfabetyzmu, bezrobocie, fala przestępczości – wszystko to sąsiaduje z niezłomnym pragnieniem lepszego życia, tak charakterystycznym dla Polaków, nie tracących ducha nawet w najtrudniejszym położeniu. ■Nikodem Maraszkiewicz
Przedwojenna Polska w liczbach
Wydawnictwo Bellona
Premiera: 23 marca 2022
Rozdział 1
Państwo bez terytorium
Gdyby Niemcy wygrali I wojnę światową, Polska miałaby mniej niż 100 000 kilometrów kwadratowych i poniżej 10 mln mieszkańców
„Tylko pomyśl!” – wzywała anglojęzyczna pocztówka z 1918 roku. – „Polaków jest 30 milionów!”. Dla lepszego efektu liczbę wytłuszczono i podkreślono. Pod nią widniała mapa Europy z potężną, pyszniącą się na czerwono Rzeczpospolitą. Tyle że w granicach z zupełnie innej epoki.
Druk przygotowały środowiska polonijne w Stanach Zjednoczonych. W schyłkowych miesiącach pierwszej wojny światowej miał przypominać zwykłym Amerykanom o toczonej przez Polaków walce o niepodległość. Miał też uzmysłowić im, gdzie właściwie leży i jak wygląda Polska. Zadanie było o wiele trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.
Wbrew temu, czego uczą szkolne podręczniki, państwo polskie nie zrodziło się nagle, z dnia na dzień, w listopadzie 1918 roku. Jego formalne i faktyczne podstawy budowano już od dwóch lat. Też w listopadzie, tyle że 1916 roku, władcy Cesarstwa Niemieckiego i Austro-Węgier uroczyście ogłosili utworzenie odrębnego Królestwa Polskiego. Niemiecka orkiestra wojskowa odegrała Boże coś Polskę przez tak liczne wieki, na warszawskim ratuszu wywieszono godło z Orłem Białym, wszędzie zaroiło się od biało-czerwonych flag. Oczywiście dwóm cesarzom nie leżały na sercach losy podbitego narodu, ale chęć pozyskania rekrutów. Raz rozpoczętego procesu nie dało się już jednak zahamować, a rozpalonych aspiracji – wygasić.
Z początkiem 1917 roku zaczęto formować organy polskich władz, rzecz jasna ściśle podporządkowane Niemcom. Tymczasowa Rada Stanu, istniejąca od stycznia do sierpnia 1917 roku, zatrudniała łącznie około 150 osób. Komisja Przejściowa, którą następnie wyłoniono miała już 350-osobowe kadry. Z kolei Rada Regencyjna – sprawująca formalną władzę aż do listopada 1918 roku i zwykle rozumiana jako zupełnie bezwładne kilkuosobowe grono – zorganizowała polski personel urzędniczy i sądowy idący w tysiące.
Nic dziwnego, że późniejszy minister sprawiedliwości Stanisław Bukowiecki stanowczo podkreślał, że polska państwowość zaczęła się nie w listopadzie 1918 roku, ale w styczniu 1917, gdy powołano pierwsze jej organy zwierzchnie. Wybitny prawnik i komentator spraw ustrojowych dodał oczywiście, że była to „państwowość ułamkowa”. Polska pozostawała zależna od okupantów, ale przede wszystkim była krajem… bez terytorium.
W cesarskiej odezwie z listopada 1916 roku nie podano zasięgu tworzonego organizmu politycznego. Miał on zostać ustalony w bliżej nieokreślonej przyszłości i w niesprecyzowany sposób. Jasne było tylko to, że Niemcy nie wyrzekną się na rzecz Polski własnych terytoriów, zagarniętych u schyłku XVIII stulecia. Pomorze i Wielkopolska miały pozostać w granicach Rzeszy. Podobnie Galicję zamierzano zachować przy Austro-Węgrzech. W akcie podkreślono, że odrębna Polska powstanie tylko z ziem „wydartych rosyjskiemu panowaniu”.
Nawet tę deklarację należało rozumieć bardzo wąsko. Wprawdzie na mocy separatystycznego pokoju zawartego z ogarniętą walkami rewolucyjnymi Rosją Niemcy zajęli obszary sięgające aż za Mińsk, nie zamierzali jednak przydzielać ich Polsce. Rada Regencyjna sprawowała swoją ograniczoną władzę tylko na części terenów dawnej Kongresówki – kadłubowej Polski należącej przed wojną do caratu.
Kongresówka w 1914 roku liczyła 127 700 kilometrów kwadratowych i była zamieszkana przez około 13 mln mieszkańców. Z tego obszaru Niemcy i Austriacy wykroili niewiele ponad 105 000 kilometrów kwadratowych, z ludnością szacowaną na 8,5–9,5 mln, jako tak zwane ziemie okupowane.
Suwalszczyznę i część dawnej guberni siedleckiej przyłączono do odrębnego tworu administracyjnego – Ober-Ostu. Także ziemia chełmska z Zamościem miała zostać oderwana od Polski i zaliczona w granice zależnego od państw centralnych państwa ukraińskiego. Bardzo możliwe, że po zwycięskiej wojnie dokonanoby jeszcze kolejnych „korekt”. W interesie Berlina i Wiednia leżała przecież tylko budowa małej, słabej i w pełni uzależnionej Rzeczpospolitej.
Gdyby losy konfliktu potoczyły się po myśli Kaisera i Habsburgów, Królestwo Polskie byłoby państwem kilkumilionowym, o terytorium porównywalnym z dzisiejszą Serbią albo Czechami. Taki scenariusz nie zadowalał żadnego ze stronnictw politycznych nad Wisłą. Nie było jednak zgody co do tego, o jaką alternatywę należy walczyć.
Autorzy anglojęzycznej pocztówki z 1918 roku wybrali wariant maksimum. Na mapie ukazali Rzeczpospolitą w granicach sprzed pierwszego rozbioru – obejmującą obszary aż po Witebsk, linię Dniepru i przedpola Kijowa. A dla jasności zaznaczyli jeszcze, że są to wszystko tereny stale zamieszkiwane przez Polaków – zupełnie jakby nie istniał żaden inny naród roszczący sobie do nich pretensje.
Czy liczyli, że uda się powrócić do rzeczywistości z czasów husarii i złotej, szlacheckiej wolności? Wątpliwe. Prędzej chcieli przekonać aliantów, że dawne mocarstwo zasługuje na coś więcej niż tuzin miast i niespełna 100 000 kilometrów kwadratowych terytorium.
Rozdział 2
Walki o granice
Przynajmniej 15 000 Polaków straciło życie w powstaniach na Górnym Śląsku i w Wielkopolsce oraz w wojnie z Ukraińcami
W pierwszych dniach listopada 1918 roku mało kto przejawiał naprawdę buńczuczne ambicje. Zdawano sobie sprawę, że przesunięcie granic na dowolnym odcinku będzie oznaczać konflikty z sąsiadami. Trudno się dziwić chociażby Józefowi Piłsudskiemu, który przed zwolnieniem z niemieckiej niewoli wprost stwierdził, że nie zamierza umierać za Gdańsk i Poznań. A więc: że pogodzi się z tym, iż oba miasta oraz cały zabór pruski pozostaną w Niemczech.
Niektórzy twierdzą, że Komendant kłamał, wodził dotychczasowego okupanta za nos. Ale chyba raczej dał pokaz zdrowego realizmu – zwłaszcza że w tym czasie skala politycznego i wojskowego upadku Niemiec wciąż nie była jasna.
Podręczniki podają, że 10 listopada 1918 roku Józef Piłsudski przybył do Warszawy, a nazajutrz przejął władzę zwierzchnią nad Polską od Rady Regencyjnej. Jest to spore uproszczenie. Faktycznie w pierwszych tygodniach niepodległości Naczelnik Państwa i rząd Jędrzeja Moraczewskiego sprawowali pieczę nad niewiele więcej niż tylko Warszawą, Łodzią i okolicami. Państwo polskie nadal nie miało granic, a urzędy zwierzchnie nie cieszyły się akceptacją ani nad Wisłą, ani tym bardziej zagranicą.
16 listopada Piłsudski nadał depeszę do przywódców zwycięskich mocarstw oraz do władz „wszystkich państw wojujących i neutralnych”, by notyfikować nawet nie odrodzenie, ale „istnienie Państwa Polskiego Niepodległego”. Wiadomość pozostała bez odpowiedzi, a polską podmiotowość w 1918 roku uznały tylko Niemcy, wciąż wierzące, że świeżo mianowany Naczelnik Państwa nie pozwoli umierać za Gdańsk i Poznań.
Depesza dotykała kwestii zasięgu terytorialnego kraju. Była jednak nie mniej enigmatyczna niż akt dwóch cesarzy z 1916 roku. Józef Piłsudski stwierdził tylko, że Polska obejmuje… „wszystkie ziemie zjednoczonej Polski”. Cokolwiek by to miało oznaczać. Brak precyzji nie powinien dziwić. Nawet po tym, jak Naczelnik Państwa poszedł na kompromis ze środowiskami prawicowymi, po tym jak w styczniu 1919 roku powołano rząd Ignacego Paderewskiego, a państwa Ententy stopniowo zaczęły nawiązywać relacje z Rzeczpospolitą, zasięg władzy warszawskich urzędów zwierzchnich był więcej niż skromny.
Minister spraw wewnętrznych i nieoficjalny wicepremier Stanisław Wojciechowski o początkach 1919 roku pisał: „Jako minister miałem sprawować władzę jedynie na obszarze byłej Kongresówki, z wyjątkiem paru powiatów północnych, okupowanych jeszcze przez Niemców”. W Galicji rządziła powołana przez miejscowych polityków Polska Komisja Likwidacyjna, a następnie – formalnie zależna od Piłsudskiego, ale faktycznie ciesząca się daleko posuniętą suwerennością – Komisja Rządząca. Dopiero w marcu 1919 roku na jej miejsce utworzono stanowisko delegata rządu. Choć nawet to nie oznaczało unifikacji, bo urzędnik miał własną „radę przyboczną”, a w myśl rozporządzenia jego władza odpowiadała dawnej pozycji namiestnika Galicji.
BÓJ O MAŁOPOLSKĘ WSCHODNIĄ
Zbrojne walki o granice Polski podjęto jeszcze zanim zakończyła się pierwsza wojna światowa, zanim Piłsudski został zwolniony z twierdzy w Magdeburgu, a w Warszawie ukonstytuował się pierwszy niepodległy rząd. 1 listopada 1918 roku członkowie ukraińskiej organizacji spiskowej powołanej w szeregach rozpadającej się właśnie armii austro-węgierskiej, przystąpili do opanowywania Lwowa. Błyskawiczna akcja sprawiła, że w ciągu jednego dnia większość gmachów publicznych i przeważająca część metropolii znalazły się w rękach Ukraińców, którzy proklamowali utworzenie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej.
Deklaracja niepodległości zapoczątkowała zaciekłe walki o miasto. Polskie organizacje konspiracyjne i oddziały ochotnicze zdołały wystawić łącznie około 6000 żołnierzy. W tej liczbie było niemal 1500 studentów oraz uczniów – w tym nawet podrostków ze szkół powszechnych – nazywanych „orlętami lwowskimi”.
Ukraińcy dysponowali nieco większymi siłami. Na ich korzyść działała też inicjatywa. To oni byli początkowo w ofensywie, a Polaków zmuszono do kontrdziałania. Bój o miasto zakończył się dopiero po trzech tygodniach – nocą z 21 na 22 listopada, po tym jak do Lwowa dotarły oddziały posiłkowe z Zachodniej Małopolski.
Łączne straty po stronie polskiej są tematem kontrowersji. Profesor Michał Klimecki, autor pracy Polsko-ukraińska wojna o Lwów i Galicję Wschodnią 1918–1919 podaje, że do 22 listopada zginęło i zmarło od ran 439 obrońców miasta. Te liczby można odnaleźć także w wielu innych pracach. Damian K. Markowski przytacza jednak wartości niższe: do 210 poległych i zmarłych od ran, ale też 700 lżej rannych. Poza tym śmierć poniosło nawet ponad 300 cywilów. Straty ukraińskie jeszcze trudniej oszacować. Ołeksa Kuźma, autor wydanego w roku 1931, kompleksowego opisu walk z ukraińskiej perspektywy, szacował je na 250 zabitych i 500 rannych.
Odbicie miasta nie zakończyło krwawego konfliktu. W rękach Ukraińców nadal znajdowała się większość Galicji Wschodniej. Wojna o nią toczyła się aż do lata 1919 roku. Dopiero w połowie lipca oddziały polskie zdołały wyprzeć wrogie siły za linię Zbruczu. W całym konflikcie zginęło około 10 000 polskich żołnierzy i 15 000 ukraińskich. Straty wśród ludności cywilnej trudno określić, ale zdaniem profesora Klimeckiego były one niższe.
Tak drogo okupiony sukces zbrojny nie gwarantował korzyści politycznych. Polska ofensywa spotkała się z krytyczną oceną mocarstw zachodnich. 21 listopada 1919 roku Ententa wyraziła wprawdzie zgodę na wojskową okupację Galicji Wschodniej, ale tylko tymczasowo. Rzeczpospolita otrzymała mandat, pozwalający sprawować zwierzchność nad regionem przez 25 lat. Nie miała więc być to część państwa, ale tylko swoista kolonia, zorganizowana według podobnych zasad, co przejęte od przegranych państw posiadłości w Iraku, Palestynie czy Tanganice.
WIELKOPOLSKA I POMORZE
Na południowym wschodzie walczyły siły dwóch narodów dopiero dążących do zdobycia bądź ugruntowania swej niezależności. Na rubieży zachodniej podjęto tymczasem walkę z przegranym, ale jednak mocarstwem – Niemcami. W pierwszych dniach grudnia 1918 roku świeżo powołany, polski Sejm Dzielnicowy w Poznaniu zdecydował o utworzeniu w każdej wielkopolskiej miejscowości Straży Ludowej. Siły samoobrony bardzo szybko stały się nieodzowne.
26 grudnia do stolicy regionu przyjechał Ignacy Paderewski: sławny artysta i niezwykle wpływowy agitator sprawy polskiej w Ameryce, już wtedy przez wielu widziany w roli przyszłego przywódcy kraju. Jak podkreślał chociażby profesor Bogusław Polak, jego wizyta „zaostrzyła nastroje antyniemieckie, doprowadzając do wybuchu powstania”. Do 6 stycznia 1919 roku Polacy opanowali miasto. Stopniowo walki ogarnęły też resztę Wielkopolski. W połowie miesiąca oddziały powstańcze liczyły już około 14 000 żołnierzy, pod koniec – 27 600. Powstanie potrwało do połowy lutego. Znawca historii zrywu, profesor Bogusław Polak, szacował, że w walkach zginęło około 850 polskich żołnierzy. Wydana w 2008 roku szczegółowa Lista strat powstania wielkopolskiego zawiera znacznie więcej nazwisk. Wymieniono na niej 2256 osób, ale są to też powstańcy, który zmarli z powodu chorób lub w niewoli, zginęli w wypadkach, zaginęli.
„Jak się słusznie podkreśla, zryw ludności Wielkopolski był pierwszym zwycięskim powstaniem zbrojnym” – komentował profesor Marian Leczyk. Z kolei Tadeusz Jędruszczak podkreślał – w publikacji wydanej na początku lat 80. XX wieku – że sukces powstańców był możliwy dzięki szalejącej właśnie nad Sprewą rewolucji. Historyk w mundurze pułkownika, długo związany z Wojskową Akademią Polityczną, wszędzie dopatrywał się wpływów rewolucyjnych. W tym konkretnym przypadku miał jednak rację. Wielkopolski zryw nastąpił w momencie największego osłabienia Niemiec i politycznego chaosu, uniemożliwiającego zwartą, skuteczną reakcję. Kiedy z końcem zimy sytuacja w Berlinie zaczęła się normować, polscy powstańcy kontrolowali już niemal całą Prowincję Poznańską. Zaskakująco stanowcze wsparcie dla ich wysiłków nadeszło ze strony Ententy.
W lutym 1919 roku zwycięskie mocarstwa negocjowały z Niemcami warunki przedłużenia rozejmu. Marszałek Francji Ferdinand Foch postawił wówczas ultimatum: spokój miał być podtrzymany tylko, jeśli Niemcy zaakceptują przebieg frontu w Wielkopolsce i odwołają ofensywę przeciwko Polakom. Linia walk stała się linią demarkacyjną, mającą obowiązywać do czasu, aż zostanie podpisany układ pokojowy regulujący także tę kwestię.
Tak długo, jak trwały pertraktacje, w Polsce poważnie obawiano się nawet bezprawnej i sprzecznej ze zobowiązaniami niemieckiej ofensywy, która – podobnie jak wcześniej powstanie wielkopolskie – postawiłaby Ententę przed faktami dokonanymi. Do wznowienia działań zbrojnych jednak nie doszło, a 28 czerwca 1919 roku łącznie 27 państw „sprzymierzonych i skojarzonych” podpisało „traktat pokoju” z pokonanymi Niemcami.
Tak zwany traktat wersalski regulował przebieg wszystkich granic państwa niemieckiego. W Wielkopolsce wyznaczono linię nawet nieco korzystniejszą dla Polaków od wcześniejszej linii frontu. Rzeczpospolita otrzymała też Pomorze Nadwiślańskie, choć z bardzo ograniczonym dostępem do Bałtyku. Linia brzegowa miała mieć zaledwie 140 kilometrów. Co najważniejsze, mocarstwa nie zgodziły się przekazać Polsce żadnego portu – tylko dwie małe przystanie rybackie: na Helu i w Pucku. Gdańsk, o który zażarcie walczyła polska delegacja, zyskał status wolnego miasta. Konstrukcja traktatu i kontekst polityczny sprawiały jednak, że już w 1919 roku słusznie spodziewano się, że metropolia pozostanie w orbicie Niemiec.
Republika Weimarska zwlekała z podpisaniem Umowy o wycofaniu wojsk z odstąpionych obszarów i oddaniu zarządu cywilnego aż do listopada 1919 roku. Ratyfikacja przeciągnęła się do początku roku 1920. W Wielkopolsce opóźnienie to nie niosło istotnych skutków. Sytuacja była w pełni czytelna. Mimo to nawet na tym obszarze władza rządu w Warszawie długo pozostawała iluzoryczna. Aż do połowy sierpnia 1919 roku rolę organu zwierzchniego byłej Prowincji Poznańskiej pełniła lokalna Naczelna Rada Ludowa. Nadal też istniała… granica między Wielkopolską i dawnym Królestwem Polskim. O tym, jak silnie i długo wielkopolanie podkreślali swoją niezależność czytelnie świadczy incydent opisany przez prasę na przełomie lipca i sierpnia 1919 roku. „Ilustrowany Kuryer Codzienny” informował, że rząd w Warszawie otrzymał z Poznania wiadomość, iż „Naczelna Rada Ludowa żąda wycofania z terytorium byłego zaboru pruskiego wszystkich oddziałów wojskowych przysłanych z Kongresówki”. Podobno lokalnym politykom „chodziło przede wszystkim o zachowanie kordonu granicznego, a to w tym celu, aby Wielkopolskę uchronić od agitacji wywrotowej płynącej z Kongresówki”.
Z uwagi na opóźniające działania Niemców przyłączenie Torunia i Pomorza mogło nastąpić dopiero z początkiem 1920 roku. Znów spodziewano się poważnego oporu. Front Pomorski, który sformowano w celu przejęcia pieczy nad obszarem liczył 27 000 żołnierzy. W tej liczbie znalazła się aż ¼ całej polskiej kawalerii. Wojska zmierzające na Pomorze dysponowały też ponad 400 karabinami maszynowymi i 100-działową artylerią. Zabezpieczenie miała im zapewniać grupa lotnicza (9 maszyn) oraz 5 pociągów pancernych. Do realizacji traktatu wersalskiego Polacy przystąpili jak do wojny.
Środki ostrożności nie powinny dziwić. Na Pomorzu uniknięto rozlewu krwi, ale walki wielokrotnie wstrząsały Górnym Śląskiem.
SPÓR O GÓRNY ŚLĄSK
Sprzymierzone mocarstwa zdecydowały, że o przynależności kluczowego z perspektywy gospodarczej obszaru zdecydują sami jego mieszkańcy drogą plebiscytu. Dane demograficzne mogły sugerować, że Polacy zwyciężą w cuglach, niezależnie od formy i terminu głosowania. Według spisu dzieci szkolnych przeprowadzonego w 1911 roku aż 71,1% uczniów na Górnym Śląsku miało pochodzenie polskie. Z kolei powszechny spis ludności z roku 1910 podawał, że w całej populacji obszaru Polacy stanowili 57,3%. Mimo pozornej przewagi, Niemcy spodziewali się zwycięstwa i dokładali wszelkich starań, by je osiągnąć.
„Dominacja ekonomiczna żywiołu niemieckiego, jego przewaga polityczna i całkowite podporządkowanie władz administracyjnych dawały mu korzystniejszą sytuację w przyszłym plebiscycie” – skomentował historyk Mieczysław Wrzosek. Prowadzono bezwzględną akcję propagandową, obrzydzano państwo polskie jako oparte na wyzysku, nietrwałe i grożące bankructwem śląskim robotnikom. W wielu przypadkach agitacja okazywała się skuteczna, a nacisk wywierały też bojówki, siły porządkowe czy wreszcie niemieccy fabrykanci, kontrolujący przepływ pieniądza i zapewniający miejsca pracy.
W odpowiedzi na niemieckie nadużycia jeszcze przed plebiscytem na Górnym Śląsku dwukrotnie wybuchały zbrojne zrywy. W pierwszym, podjętym w sierpniu 1919 roku, wzięło udział około 23 000 powstańców. W drugim – w sierpniu 1920 roku – kilkanaście tysięcy. Zwolennicy przynależności do Polski nie tylko zresztą bili się za sprawę, ale też nasilali własne działania propagandowe.
„Wydano 100 000 broszur propagujących ideę powrotu Górnego Śląska do Polski, liczne opracowania naukowe na ten temat, setki tysięcy odezw i plakatów, przeprowadzono kursy dla agitatorów” – wyliczał Marian Leczyk. Na afiszach sypano liczbami jak z rękawa. Jeden z plakatów, pochodzący zapewne z roku 1920, zawierał pełną statystykę własności gospodarstw na Górnym Śląsku. Starano się pokazać, że połowa ziemi w regionie plebiscytowym należy do zaledwie 258 junkrów. Pod diagramem widniała też informacja, że średnie gospodarstwo wielkiego niemieckiego właściciela ziemskiego ma powierzchnię odpowiadającą majątkom 7830 chłopów małorolnych. Autorzy przekonywali, że Rzeczpospolita rozda prostym Ślązakom ziemię. Przekaz, choć atrakcyjny, był zarazem wyjątkowo zawiły. Podobny mankament widać też na ulotce komentującej wydobycie węgla. Druk straszył, że Niemcy po utracie kopalń „będą ginęli z głodu i chłodu” i że każdy „kto chce tego uniknąć” powinien głosować za Polską. Problem w tym, że tak skonstruowany slogan mógł skłaniać… do przeciwnej decyzji. Bo przecież dopiero przegrana Niemców w plebiscycie groziła śmiercią „z głodu i chłodu”. A poza tym powszechnie wiedziano, że bez Śląska Polska nie ma prawie żadnych zasobów węgla. Resztę ulotki wypełniono litanią liczb. Podano tony wydobycia, procentowe udziały poszczególnych okręgów węglowych, rozstrzygnięcia graniczne wpływające na własność złóż. Znów był to przekaz niesamowicie zachwaszczony. A za ciekawą można w nim uznać chyba tylko wiadomość, że Górny Śląsk przynosił państwu niemieckiemu 22,6% jego węgla. Niemcy wołali o wiele prościej: Polska to brak pracy, bieda, anarchia. A przede wszystkim zawsze niebezpieczna zmiana; odejście od tego, co było znane i stabilne.
Wybory zorganizowane 20 marca 1921 roku zakończyły się zdecydowaną porażką akcji polskiej. Frekwencja była maksymalna. Zagłosowało 97,5% uprawnionych, a więc niemal każdy, kto tylko był w stanie dotrzeć do lokalu. Za przynależnością do Rzeczpospolitej opowiedziało się 40,4% Ślązaków. Za Niemcami – 59,6%. Nieznacznie lepiej wyglądały wyniki dzielone według obszarów administracyjnych. Polskę wybrali mieszkańcy 46,3% gmin, Republikę Weimarską – 53,7%. I ten rezultat był jednak dotkliwą porażką, bo Niemcy odnieśli – by zacytować profesora Uniwersytetu Śląskiego Ryszarda Kaczmarka – „pełny, bezapelacyjny triumf” w niemal wszystkich miastach. Uzyskali też przytłaczającą przewagę na obszarach najbardziej uprzemysłowionych i bogatych w złoża węgla.
W polskiej literaturze dominuje opinia, że rezultaty wyborów nie oddawały faktycznych intencji Ślązaków. Mieczysław Wrzosek, autor książki Powstania śląskie 1919–1921, stwierdził wprost, że „wynik plebiscytu był sfałszowany”. Co ważne, nie chodzi o klasyczne oszustwo – nikt nie sugeruje, że Niemcy dosypywali karty wyborcze do urn. Wykorzystali natomiast w pełnej rozciągłości przepis… wywalczony przez stronę polską. Pod naciskiem Warszawy mocarstwa sprzymierzone zgodziły się, by do głosowania dopuścić nie tylko osoby zamieszkałe na Górnym Śląsku, ale też każdego, kto przyszedł tam na świat, pod warunkiem że osoba ta stawi się w rodzinnej miejscowości w dniu plebiscytu. Była to, jak pisał Wrzosek, „fatalna koncepcja”. Niemcy zaprzęgli organizacje patriotyczne, aparat państwowy, a nawet struktury wojska, by zapewnić i opłacić transport dla każdego, kto pragnął oddać głos za Vaterlandem, a w roku 1921 zamieszkiwał w innej części kraju. „Podobnych działań nie podjęto po stronie polskiej” – podkreśla Ryszard Kaczmarek. A bez nich trudno było oczekiwać, że emigranci zarobkowi – raczej zamieszkujący dalej na zachodzie, w zagłębiu Ruhry albo Francji niż w Polsce – zdołają dotrzeć z powrotem do dawnych domów.
Koniec końców w plebiscycie zagłosowało aż 191 000 emigrantów (19,3% wszystkich głosów), z których 95% opowiedziało się za Niemcami. Te głosy w wielu gminach przesądziły o końcowym wyniku. Nie jest natomiast prawdą, że gdyby do plebiscytu dopuszczono tylko faktycznych mieszkańców prowincji, Polacy odnieśliby ogólne zwycięstwo, odpowiadające stosunkom narodowościowym w regionie. Spośród głosów miejscowych 53,3% oddano na Niemcy, a 47,7% na Polskę.
Wielu Ślązaków wrzuciło do urny kartę z napisem „Niemcy/Deutschland”, bo tego oczekiwali ludzie, od których byli zależni. Wielu innych uwierzyło propagandowym hasłom, którymi byli bombardowani od dwóch lat. Oddali głos za Republiką Weimarską, bo tak podpowiadał im osobisty interes: chcieli mieć emerytury, powszechną służbę zdrowia, bezpieczne zatrudnienie. To wszystko, czego w myśl plakatów brakowało w Polsce. A często nie tylko w myśl plakatów, ale też faktycznie.
W następstwie plebiscytu powstała obawa, że Polska otrzyma tylko 25% Górnego Śląska, bez okręgu przemysłowego. To właśnie była przyczyna wybuchu kolejnego i największego ze zrywów zbrojnych. Zaczęło się 2 maja 1921 roku od strajku generalnego, który objął 80% robotników. Następnie do otwartej walki przystąpiła „Obrona Plebiscytu”, mająca przeszło 40 000 zaprzysiężonych członków. Walki potrwały aż do 25 czerwca, przynosząc po obu stronach dotkliwe straty. Oficjalny polski raport, opublikowany w roku 1936, podawał liczbę 1721 zabitych. Dla porównania w pierwszym powstaniu śląskim zginęło po stronie polskiej 477 osób, a w drugim – 78. W 1921 roku bardzo wielu było też rannych – około 3000. Po stronie niemieckiej straty były w przybliżeniu dwa razy niższe. Szacowano, że zginęło 800 osób, a 1500 odniosło rany.
Jak pisał chociażby Marian Leczyk, zryw zbrojny „w decydującej mierze” wpłynął na rozstrzygnięcia mocarstw. Komisja świeżo powołanej Ligii Narodów przyznała Rzeczpospolitej jedną trzecią obszaru plebiscytowego, w tym okręg przemysłowy z Królewską Hutą i Katowicami. Po polskiej stronie granicy znalazło się też 50% zakładów hutniczych i 70% kopalń węgla.
O podobnym – umiarkowanym, ale jednak – sukcesie nie mogło być mowy na granicy północnej. Na Warmii, Mazurach i Powiślu plebiscyt przeprowadzono 11 lipca 1920 roku. Wyniki były katastrofalne. W okręgu kwidzyńskim za Polską oddano tylko 7,6% głosów, na Warmii i Mazurach – symboliczne 2,2%. Znów istotną rolę odegrała polityczna i ekonomiczna presja ze strony niemieckich władz. Nie to był jednak argument rozstrzygający. Głosowanie odbyło się dokładnie w czasie, gdy na Warszawę parły wojska bolszewickie, a dalsze istnienie państwa stało pod znakiem zapytania. To zaś nie skłaniało do opowiadania się za Rzeczpospolitą.
Nie po raz pierwszy polskie aspiracje na ziemiach centralnych i zachodnich ucierpiały ze względu na ekspansję prowadzoną na kierunku wschodnim. Był to wynik koncepcji przyjętej już w pierwszych dniach niepodległości. Józef Piłsudski i jego ludzie szansę na sukces polskiej państwowości upatrywali na dawnych Kresach. W listopadzie 1918 roku, zaraz po objęciu władzy, Naczelnik Państwa pisał:
Granice przyszłej Polski winny jej zabezpieczać możliwość ekspansji na wschód. Kolonizacja na wschodzie stanowi konieczny warunek odrodzenia i rozwoju zrujnowanego przemysłu, jedyne pole zatrudnienia masy bezrobotnych, inaczej skazanych na emigrację przymusową.
Z jego przemyśleniami gospodarczymi z perspektywy czasu trudno się zgodzić. Nie ulega za to wątpliwości, że przyjęta koncepcja odcisnęła trwałe piętno na losach kraju. Przyniosła nie tylko szansę wielkiej ekspansji, ale też porażające straty w ludziach i majątku.
Łatwa w lekturze książka przekazująca wiele danych poprzez co buduje się obraz Polski tamtych czasów. Polecam, warto przeczytać.